Rozdział dziesiąty

1

Spotkali się po dwóch dniach w południe w Strefie B. Muller powitał Rawlinsa z wyraźną ulgą, o co właśnie chodziło. Rawlins podszedł przemierzając na skos owalną salę — balową chyba — pomiędzy dwiema szafirowymi basztami o płaskich dachach. Muller skinął głową:

— Jak nogi?

— Świetnie.

— A twój przyjaciel… smakował mu ten trunek?

— Szalenie — Rawlins przypomniał sobie blask w lisich oczach Boardmana. — Przysyła ci jakiś specjalny koniak i ma nadzieję, że za to jeszcze poczęstujesz go swoim trunkiem.

Muller przyjrzał się butelce w wyciągniętej ręce Rawlinsa.

— Do diabła z tym — powiedział zimno. — Nie namówisz mnie na żaden handel wymienny. Jeżeli dasz mi tę butelkę, stłukę ją.

— Dlaczego?

— Daj, to ci pokażę. Nie. Czekaj. Czekaj. Nie stłukę. No, daj.

Wziął oburącz ładną, płaską butelkę od Rawlinsa, otworzył i podniósł ją do ust.

— Wy szatany — rzekł łagodnie. — Co to jest? Z klasztoru na Deneb XIII?

— Nie wiem. On powiedział tylko, że będzie ci smakowało.

— Szatany. Pokusy. Handel wymienny, niech was piekło pochłonie! Ale na tym koniec. Jeżeli zjawisz się jeszcze raz z tym piekielnym koniakiem… albo czymkolwiek innym… eliksirem bogów nawet… czymkolwiek innym, nie przyjmę. Co ty właściwie robisz całymi dniami?

— Pracuję. Mówiłem ci. Im się nie podobają moje wizyty u ciebie.

Jednak czekał na mnie, pomyślał Rawlins. Charles ma rację: Już do niego docieram. Dlaczego jest taki oporny?

— Gdzie oni teraz kopią? — zapytał Muller.

— Nie kopią nigdzie. Sondami akustycznymi badają granicę Stref E i F, żeby ustalić chronologię… czy ten labirynt został zbudowany w jednym czasie, czy też warstwy narastały stopniowo wokół centrum. Jak ty myślisz, Dick?

— Powieś się. Nic nowego z archeologii nie usłyszysz ode mnie! — Muller pociągnął następny łyk koniaku. — Stoisz dosyć blisko — stwierdził.

— W odległości chyba czterech czy pięciu metrów.

— Byłeś jeszcze bliżej, kiedy mi podawałeś tę flachę. Nie widziałem, żeby ci to przeszkadzało. Nie odczuwałeś skutków?

— Odczułem.

— Tylko je ukrywałeś, jak przystało na stoika, prawda?

Wzruszając ramionami Rawlins odpowiedział niefrasobliwie:

— Zdaje się, że to wrażenie słabnie w miarę powtarzania się. Nadal jest dosyć silne, ale już mi lepiej, niż było pierwszego dnia. Zauważyłeś to kiedy w wypadku kogoś innego?

— Nikt inny nie narażał się na powtarzanie, jak ty to nazywasz — powiedział Muller. — Chodź tu, chłopcze. Widzisz to? Moja dostawa wody. Wręcz luksus. Ta oto czarna rura biegnie wokół całej Strefy B. Onyksowa, przypuszczam. Z kamienia półszlachetnego. W każdym razie ładna. — Muller ukląkł i pogłaskał akwedukt. — Tu jest jakiś system pomp. Ciągnie wodę z żyły gdzieś z głębokości może tysiąca kilometrów, nie wiem. Na powierzchni Lemnos nie ma żadnych wód.

— Są morza.

— Niezależnie od… no, czegoś tam. Tutaj widzisz jeden z tych kanałów. Co pięćdziesiąt metrów jest taki. O ile się orientuję, to było zaopatrzenie w wodę dla całego miasta, z czego by wynikało, że ci, którzy je budowali, nie potrzebowali dużo wody. Najwidoczniej woda nie miała dla nich zasadniczej wagi, skoro tak to wszystko obmyślili. Przewodów nie znalazłem. Ani normalnej instalacji wodociągowej. Chce ci się pić?

— Właściwie nie.

Muller podstawił stuloną dłoń pod spiralny, ozdobnie grawerowany kran. Polała się woda. Wypił szybko kilka łyków. Gdy wycofał rękę, woda przestała spływać. Automatycznie, jak gdyby coś to obserwowało i wiedziało, kiedy wstrzymać dopływ, pomyślał Rawlins. Sprytne. Jakim cudem to przetrwało te miliony lat?

— Napij się — powiedział Muller. — Żebyś później nie odczuwał pragnienia.

— Nie zostanę tu długo — powiedział Rawlins, ale łyknął trochę wody.

Wolnym krokiem przeszli obaj do Strefy A. Klatki były znów zamknięte. Rawlins drżał na ich widok. Dzisiaj nie chciałbym robić podobnych doświadczeń, pomyślał. Znaleźli sobie ławki z gładkiego kamienia, wygięte po bokach na kształt foteli z poręczami, wyraźnie przeznaczone dla jakichś stworzeń znacznie szerszych w zadzie niż zwykły Homo sapiens. Usiedli na tych ławkach i zaczęli rozmawiać. Dzieliła ich duża odległość, tak żeby Rawlins nie czuł się zbyt nieswojo z powodu emanacji Mullera, a przecież nie było uczucia odseparowania.

Muller się rozgadał.

Przeskakiwał z tematu na temat, chwilami wpadał w gniew, chwilami litował się nad sobą, ale na ogół mówił spokojnie i nawet z wdziękiem — starszy mężczyzna, któremu jest przyjemnie w towarzystwie młodszego. Wyrażali poglądy, snuli wspomnienia, filozofowali. Muller opowiadał o początkach swojej kariery, o podróżach kosmicznych, o delikatnych negocjacjach, jakie w imieniu Ziemi przeprowadzał z buntowniczymi nieraz koloniami ludzkimi na innych planetach. Wymieniał często nazwisko Boardmana. Rawlins starał się przyjmować to jak gdyby nigdy nic. Stosunek Mullera do Boardmana był najwyraźniej połączeniem głębokiego podziwu z zaciekłą odrazą. Wciąż jeszcze Muller nie mógł przejść do porządku nad tym, że Boardman wykorzystał jego słabość i wysłał go do Hydranów. To nielogiczne, myślał Rawlins. Gdybym ja miał w sobie taką ciekawość i pychę, zrobiłbym wszystko, żeby mi poruczono tę misję. Bez względu na Boardmana, bez względu na ryzyko.

— A co z tobą? — zapytał Muller w końcu. — Udajesz mniej inteligentnego, niż jesteś. Wydajesz się nieśmiały, ale masz rozum, starannie ukryty pod pozorami układnego studenta. Jakie są twoje plany, Ned? Co ci da archeologia?

Rawlins spojrzał mu prosto w oczy.

— Możliwość uchwycenia miliona różnych przeszłości. Jestem tak samo zachłanny jak ty. Chcę wiedzieć, jak to wszystko się działo i dlaczego właśnie tak, a nie inaczej. Nie tylko na Ziemi i w naszym systemie słonecznym. Wszędzie.

— Dobrze powiedziane!

No pewnie, przytaknął w duchu Rawlins. Charles chyba docenia ten mój przypływ elokwencji.

— Może mogłem pójść do służby dyplomatycznej — powiedział — tak jak ty to zrobiłeś. Ale zamiast dyplomacji wybrałem archeologię. Myślę, że nie będę żałował. Tyle jest do odkrywania tutaj i gdzie indziej. Dopiero zaczynamy się rozglądać.

— Słychać zapał w twoim głosie.

— Chyba.

— Miło słuchać tego. To mi przypomina, jak ja kiedyś mówiłem.

Rawlins palnął:

— Ale żebyś się nie łudził, że jestem taki beznadziejny zapaleniec, powiem ci coś szczerze. Kieruje mną raczej jakaś egoistyczna ciekawość niż abstrakcyjne umiłowanie wiedzy.

— Rzecz zrozumiała. Wybaczalna. Doprawdy nie różnimy się zbytnio od siebie. Z tym że oczywiście jest różnica wieku między nami… czterdzieści lat z okładem. Nie przejmuj się zanadto swoimi pobudkami, Ned. Wzlatuj do gwiazd, wzlatuj. Raduj się każdym wzlotem. Ostatecznie życie cię złamie, tak jak złamało mnie, ale jeszcze nieprędko. Kiedyś… Czy też może nigdy… kto wie? Nie myśl o tym.

— Będę się starał nie myśleć — powiedział Rawlins.

Czuł teraz serdeczność Mullera, nić prawdziwej sympatii. Pozostawała jednak nadal ta fala koszmaru, nie kończące się promieniowanie czegoś z nieczystych głębin duszy, fala osłabiona przez odległość, a przecież wyczuwalna. Pod nakazem litości, Rawlins odwlekał powiedzenie tego, co powinien już powiedzieć. Boardman przynaglał go zirytowany.

— No już, chłopcze! Przystąp do rzeczy.

— Błądzisz myślą daleko — rzekł Muller.

— Właśnie zastanawiałem się, jak… jakie to smutne, że nie chcesz nam zaufać… że tak wrogo odnosisz się do ludzkości.

— Mam prawo.

— Ale nie musisz dokonać życia tutaj w labiryncie. Jest pewne rozwiązanie.

— Dać się usunąć razem z odpadkami.

— Słuchaj, co ci powiem — zaczął Rawlins. Nabrał powietrza w płuca i błysnął szczerym, chłopięcym uśmiechem. — Rozmawiałem o twoim przypadku z lekarzem naszej ekspedycji. Ten człowiek studiował neurochirurgię. Wiedział o tobie. Otóż on twierdzi, że teraz leczy się takie przypadłości. Wypróbowano pewną metodę… w ciągu ostatnich dwóch lat. Można zamknąć źródło tego nadawania, Dick. Prosił, żebym ci to powtórzył. Zabierzemy cię z powrotem na Ziemię. Poddasz się operacji, Dick. Operacji. Zastaniesz wyleczony.

2

To roziskrzone, ostre, raniące słowo wśród potoku słów delikatnych, łagodnych trafiło prosto w serce, przeszyło je na wskroś. Wyleczony! — echem odbiło się od ciemnych, groźnych ścian labiryntu. Wyleczony. Wyleczony. Wyleczony. Muller poczuł jad tej pokusy.

— Nie — powiedział. — Bzdura. Wyleczenie jest niemożliwe.

— Skąd masz pewność?

— Wiem.

— Nauka przez tych dziewięć lat poszła naprzód. Ludzie już zbadali, jak pracuje mózg. Poznali elektronikę mózgu. I wiesz, co zrobili? Zbudowali w jednym z laboratoriów księżycowych olbrzymi model… och, parę lat temu… i przeprowadzili tam wszystkie te doświadczenia od początku do końca. Z pewnością strasznie im zależy na tym, żebyś wrócił, bo dzięki tobie będą mogli dowieść słuszności swoich teorii. Żebyś wrócił właśnie w tym stanie, w jakim jesteś. Zoperują cię, zahamują to, co nadajesz, i wykażą, że mają rację. Ty nic nie musisz robić, tylko wróć z nami. Muller miarowo uderzał pięścią o pięść.

— Dlaczego nie mówiłeś mi o tym wcześniej?

— Nie wiedziałem. Nic a nic.

— Oczywiście.

— Naprawdę nie wiedziałem. Przecież nie spodziewaliśmy się zastać ciebie tutaj, czy nie rozumiesz? Z początku mogliśmy tylko snuć domysły, kim jesteś, co tu robisz. Dopiero ja cię rozpoznałem. I dopiero teraz nasz lekarz przypomniał sobie o tej metodzie leczenia… O co chodzi… nie wierzysz mi?

— Wyglądasz tak anielsko — powiedział Muller. — Błękitne oczęta, pełne słodyczy, i złociste kędziory. Na czym, Ned, polega twoja gra? Dlaczego deklamujesz mi te wszystkie głupstwa?

Rawlins poczerwieniał.

— To nie są głupstwa!

— Nie wierzę ci. I nie wierzę w wyleczenie.

— Możesz nie wierzyć. Ale tylko ty stracisz, jeżeli…

— Nie groź!

— Przepraszam.

Nastąpiła długa, nieprzyjemna chwila ciszy.

Myśli kłębiły się w głowie Mullera. Odlecieć z Lemnos? Postarać się, żeby ta klątwa została zdjęta? Znów trzymać w objęciach kobietę? Piersi kobiece, krągłe, gorące jak ogień… Usta. Uda. Odbudować karierę? Jeszcze raz sięgnąć w niebiosa? Odnaleźć siebie po dziewięciu latach udręki? Uwierzyć? Wrócić na Ziemię? Poddać się?

— Nie — rzekł ostrożnie. — Mojego przypadku nie da się wyleczyć.

— Wciąż to mówisz. Ale skąd ta pewność?

— Po prostu nie widzę w tym sensu. Ja wierzę w przeznaczenie, chłopcze. W to, że tragedie są karą. Karą za pychę. Bogowie nie zsyłają nieszczęść chwilowych. Nie cofają owej kary po kilku latach. Edyp nie odzyskał oczu. Ani matki. Prometeusz nie mógł odejść od skały. Bogowie…

— Żyjesz na prawdziwym świecie, a nie w sztukach greckich — upomniał go Rawlins. — Na prawdziwym świecie. Nie musi wszystko przebiegać w myśl reguły. Może bogowie uznali, że nacierpiałeś się dosyć. I skoro już rozmawiamy o literaturze… Orestesowi wybaczyli, prawda? Więc dlaczego myślisz, że twoich dziewięć lat im nie wystarczy?

— Czy istnieje możliwość wyleczenia?

— Nasz lekarz twierdzi, że istnieje.

— Wydaje mi się, że kłamiesz, chłopcze.

Rawlins odwrócił wzrok.

— Ale w jakim celu?

— Pojęcia nie mam.

— Dobrze, więc kłamię — żachnął się Rawlins. — Nie ma sposobu, żeby ci pomóc. Mówmy o czymś innym. Może byś mi pokazał fontannę tego trunku?

— Jest w Strefie C — powiedział Muller. — Ale teraz tam nie pójdziemy. Dlaczego opowiedziałeś mi tę historyjkę, jeżeli to nieprawda?

— Prosiłem, zmieńmy temat.

— Przypuśćmy, że to jednak prawda — obstawał Muller. — Że, jeśli wrócę na Ziemię, może mnie wyleczą. Otóż wiedz: to mnie nie interesuje, nawet gdyby była gwarancja. Widziałem ludzi Ziemi takich, jakimi są rzeczywiście. Kopali mnie, powalonego. Nie, zabawa skończona, Ned. Oni cuchną. Śmierdzą. Napawali się moim nieszczęściem.

— Nic podobnego!

— Co ty możesz wiedzieć? Byłeś wtedy dzieckiem. Jeszcze naiwniejszym dzieckiem, niż jesteś teraz. Traktowali mnie jak plugastwo, bo im ukazywałem tajemne głębie ich samych. Odbicie ich brudnych dusz. Dlaczego miałbym wrócić do nich? Po co mi są potrzebni? Robaki. Świnie. Widziałem, jacy są rzeczywiście, w ciągu tych kilku miesięcy, kiedy byłem na Ziemi po powrocie z Beta Hydri IV. Wyraz ich oczu, bojaźliwe uśmiechy, odsuwanie się ode mnie. Tak, panie Muller. Naturalnie, panie Muller. Tylko niech pan nie podchodzi bliżej, panie Muller. Chłopcze, przyjdź tutaj kiedyś w nocy, to ci pokażę te konstelacje tak jak je widać z Lemnos. Nazwałem je po swojemu. Jest Sztylet… jedna z nich, długa, ostra. Skierowana prosto w Grzbiet. I jest Strzała. I Małpa, i Ropucha. Te dwie się łączą. Jedna gwiazda świeci w czole Małpy i zarazem w lewym oku Ropuchy. Ta gwiazda to właśnie Sol, mój przyjaciel. Ziemskie słońce. Brzydka, mała gwiazda, żółta jak wodniste wymioty. I na jej planetach żyją brzydkie, małe stworzenia, których mnogość rozlewa się po wszechświecie jak uryna.

— Czy wolno mi powiedzieć coś, co może cię obrazić? — zapytał Rawlins.

— Ty byś mnie obrazić nie mógł. Ale spróbuj.

— Myślę, że masz wypaczony światopogląd. Przez te wszystkie lata tutaj zatraciłeś perspektywę.

— Nie. Właśnie nauczyłem się patrzeć należycie.

— Masz za złe ludzkości to, że jest ludzka. A przecież niełatwo przyjąć kogoś takiego jak ty. Gdybyśmy się zamienili miejscami, to byś zrozumiał. Przebywanie przy tobie boli. Boli. Nawet w tej chwili odczuwam ból każdym nerwem. Jeszcze trochę bliżej ciebie zebrałoby mi się na płacz. Nie mogłeś od ludzi wymagać, żeby przystosowali się natychmiast. Nawet twoje ukochane zdołałyby…

— Nie miałem żadnych ukochanych.

— Byłeś przecież żonaty.

— Skończyło się.

— Więc kochanki.

— Żadna nie mogła mnie ścierpieć, kiedy wróciłem.

— Przyjaciele?

— Uciekali — powiedział Muller. — Na łeb na szyję.

— Nie dawałeś im czasu.

— Dawałem im dosyć czasu.

— Nie — zaprzeczył Rawlins stanowczo. Nie mogąc już usiedzieć, wstał z kamiennego fotela. — Teraz powiem ci coś, co naprawdę będzie dla ciebie nieprzyjemne, Dick. Przykro mi, ale muszę. Mówisz tylko brednie w rodzaju tych, które słyszałem na uniwersytecie. Cynizm studenta z drugiego roku. Ten świat jest godny pogardy, powiadasz. Zły, zły, zły. Widziałeś, jaka ludzkość jest rzeczywiście, i nie chcesz mieć z ludźmi już nic wspólnego. Każdy tak mówi, kiedy ma osiemnaście lat. Ale to mija. Organizujemy się psychicznie i widzimy, że świat jest miejscem dosyć przyzwoitym i że ludzie starają się jak mogą… Nie jesteśmy doskonali, ale też nie jesteśmy obrzydliwi…

— Mając osiemnaście lat nie ma się prawa do wygłaszania takich sądów. Ja od dawna mam prawo. Doszedłem do nienawiści trudną i długą drogą.

— Dlaczego jednak trwasz przy swoich młodzieńczych sądach? Zupełnie jakbyś lubował się we własnej niedoli. Skończ z tym. Wróć z nami na Ziemię i zapomnij o przeszłości. Czy przynajmniej wybacz.

— Nie zapomnę. Nie wybaczę.

Muller skrzywił się. Poczuł nagle taki lęk, że zaczął drżeć. A jeżeli to prawda? Jeżeli istnieje sposób wyleczenia? Odlecieć z Lemnos? Trochę też był zakłopotany. Chłopiec ma rację: jestem cyniczny jak student z drugiego roku. Nie inaczej. Czyżbym był aż takim mizantropem? Poza. To on mnie zmusza. Dla samej polemiki. Teraz dławię się swoim uporem. Ale z pewnością wyleczenie jest niemożliwe. Kiepsko chłopiec potrafi udawać: kłamie, chociaż nie wiem dlaczego. Chce schwytać mnie w jakąś pułapkę, zaciągnąć na ten ich statek. A jeżeli nie kłamie? Czemuż bym nie miał wrócić na Ziemię? — Bez trudu Muller odpowiedział sobie. To strach mnie powstrzymuje. Zobaczyć znów te miliardy ludzi… Rzucić się w nurt życia… Dziewięć lat spędziłem na bezludnej wyspie, więc boję się powrotu. Ogarnęło go bezmierne przygnębienie, gdy zdał sobie sprawę z przykrych niezaprzeczalnych faktów. Człowiek, który chciał być bogiem, jest teraz żałosnym osobnikiem, chorym nerwowo, czepiającym się swojego odosobnienia, urągliwie odtrącającym pomoc. To smutne, myślał Muller. Bardzo smutne.

— Czuję — powiedział Rawlins — jak zapach twoich myśli się zmienia.

— Czujesz?

— Nic szczególnego. Ale byłeś taki wściekły, zawzięty. A w tej chwili odbieram coś jakby… tęsknotę… coś rzewnego.

Muller zdumiał się:

— Nikt mi nigdy nie mówił, że potrafi rozróżniać znaczenia. Nikt. Mówili tylko, że okropnie jest być przy mnie. Wstrętnie.

— Więc dlaczego tak się rozrzewniłeś? O ile dobrze to odczułem. Na myśl o Ziemi?

— Być może.

Muller najeżył się znowu. Zacisnął zęby. Wstał i z rozmysłem podszedł do Rawlinsa patrząc, jak on walczy z sobą, żeby nie okazać niepokoju. Powiedział:

— Chyba już powinieneś wrócić do swoich prac archeologicznych, Ned. Twoi koledzy znów będą z ciebie niezadowoleni.

— Jeszcze mam trochę czasu.

— Nie, nie masz. Idź.

3

Wbrew wyraźnemu rozkazowi Charlesa Boardmana Rawlins uparł się, żeby wrócić prosto do obozu w Strefie F pod pretekstem, że musi dostarczyć nową butelkę trunku, który ostatecznie zdołał wydębić od Mullera. Boardman chciał wysłać kogoś po butelkę, oszczędzić mu ryzyka przechodzenia bez odpoczynku przez sidła Strefy F. On jednak potrzebował bezpośredniego kontaktu z Boardmanem. Czuł się fatalnie wstrząśnięty. I wiedział, że jest coraz bardziej niezdecydowany.

Zastał Boardmana przy kolacji. Stary miał przed sobą tacę z politurowanego, ciemnego drewna, inkrustowaną drewnem jasnym. W pięknych naczyniach kamionkowych były owoce w cukrze, jarzyny w sosie koniakowym, ekstrakty mięsa, pikantne przyprawy. Karafka wina o ciemnooliwkowej barwie stała tuż pod jego mięsistą ręką. Różne tajemnicze tabletki leżały w płytkich zagłębieniach podłużnej tafelki z czarnego szkła. Od czasu do czasu wkładał jedną z nich do ust. Dosyć długo udawał, że nie widzi gościa stojącego przy wejściu do tej części namiotu.

— Mówiłem, żebyś tu nie przychodził, Ned — powiedział w końcu.

— To od Mullera. — Rawlins postawił butelkę przy karafce z winem.

— Ale żeby porozmawiać ze mną, przecież nie potrzebowałeś składać mi wizyty.

— Dosyć mam już takich rozmów na odległość. Musiałem się z tobą zobaczyć. — Rawlins stał, nie proszony, żeby usiąść, onieśmielony tym, że Boardman nawet nie przerywa jedzenia. — Charles… myślę, że już nie będę przed nim udawać.

— Dzisiaj udawałeś doskonale — rzekł Boardman popijając wino. — Bardzo przekonywająco.

— Tak, uczę się kłamać. Ale co z tego? Słyszałeś go. On brzydzi się ludzkości. W żadnym razie nie zechce z nami współpracować, kiedy wyciągniemy go z labiryntu.

— Nie jest szczery. Sam to widziałeś, Ned. Głupi szczeniacki cynizm. Ten człowiek kocha ludzkość. Właśnie dlatego tak się zawziął… bo mierzi go ta jego miłość. Ale nie zamienia się w nienawiść. W gruncie rzeczy nie.

— Ty tam nie byłeś, Charles. Nie rozmawiałeś z nim.

— Obserwowałem. Przysłuchiwałem się. I przecież od czterdziestu lat znam Dicka.

— Tylko ostatnich dziewięć lat się liczy. Okres, który go tak wypaczył.

Rawlins zgiął się we dwoje, żeby siedzącemu Boardmanowi patrzeć w oczy. Boardman nasunął gruszkę w cukrze na widelec, zrównoważył ją i leniwie podniósł do ust. Celowo mnie ignoruje, pomyślał Rawlins.

— Charles — zaczął znowu — bądź poważny. Chodzę tam i opowiadam Mullerowi okropne kłamstwa. Czaruję go tym wyleczeniem, a on mi tę propozycję odrzuca w twarz.

— Pod pozorem, że nie wierzy w taką możliwość. Ale on już uwierzył, Ned. Tylko boi się wyjść z ukrycia.

— Proszę cię, Charles. Posłuchaj. Przyjmijmy, że uwierzył. Przyjmijmy, że wyjdzie z labiryntu i odda się w nasze ręce. Co dalej? Kto podejmie się wyjaśnienia mu, że nie można go wyleczyć w żaden sposób i że został bezwstydnie nabrany, bo chcemy, żeby znów był naszym ambasadorem u obcych istot, dwadzieścia razy dziwniejszych i pięćdziesiąt razy bardziej niebezpiecznych niż te, które zmarnowały mu życie? Ja mu tego nie powiem!

— Nie będziesz musiał, Ned. Sam to zrobię.

— Ale jak on zareaguje? Masz nadzieję, że uśmiechnie się, ukłoni i jeszcze cię pochwali: „Ach, szalenie jesteś sprytny, Charles, znowu dopiąłeś swego”. I ulegnie, będzie ci we wszystkim posłuszny? Nie. Z całą pewnością nie. Może zdołasz wyciągnąć go z labiryntu, ale same metody, które stosujesz, sprawią, że nie przyda ci się na nic.

— Niekoniecznie tak będzie — rzekł Boardman spokojnie.

— Więc może mi zdradzisz swoją taktykę od momentu, kiedy go poinformujesz, że to wyleczenie jest kłamstwem i że masz dla niego nowe ryzykowne zadanie.

— Wolałbym jeszcze tego nie omawiać.

— Składam rezygnację — oświadczył Rawlins.

4

Boardman spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Jakiegoś szlachetnego gestu: gwałtownego wyzwania, uderzenia cnoty do głowy. Porzucając swoją sztuczną obojętność, spojrzał na Rawlinsa uważnie. Tak. Jest w tym chłopcu siła. Determinacja. Ale nie ma sprytu. Jak dotąd nie ma. Cicho powiedział:

— Chcesz złożyć rezygnację? Po tylu zapewnieniach o oddaniu dla sprawy ludzkości? Potrzebny nam jesteś, Ned. Niezbędny. Stanowisz ogniwo łączące nas z Mullerem.

— Moje oddanie obejmuje również Dicka Mullera — odrzekł Rawlins krnąbrnie. — Dick Muller też jest cząstką ludzkości, niezależnie od tego, czy tak myśli, czy tak nie myśli. Już dosyć zawiniłem wobec niego. Jeżeli nie powiesz mi, jak zamierzasz przeprowadzić resztę tej intrygi, niech mnie diabli porwą, jeżeli wezmę w tym jakikolwiek udział.

— Podziwiam twoje zdecydowanie.

— Podtrzymuję rezygnację.

— Nawet zgadzam się z twoim stanowiskiem — powiedział Boardman. — Wcale nie jestem dumny z tego, co musimy robić tutaj. Uważam to jednak za konieczność historyczną. Od czasu do czasu trzeba popełnić zdradę mając na względzie wyższe dobro. Zrozum, Ned. Ja także mam sumienie, osiemdziesięcioletnie sumienie, bardzo wyczulone. Bo sumienie ludzkie nie ulega atrofii z biegiem lat. My tylko uczymy się godzić z wyrzutami sumienia i nic poza tym.

— W jaki sposób chcesz zmusić Mullera do współpracy? Za pomocą narkotyków? Tortur? Czy może przedmuchania mózgu?

— W żaden z tych sposobów.

— Więc jak? Pytam poważnie, Charles. Moja rola w tej sprawie skończy się teraz, jeżeli nie będę wiedział, co zrobimy dalej.

Boardman zakaszlał, wychylił wino do dna, zjadł brzoskwinię, zażył szybko jedną po drugiej trzy tabletki. Wiedział, że bunt Rawlinsa jest nieunikniony, i przygotował się na to, a przecież było mu przykro. Nadeszła pora, żeby z rozmysłem zaryzykować. Powiedział:

— Rozumiem, że czas skończyć z wszelkim udawaniem, Ned, więc powiem ci, co czeka Dicka Mullera… Chcę jednak, żebyś rozważył to w bardziej ogólnym świetle. Nie zapominaj, że mała gra, którą prowadzimy na tej planecie, nie jest kwestią osobistych postaw moralnych. Chociaż unikamy wielkich słów, muszę ci przypomnieć, że stawką tu są losy ludzkości.

— Ja słucham, Charles.

— Dobrze. Dick Muller ma polecieć do naszych pozagalaktycznych znajomych i przekonać ich, że my, ludzie, jesteśmy gatunkiem rozumnym. Zgoda? Tylko on jeden może temu zadaniu podołać, bo tylko on przejawia jedyną w swoim rodzaju niezdolność osłaniania swoich myśli.

— Zgoda.

— Nie musimy przekonywać tych obcych istot, że jesteśmy dobrzy czy honorowi, czy po prostu mili. Wystarczy, żeby wiedziały, że mamy umysły i potrafimy rozumować. Że czujemy, że wyczuwamy, że nie jesteśmy bezdusznymi, mądrze skonstruowanymi maszynami. Nieważne więc, co emanuje z Dicka Mullera, ważne tylko jest to, że w ogóle coś emanuje.

— Zaczynam rozumieć.

— Kiedy on już wyjdzie z labiryntu, powiemy mu, jakie go czeka zadanie. Bez wątpienia będzie wściekły, żeśmy go oszukali. Ale może zwycięży w nim poczucie obowiązku. Mam nadzieję. Ty chyba myślisz, że nie. To jednak i tak sytuacji nie zmieni, Ned. Nie da się Mullerowi żadnego wyboru, niech on tylko wyjdzie z tego swojego azylu. Zostanie przewieziony tam gdzie trzeba i odstawiony do tych obcych istot, żeby nawiązać z nimi kontakt. Przemoc, ja wiem. Ale innego rozwiązania nie ma.

— Więc nie chodzi o jego chęć do współpracy — zauważył Rawlins. — Po prostu zrzuci się go tam. Jak worek.

— Worek, który myśli. O czym nasi znajomi wkrótce się dowiedzą.

— Ja…

— Nie, Ned. Nic nie mów teraz. Czytam w twoich myślach. Nienawistny ci jest ten spisek. Naturalnie. Mnie też to wszystko mierzi. Idź już i zastanów się nad tym. Zbadaj to pod każdym kątem, zanim coś zdecydujesz. Jeżeli zechcesz odlecieć stąd jutro, zawiadom mnie, a jakoś damy sobie radę bez ciebie… Ale przyrzeknij, że nie podejmiesz decyzji pochopnie. Sprawa jest zbyt wielkiej wagi.

Przez chwilę Rawlins był blady jak płótno. Potem twarz mu zapłonęła. Przygryzł usta. Boardman uśmiechnął się dobrodusznie. Zaciskając pięści, mrużąc oczy, Rawlins odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł.

Przemyślane ryzyko.

Boardman zażył jeszcze jedną tabletkę. W końcu sięgnął po butelkę Mullera. Nalał sobie trochę do kieliszka. Słodki, imbirowy, mocny trunek. Wyborny. Starał się jak najdłużej zachować ten smak na języku.

Загрузка...