Rozdział czwarty

1

— Jest — powiedział Rawlins. — Nareszcie!

Wzrok robota przekazywał widok człowieka w labiryncie. Muller stał z rękami założonymi na piersiach, niedbale oparty o ścianę. Wielki, ogorzały mężczyzna o wydatnym podbródku i mięsistym, szerokim nosie. Wcale nie wydawał się zaniepokojony obecnością robota.

Rawlins włączył fonię i usłyszał, jak Muller mówi:

— Cześć, robocie. Dlaczego mnie tu nachodzisz?

Robot oczywiście nie odpowiedział. Ani też nie odpowiedział Rawlins, chociaż mógłby się odezwać za pośrednictwem robota. Stojąc przy centrali danych, schylił się trochę, żeby lepiej widzieć. Znużone oczy mu pulsowały. Dziewięć dni czasu miejscowego trwało doprowadzenie jednego z robotów aż do samego środka labiryntu. Około stu robotów przy tym stracili. Przeciągnięcie bezpiecznej trasy w głąb o każde dwadzieścia metrów wymagało poświęcenia jednego takiego kosztownego aparatu. A przecież i tak mieli szczęście, zważywszy, że możliwości błądzenia w labiryncie były prawie nieskończone. Szczęśliwie jednak potrafili należycie korzystać z pomocy, jaką dawał mózg statku, i posługiwać się całą baterią doskonałych urządzeń sensorycznych, więc unikali nie tylko wszystkich wyraźnych pułapek, ale i większości pułapek niespodziewanych. I oto teraz dotarli do celu.

Rawlins nieomal słaniał się z wyczerpania. Nie spał tej nocy wcale, kontrolując krytyczną fazę — przebycie Strefy A. Hosteen poszedł spać. Później i Boardman także. Kilku z załogi pełniło służbę przy centrali danych i na statku, ale Rawlins był jedynym wśród nich cywilem.

Zastanawiał się, czy znalezienie Mullera miało nastąpić w czasie jego dyżuru. Chyba nie. Boardman obawiałby się, że nowicjusz u steru w takiej ważnej chwili mógłby zepsuć wszystko. Zostawili go na dyżurze, a on posunął swojego robota o kilka metrów dalej i oto teraz patrzył prosto na Mullera.

Przyglądał się tej twarzy, szukał na niej oznak udręki.

Nic o udręce nie świadczyło. Muller żyje tu od tylu lat samotnie — czyż to nie pozostawia żadnego piętna? I tamto — paskudny figiel, który spłatali mu Hydranowie — chyba też powinno było jakoś odbić się na jego twarzy. O ile jednak Rawlins widział, nie odbiło się.

Och, Muller ma smutne oczy i zaciśnięte usta. Rawlins jednak spodziewał się zobaczyć coś bardziej dramatycznego, coś romantycznego, oblicze cierpiętnika. Tymczasem zobaczył twarz obojętną, nieomal kamienną, twarz o rysach nieregularnych, twarz wytrzymałego, mocnego, niemłodego mężczyzny. Muller osiwiał i odzież miał trochę zniszczoną: widać było, że jest sterany. Ale czyż może wyglądać inaczej ktoś, kto przebywa dziewięć lat na takim wygnaniu? Rawlins pragnął czegoś więcej — efektownych cieni pod oczami, wyrazu zgorzknienia.

— Czego chcesz tutaj? — pytał Muller robota. — Kto cię przysłał? Dlaczego nie odchodzisz?

Rawlins nie śmiał się odezwać. Nie wiedział, jaki gambit został przez Boardmana zaplanowany na ten moment. Gwałtownie wyłączył robota, po czym biegiem ruszył do namiotu, gdzie spał Boardman.

Boardman leżał pod baldachimem systemu życiodajnego. Ostatecznie miał lat co najmniej osiemdziesiąt — chociaż nikt by go o to nie posądzał — a jedynym sposobem walki ze starością jest włączenie się co noc w swoje regeneratory. Rawlins zatrzymał się nieco zażenowany swym wtargnięciem, w czasie gdy staruszek spał oplatany siecią owych urządzeń. Przymocowane pasem do czoła miał dwie mózgowe elektrody, które gwarantowały należyte i zdrowe przebywanie poszczególnych płaszczyzn snu, oczyszczając umysł z trujących substancji po całodziennym zmęczeniu. Ponaddźwiękowy filtr odsączał osady z arterii Boardmana. Przepływ hormonów regulowała misterna pajęczyna rozpięta nad jego piersiami. Wszystko to było podłączone do mózgu statku i przez ten mózg kierowane. W oprawie wymyślnego systemu życiodajnego Boardman sprawiał wrażenie manekina z wosku. Oddychał powoli, regularnie: jego pulchne wargi obwisły, policzki jak gdyby napuchły i rozmiękły. Gałki oczne poszerzyły się gwałtownie pod powiekami, co oznaczało jakieś majaki w głębokim śnie. Czy można go teraz bezpiecznie obudzić? — biedził się Rawlins.

Wolał nie ryzykować. W żadnym razie nie należało budzić go bezpośrednio. Wymknął się z sypialni i włączył najbliższy rozgałęźnik centrali.

— Sen dla Charlesa Boardmana — nadał polecenie — niech mu się przyśni, że znaleźliśmy Mullera. I że musi obudzić się natychmiast. No, Charles, Charles, obudź się, jesteś nam potrzebny. Pojąłeś?

— Przyjęte do wiadomości — odpowiedział mózg statku.

Impuls przeleciał z namiotu do centrali statku, przyjął formę reakcji kierowanej i wrócił do namiotu. Wiadomość od Rawlinsa przeniknęła w umysł Boardmana poprzez elektrody na jego czole. Zadowolony z siebie Rawlins wszedł znowu do sypialni starego i czekał.

Boardman poruszył się. Zakrzywiając palce jak szpony zaczął oburącz szarpać lekko aparaturę, w której więzach leżał.

— Muller… — wymamrotał.

Otworzył oczy. Przez chwilę nie widział nic. Ale proces budzenia rozpoczął się, a system życiodajny podziałał już dostatecznie wzmacniająco na cały organizm.

— Ned? — dobyło się z jego ust ochrypłe pytanie. — Co ty tutaj robisz? Czy mi się śniło, że…

— To nie był sen, Charles. Zaprogramowałem go dla ciebie. Doszliśmy do Strefy A. Znaleźliśmy Mullera.

Boardman wyłączył system życiodajny i usiadł zupełnie rozbudzony.

— Która jest godzina?

— Już dnieje.

— Dawno go znalazłeś?

— Może z piętnaście minut temu. Unieruchomiłem robota i od razu przybiegłem do ciebie. Ale nie chciałem wyrywać cię ze snu, więc…

— Dobrze, dobrze — Boardman już wyszedł z łóżka. Zatoczył się lekko, wstając. Jeszcze brak mu dziennego wigoru, pomyślał Rawlins. Widać jego prawdziwy wiek. Odwrócił wzrok i zaczął oglądać system życiodajny, byle nie patrzeć na fałdy tłuszczu Boardmana.

Kiedy dojdę do jego wieku, postanowił sobie, będę starał się regularnie poddawać zabiegom odmładzającym. To naprawdę nie jest kwestia próżności. To tylko grzeczność w stosunku do bliźnich. Nie musimy wyglądać staro, jeżeli nie chcemy. Po co razić ludzi swoim widokiem.

— Chodźmy — powiedział Boardman. — Trzeba uruchomić tego robota. Chcę zobaczyć Mullera natychmiast.

Korzystając z centralki w przedsionku namiotu, Rawlins uruchomił robota. Zobaczyli na ekranie Strefę A labiryntu, wyglądającą przytulniej niż strefy, które ją otaczały. Mullera nie było teraz widać.

— Włącz fonię — polecił Boardman.

— Włączona.

— Gdzie on się podział?

— Chyba wyszedł z zasięgu wizji — powiedział Rawlins.

Robot wykonał pełny obrót przekazując widok niskich, sześciennych domów, strzelistych łuków i spiętrzonych murów wokoło. Zobaczyli przebiegające małe zwierzątko podobne do kota, ale nie było ani śladu Mullera.

— Stał tam — upierał się Rawlins żałośnie. — On…

— W porządku. Przecież nie musiał czekać w miejscu, kiedy mnie budziłeś. Niech robot zbada okolicę.

Rawlins usłuchał. Instynktownie obawiając się nowych niebezpieczeństw, kierował robotem bardzo ostrożnie, chociaż raz po raz sobie powtarzał, że ci, którzy zbudowali labirynt, na pewno nie naszpikowali własnych wewnętrznych dzielnic żadnymi pułapkami. Nagle Muller wyszedł z jednego z bezokiennych budynków i stanął przed robotem.

— Znowu? — zapytał. — Zmartwychwstałeś, co? Dlaczego nic nie mówisz? Z czyjego statku jesteś? Kto cię tu przysłał?

— Może powinniśmy odpowiedzieć? — zapytał Rawlins.

— Nie.

Boardman przybliżył twarz do ekranu. Oderwał ręce Rawlinsa od tablicy rozdzielczej i sam dostroił obraz, tak że widać było Mullera bardzo wyraźnie. Pokierował robotem przesuwając go przed Mullerem to tu, to tam, usiłując nie dopuścić, żeby Muller odszedł znowu.

— Przerażające — rzekł cicho. — Ten wyraz twarzy Mullera.

— Na mnie on robi wrażenie zupełnie spokojnego — powiedział Rawlins.

— Co ty tam wiesz? Ja pamiętam tego człowieka, Ned, przecież to twarz prosto z piekła. Kości policzkowe bez porównania bardziej wydatne. Oczy straszne. I widzisz to skrzywienie ust… lewy kącik opuszczony? On może nawet dostał lekkiego porażenia. Ale przetrzymał nieźle.

Rawlins zakłopotany szukał oznak pasji na twarzy Mullera. Nie zauważył ich przedtem i jakoś nie mógł ich dostrzec nadal. Ale oczywiście nie wiedział, jak Muller wyglądał w normalnych okolicznościach. I Boardman siłą rzeczy był lepszym fizjonomistą niż on.

— Wyciągnąć go stamtąd nie będzie łatwo — powiedział Boardman. — On nie zechce się ruszyć. Ale jest nam potrzebny, Ned. Jest nam potrzebny.

Muller dotrzymując kroku robotowi rzekł cierpkim, ochrypłym głosem:

— Masz trzydzieści sekund na wyjaśnienie, w jakim celu mnie nachodzisz. A potem najlepiej zrobisz, jeżeli wrócisz tam, skąd przyszedłeś.

— Nie porozmawiasz z nim? — zapytał Rawlins.

— On rozbije tego robota!

— Niech rozbije — Boardman wzruszył ramionami. — Pierwszy, kto do niego przemówi, musi być człowiekiem z krwi i kości, stanąć z nim twarzą w twarz. Tylko tak można tego dokonać. Trzeba go sobie zjednać, Ned. Głośnik robota temu nie sprosta.

— Masz dziesięć sekund — powiedział Muller.

Wyciągnął z kieszeni połyskliwą czarną kulę metalową, nie większą niż jabłko, opatrzoną w małe kwadratowe okienko. Rawlins nigdy dotąd nie widział nic podobnego. Może, pomyślał, to jakaś nieznana broń, którą Muller znalazł w tym mieście. I patrzył, jak Muller błyskawicznym ruchem podnosi rękę ze swoją tajemniczą kulą, nastawiając okienko prosto w oblicze robota. Ekran powlokła ciemność.

— Coś mi się wydaje, że straciliśmy jeszcze jednego robota — jęknął Rawlins.

Boardman przytaknął.

— Właśnie. Ostatniego robota, którego mieliśmy utracić. Teraz zaczną się straty w ludziach.

2

Nadszedł czas, żeby ryzykować w labiryncie życiem ludzkim. To było nieuniknione, więc Boardman ubolewał nad tym nie bardziej, niż ubolewał nad koniecznością płacenia podatków, nad swoim starzeniem się, nieregularnością wypróżnień, bądź reakcją na gwałtowną siłę przyciągania. Podatki, starość, wypróżnienie i grawitacja to odwieczne problemy stanu człowieczego — nadal poważne, jakkolwiek do pewnego stopnia zostały rozwiązane dzięki postępowi nauki. Podobnie rzecz tu się miała z ryzykiem śmierci. Wykorzystali przecież odpowiednio zastępy robotów i w ten sposób ocalili prawdopodobnie kilkunastu ludzi. Ale teraz prawie na pewno ludzie będą musieli ginąć. Boardman bolał nad tym, niedługo jednak i niegłęboko. Boardman już od dziesiątków lat wymagał od swoich podwładnych podejmowania takiego ryzyka i wielu z tych ochotników śmierć nie ominęła. Sam gotów był narazić własne życie w odpowiedniej chwili i dla odpowiedniej sprawy.

Labirynt został dokładnie odtworzony na mapach. Mózg statku zawierał szczegółowy obraz trasy w głąb wraz ze wszystkimi znanymi pułapkami, więc Boardman wysyłając tam roboty mógł liczyć na dziewięćdziesiąt pięć procent prawdopodobieństwa, że dotrą one do Strefy A, nie uszkodzone. Czy jednak człowiek może przebyć tę trasę tak samo bezpiecznie? — to jeszcze stało pod znakiem zapytania. Nawet gdy komputer udziela człowiekowi wskazówek na każdym kroku w tej drodze, przecież odbiera je omylny, podlegający zmęczeniu mózg ludzki, który mógłby nie pojmować wszystkiego tak jak doskonały mózg mechaniczny robota. I człowiek chciałby dokonywać korekt sam, co w rezultacie mogłaby się źle dla niego skończyć. Toteż dane, które zebrali, należało wypróbować starannie, zanim wkroczy do labiryntu Boardman albo Ned Rawlins.

Znaleźli się ochotnicy.

Wiedzieli, że grozi im śmierć. Nikt nie usiłował ich okłamywać, że tak nie jest. Boardman wykazał im, że dla dobra ludzkości trzeba doprowadzić do tego, by Muller wyszedł z labiryntu z własnej woli, a najwięcej szans, żeby to przeprowadzić rozmawiając z nim osobiście, mają pewne szczególne jednostki: Charles Boardman i Ned Rawlins, a więc w tym wypadku jednostki nie do zastąpienia. Niech inni utorują drogę Boardmanowi i Rawlinsowi. Doskonale. Ci ryzykanci zaofiarowali się, wiedząc, że ich można zastąpić. Każdy z nich ponadto wiedział, że śmierć kilku pierwszych może okazać się dla niego pomocna. Niepowodzenie oznacza nowe informacje, natomiast szczęśliwe dotarcie w głąb labiryntu nie przynosi w tej fazie żadnych informacji.

Losowali, kto pójdzie pierwszy.

Padło na jednego z poruczników nazwiskiem Burke, który wyglądał dość młodo i prawdopodobnie był młody, wojskowi bowiem rzadko kiedy poddawali się zabiegom odmładzającym, dopóki nie awansowali na generałów. Ten niski, krzepki, ciemnowłosy śmiałek zachowywał się tak, jak gdyby można go było zastąpić nie tylko innym człowiekiem, ale nawet szablonowym robotem wyprodukowanym na pokładzie statku.

— Kiedy znajdę Mullera — oświadczył (nie użył słowa „jeżeli”) — powiem mu, że jestem archeologiem. Dobrze? I zapytam, czy nie ma nic przeciwko temu, żeby weszło tam również paru moich kolegów.

— Dobrze — powiedział Boardman — i pamiętaj, im mniej będzie mu się mówiło rzeczy fachowych, tym mniej nabierze podejrzeń.

Burke nie miał dożyć rozmowy z Richardem Mullerem i wszyscy o tym wiedzieli. Ale pomachał ręką na pożegnanie wesoło, nieco teatralnie, i wkroczył do labiryntu. Aparatura w plecaku łączyła go z mózgiem statku. Dzięki temu odbierał polecenia komputera i jednocześnie obserwatorzy w obozie mogli widzieć, co się z nim dzieje.

Zręcznie i spokojnie wymijał straszliwe pułapki w Strefie Z. Brak mu było wyposażenia, które pomagało robotom wykrywać obrotowe płyty bruku i zabójcze czeluści poniżej, ukryte płomienie energii, zaciskające się zęby osadzone w bramach i wszelkie inne koszmary. Posiadał jednak coś bardziej przydatnego, czego brakowało robotom, a mianowicie zasób wiadomości o tych koszmarach, zebrany kosztem wielu maszyn. Boardman na swoim ekranie widział znane mu już filary, szprychy i skarpy, mosty, sterty kości i gdzieniegdzie szczątki robotów. W duchu ponaglając Burke’a, wiedział, że lada dzień będzie musiał sam pójść tamtędy. Zastanawiał się, ile dla Burke’a warte jest własne życie.

Około czterdziestu minut trwało przejście ze Strefy H do Strefy G. Burkę nie okazał żadnego podniecenia, gdy tę trasę pokonał. Strefa G, jak wszystkim było wiadomo, groziła licznymi niebezpieczeństwami, prawie tak jak Strefa H. Ale jak dotąd system kierowania zdawał egzamin. Burkę omal nie pląsał, żeby omijać przeszkody. Liczył kroki, podskakiwał, zbaczał raptownie albo sprężał się i wielkim susem przesadzał zdradziecki odcinek bruku. Wędrował dziarsko. Cóż, kiedy komputer nie mógł go ostrzec przed małym, przeraźliwie uzębionym stworzeniem, które czyhało na złocistym parapecie w odległości czterdziestu metrów za bramą Strefy G. To zwierzę było czymś niezależnym od znanego układu labiryntu.

Niebezpieczeństwo przypadkowe, samoistne. A Burke czerpał znajomość rzeczy tylko z rejestru doświadczeń przeprowadzonych w tej krainie.

To zwierzę było nie większe niż duży kot, ale miało długie kły i zręczne szpony. Aparat wzrokowy w plecaku Burke’a zobaczył, jak ono skacze — ale za późno. Zanim Burke, ostrzeżony, w półobrocie wyciągnął broń, bestia już rzuciła mu się na barki i dobierała się do gardła.

Paszcza rozwarła się przedziwnie szeroko. Oko komputera przekazało obraz anatomiczny, którego Boardman doprawdy wolałby nie widzieć. Rzędy zębów ostrych jak igły i głębiej za nimi jeszcze dwa rzędy kłów równie groźnych, może służących do lepszego pogryzienia ofiary czy też po prostu zapasowych, w razie gdyby zewnętrzne się połamały. Wyglądało to przeraźliwie. Po chwili zwierzę zamknęło paszczę.

Burke zachwiał się i upadł razem z napastnikiem. Krew popłynęła. Człowiek i zwierzę przetoczyli się dwukrotnie po bruku, potrącili jakiś ukryty przekaźnik energii i zniknęli w kłębach oleistego dymu. Gdy resztki tego dymu rozwiały się w powietrzu, nie było śladu ani człowieka, ani zwierzęcia.

Wkrótce potem Boardman powiedział:

— A więc jest coś nowego, o czym trzeba pamiętać. Żadne z tych zwierząt nie rzuciło się na robota. Ludzie będą musieli brać wykrywacze masy i wędrować grupkami.

Tak uczynili. Wysoką cenę zapłacili za to ostatnio nabyte doświadczenie, ale przynajmniej już wiedzieli, że w labiryncie mają przeciwko sobie nie tylko chytrość pradawnych inżynierów. Dwaj ludzie, Marshall i Petrocelli, weszli teraz do labiryntu odpowiednio wyposażeni, rozglądając się na wszystkie strony. Zwierzęta nie mogły zbliżyć się do nich znienacka, bo odbiorniki fal podczerwonych, wmontowane w wykrywacze masy, wykazywały promieniowanie ciepła. Dzięki temu bez trudu ubili czworo zwierząt, w tym jedno nawet ogromne.

W głębi Strefy Z doszli do miejsca, gdzie był ekran dezorientujący, który sprawiał, że wszelkie urządzenia do zbierania informacji stawały się kpiną.

Na jakiej zasadzie to działa? — dumał Boardman. Ziemskie dezorientatory działają bezpośrednio na zmysły; doskonale przyjmują należycie przekazywane prawdziwe informacje, po czym gmatwając je w mózgu niszczą wszystkie ich współzależności. Ale ten ekran na pewno jest inny. Nie może atakować systemu nerwowego robota, ponieważ robot nie ma systemu nerwowego w żadnym sensie tego określenia i jego aparatura wzrokowa melduje dokładnie to, co widzi. Jednakże to, co roboty widziały tam w labiryncie i zameldowały komputerowi, nie pozostawało w związku z rzeczywistym układem geometrycznym tamtego miejsca. Inne roboty, ustawione poza zasięgiem ekranu, przekazały obraz zupełnie inny i niewątpliwie rzetelniejszy. Z tego wynika, że ekran działa na jakiejś zasadzie optycznej, ogranicza się do samego obrazu najbliższej okolicy, zmienia go, zamazuje perspektywę, zniekształca albo ukrywa kontury, wprowadza w normalną konfigurację chaos. Każdy organ wzroku w zasięgu ekranu musi widzieć obraz całkowicie przekonywający, chociaż niezgodny z prawdą, i nie ma znaczenia, czy odbiera to umysł ludzki, czy nie obdarzona umysłem maszyna. Dosyć ciekawe, myślał Boardman. Może później będzie można zbadać i opanować mechanizmy labiryntu. Później.

W żaden sposób nie mógł wiedzieć, jakie kształty przybierał labirynt dla Marshalla i Petrocellego, gdy ulegli działaniu ekranu. Roboty przekazywały szczegółowe sprawozdania ze wszystkiego, co miały przed oczami, natomiast ci dwaj ludzie nie byli bezpośrednio połączeni z komputerem, więc nie mogli transmitować swoich wrażeń wizualnych do centrali. Najwyżej mogli opowiadać, co widzą. Nie pokrywało się to z obrazami przekazywanymi przez odbiorniki wzrokowe przymocowane do ich plecaków, ani z rzeczywistym widokiem otoczenia poza zasięgiem ekranu dezorientującego.

Słuchali wskazówek komputera. Szli nawet tam, gdzie na własne oczy widzieli ziejące otchłanie. Przykucnęli, żeby przeczołgać się tunelem, którego strop jaśniał ostrzami gilotyn. A takiego tunelu wcale tam nie było.

— Boję się, że lada chwila któreś z tych ostrzy opadnie i przetnie mnie na pół — powiedział Petrocelli.

Ale i żadnych ostrzy tam nie było. Po przeczołganiu się przez nie istniejący tunel obaj posłusznie zboczyli w lewo pod wielki cep, walący z piekielną siłą w płyty bruku. Nie było i cepa. Z niechęcią powstrzymali się od wejścia na chodnik wyłożony pulchnymi poduszkami, który ciągnął się do granicy zasięgu ekranu. Ten chodnik również nie istniał: omamieni nie wiedzieli, że tam jest tylko jama pełna kwasu.

— Najlepiej, żeby po prostu szli z zamkniętymi oczami — zauważył Boardman. — Tak już przechodziły roboty… z wyłączoną wizją.

— Mówią, że byłoby to dla nich zbyt straszne — powiedział Hosteen.

— Ale co lepsze: czy nie mieć żadnych informacji, czy mieć informacje fałszywe? — zapytał Boardman. — Mogą przecież słuchać poleceń komputera nie otwierając oczu. Wtedy by im nie groziło…

Petrocelli wrzasnął. Na jednej połowie swojego ekranu Boardman zobaczył rzeczywisty układ: płaski bezpieczny odcinek drogi, a na drugiej omam przekazany przez aparat w plecaku: buchające gwałtownie spod nóg Petrocellego i Marshalla płomienie.

— Spokojnie! — ryknął Hosteen. — Ognia tam nie ma!

Petrocelli, sprężony do skoku, słysząc to ze straszliwym wysiłkiem postawił nogę na bruku. Marshall nie przejawił tak szybkiego refleksu. Zanim usłyszał wołanie Hosteena, odwrócił się, żeby wyminąć płomienie, z rozpędu ruszył w lewo, po czym dopiero się zatrzymał. Stał wysunięty o kilkanaście centymetrów poza bezpieczną drogę. I nagle z jednej z płyt kamiennych wystrzelił zwój połyskliwego drutu, który oplatał mu nogi w kostkach. Wpił się w skórę, mięśnie i kości i odciął stopy. Upadającego Marshalla przeszył i przybił do pobliskiej ściany złocisty metalowy pręt.

Petrocelli nie oglądając się za siebie przeszedł przez zwodniczy słup ognia szczęśliwie, zrobił jeszcze dziesięć chwiejnych kroków i przystanął już bezpieczny poza zasięgiem ekranu dezorientującego.

— Dave? — zapytał ochryple. — Dave, nic ci się nie stało?

— Zszedł ze szlaku — powiedział Boardman. — To był szybki koniec.

— Co ja mam zrobić?

— Odpocznij, Petrocelli. Uspokój się i nie próbuj iść dalej. Wysyłam Chesterfielda i Walkera do ciebie. Czekaj tam, gdzie jesteś.

Petrocelli drżał cały. Boardman polecił mózgowi statku dać mu zastrzyk i zostało to zrobione przez aparaturę w plecaku. Już odczuwając ulgę, ale nie chcąc odwrócić się w stronę zmarłego towarzysza, Petrocelli stał sztywno, nieruchomo i czekał.

Walker i Chesterfield potrzebowali prawie całej godziny, żeby dotrzeć do miejsca, gdzie był ekran dezorientujący, a potem piętnastu minut bez mała, żeby przejść przez kilkumetrowy zasięg ekranu. Przechodzili z oczami zamkniętymi, bardzo tym speszeni. Ale widma labiryntu nie mogły przerażać ludzi nie widzących, więc ostatecznie znaleźli się poza ich terenem. Petrocelli przez ten czas znacznie się uspokoił. Wszyscy trzej ostrożnie ruszyli w głąb labiryntu.

Jakoś trzeba, pomyślał Boardman, przynieść stamtąd zwłoki Marshalla. Ale to już później.

3

Wydawało się Nedowi Rawlinsowi, że najdłuższe dni swego życia przeżył cztery lata przedtem lecąc do Rigel, żeby sprowadzić ciało ojca na Ziemię. Teraz jednak stwierdził, że dni na Lemnos o wiele bardziej mu się dłużą. Okropnie jest tak stać przed ekranem, patrzeć, jak odważni mężczyźni umierają, każdym nerwem łaknąć odprężenia — godzina po godzinie, godzina po godzinie…

A przecież oni wygrywali bitwę o labirynt. Do tej pory weszło czternastu ludzi. Czterech poniosło śmierć. Walker i Petrocelli rozbili obóz w Strefie Z, pięciu innych założyło bazę pomocniczą w Strefie E, trzej obecnie wymijali ekran dezorientujący w Strefie G, żeby dojść do tej bazy. Najgorsze było już poza nimi. Z pracy robotów jasno wynikało, że krzywa niebezpieczeństwa opada gwałtownie poza Strefą F i że w trzech strefach centralnych właściwie nie ma żadnego ryzyka. Skoro Strefy E i F zostały faktycznie zdobyte, przedostanie się tam, gdzie czekał obojętny i nieprzystępny, przyczajony Muller, nie powinno być trudne.

Rawlins myślał, że zna już labirynt całkowicie. Wprawdzie nie osobiście, ale wkraczał do labiryntu ponad sto razy: oglądał to dziwne miasto najpierw wzrokiem robotów, potem za pomocą przekaźników, w jakie byli wyposażeni członkowie załogi. Nocą w gorączkowych snach widział zagadkowe ulice i zaułki, skręcające ściany i pofałdowane wieże. Fantazja jego setki razy krążyła po całym labiryncie, igrała ze śmiercią. On i Boardman mieli być spadkobiercami ciężko nabytego doświadczenia, gdy na nich przyjdzie kolej.

Ta chwila się zbliżała.

W pewien chłodny poranek pod niebem szarym jak żelazo Rawlins stał z Boardmanem tuż przy stromym obwałowaniu z piasku, które otaczało labirynt. W ciągu paru tygodni ich pobytu na Lemnos, nadeszła przedziwnie nagle mglista pora roku, będąca chyba lemnijską zimą. Słońce teraz świeciło tylko przez sześć godzin na dwudziestogodzinną dobę. Potem następowały dwie godziny bladego zmierzchu i po nocy świt też był rozrzedzony i długi. Księżyce wirowały, pląsały nieustannie na niebie, rzucając skręcone cienie.

Rawlins już prawie nie mógł się doczekać próby swoich sił wśród niebezpieczeństw labiryntu. Odczuwał pustkę, daremność pragnienia, które wyrosło z niecierpliwości i wstydu. On tylko patrzył na ekrany, gdy inni, niektórzy zaledwie trochę starsi od niego, tak bardzo ryzykowali, żeby dostać się do centrum tajemniczego miasta. Wydawało mu się, że jego życie to jak gdyby wyczekiwanie za kulisami chwili wyjścia na sam środek sceny.

Tymczasem na ekranach obserwowali wędrówki Mullera po Strefie A. Krążące tam roboty sprawowały nad nim stałą kontrolę, zaznaczając jego wędrówki zmiennymi liniami na głównej mapie. Muller odkąd spotkał tamtego robota, nie opuszczał Strefy A. Codziennie jednak zmieniał pozycję, przenosił się z domu do domu, zupełnie jakby nie chciał spać w jednym miejscu dwa razy. Boardman zadbał o to, żeby żadnych już robotów nie spotykał. Często Rawlins odnosił wrażenia, że ten stary chytrus kieruje polowaniem na jakieś niezwykłe, delikatne zwierzę.

Stukając w ekran, Boardman oznajmił:

— Wejdziemy tam dziś po południu, Ned. Przenocujemy w głównym obozie. Jutro pójdziemy dalej do Walkera i Petrocellego w Strefie E. Pojutrze dotrzesz sam do centrum i odszukasz Mullera.

— Po co ty idziesz do labiryntu, Charles?

— Żeby ci pomagać.

— Przecież i tutaj mógłbyś być w kontakcie ze mną! — zauważył Rawlins. — Nie potrzebujesz się narażać.

Boardman w zamyśleniu skubał podbródek.

— Chodzi mi o zmniejszenie ryzyka do minimum — wyjaśnił.

— Jak to?

— W razie jakichś trudności musiałbym pospieszyć ci z pomocą. Wolę czekać w Strefie F na wszelki wypadek, niż przedostawać się od razu z zewnątrz przez najbardziej niebezpieczną część labiryntu. Rozumiesz? Ze Strefy F dojdę do ciebie szybko i stosunkowo bezpiecznie. A stąd nie.

— Jakiego rodzaju mógłbym mieć trudności?

— Upór Mullera. Nie ma żadnego powodu, żeby on chciał współpracować z nami, to nie jest człowiek, z którym łatwo dojść do porozumienia. Pamiętam go z tamtych czasów, kiedy wrócił z Beta Hydri IV. Nie dawał nam spokoju. Właściwie nigdy przedtem nie był zrównoważony, ale po powrocie stał się wprost jak wulkan. Ja go nie potępiam za to, Ned. Miał prawo być wściekły na cały wszechświat. Ale jest kłopotliwy. To ptak złej wróżby. Samo zbliżenie się do niego przynosi pecha. Będziesz musiał dobrze się namęczyć.

— Więc może pójdziesz ze mną?

— Wykluczone — odrzekł Boardman. — Gdyby on tylko wiedział, że ja jestem na tej planecie, nic byśmy nie zdziałali. Bo to ja wysłałem go do Hydranów, nie zapominaj o tym. To ja w rezultacie sprawiłem, że odciął się od świata, samotny tutaj na Lemnos. Chyba by mnie zabił, gdybym mu się pokazał.

Rawlins wzdrygnął się na tę myśl.

— Nie. Nie mógł stać się aż tak barbarzyński.

— Ty go nie znasz. Nie wiesz, jaki był. Jak się zmienił.

— Jeżeli rzeczywiście jest zawzięty i opętany, czyż możliwe, żeby kiedykolwiek mi zaufał?

— Pójdziesz do niego. Szczery, godny zaufania. Nie musisz się zgrywać. Masz z natury niewinną twarz. Powiesz mu, że przyjechałeś tutaj w misji archeologicznej. Nie zdradzisz się, że przez cały czas wiedzieliśmy o nim. Powiesz, że wiemy od chwili, gdy natknął się na niego nasz robot… a tyś go poznał, przypomniałeś go sobie z czasów, kiedy przyjaźnił się z twoim ojcem.

— Mam wspomnieć o ojcu?

— Oczywiście. Przedstawisz mu się, żeby wiedział, kim jesteś. To jedyny sposób. Powiesz, że twój ojciec nie żyje i że to twoja pierwsza kosmiczna misja. Wzbudź w nim współczucie, Ned. Niech on zacznie traktować cię po ojcowsku.

Rawlins potrząsnął głową.

— Nie gniewaj się na mnie, Charles, ale muszę ci wyznać, że wcale mi się to wszystko nie podoba. Te kłamstwa.

— Kłamstwa? — Oczy Boardmanowi zapałały. — Kłamstwem ma być fakt, że jesteś synem swojego ojca? I to, że to jest twoja pierwsza misja?

— Ale nie jestem archeologiem.

Boardman wzruszył ramionami.

— Wolałbyś mu powiedzieć, że przybyłeś tutaj w poszukiwaniu Richarda Mullera? Czy wtedy zacząłby ci ufać? Pomyśl o naszym celu, Ned.

— Dobrze. Cel uświęca środki, ja wiem.

— Czy naprawdę wiesz o tym?

— Przylecieliśmy tutaj, żeby namówić Mullera do współpracy, bo wydaje się, że tylko on może nas ocalić przed strasznym zagrażającym nam niebezpieczeństwem — powiedział Rawlins obojętnie, nieczule, bezbarwnie. — Więc musimy stosować wszelkie sposoby, jakie okażą się konieczne, celem doprowadzenia do tej współpracy.

— Właśnie. I nie uśmiechaj się głupio, kiedy o tym mówisz.

— Przepraszam, Charles. Ale takim cholernym niesmakiem napawa mnie oszukiwanie Mullera.

— On jest nam potrzebny.

— Tak. Ale człowiek, który tyle już przecierpiał…

— Jest nam potrzebny.

— Dobrze, Charles.

— Ty też jesteś nam potrzebny — powiedział Boardman. — Sam niestety nie mogę tego załatwić. Gdyby mnie zobaczył, wykończyłby mnie. W jego oczach jestem potworem. Tak samo jak wszyscy, którzy mieli jakiekolwiek powiązania z dawną jego karierą. Ale ty to co innego. Tobie on będzie mógł ufać. Jesteś młody. Jesteś synem jego przyjaciela. I wyglądasz tak cholernie cnotliwie. Ty możesz znaleźć dojście do niego.

— Kłamiąc mu, żeby dał się nabrać.

Boardman przymknął oczy. Panował nad sobą z wyraźnym trudem.

— Przestań, Ned.

— Mów dalej. Co mam robić, kiedy już mu powiem, kim jestem?

— Postaraj się z nim zaprzyjaźnić. Bez pośpiechu. Niech mu zacznie zależeć na tym, żebyś go odwiedzał.

— Ale co będzie, jeżeli poczuję się przy nim źle?

— Ukrywaj to przed nim. To najtrudniejsza część twojego zadania, zdaję sobie z tego sprawę.

— Najtrudniejszą częścią są te kłamstwa, Charles.

— Jak uważasz. W każdym razie okaż mu, że dobrze znosisz jego towarzystwo. Dokładaj wszelkich starań, gawędź z nim. Daj mu do zrozumienia, że poświęcasz czas, który powinieneś przeznaczyć na swoją pracę naukową… i że te łotry, te skurwysyny, kierownicy ekspedycji, nie chcą, żebyś miał z nim cokolwiek wspólnego, ale ty go lubisz, litujesz się nad nim i lepiej niech oni się do tego nie wtrącają. Opowiadaj mu jak najwięcej o sobie, o swoich dążeniach i sprawach sercowych, i zamiłowaniach, wszystko, co ci przyjdzie na myśl. Gadaj i gadaj. Tym bardziej będziesz sprawiał wrażenie naiwnego chłopaka.

— Czy mam napomknąć o tamtej galaktyce? — zapytał Rawlins.

— Nieznacznie. Od czasu do czasu mów o nich, wprowadzając go w bieżące wydarzenia. Ale nie za dużo. W każdym razie nie mów mu o groźbie, jaką oni dla nas stanowią. Ani też nie zdradź, że jest nam potrzebny, rozumiesz. Jeżeli się zorientuje, że chcemy go wykorzystać, koniec z nami.

— Ale jak mam go namówić do wyjścia z labiryntu bez wyjaśnienia, dlaczego chcemy, żeby wyszedł?

— O tym jeszcze nie myślmy — rzekł Boardman. — Dam ci wskazówki już w następnej fazie, kiedy pozyskasz jego zaufanie.

— Wiem, co chcesz przez to powiedzieć — żachnął się Rawlins. — Zamierzasz włożyć mi w usta tak okropne kłamstwo, że aż boisz się o tym mówić teraz. Boisz się, że po prostu natychmiast wycofam się z tej całej sprawy.

— Ned…

— Przepraszam. Ale… zrozum, Charles, dlaczego musimy wyciągać go stamtąd podstępem? Czy nie możemy po prostu mu powiedzieć, że ludzkość go potrzebuje, i tym samym zmusić go, żeby wyszedł?

— Myślisz, że to byłoby bardziej moralne?

— Jakoś czystsze. Mdło mi się robi od tego brudnego spiskowania i intryg. Wolałbym pomagać przy ogłuszaniu go i wywlekaniu z labiryntu, niż przeprowadzać plan, który ułożyłeś. Weźmy go przemocą… bo rzeczywiście go potrzebujemy. Mamy przecież dosyć ludzi, żeby bo zrobić.

— Nie mamy — powiedział Boardman. — Nie możemy go wziąć przemocą. W tym właśnie sęk. Zanadto ryzykowne. Mógłby w jakiś sposób popełnić samobójstwo, gdybyśmy spróbowali go porwać.

— Pocisk oszałamiający — podsunął Rawlins. — Nawet sam mógłbym do niego strzelić. Tylko trzeba by mieć go w zasięgu, a potem uśpionego wynieść z labiryntu. Kiedy się obudzi, wyjaśnimy mu…

Boardman gwałtownie potrząsnął głową.

— On na to, by poznać ten labirynt, miał dziewięć lat. Nie wiemy, jakich sztuczek się nauczył ani jakie pułapki obronne zastawił. Dopóki tam jest, nie odważę się podjąć żadnej akcji ofensywnej przeciw niemu. To człowiek zbyt cenny, żeby ryzykować. O ile nam wiadomo, zaprogramował wysadzenie całego miasta w powietrze, jeżeli ktoś spróbuje w niego wycelować. Powinien wyjść z tego labiryntu dobrowolnie, Ned, czyli pozostaje nam tylko zwabić go kłamliwymi obietnicami. Ja wiem, że to cuchnie. Cały wszechświat cuchnie czasami. Jeszcze tego nie odkryłeś?

— Ale nie musi cuchnąć! — Rawlins podniósł głos. — Tego się nauczyłeś przez te wszystkie lata? Wszechświat nie cuchnie. Człowiek cuchnie! I to z własnego wyboru, bo woli cuchnąć niż pachnieć! Przecież nie musimy kłamać. Nie musimy oszukiwać. Moglibyśmy wybrać honor i przyzwoitość, i… — Rawlins urwał raptownie. Innym już tonem powiedział: — Wydaję ci się niedowarzony jak diabli, prawda, Charles?

— Wolno ci popełniać błędy — powiedział Boardman. — Po to jest się młodym.

— Ty rzeczywiście wierzysz, że jest jakaś kosmiczna złośliwość w poczynaniach wszechświata?

Boardman zwarł czubkami grube, krótkie palce obu rąk.

— Ja bym tego tak nie ujmował. Tym wszystkim nie rządzi ani uosobienie zła, ani dobra. Wszechświat to wielka bezosobowa machina. Drobne części machiny nieraz się zużywają, przeciążone pracą, ale wszechświat nie dba o to ani trochę, bo potrafi wytwarzać części zamienne. W zużywaniu się poszczególnych części nie ma nic niemoralnego, ale trzeba przyznać, że z ich punktu widzenia to nie jest czysta sprawa. Tak się złożyło, że dwie małe części wszechświata zderzyły się, kiedy zrzuciliśmy Dicka Mullera na planetę Hydranów. My go wysłać tam musieliśmy, bo w naszym charakterze leży badanie, a oni zrobili to, co zrobili, i rezultat taki, że Dick Muller odleciał z Beta Hydri IV już nie ten sam. Został wciągnięty w machinę wszechświata i zmielony. Teraz następuje drugie zderzenie części wszechświata, też nieuchronne, i musimy przepuścić Mullera przez tę machinę po raz drugi. Prawdopodobnie będzie zmasakrowany znowu, a to cuchnąca sprawa… I żeby doprowadzić do tego drugiego zderzenia, my obaj musimy trochę się pokalać… co również cuchnie… jednakże nie mamy tu absolutnie żadnego wyboru. Jeżeli pójdziemy na kompromis i nie oszukamy Dicka Mullera, może się zdarzyć, że uruchomimy jakieś nowe tryby machiny, które zniszczą całą ludzkość… a to by cuchnęło jeszcze straszniej. Chcę, żebyś zrobił coś nieprzyjemnego w przyzwoitym celu. Ty nie chcesz tego zrobić i ja ciebie rozumiem, ale usiłuję ci wykazać, że twoje osobiste zasady moralne niekoniecznie są czynnikiem najważniejszym. W czasie wojny żołnierz strzela, żeby zabijać, bo świat stawia go w takiej sytuacji. Może to być wojna niesprawiedliwa i może też się zdarzyć, że na okręcie, do którego żołnierz strzela, jest jego brat, niemniej wojna to sprawa realna i on musi odegrać w niej swoją rolę.

— Ale gdzie miejsce dla wolnej woli w tym twoim mechanicznym wszechświecie, Charles?

— Nie ma dla niej miejsca. Dlatego mówię, że wszechświat cuchnie.

— Nie mamy wcale swobody?

— Dość swobody, żeby trochę pomiotać się na haczyku.

— Czy zawsze tak to widziałeś?

— Prawie przez całe życie — odpowiedział Boardman.

— Nawet kiedy byłeś w moim wieku?

— Jeszcze wcześniej.

Rawlins odwrócił wzrok.

— Chyba mylisz się całkowicie — powiedział — ale nie będę marnował śliny, żeby ci to wyjaśnić. Brak mi słów. Brak mi argumentów. Zresztą i tak byś mnie nie słuchał.

— Obawiam się, że słuchałbym ciebie, Ned. Ale możemy podyskutować o tym kiedy indziej. Powiedzmy za dwadzieścia lat. Umawiamy się?

Rawlins spróbował się uśmiechnąć.

— Oczywiście. Jeżeli nie popełnię samobójstwa pod brzemieniem winy z powodu tej sprawy.

— Na pewno nie popełnisz samobójstwa.

— Ale jak ja mam żyć w zgodzie z samym sobą, kiedy już wyciągnę Dicka Mullera z jego skorupy?

— Zobaczysz, jak. Odkryjesz, że postąpiłeś słusznie. Czy też, że wybrałeś mniejsze zło. Możesz mi wierzyć, Ned. W tej chwili wydaje ci się, że twoja dusza zostanie raz na zawsze skażona, ale nie masz racji.

— Przekonamy się — powiedział Rawlins cicho. Boardman teraz, pomyślał, jest chyba bardziej śliski niż kiedykolwiek, ilekroć wpada w swój protekcjonalny ton. Umrzeć w labiryncie to jedyny sposób, żeby uniknąć zagubienia się wśród tych niejasności. Ledwie jednak mu ta myśl zaświtała, odsunął ją pełen zgrozy. Zapatrzył się w ekran. — Wejdźmy już tam — powiedział. — Po dziurki w nosie mam czekania.

Загрузка...