Rozdział trzeci

1

W labiryncie Muller śledził tę akcję na swoich zamglonych ekranach. Widział, jak oni wprowadzają jakieś automaty. Tracą je dosyć szybko i fatalnie, ale każda następna fala sięga w labirynt coraz głębiej. Przy zastosowaniu metody prób i doświadczeń te roboty przebyły już Strefę H i zaczną część Strefy G. Był gotów bronić się, gdyby doszły do stref środkowych. Na razie siedział spokojnie w samym sercu labiryntu, prowadził normalny tryb życia.

Rankiem zawsze myślał sporo o przeszłości. Wspominał inne światy z innych lat, wiosny, klimat cieplejszy niż na Lemnos. Łagodne oczy kiedyś patrzyły w jego oczy, ręce tuliły się do jego rąk i widział uśmiechy, słyszał śmiech, chodził po lśniących posadzkach, podziwiał sylwetki wytwornych kobiet w łukach bram. Był żonaty dwa razy. I jedno, i drugie małżeństwo skończyło się bez awantur po wspólnym przeżyciu przyzwoitej ilości lat. Często podróżował. Miał do czynienia z królami i ministrami. Teraz nieomal czuł znowu zapachy z setki planet przesuwających się po niebie jak paciorki nadziane na sznurek. Jesteśmy tylko małymi płomykami i gaśniemy. Ale on wiosną i latem swego życia palił się płomieniem dosyć jasnym i wracając myślą do tamtych czasów uważał, że nie zasłużył sobie na tak posępną, bezradosną jesień.

Miasto-labirynt na swój sposób dbało o niego. Miał dach nad głową — miał nawet tysiące mieszkań do wyboru, więc od czasu do czasu przenosił się, żeby zmienić otoczenie. Wszystkie te domy były pustymi skrzyniami. Zrobił sobie tapczan ze skór zwierzęcych wypchany strzępami futra; sklecił zgrabny fotel ze skóry i ścięgien i właściwie żadnych innych mebli nie potrzebował. Miasto dawało mu wodę. Zwierzyna włóczyła się w takich ilościach, że dopóki zdrowie mu pozwalało polować, nie mogło mu zabraknąć pożywienia. Z Ziemi przywiózł sobie pewne podstawowe rzeczy. Trzy sześciany z książkami i jeden sześcian z muzyką, razem tworzące stertę wysoką prawie na metr, stanowiły dla niego strawę duchową na te wszystkie lata, które mu pozostały. Miał też dwa kobietony. Miał nieduży magnetofon, żeby dyktować swoje pamiętniki. I blok do rysunków. I broń, i wykrywacz masy. I diagnostat z lekami regenerującymi. To mu wystarczało.

Jadał regularnie. Sypiał dobrze. Nie dręczyły go żadne wyrzuty sumienia. Prawie pogodził się już z losem. Gorycz jak ropa rozchodzi się po organizmie, ale w końcu przecież w miejscu zapalnym powstaje cysta i zamyka je.

O to, co go spotkało, nie winił nikogo. Sam do tego doprowadził swoim głodem. Chciał niejako pożreć wszechświat, uzurpować prawa Boga i wtedy jakaś nieubłagana siła rządząca wszystkim zrzuciła go z wysoka, aż musiał, rozbity, szukać schronienia na tej martwej planecie, żeby w zupełnej samotności pozbierać się najlepiej, jak potrafił.

Stacje w drodze na Lemnos były mu dobrze znane. Dawno temu, gdy miał lat osiemnaście i leżał nago z dziewczyną u boku czując jej ciepło, patrząc w gwiazdy nad sobą, pysznił się swymi wielkimi ambicjami. Mając lat dwadzieścia pięć zaczął osiągać to, o czym marzył. Zanim ukończył lat czterdzieści, poznał już sto planet i pozyskał sławę w trzydziestu systemach słonecznych. W dziesięć lat później marzyła mu się wielka polityka; cóż, kiedy w wieku lat pięćdziesięciu trzech za namową Charlesa Boardmana podjął się misji na Beta Hydri IV.

Tamtego roku spędzał urlop w systemie Tau Ceti, odległym o dwanaście lat świetlnych od Ziemi. Marduk, czwarta z tych planet, została wykorzystana jako miejsce wypoczynku dla górników pracujących przy odzieraniu trzech jej sióstr z metali reaktywnych. Mullerowi nie podobał się sposób, w jaki te trzy planety obrabowywano, ale to mu nie przeszkadzało szukać odprężenia nerwowego na Marduk. Prawie nie było tam pór roku, bo Marduk kręciła się wokół swego słońca pionowo. Cztery kontynenty, gdzie wciąż panowała wiosna, otaczał płytki ocean. Wody oceanu miały barwę zieloną, roślinność lądowa miała odcień błękitny, powietrze lekko musowało, jak młody szampan. Uczyniono z tej planety coś na podobieństwo Ziemi — Ziemi takiej, jaką może była kiedyś w czasach niewinności — wszędzie lasy i łąki, i wesołe gospody. Ten spokojny świat, jeśli rzucał człowiekowi wyzwanie, to tylko syntetyczne. Olbrzymie ryby w morzu zawsze dawały się zmęczyć i złowić. Ośnieżone szczyty gór wyglądały zdradziecko, raczej nie wróżąc bezpiecznej wspinaczki nawet w butach grawitronowych, ale nikt jeszcze tam nie zginął. Dzikie zwierzęta, od jakich roiło się w puszczach, miały potężne kłęby i nacierały z pochrapywaniem, zgoła jednak niegroźnie. W gruncie rzeczy Muller nie lubił takich okolic. Ale chwilowo znużony przygodami, zdecydował się spędzić na Marduk parę tygodni spokojnie w towarzystwie dziewczyny, którą poznał rok przedtem w odległości dwudziestu lat świetlnych od tej planety.

Na imię miała Marta — wysoka, smukła, o dużych, ciemnych oczach modnie podmalowanych czerwoną szminką i o świetlistych niebieskich włosach, opadających jej na pięknie toczone ramiona. Wyglądała na dziewczynę dwudziestoletnią, ale oczywiście równie dobrze mogła już ukończyć lat dziewięćdziesiąt i przechodzić trzecie swoje przeobrażenie; w ogóle trudno odgadnąć czyjś wiek, a cóż dopiero wiek kobiety. Muller jednak przypuszczał, że ona jest naprawdę młoda. Sprawiała to nie tyle jej gibkość, źrebięca zwinność — bo te cechy są do nabycia — ile jej subtelny entuzjazm, prawdziwa dziewczęcość nie mogąca być — wolał tak przypuszczać — osiągnięciem medycyny. Czy to przy pływaniu z napędem elektrycznym, czy przy lataniu po drzewach, czy przy polowaniu z dmuchawą, czy w miłości Marta okazywała takie przejęcie, jakby to wszystko było dla niej czymś względnie nowym.

Mullerowi nie chciało się wnikać w tę sprawę zbyt głęboko. Marta była bogata, urodzona na Ziemi, nie miała żadnych widocznych więzów rodzinnych i podróżowała wszędzie do woli. Wiedziony nagłym odruchem zatelefonował do niej i poprosił o spotkanie na Marduk, a ona przyleciała chętnie, nie zadając pytań. Bez żadnego onieśmielenia dzieliła w hotelu apartament z Richardem Mullerem. Najwyraźniej wiedziała, kim Muller jest, ale otaczająca go aura sławy nie miała dla niej znaczenia. Obchodziło ją tylko, co on jej mówi, jak bierze ją w objęcia, jak uprzyjemnia czas — do jego innych poczynań wcale nie przywiązywała wagi.

Hotel, strzelista wieżyca jasności wysoka na tysiąc metrów, stał w dolinie nad lśniącym, owalnym jeziorem. Mieszkali w apartamencie na dwusetnym piętrze, kolację jadali w baszcie na dachu, dokąd podlatywali dyskiem grawitronowym, a w ciągu dnia mogli się cieszyć wszystkimi atrakcjami Marduk. Byli razem przez tydzień nieprzerwanie — tydzień pogody wprost idealnej. Jej małe, chłodne piersi mieściły się doskonale w jego dłoniach, długie, smukłe nogi oplatały go rozkosznie i w momentach szczytowych wbijała pięty w jego łydki cudownie rozgorączkowana. Ale ósmego dnia przyleciał na Marduk Charles Boardman. Wynajął apartament w hotelu odległym o pół kontynentu i poprosił Mullera do siebie.

— Mam teraz urlop — powiedział Muller.

— Użycz mi ze swojego urlopu pół dnia.

— Nie jestem sam, Charles.

— Ja wiem. Zapraszam was oboje. Przejedziemy się trochę. To bardzo ważna sprawa, Dick.

— Przyleciałem tu, żeby właśnie od ważnych spraw uciec.

— Nigdy od nich nie ma ucieczki. Chyba nie muszę ci przypominać. Jesteś tym, czym jesteś, i potrzebujemy cię. Więc czekam.

— Niech cię diabli — rzekł Muller łagodnie.

Nazajutrz rano poleciał z Martą taksówką powietrzną do hotelu Boardmana. Teraz pamiętał tę wycieczkę tak żywo, jak gdyby odbył ją w zeszłym miesiącu, a nie przed piętnastu prawie laty. Taksówka wzbiła się ponad dział wód i nieomal muskała ośnieżone górskie szczyty. Wyraźnie mogli zobaczyć wspaniałe, długorogie zwierzę w rodzaju kozła, zwane skoczkiem skalnym, hasające po rzekach skutych połyskliwym lodem: dwie tony metryczne mięśni i kości. Ów nieprawdopodobny górski kolos był najkosztowniejszą zwierzyną, jaką planeta Marduk miała do zaoferowania. Niektórzy ludzie przez całe życie nie zarobili tyle, ile kosztowało zezwolenie na ubicie skoczka skalnego. Muller uważał jednak, że to cena i tak za niska.

Okrążyli potężne zwierzę trzykrotnie i polecieli dalej nad niziny za łańcuchem górskim, gdzie jak pas z brylantów przerzucony w poprzek szerokiego kontynentu migotał szereg jezior. Koło południa wylądowali na skraju aksamitnej puszczy, zawsze zielonej. Boardman wynajął najdroższy apartament w tym hotelu, pełen ekranów i najrozmaitszych trikowych urządzeń. Na powitanie uścisnął Mullerowi przegub ręki, a Martę objął z bezwstydną pożądliwością. Marta przyjęła to chłodno, obojętnie — zupełnie nie taiła, że uważa te odwiedziny za stratę czasu.

— Jesteście głodni? — zapytał Boardman. — Najpierw obiad, rozmowa później.

Poczęstował ich w swoim apartamencie winem bursztynowym w pucharkach rzeźbionych z błękitnego skalnego kryształu wydobywanego na planecie Ganymede. Potem wsiedli do kapsuły restauracyjnej i wylecieli z hotelu, żeby w czasie jedzenia oglądać widoki puszcz i jezior. Dania wysuwały się z pojemnika, gdy siedzieli rozparci wygodnie w fotelach pneumatycznych przy oknie — chrupka sałata, miejscowe ryby z rusztu, importowane jarzyny; utarty ser Centaurine jako przyprawa; butelki zimnego piwa ryżowego i po obiedzie gęsty korzenny zielony likier. Zamknięci w lecącej kapsule, zupełnie biernie przyjmowali jedzenie, trunki i krajobraz. Oddychali roziskrzonym powietrzem pompowanym z zewnątrz, patrzyli na jaskrawe ptaki przelatujące koło okna i znikające wśród miękkich obwisłych igieł gęstych drzew iglastych w tych lasach. Boardman pięknie wszystko zaplanował, żeby wytworzyć nastrój, ale Muller wiedział, że te starania pójdą na marne. Bo on nie da się nabrać. Jeśli przyjmie zadanie, jakie Boardman mu zaproponuje, to przecież nie wskutek uśpienia czujności.

Marta nudziła się. Obojętnie reagowała na badawcze, lubieżne zerknięcia Boardmana. Migotliwe wdzianko, które miała na sobie, zostało tak zaprojektowane, żeby raczej odsłaniać, niż zasłaniać jej wdzięki: dłgołańcuchowe cząsteczki tego tworzywa przesuwając się zmieniały deseń jak w kalejdoskopie, przy czym chwilami wyraźnie prześwitywały uda i piersi, brzuch, biodra i pośladki. Boardman oceniał te pokazy pełen gotowości do flirtu z dziewczyną na pozór tak łatwą, ale ona ignorowała jego nieme zakusy. Mullera to bawiło. Boardmana nie.

Po obiedzie kapsuła wylądowała nad jeziorem jak klejnot, głębokim i czystym. Ściana się rozsunęła i Boardman zapytał:

— Może by nasza młoda pani chciała popływać, kiedy my będziemy rozmawiali o nudnych interesach, żeby już mieć to z głowy?

— Świetny pomysł — rzekła Marta bezbarwnie.

Wstając z fotela dotknęła zatrzasku na ramieniu i wdzianko z niej opadło. Boardman w sposób bardzo efekciarski podniósł je i położył na półce bagażowej. Podziękowała mu machinalnie uśmiechem, odwróciła się i zeszła na brzeg jeziora — naga, opalona postać, w blasku słońca, który sącząc się przez gałęzie drzew cętkował jej zwężające się plecy i łagodnie zaokrąglony tyłeczek. Na chwilę przystanęła w wodzie sięgającej po łydki, potem dała nurka i zaczęła krajać powierzchnię jeziora silnymi, miarowymi uderzeniami. Boardman powiedział:

— Dick? Kto to jest?

— Dziewczyna. Dosyć młoda chyba.

— Młodsza niż zwykle te twoje flamy, powiedziałbym. A także nieco zepsuta. Znasz ją długo?

— Od zeszłego roku, Charles. Podoba ci się?

— Naturalnie.

— Powiem jej o tym — rzekł Muller. — Ale nie dzisiaj.

Boardman uśmiechnięty jak Budda wskazał mu bez słowa konsolę z trunkami. Muller potrząsnął głową. Marta już wracała do brzegu płynąc na plecach tak, że nad gładką powierzchnią wody widać było różane czubki jej piersi. Patrzyli na to obaj i co chwila zerkali na siebie z ukosa. Wydawali się rówieśnikami po pięćdziesiątce — Boardman otyły, siwiejący i krzepki, Muller szczupły, siwiejący i krzepki. W dodatku gdy siedzieli, można by myśleć, że są tego samego wzrostu. Ale rzeczywistość przedstawiała się inaczej: Boardman był starszy o całe pokolenie, a Muller był wyższy o piętnaście centymetrów. Znali się od lat trzydziestu.

W pewnym sensie mieli podobną pracę — należeli do korpusu ponadrządowego, który czuwał, żeby struktura społeczna ludzkości nie rozpadła się w rozległej galaktyce. Nie zajmowali stanowisk urzędowych. Jednakowo żarliwi, pragnęli służyć swymi talentami społeczeństwu Ziemi. Muller szanował Boardmana za sposób, w jaki Boardman owe talenty wykorzystywał w czasie swej długiej, imponującej kariery, ale nieraz się zastanawiał, czy rzeczywiście tego starego lubi. Wiedział, że Boardman jest bystry, pozbawiony skrupułów i ma przede wszystkim na względzie dobro ludzkości — a połączenie samozaparcia z brakiem skrupułów zawsze przecież bywa niebezpieczne.

Boardman wyciągnął z kieszeni tuniki sześcian wizji i postawił na stoliku przed Mullerem. Niczym kostka w jakiejś zawiłej grze stał ten mały kilkucentymetrowy sześcianik mlecznie żółty na wypolerowanym blacie stolika z czarnego marmuru.

— Włącz — zachęcił Boardman. — Odbiornik jest przy tobie.

Muller wsunął sześcianik do otworu receptora. Ze środka blatu wysunął się wtedy większy sześcian, o prawie metrowej przekątnej. Na bokach sześcianu wykwitły obrazy. Muller zobaczył jakąś planetę wśród chmur, popielatą, i pomyślał, że to może Wenus. Obraz zaostrzył się i jasną szarość przecięły ciemnoczerwone prążki. A więc nie Wenus. Oko rejestrujące przeszyło warstwę chmur i przekazało widok nieznanej planety niezbyt podobnej do Ziemi. Grunt był tam mokry, gąbczasty i rosły drzewa jak gdyby z gumy, o kształtach olbrzymich grzybów. Trudno było się zorientować w proporcjach, ale wyglądały na wielkie. Ich blade pnie, szorstkie od postrzępionego włókna, wyginały się jak łuki, przy czym od korzeni do jednej piątej chyba wysokości osłaniały je narośle podobne do spodków. Ponad pniami nie było ani gałęzi, ani liści, tylko szerokie, płaskie kapelusze od spodu pofałdowane. Nagle pojawiły się w tym ponurym gaju trzy dziwne postacie. Szły wysokie, chude, nieomal pajęcze, i z wąskich ramion wyrastały im pęki ośmiu czy dziesięciu kończyn zginających się w stawach. Miały głowy stożkowate, otoczone u podstaw oczami. Nozdrza ich stanowiły pionowe szczeliny w skórze. Usta otwierały się na boki. Trzy te istoty sunęły wyprostowane na zgrabnych nogach, z małymi kulistymi postumencikami zamiast stóp. Poza tym, że powiewały wokół nich jakieś wstęgi, zapewne ozdobne, zawiązane pomiędzy pierwszym i drugim przegubem rąk, były one zupełnie nagie, ale Muller nie mógł wypatrzyć nic, co by mówiło o organach rozrodczych czy też o tym, że są ssakami. Skóra ich, bez pigmentu, szara wśród szarości gaju, musiała być chropowata, pokryta jak gdyby łuską romboidalną.

Z cudowną gracją owe istoty podeszły do tych olbrzymich grzybów i wspięły się na nie. Każda stanęła na samym czubku kapelusza drzewa i wyciągnęła jedną kończynę, specjalnie przystosowaną, inną niż pozostałe, wyposażone w pięć palców, które sterczały z dłoni koliście, wiotkie jak wąsy rośliny. Ta kończyna była jak długie żądło. Wbiła się łatwo i głęboko w miękki, gumiasty pień drzewa. Przez długą chwilę wszystkie trzy nieznane istoty chyba wysysały ze swoich drzew soki. Potem zeszły na dół i zaczęły znów spacerować po gaju.

Nagle jedna z nich zatrzymała się i pochyliła wpatrzona w grunt pod nogami. Pękiem rąk podniosła oko sondy przekazujące te obrazy. W odbiorze nastąpił chaos. Muller domyślił się, że oko sondy przechodzi z ręki do ręki. Raptownie obraz pociemniał i zgasł. Oko zostało zniszczone. Sześcianik wizji wyczerpał się.

Po chwili niespokojnego milczenia Muller powiedział:

— Wyglądały bardzo przekonywająco.

— No pewnie. Przecież istnieją naprawdę.

— To były zdjęcia przekazane przez którąś z sond pozagalaktycznych?

— Nie — rzekł Boardman. — To z naszej galaktyki.

— Więc z Beta Hydri IV?

— Tak.

Muller powstrzymał się od wzdrygnięcia.

— Mogę jeszcze raz je obejrzeć, Charles?

— Oczywiście.

Muller włączył sześcianik ponownie. I znów oko sondy przeszyło warstwę chmur; znów ukazało te gumowe drzewa, znów pojawiły się trzy dziwne postacie, wyssały z pni pokarm, zauważyły oko sondy, zniszczyły je. Muller przyglądał się w zimnym urzeczeniu. Nigdy dotąd nie widział żywych rozumnych istot innego gatunku. Nikt z ludzi zresztą nie widział — o ile mu było wiadomo — aż do chwili tego odkrycia.

Obrazy zniknęły.

— Zdjęcia zrobione niespełna miesiąc temu — powiedział Boardman. — Statek sondujący zaparkowaliśmy na wysokości pięćdziesięciu tysięcy kilometrów nad Beta Hydri IV i zrzuciliśmy tam tysiąc sond wzrokowych. Co najmniej połowa spadła prosto na dno oceanu. Większość pozostałych wylądowała w pustkowiu w miejscach zgoła nie interesujących. Tylko ta jedna przekazała nam wyraźny obraz owych nieznanych istot.

— Dlaczego zdecydowano się odwołać kwarantannę tej planety?

Boardman odetchnął powoli.

— Uważamy, że już czas nawiązać z nimi łączność, Dick. Od dziesięciu lat wokół nich węszymy i jeszcze ich nie powitaliśmy. To nie po sąsiedzku. I ponieważ ci Hydranowie i my, ludzie, jesteśmy jedynymi inteligentnymi gatunkami w tej całej przeklętej galaktyce… o ile coś gdzieś nie ukrywa się w jakiś nieprawdopodobny sposób… uznaliśmy, że powinniśmy się z nimi zaprzyjaźnić.

— Twoje niedomówienie nie bardzo mnie przekonuje — powiedział Muller bez ogródek. — Przecież decyzja rady zapadła nieodwołalnie po roku debatowania. Większością głosów uchwalono pozostawienie Hydranów w spokoju co najmniej przez sto lat… jeżeli nic nie będzie wskazywało na to, że wybierają się w kosmos. Kto obalił tę decyzję, dlaczego i kiedy?

Boardman tylko uśmiechnął się chytrze, po swojemu. Ale Muller wiedział, że jedynym sposobem, żeby uniknąć wciągnięcia w jego pajęczynę, jest atak frontalny. Po chwili Boardman wyjaśnił opieszale:

— Nie miałem zamiaru kręcić, Dick. Tę decyzję obalano na posiedzeniu rady osiem miesięcy temu, kiedy byłeś w drodze na Rigel.

— A dlaczego obalono?

— Jedna z sond pozagalaktycznych dostarczyła nam niezbitych dowodów, że w sąsiednim gwiazdozbiorze żyje gatunek istot wysoce inteligentnych górujących nad innymi.

— W którym gwiazdozbiorze?

— Nieważne, Dick. Wybacz, ale na razie ci nie powiem.

— Dobrze.

— Wystarczy, że te istoty, sądząc z tego, co dotychczas o nich wiemy, stanowią dla nas problem nie do pokonania. Mają napęd galaktyczny, więc logicznie możemy się spodziewać ich odwiedzin lada stulecie… a gdy te odwiedziny nastąpią, znajdziemy się w bardzo trudnej sytuacji. Toteż większością głosów zapadła uchwała, żeby jak najrychlej nawiązać kontakt z Beta Hydri IV celem zabezpieczenia się zawczasu.

— Czy chcesz przez to powiedzieć — zapytał Muller — że chodzi nam o utrzymywanie dobrych stosunków z drugim gatunkiem inteligentnym w naszej galaktyce, zanim przybędą owi goście?

— Tak jest.

— Teraz się napiję — powiedział Muller.

Boardman wskazał ręką. Muller nalał sobie z kranu konsoli mocny cocktail, wypił szybko i poprosił o następny. Nagle stwierdził, że ma mnóstwo do przemyślenia. Odwrócił wzrok od Boardmana i wziął ze stołu sześcianik wizji pieczołowicie, jak gdyby to była relikwia.

Od dwóch stuleci człowiek badał gwiazdy, nie natrafiając na ślad żadnych współzawodników. Spośród planet, które poznawał, większość nadawała się do zamieszkania i zdumiewająco dużo było podobnych do Ziemi. To jednak przewidziano. Na niebie tyle jest systemów słonecznych, gwiazd typu F i typu G, dzięki którym prawdopodobnie może utrzymywać się życie. Proces planetogenezy nie jest niczym niezwykłym i większość tych systemów liczy od pięciu do dziesięciu planet, przy czym wielkość niektórych, masa i gęstość są tego rzędu, że umożliwiają utrzymanie atmosfery i nie zakłóconą ewolucję życia. Pewna też ilość tych planet znajduje się w strefie orbitalnej pozwalającej na unikanie skrajnych temperatur. Więc obfitują one w żywe stworzenia i ta galaktyka jest rajem dla zoologów.

A jednak w szybkiej chaotycznej ekspansji poza własny system słoneczny ludzie natrafili tylko na ślady dawnych gatunków obdarzonych inteligencją. W ruinach niewyobrażalnie starych cywilizacji teraz zwierzęta miały swoje legowiska. Najbardziej malowniczą pozostałością dawnego wielkiego miasta był labirynt na Lemnos, ale i na innych planetach oglądano resztki miast — zniszczone działaniem atmosferycznym podwaliny, cmentarzyska i rozsypane skorupy garnków. Kosmos okazał się rajem także i dla archeologów. Poszukiwacze nieznanych zwierząt i poszukiwacze nieznanych szczątków mieli wciąż mnóstwo roboty. Powstawały nowe gałęzie nauki. Usiłowano odtwarzać życie społeczeństw, które zniknęły jeszcze zanim w umysłach ludzkich zrodziła się koncepcja piramidy.

Jednakże jak wynikało z badań, dziwna jakaś zagłada zniweczyła wszystkie inne inteligentne rasy tej galaktyki. Najwidoczniej żyły one tak dawno, że nawet ich zdegenerowane potomstwo nie przetrwało. Po prostu Niniwa i Tyr zniknęły ze świata. Wnikliwe badania wykazały, że najmłodsze z tych kilkunastu pozasłonecznych kultur zginęły osiemdziesiąt tysięcy lat temu.

Ta galaktyka jest rozległa i człowiek nie przestaje szukać swoich kosmicznych towarzyszy wiedziony jakimś przewrotnym połączeniem ciekawości i trwogi. Chociaż wykorzystanie efektów podprzestrzennych umożliwia szybkie przeloty do wszystkich punktów w obrębie naszego wszechświata, nie ma przecież odpowiednio licznego personelu ani dość statków międzyplanetarnych, żeby móc się uporać z ogromem zadań, jakie przedstawia nadzorowanie. Ludzkość w kilka stuleci po swym wtargnięciu w głąb galaktyki nadal czyni odkrycia, niektóre zupełnie blisko macierzystej Ziemi. Gwiazda Beta Hydri IV to system siedmiu planet i stwierdzono, że na czwartej z nich istnieje jakiś gatunek istot rozumnych.

Nikt jeszcze tam nie lądował. Wszelkie możliwości penetracji zbadano starannie, zanim zaczęto układać plany, tak by umknąć nieobliczalnych następstw pochopnego wkroczenia na Beta Hydri IV. Obserwacje prowadzono spoza warstwy chmur otaczającej planetę. Wymyślna aparatura odmierzyła aktywność za tą zwodniczą szarością. I wiedziano już, że energia wytwarzana przez Hydri dochodzi do kilku milionów kilowatów na godzinę. Sporządzono mapy z zaznaczeniem miejskich okręgów na planecie i wyliczono z grubsza gęstość owego „zaludnienia”. Badając promieniowanie cieplne ustalono stopień uprzemysłowienia. Nie ulega wątpliwości, że rośnie na Beta Hydri IV agresywna, potężna cywilizacja, prawdopodobnie dająca się porównać pod względem technicznym do cywilizacji ziemskiej u schyłku dwudziestego wieku. Zachodziła tylko jedna wyraźna różnica: Hydranowie jeszcze nie wyruszyli w przestrzeń kosmiczną. Sprawiała to warstwa chmur wokół planety. Trudno się spodziewać, żeby rasa istot, które nigdy nie widziały gwiazd, żarliwie pragnęła je poznawać.

Muller był wtajemniczony w treść gorączkowych konferencji, jakie odbywały się po odkryciu istnienia Hydranów. Wiedział, dlaczego objęto ich kwarantanną, i zdawał sobie sprawę, że jeśli postanowiono tę kwarantannę przerwać, to tylko z bardzo ważnej przyczyny. Ludzkość nie mając pewności, czy podoła nawiązaniu stosunków z istotami o odmiennej inteligencji, roztropnie wolała jak najdłużej trzymać się od Hydranów z daleka. Teraz jednak sytuacja się zmieniła.

— Co to ma być? — spytał Muller. — Jakaś ekspedycja?

— Tak.

— Kiedy?

— W przyszłym roku chyba. Muller sprężył się.

— Kto poprowadzi?

— Może ty, Dick.

— Dlaczego „może”?

— Bo mógłbyś nie chcieć.

— Kiedy miałem osiemnaście lat — powiedział Muller — byłem z pewną dziewczyną w lesie na Ziemi, w rezerwacie kalifornijskim, i kochaliśmy się, i to nie był dla mnie pierwszy raz, ale po raz pierwszy wyszło to należycie… i później leżeliśmy na wznak, zapatrzeni w gwiazdy, i wtedy powiedziałem jej, że wybieram się tam w górę, żeby po tych gwiazdach chodzić. A ona powiedziała: „Och, Dick, jak cudownie”, chociaż oczywiście nie mówiłem nic nadzwyczajnego. Każdy młody chłopak tak mówi, kiedy patrzy w gwiazdy. I powiedziałem, że zamierzam dokonywać odkryć w kosmosie i że pozostanę w ludzkiej pamięci jak Kolumb i Magellan, i pierwsi astronauci, i w ogóle. I że wiem, że zawsze będę w czołówce, cokolwiek się zdarzy, i że będę przelatywał wśród gwiazd niczym jakiś Bóg. Byłem bardzo wymowny. Mówiłem tak może przez dziesięć minut, aż oboje nas to porwało i odwróciłem się do niej, a ona pociągnęła mnie ku sobie i wtedy już nie widziałem gwiazd, kiedy przygważdżałem ją do Ziemi, i właśnie w tamtą noc rozbudziłem w sobie te ambicje. — Parsknął śmiechem. — Są rzeczy, które potrafimy mówić tylko mając lat osiemnaście.

— Są rzeczy, które potrafimy robić tylko mając osiemnaście lat — powiedział Boardman. — No, Dick? Masz teraz ponad pięćdziesiąt, prawda? I chodzisz po gwiazdach. Czy wydaje ci się, że jesteś bogiem?

— Czasami.

— Chcesz polecieć na Beta Hydri IV?

— Wiesz, że chcę.

— Sam?

Muller oniemiał i nagle poczuł się tak, jakby znów miał odbyć swój pierwszy spacer w kosmosie, gdy cały wszechświat stał przed nim otworem.

— Sam? — zapytał po chwili.

— Zaprogramowaliśmy całą tę sprawę i doszliśmy do wniosku, że obecnie wysłanie tam zespołu ludzi byłoby grubym błędem. Hydranowie nie reagują zbyt dobrze na nasze sondy wizji. Widziałeś przecież, podnieśli sondę i rozbili ją. Nie możemy zaczynać od zgłębiania ich psychiki, bo nigdy dotąd nie mieliśmy do czynienia z obcą umysłowością. Ale uważamy, że najbezpieczniej… biorąc pod uwagę zarówno potencjalne straty w ludziach, jak i wstrząs, jakim mogłoby to być dla nie znanej nam społeczności… wysłać jednego ambasadora Ziemi, jednego gościa przybywającego w pokojowych zamiarach, bystrego, mocnego człowieka, który przeszedł już wiele prób ogniowych i który zorientuje się, jak nawiązać kontakt. Możliwe, że ten człowiek zostanie poćwiartowany w trzydzieści sekund po nawiązaniu kontaktu. Z drugiej jednak strony, jeżeli mu się powiedzie, będzie kimś, kto dokonał czegoś unikatowego w historii ludzkości. Możesz wybierać.

Pokusa nie do odparcia. Być ambasadorem ludzkości na planecie Hydranów! Polecieć tam samotnie, chodzić po obcym gruncie i przekazać pierwsze pozdrowienia od ludzi sąsiadom kosmicznym…

To bilet do nieśmiertelności. Wypisanie swego nazwiska na gwiazdach po wieki wieków.

— Jak sobie wyobrażasz szansę powodzenia? — zapytał Muller.

— Z obliczeń wynika, że jest jedna szansa na sześćdziesiąt pięć wyjścia z tego szczęśliwie, Dick. Zważywszy, że to raczej nie jest planeta typu Ziemi, będzie tam potrzebne urządzenie do podtrzymywania życia. I można spotkać się z oziębłym przyjęciem. Jedna szansa na sześćdziesiąt pięć.

— Nie najgorzej.

— Ja w żadnym razie nie poszedłbym na takie warunki — rzekł Boardman uśmiechając się.

— Ty nie, ale ja bym poszedł.

Muller wychylił swoją szklankę do dna. Dokonanie czegoś takiego oznacza nieśmiertelną sławę. Niepowodzenie oznacza śmierć z rąk Hydranów, ale nawet śmierć nie będzie taka straszna. Życia nie zmarnowałem, pomyślał. Bywają gorsze wyroki losu niż zgon, kiedy się niesie sztandar ludzkości w inne światy. Duma, łaknienie chwały, dziecinne marzenie o nieśmiertelnej sławie, z których dotychczas nie wyrósł, nakazywały mu podjąć się tego zadania. Uważał, że szansę, chociaż niewielkie, nie są znikome.

Wróciła Marta. Była mokra, lśniąca, włosy miała przyklejone do smukłej szyi. Piersi jej falowały gwałtownie — małe stożki mięśni z okrągłymi różowymi czubkami. Mogłaby równie dobrze być długonogą czternastolatka, pomyślał Muller, patrząc na jej wąskie biodra, szczupłe uda. Boardman z daleka podał jej suszarkę. Nacisnęła aparacik palcem i w żółtym kręgu promieniowania wykonała jeden pełny obrót. Już sucha, wzięła z półki swoje wdzianko. Narzuciła je bez pośpiechu.

— Było wspaniale — oświadczyła. Dopiero teraz uważniej spojrzała na Mullera. — Dick, co ci jest? Wyglądasz jak… ogłuszony. Źle się czujesz?

— Czuję się świetnie.

— Więc o co chodzi?

— Pan Boardman wysunął pewną propozycję.

— Możesz powiedzieć jaką, Dick. Nie zamierzamy robić z tego tajemnicy. Natychmiast podamy wiadomość w całej galaktyce.

— Będzie lądowanie na Beta Hydri IV — rzekł Muller ochryple. — Jeden człowiek. Ja. Tylko jak ma się to odbyć, Charles? Statek na orbicie parkingowej i zjazd w kapsule z paliwem na drogę powrotną.

— Właśnie.

Marta powiedziała:

— To obłęd, Dick. Nie rób tego. Do końca życia byś żałował.

— Śmierć będzie szybka, jeżeli coś się nie uda. Nieraz już bardziej ryzykowałem.

— Nie. Słuchaj, chwilami mam przebłyski jasnowidzenia. Mogę przepowiadać przyszłość, Dick. — Śmiejąc się nerwowo, Marta nagle przestała pozować na dziewczynę chłodną i wyrafinowaną. — Jeżeli tam polecisz, wydaje mi się, że nie umrzesz. Ale też nie wydaje mi się, że będziesz żył. Przyrzeknij, że tam nie polecisz. Przyrzeknij, Dick!

— Oficjalnie jeszcze nie przyjąłeś tej propozycji — zauważył Boardman.

— Wiem — powiedział Muller.

Wstał z fotela, wysoki prawie pod sam strop kapsuły restauracyjnej, podszedł do Marty i objął ją, przypominając sobie tamtą dziewczynę z młodości pod niebem kalifornijskim, przypominając sobie, jaka szalona moc spłynęła na niego, gdy odwrócił się od blasku gwiazd ku tamtej, ciepłej i uległej. Przytulił Martę mocno. Patrzyła ze zgrozą. Pocałował ją w czubek nosa i w płatek lewego ucha. Wyrwała się z jego objęć tak gwałtownie, że omal nie upadła Boardmanowi na kolana. Boardman chwycił ją i przytrzymał.

Muller powiedział:

— Wiecie, jaka musi być moja odpowiedź.


Tego dnia po południu jeden z robotów dotarł do Strefy F. Jeszcze mają sporą odległość do przebycia, stwierdził Muller, ale długo to już nie potrwa. Tylko patrzeć, a znajdą się tutaj w sercu labiryntu.

Загрузка...