Rozdział piąty

1

Muller zobaczył, jak oni podchodzą, i nie rozumiał, dlaczego pomimo to jest taki spokojny. Zniszczył jednego robota, owszem, i odtąd przestali przysyłać tych intruzów. Ale w zbiornikach wizji mógł zobaczyć ludzi obozujących na zewnętrznych poziomach labiryntu. Nie widział wyraźnie ich twarzy. Nie widział też, co tam robią. Naliczył ich kilkunastu. Kilku obozowało w Strefie E, nieco większa grupa w Strefie F. Przedtem widział śmierć niejednego w strefach zewnętrznych.

Miał swoje sposoby. Mógłby, gdyby chciał, zatopić Strefę E wodą z akweduktu. Zrobił to już raz, przypadkowo, i miasto przez cały prawie dzień uprzątało skutki. Przypomniał sobie, jak w czasie tej powodzi Strefa E została odizolowana, odgrodzona, żeby woda nie rozlewała się dalej. Ci ludzie, gdyby nie utonęli w pierwszym napływie, z pewnością w panice po omacku zapędziliby się w jakieś pułapki. Mógł też zastosować inne sztuczki, aby nie dopuścić ich w głąb miasta.

A przecież nie zrobił nic. Wiedział, że powodem jego bezwładu jest w gruncie rzeczy pragnienie wyrwania się z tego wieloletniego odosobnienia. Chociaż tak bardzo tych ludzi nienawidził, chociaż tak bardzo ich się lękał, chociaż taką zgrozą przejmowało go wtargnięcie w jego zacisze, jednak pozwalał im torować sobie drogę. Spotkanie było już nieuniknione. Wiedzą, gdzie on jest. (Ale czy wiedzą, kim jest?) A więc znajdą go ku swemu i ku jego żalowi. I wtedy się okaże, czy w czasie tego długiego wygnania został oczyszczony ze swojej przypadłości i znów może przebywać wśród ludzi. Tylko że odpowiedź na to znał z góry.

Spędził wśród Hydranów kilka miesięcy: a potem pojmując, że nie może dokonać niczego, wsiadł do swojej kapsuły i poleciał tam, gdzie napotkał swój orbitujący statek. Jeżeli Hydranowie mają jakąś mitologię, on chyba wzbogacił ją swoją postacią.

Na statku poddał się operacjom, które miały go zwrócić Ziemi. Gdy zawiadomił mózg statku o swojej obecności, nagle zobaczył w wypolerowanej metalowej tablicy rozdzielczej swoje odbicie i to go nieco przeraziło. Hydranowie nie używali luster. Zauważył na swojej twarzy nowe głębokie bruzdy, które go nie trapiły, ale własne dziwnie obce oczy przecież musiały go zaniepokoić. Mięśnie są napięte, pomyślał. Skończył programować swój powrót, wszedł do komory leczniczej, gdzie zamówił kroplę dp-czterdzieści w swój system nerwowy oraz gorącą kąpiel i staranny masaż. Gdy wyszedł stamtąd, oczy nadal miał dziwne: i poza tym dostał tiku nerwowego. Pozbył się tiku dosyć łatwo, ale oczy pozostały takie same.

Właściwie są bez wyrazu, powtarzał sobie. To wrażenie sprawiają powieki. Moje powieki napięte wskutek tego, że tak długo musiałem oddychać zamknięty w kombinezonie. To przejdzie. Mam za sobą kilka trudnych miesięcy, ale teraz to przejdzie.

Statek łykał energię z najbliższej wyznaczonej w tym celu gwiazdy. Wirniki kręciły się wraz z toporami napędu podprzestrzennego i Muller w swym plastykowo-metalowym kontenerze został ze świata Hydri wyrzucony na jedną z najkrótszych tras. Ale pomimo napędu podprzestrzennego pewien czas absolutny musi upłynąć, gdy statek kosmiczny jak ściegiem przeszywa kontinuum. Muller czytał, spał, słuchał muzyki i nastawiał kobieton, jeżeli ta potrzeba w nim narastała. Mówił sobie, że już jego twarz nie jest zastygła, ale po powrocie na Ziemię chyba przyda mu się lekkie przeobrażenie. Ta wycieczka spowodowała, że postarzał się o kilka lat.

Nie miał nic do roboty. Statek wyleciał z podprzestrzeni w odległości stu tysięcy kilometrów od Ziemi i kolorowe światełka zaczęły błyskać na tablicy łączności. Najbliższa stacja ruchu kosmicznego sygnalizowała, żeby podał swoje położenie. Polecił mózgowi statku udzielić odpowiedzi.

— Niech pan wyrówna szybkość, panie Muller, to przyślemy panu pilota, który doprowadzi pana na Ziemię — powiedział kontroler ruchu.

I tym również zajął się mózg statku. Oczom Mullera ukazała się miedziana kula stacji ruchu kosmicznego. Dosyć długo unosiła się przed nim, ale stopniowo statek ją dogonił.

— Mamy dla pana wiadomość retransmitowaną z Ziemi — oznajmił kontroler. — Mówi Charles Boardman.

— Proszę — rzekł Muller.

Ekran wypełniła twarz Boardmana. Twarz różowa, świeżo ogolona, kwitnąca zdrowiem, wypoczęta. Boardman uśmiechnął się i wyciągnął rękę.

— Dick — powiedział. — Boże, to wspaniale, że cię widzę!

Muller włączył kontakt dotykowy i poprzez ekran uścisnął przegub tej ręki.

— Witaj, Charles. Jedna szansa na sześćdziesiąt pięć, prawda? No, ale wróciłem.

— Czy mam powiedzieć Marcie?

— Marcie — Muller zastanowił się. — Aha, ta błekitnowłosa dziewczyna… biodra obrotowe i ostre pięty. — Tak. Powiedz jej. Byłoby miło przywitać się z nią zaraz po wylądowaniu. Kobietony wcale nie są takie szałowe.

Boardman parsknął śmiechem, jakby usłyszał świetny dowcip. Potem zmienił raptownie tonację i zapytał:

— Dobrze poszło?

— Marnie.

— Ale nawiązałeś łączność?

— Trafiłem do Hydranów, owszem. Nie zabili mnie.

— Odnosili się wrogo?

— Nie zabili mnie.

— Tak, ale…

— Przecież ja żyję, Charles. — Muller poczuł, że znowu ma ten tik nerwowy. — Nie nauczyłem się ich języka. Nie wiem, czy mnie zaakceptowali. Wydawali się raczej zainteresowani. Przyglądali mi się uważnie przez długi czas. Nie powiedzieli ani słowa.

— To może telepaci?

— Nie wiem, Charles.

Boardman milczał przez chwilę.

— Co oni ci zrobili, Dick?

— Nic.

— Nie sądzę.

— Jestem po prostu zmęczony podróżą — rzekł Muller. — Ale w dobrej formie, tyle że trochę przedenerwowany. Chcę oddychać prawdziwym powietrzem, pić prawdziwe piwo, jeść prawdziwe mięso i przyjemnie by mi było mieć towarzystwo w łóżku, wtedy poczuję się wspaniale. I później może zaproponuję jakieś sposoby nawiązania stosunków z Hydranami.

— To przyspieszenie odbija się na twoim radiu, Dick.

— Co?

— Słychać cię za głośno — wyjaśnił Boardman.

— Wina stacji retransmisyjnej. Do licha, Charles. Cóż ma z tym wspólnego przyspieszenie?

— Mnie nie pytaj — powiedział Boardman. — Ja tylko próbuję się dowiedzieć, dlaczego tak wrzeszczysz do mnie.

— Nie wrzeszczę — wrzasnął Muller.

Wkrótce po tej rozmowie z Boardmanem dostał wiadomość ze stacji ruchu kosmicznego, że pilot już czeka gotów wejść na pokład jego statku. Otworzył klapę i wpuścił tego człowieka. Pilot był młody, włosy miał bardzo jasne, nos orli i bladą cerę. Zdejmując hełm powiedział:

— Nazywam się Les Christiansen, panie Muller, i chcę, żeby pan wiedział, że to zaszczyt i przywilej dla mnie pilotować pierwszego człowieka, który odwiedził nieznaną rasę istot. Mam nadzieję, że nie naruszę przepisów dotyczących tajemnicy służbowej, jeżeli powiem, że pragnąłbym choć trochę o tym usłyszeć, kiedy będziemy się opuszczali. Bo to jest wielki moment w historii i właśnie ja pierwszy spotykam pana osobiście, kiedy pan stamtąd wraca. Jeżeli nie poczyta mi pan tego za natręctwo, byłbym wdzięczny, gdyby mi pan opowiedział bodaj niektóre z tych… doniosłych wydarzeń… z pańskiego… pańskiego…

— Chyba coś niecoś mogę panu opowiedzieć — rzekł Muller uprzejmie. — Przede wszystkim, czy pan widział sześcian z Hydranami? Wiem, że to miało być pokazywane, więc…

— Pan pozwoli, że na chwileczkę tu usiądę, panie Muller?

— Proszę bardzo. Widział ich pan… te wysokie chude stworzenia o ramionach…

— Czuję się bardzo nieswojo — powiedział Christiansen. — Pojęcia nie mam, co mi jest. — Twarz mu płonęła karmazynowo i kropelki potu lśniły na czole. — Chyba się rozchoruję. Ja… wie pan, tak być nie powinno.

Opadł w kolebkę z piany i skulił się, dygocząc, zakrywając głowę rękami. Muller, który jeszcze po długim milczeniu w czasie swojej misji z trudem dobywał z siebie głos, wahał się bezradnie. Ostatecznie wyciągnął rękę i ujął pilota za łokieć, żeby poprowadzić go do komory leczniczej. Christiansen szarpnął się, jak gdyby został dotknięty rozpalonym żelazem. Stracił przy tym równowagę i klapnął na podłogę kabiny. Dźwignął się. Na czworakach zaczął się odsuwać, jak tylko mógł najdalej od Mullera. Zduszonym głosem zapytał:

— Gdzie to jest?

— Te drzwi tutaj.

Pośpieszył do toalety, zamknął się i szczękając klamką sprawdził, czy drzwi są zamknięte. Muller ku swemu zdumieniu usłyszał, jak on wymiotuje, a potem szlocha głośno, przeciągle. Już chciał zawiadomić stację ruchu, że pilot jest chory, gdy drzwi się uchyliły i Christiansen wybełkotał:

— Mógłby pan mi podać mój hełm, panie Muller?

Muller podał mu hełm.

— Przykro mi, że pan zareagował w taki sposób. Do diabła, mam nadzieję, że nie przywlokłem jakiejś zarazy.

— Ja nie jestem chory. Tylko czuję się… parszywie. — Christiansen włożył hełm kosmiczny. — Nie rozumiem. Ale najchętniej zwinąłbym się w kłębek i płakał. Proszę, niech mnie pan wypuści, panie Muller. To… ja… to jest… jest straszne. Tak właśnie się czuję!

Wyskoczył ze statku. Oszołomiony Muller patrzył, jak on leci przez próżnię ku niedalekiej stacji. Włączył radio.

— Na razie jeszcze nie przysyłajcie następnego pilota — powiedział kontrolerowi. — Christiansen ledwie zdjął hełm, zachorował. Może ja czymś zarażam. Zbadajmy to.

Kontroler zgodził się, wyraźnie zaniepokojony. Poprosił, żeby Muller przeszedł do komory leczniczej, nastawił diagnostat i przekazał meldunek. Potem na ekranie Mullera ukazała się poważna, czekoladowociemna twarz lekarza stacji ruchu kosmicznego.

— Bardzo to dziwne, panie Muller — powiedział.

— Co jest dziwne?

— Transmisję z pańskiego diagnostatu rozpatrzył nasz komputer. Nie ma żadnych niezwykłych objawów. Poddałem testom również Christiansena i dalej nic nie wiem. On czuje się już zupełnie dobrze, jak mówi. Powiedział mi, że w chwili kiedy pana zobaczył, ogarnęło go silne przygnębienie, które przeszło natychmiast w coś w rodzaju paraliżu metabolicznego. To znaczy, ten ponury nastrój prawie go obezwładnił.

— Czy on często ulega takim atakom?

— Nigdy — odpowiedział lekarz. — Chciałbym to zrozumieć. Mogę teraz pana odwiedzić?

Lekarz nie kulił się żałośnie jak Christiansen. Ale nie został długo i gdy wylatywał ze statku Mullera, twarz mu lśniła od łez. Był nie mniej zakłopotany niż Muller. W dwadzieścia minut później zjawił się nowy pilot. Nie zdjął ani hełmu, ani kombinezonu i niezwłocznie zaczął programować statek na lądowanie planetarne. Siedział przy sterach sztywno wyprostowany, odwrócony do Mullera tyłem, i nie odzywał się ani słowem, tak jakby Mullera nie było. Zgodnie z ustawą doprowadził statek tam, gdzie systemem napędowym może już zawiadywać regulator ziemskiego lądowania, po czym wyniósł się. Z twarzą napiętą, spoconą, z ustami zaciśniętymi skinął lekko głową na pożegnanie i wyskoczył ze statku. Chyba okropnie brzydko pachnę, pomyślał Muller, jeżeli on czuł ten zapach nawet przez kombinezon kosmiczny.

Lądowanie było normalną procedurą.

W porcie międzyplanetarnym Muller przeszedł przez Komorę Imigracyjną szybko. Na to, by Ziemia uznała go za możliwego do przyjęcia, wystarczyło pół godziny. Badany przez te same zespoły komputerów już setki razy przedtem, uznał to nieomal za rekord. Rozwiała się obawa, że olbrzymi diagnostat portowy stwierdzi w nim jakąś chorobę, nie wykrytą zarówno przez jego własny sprzęt, jak przez lekarza ze stacji ruchu. Ale przeszedł przez wnętrzności tej maszyny, pozwalając, żeby wzmacniała odgłosy jego nerek, wyciągała pewne cząsteczki z różnych płynów organizmu i gdy w końcu się z niej wynurzył, nie zadźwięczały dzwonki, nie błysnęły światła ostrzegawcze. Zaakceptowany. Porozmawiał z robotem w Komorze Celnej. Skąd jedziesz, podróżny? Dokąd? Zaakceptowany. Papiery miał w porządku. Szczelina w ścianie rozszerzyła się do rozmiarów drzwi. Mógł już wyjść — po raz pierwszy od chwili wylądowania miał spotkać inne istoty ludzkie.

Boardman przyjechał z Martą, żeby go powitać. W grubej, brązowej szacie przetykanej matowym metalem wyglądał bardzo dostojnie, palce mu zdobiło mnóstwo ciężkich pierścieni, a jego ponure, gęste brwi przypominały ciemny mech tropikalny. Marta miała włosy krótko obcięte, koloru ciemnozielonego, oczy posrebrzone, smukłą szyję pozłociła tak, że wydawała się migotliwą od klejnotów statuetką siebie samej. Mullerowi pamiętającemu ją nagą i mokrą, gdy wychodziła z kryształowego jeziora, nie podobały się te zmiany. Wątpił, czy ich dokonała na jego cześć — to przecież Boardman lubi mieć kobiety wspaniale efektowne. Prawdopodobnie ci dwoje sypiali ze sobą w czasie jego nieobecności. Byłby zdumiony, a nawet trochę wstrząśnięty, gdyby dowiedział się, że nic ich nie łączy.

Boardman ujął Mullera za przegub ręki, ale jego uścisk po paru sekundach osłabł. W sposób wręcz niewiarygodny ręka osunęła się Boardmanowi, zanim Muller zdążył odwzajemnić to powitanie.

— Jak to miło widzieć cię znowu, Dick — powiedział Boardman bez przekonania i cofnął się o dwa kroki. Policzki mu obwisły jak gdyby pod wpływem wielkiej siły przyciągania.

Marta weszła między nich i przytuliła się do Mullera. Muller wziął ją w objęcia, głaszcząc jej plecy aż po szczupłe pośladki. Nie pocałował jej. Oczy, gdy spojrzał w nie, miała pełne blasku i oszołomiły go odbijające się w jej źrenicach obrazy. Rozdęła nozdrza. Poczuł, że mięśnie jej twardnieją pod delikatną skórą. Usiłowała mu się wyrwać.

— Dick — szepnęła. — Modliłam się za ciebie co noc. Nawet nie wiesz, jak za tobą tęskniłam. — Szamotała się coraz gwałtowniej. Przesuwając ręce na jej biodra, namiętnie przygarnął ją do siebie. Nogi jej zadrżały i aż zląkł się, że upadnie, jeżeli ją wypuści z objęć.

Odwróciła głowę. Przytulił policzek do jej aksamitnego ucha.

— Dick — wymamrotała. — Tak mi dziwnie… Z tej radości, że cię widzę, wszystko się poplątało… puść mnie, Dick. Niedobrze mi…

Tak, tak. Oczywiście. Puścił ją.

Boardman zdenerwowany ocierał pot z twarzy, zażywał jakiś uspokajający lek, wiercił się, spacerował. Muller nigdy dotąd nie widział go w takim stanie.

— A gdybyście tak spędzili jakiś czas we dwoje, co? — zaproponował Boardman głosem o pół oktawy za wysokim. — Ta pogoda niedobrze na mnie wpływa, Dick. Porozmawiam z tobą jutro. Twoje mieszkanie już jest załatwione.

I uciekł. Teraz Muller poczuł, że ogarnia go panika.

— Dokąd pojedziemy? — spytał.

— Kokony transportowe są przed halą. Dostaniemy pokój w Gospodzie Portowej. Gdzie twój bagaż?

— Jeszcze na statku — odpowiedział Muller. — Może poczekać.

Marta przygryzła kącik dolnej wargi. Wziął ją za rękę i z hali portu międzyplanetarnego wyjechali ruchomym chodnikiem tam, gdzie parkowały kokony. Prędzej, ponaglał Martę w myśli, powiedz mi, że źle się czujesz. No, proszę, powiedz, że w ciągu tych ostatnich dziesięciu minut zapadłaś na jakąś tajemniczą chorobę.

— Dlaczego obcięłaś włosy? — zapytał.

— Czyż nie wolno kobiecie? Nie podobam ci się z krótkimi włosami?

— Nie zanadto. — Wsiedli do kokona. — Były dłuższe, bardziej niebieskie, były jak morze w burzliwy dzień.

Kokon oderwał się od ziemi cały w powodzi rtęci. Marta trzymała się z daleka od Mullera, zgarbiona przy drzwiczkach.

— I ten makijaż także — powiedział Muller. — Przepraszam cię, Marta. Wolałbym, żeby mi się to podobało.

— Starałam się upiększyć dla ciebie.

— Dlaczego przygryzasz usta?

— Co robię?

— Nic. Jesteśmy na miejscu. Pokój już zarezerwowany?

— Tak, na twoje nazwisko.

Weszli. Nacisnął tabliczkę rejestracyjną. Błysnęła zielenią i wtedy ruszyli do windy. Gospoda zaczynała się na piątym poziomie poniżej portu międzyplanetarnego. Zjechali na pięćdziesiąty poziom, prawie najniższy. Trudno było wybrać lepiej, pomyślał Muller. Pewnie apartamenty dla nowożeńców. Wkroczyli do zarezerwowanej dla nich sypialni z kalejdoskopowymi draperiami i szerokim łóżkiem wyposażonym we wszelkie akcesoria. Oświetlenie było dyskretnie przymglone. Muller przypomniał sobie, jak musiał się zadowalać kobietonami, i poczuł teraz tętnienie w dole brzucha. Marcie nie potrzebował mówić o tym. Mijając go weszła do sąsiedniego pokoju i pozostała tam dosyć długo. Rozebrał się.

Wróciła naga. Wymyślnego makijażu już nie było i włosy miała znowu błękitne.

— Jak morze — powiedziała. — Szkoda tylko, że nie mogę ich szybko zapuścić. Ten pokój damski nie jest do tego zaprogramowany.

— I tak wyglądasz o wiele lepiej — stwierdził. Stała w odległości dziesięciu metrów od niego, odwrócona bokiem, i widział kontury jej kształtów: małych, sterczących piersi, chłopięcych pośladków, hakowatych bioder.

— Hydranowie — powiedział — są albo pięciorga płci, albo w ogóle bezpłciowi. Nie mam co do tego pewności. To świadczy o stopniu, w jakim ich zdołałem poznać. Jednak wydaje mi się, że jakkolwiek oni to robią, ludzie zaznają więcej rozkoszy. Dlaczego stoisz tam, Marta?

Podeszła milcząc. Oplótł jedną ręką jej ramiona, a w drugą wtulił jej krągłą pierś. Dawniej, gdy to robił, czuł, jak pod jego dłonią brodawka twardnieje pożądaniem. Teraz nie. Marta drżała trochę, niczym spłoszona klacz. Dotknął ustami jej ust, ale wargi miała suche, napięte, wrogie. Pogładził palcami pięknie zarysowaną linię jej szczęki, a ona wyraźnie się wzdrygnęła. Usiadł z nią na łóżku. Spróbowała go pogłaskać prawie mimo woli.

Zobaczył w jej oczach cierpienie.

Odsunęła się od niego i nagle opadła na wznak na poduszkę. Widział jej twarz wykrzywioną w ukrywanej z trudem udręce. Po chwili ujęła go za obie dłonie i pociągnęła ku sobie. Podniosła kolana, rozwarła uda.

— Weź mnie, Dick — powiedziała teatralnie. — Zaraz!

— Tak ci się śpieszy? Dlaczego?

Usiłowała go zagarnąć na siebie, w siebie. Nie chciał w ten sposób. Wyzwolił się i usiadł. Była karmazynowa aż po ramiona i łzy lśniły jej na policzkach. Wiedział już tyle, ile potrzebował wiedzieć, ale musiał zapytać.

— Powiedz mi, co jest nie w porządku, Marta.

— Nie wiem.

— Zachowujesz się, jakbyś była chora.

— Chyba jestem.

— Kiedy poczułaś się niedobrze?

— Ja… och, Dick. Po co te wszystkie pytania? Proszę, najdroższy, chodź do mnie.

— Przecież ty nie chcesz mnie. Naprawdę nie chcesz. Robisz to z dobroci serca.

— Chcę dać ci szczęście, Dick. Och… tak strasznie boli… tak… strasznie.

— Co boli?

Nie odpowiedziała. Uczyniła lubieżny gest i z całej siły pociągnęła go znowu. Zerwał się z łóżka.

— Dick, Dick, ostrzegałam cię przed tą wyprawą. Mówiłam, że mam wizję przyszłości. Że może cię tam spotkać coś złego, niekoniecznie śmierć.

— Powiedz, co cię boli?

— Nie mogę. Ja… nie wiem.

— Kłamstwo. Kiedy to się zaczęło?

— Dzisiaj rano. Ledwie wstałam.

— Jeszcze jedno kłamstwo. Muszę znać prawdę.

— Weź mnie, Dick. Nie każ mi czekać dłużej. Ja…

— Co?

— Już nie mogę wytrzymać…

— Czego?

— Niczego. Niczego. — Wstała z łóżka i zaczęła się o niego ocierać jak kotka. Trzęsła się przy tym, mięśnie jej twarzy drgały, oczy miała nieprzytomne.

Chwycił ją za przeguby rąk i przycisnął jeden do drugiego.

— Powiedz, czego już nie możesz wytrzymać, Marta.

Sapnęła. Ściskał jej ręce coraz mocniej. Odchyliła się do tyłu, aż głowa jej zwisła, piersi sterczały ku górze. Była teraz mokra od potu. Rozjuszony, rozpłomieniony nalegał:

— Powiedz. Nie możesz wytrzymać…

— Twojej bliskości — wyznała.

Загрузка...