Rozdział jedenasty

1

Muller prawie polubił Hydranów. Najżywiej i najmilej wspominał grację ich ruchów. Rzeczywiście zdawali się unosić w powietrzu. Dziwaczność ich postaci nigdy zbytnio go nie raziła; powtarzał sobie często: pragniesz groteski, nie musisz jej szukać poza Ziemią. Żyrafy. Homary. Ukwiały. Mątwy. Wielbłądy. Popatrzmy obiektywnie — oto wielbłąd. Czy wygląda mniej cudacznie niż Hydran?

Wylądował w wilgotnej, ponurej części Beta Hydri IV, trochę na północ od równika, gdzie na ameboidalnym kontynencie rozciągało się kilkanaście dużych quasi-miast, zajmujących przestrzeń po kilka tysięcy kilometrów kwadratowych. Był wyposażony w specjalną aparaturę odżywiającą, zaprojektowaną z myślą o tej misji, i osłona filtracyjna przywierała mu do całego ciała jak druga skóra. Przesączała czyste powietrze przez tysiące łusek dializowych. Poruszał się w tym łatwo, nawet swobodnie.

Zanim natknął się na mieszkańców planety, godzinę trwała jego wędrówka po puszczy olbrzymich drzew, podobnych do grzybów. Sięgały one do wysokości kilkuset metrów. Może niewielka siła przyciągania, pięć ósmych normy ziemskiej, miała z tym coś wspólnego, w każdym razie ich wygięte pnie nie wyglądały na krzepkie. Podejrzewał, że pod korą o grubości co najwyżej palca jest jakiś miąższ mokry i klajstrowaty. Korony tych drzew, a raczej kapelusze, łączyły się tworząc prawie jednolity baldachim w górze, tak że światło jedynie tu i ówdzie przenikało do podszycia puszczy. Ponieważ warstwa chmur wokół całej planety dopuszczała tylko mglistą, perłową łunę, a tutaj nawet to pochłaniały drzewa, panował kasztanowaty mrok. Spotykając pierwszych Hydranów Muller był zaskoczony tym, że wzrost ich wynosi około trzech metrów. Od czasów dzieciństwa nie czuł się tak mały — stał wśród tych obcych istot i prostował się, jak tylko mógł, usiłując patrzeć im w oczy. Nadeszła chwila, żeby wykorzystać przeszkolenie w zakresie hermeneutyki stosowanej. Spokojnie powiedział:

— Nazywam się Richard Muller. Przybyłem w przyjaznych zamiarach od ludów ziemskiej strefy kulturalnej.

Oczywiście Hydranowie nie mogli tego zrozumieć. Stali jednak bez ruchu, jak gdyby słuchali. Miał nadzieję, że ich miny nie są nieżyczliwe.

Przyklęknął i na wilgotnej, miękkiej glebie nakreślił twierdzenie Pitagorasa.

Podniósł wzrok. Uśmiechnął się.

— Podstawowa koncepcja geometrii. Uniwersalny system myślenia.

Hydranowie pochylili głowy. Nozdrza jak pionowe szpary zadrgały im lekko. Przypuszczał, że wymieniają spojrzenia. Mając tyle oczu, osadzonych ze wszystkich stron, nie potrzebowali nawet się ku sobie odwracać.

— A teraz — mówił dalej — pokażę wam jeszcze inne dowody naszego pokrewieństwa.

Narysował prostą kreskę. Nie opodal narysował dwie kreski. Jeszcze dalej trzy. Uzupełnił to znakami.


I + II = III

— Czy tak? — zapytał. — My to nazywamy dodawaniem.

Połączone stawami ręce zakołowały. Dwóch Hydranów szturchnęło się. Muller przypomniał sobie, jak Hydranowie, ledwie wykryli szpiegującą sondę, zniszczyli ją, nawet nie próbując jej badać. Przygotowany był teraz na podobną reakcję. Ale oni tylko słuchali. Znakomicie. Wstał z klęczek i wskazał to, co nakreślił.

— Wasza kolej — powiedział. Mówił zupełnie głośno. Uśmiechał się szeroko. — Pokażcie mi, że zrozumieliście. Przemówcie do mnie uniwersalnym językiem matematyki.

Nic.

Znowu wskazał symbole, a potem wyciągnął rozwartą dłoń do najbliżej stojącego Hydrana.

Po długiej chwili inny Hydran wystąpił, sunąc płynnie, uniósł nogę i lekko zakołysał kulistą stopą. Krechy zniknęły. Wygładził grunt.

— Dobrze — powiedział Muller. — Teraz ty coś narysuj. Hydran jednak wrócił na swoje miejsce w otaczającej Mullera gromadzie.

— Doskonale. Jest jeszcze jeden język uniwersalny. Mam nadzieję, że nie obrazi waszych uszu. — Muller wyciągnął z kieszeni flet i wsadził między zęby.

Grać przez powłokę filtracyjną nie było łatwo. Ale złapał dech i zagrał gamę diatoniczną. Ich kończyny trzepotały trochę. A więc słyszą czy też przynajmniej wyczuwają drgania. Zagrał po raz drugi gamę diatoniczną, dla odmiany w tonacji minorowej. Potem zaczął grać gamę chromatyczną. Wydawali się odrobinę bardziej podnieceni. Nieźle to świadczy o was, pomyślał. Znacie się na tym. I przyszło mu do głowy, że może gama pełnotonowa jest bardziej w nastroju ich chmurnego świata. Zagrał ją i coś z Debussy’ego na dokładkę.

— Czy to do was dociera? — zapytał.

Chyba zaczęli się naradzać.

Odeszli od niego.

Ruszył za nimi. Nie mógł nadążyć, więc wkrótce zniknęli mu z oczu w mrokach zamglonej puszczy; ale nie zniechęcał się i ostatecznie trafił tam, gdzie stali wszyscy razem, jak gdyby czekali na niego. Kiedy podszedł, znowu odeszli. Z takimi postojami doprowadzili go do swojego miasta.

Odżywiał się sztucznie. Analiza chemiczna wykazała, że byłoby nieroztropnie bodaj skosztować tego, co jadają Hydranowie.

Nakreślał twierdzenie Pitagorasa wiele razy. Wypisywał działania arytmetyczne. Grał Schonberga i Bacha. Rysował trójkąty równoboczne. Zapuszczał się w stereometrię. Śpiewał. Mówił do Hydranów nie tylko po angielsku, ale po francusku i po chińsku, żeby im pokazać, jak różnorodna jest mowa ludzka. Prezentował okresowy układ pierwiastków. A jednak po sześciu miesiącach pobytu wśród nich wiedział o pracy ich umysłów nie więcej niż w godzinę po wylądowaniu na tej planecie. Tolerowali jego obecność milcząc. Między sobą porozumiewali się głównie szybkimi gestami, dotykiem rąk, drganiem nozdrzy. Jakiś swój język najwyraźniej mieli, ale był to dziwny, pełen posapywania szmer, w którym on nie rozróżniał żadnych słów czy choćby sylab. Nagrywał wszystko, co słyszał, oczywiście.

Aż w końcu, może znudzeni tą wizytą z innego świata, przyszli do niego.

Spał.

Zorientował się dopiero po pewnym czasie, co mu zrobili, gdy był pogrążony we śnie.

2

Miał osiemnaście lat i nago leżał pod gwiazdami roziskrzonymi na niebie Kalifornii. Wydawało mu się, że może dosięgnąć gwiazd, zrywać je z nieba.

Być bogiem! Opanować wszechświat!

Odwrócił się do niej, chłodnej i smukłej, trochę naprężonej. Nakrył stulonymi dłońmi jej piersi. Potem pogłaskał ją po płaskim brzuchu. Drżała nieco.

— Dick — westchnęła. — Och…

Być bogiem, myślał. Pocałował ją lekko, a potem nielekko.

— Zaczekaj — powiedziała. — Nie jestem gotowa.

Czekał. Pomógł jej się przygotować czy też wydawało mu się, że pomaga, i już wkrótce oddech miała przyspieszony. Znowu wymówiła jego imię. Ile systemów gwiezdnych człowiek zdąży odwiedzić w tym niezbyt długim czasie swojego życia? Jeśli każda gwiazda ma wokół siebie przeciętnie dwanaście planet, a jest w kuli galaktycznej o średnicy X lat świetlnych sto milionów gwiazd… Uda jej się rozwarły. Przymknął oczy. Pod kolanami i łokciami czuł jedwabiste igliwie starych sosen. Ona nie była jego pierwszą dziewczyną, ale była pierwszą, która się liczyła. Gdy mózg przeszywały mu błyskawice, uświadomił sobie mgliście jej reakcję, niepewną, z początku zahamowaną i raptem gwałtowną. Natężenie tej namiętności przeraziło go, ale tylko na chwilę. Dał się porwać. Być bogiem to chyba właśnie coś takiego.

Położył się obok niej na wznak. Wskazywał gwiazdy i mówił, jak się nazywają, przy czym co najmniej połowę tych nazw pokręcił — tego jednak ona nie wiedziała. Zwierzał jej się ze swoich marzeń. Później pokochali się po raz drugi i było jeszcze lepiej.

Miał nadzieję, że o północy zacznie padać deszcz i będą mogli zatańczyć w jego strugach, ale niebo pozostało bezchmurne. Więc poszli tylko popływać. Wynurzyli się z wody drżąc i chichocząc. Gdy odwiózł ją do domu, zakropiła swoją pigułkę antykoncepcyjną likierem chartreuse. Powiedział jej, że ją kocha.

Wymieniali karty z życzeniami na Boże Narodzenie przez wiele lat.

3

Ósma planeta Alpha Centauri B była olbrzymią kulą gazową z rdzeniem o niskiej gęstości i siłą przyciągania prawie taką jak siła przyciągania Ziemi. Muller spędzał tam miodowy miesiąc, gdy ożenił się po raz drugi. Załatwiał przy tym sprawy służbowe, ponieważ koloniści na szóstej planecie tego systemu zrobili się zanadto samodzielni. Chcieli wywołać efekt wiru, który by wyssał większość wysoce użytecznej atmosfery ósmej planety dla potrzeb ich przemysłu.

Odbywał konferencje dosyć owocne. Przekonał miejscowe władze, że warto wyznaczyć kwotę udziałów w użytkowaniu atmosfery, i nawet usłyszał pochwałę za swój mały wykład o moralności międzyplanetarnej. Później przez cały czas pobytu na ósmej Alpha Centauri B on i Nola byli gośćmi rządu. Nola, w przeciwieństwie do Lorayn, jego pierwszej żony, ogromnie lubiła podróżować. Czekało ją wiele lotów kosmicznych razem z nim.

W kostiumach zabezpieczających pływali w lodowatym jeziorze metanowym. Śmiejąc się biegali po amoniakalnych brzegach tego jeziora. Nola, wysoka jak on, miała mocne nogi, ciemnorude włosy, zielone oczy. Brał ją w objęcia w ciepłym pokoju, którego wszystkie okna wychodziły na beznadziejnie smutne morze, setki tysięcy kilometrów rozfalowanej wody.

— Zawsze będziemy się kochali — powiedziała.

— Tak. Zawsze.

Jednakże przed końcem tygodnia pokłócili się piekielnie. Ale to była tylko zabawa, bo im gwałtowniejsza kłótnia, tym czulsze następowało pojednanie. Przez jakiś czas. Potem nie chciało im się nawet kłócić. Gdy nadszedł termin ewentualnego wznowienia kontraktu ślubnego, oboje zrezygnowali. Z biegiem lat, gdy jego sława rosła, Nola czasem pisała do niego przyjacielskie listy. Po powrocie z Beta Hydri IV chciał się z nią zobaczyć. Liczył na jej pomoc. Kto jak kto, ale ona się od niego nie odwróci. Zbyt mocna więź ich kiedyś łączyła.

Nola jednak spędzała wtedy wakacje na planecie Vesta ze swoim siódmym mężem. Dowiedział się o tym od jej piątego męża. On sam był trzecim. Nie wezwał jej. Zrozumiał, że to nie ma sensu.

4

Chirurg powiedział:

— Przykro mi, panie Muller. Nic nie możemy dla pana zrobić. Nie chciałbym wzbudzać w panu fałszywej nadziei. Zbadaliśmy dokładnie pański system nerwowy. Nie potrafimy zlokalizować zmian. Bardzo mi przykro.

5

Miał dziewięć lat, żeby ożywiać swoje wspomnienia. Napełnił nimi kilka sześcianów, czyniąc to głównie w pierwszych latach na Lemnos, gdy jeszcze myślał, że inaczej nie będzie pamiętał przeszłości. Odkrył jednak, że z wiekiem wspomnienia stają się coraz żywsze. Czy też może pomagało mu przeszkolenie. Mógł przywoływać widoki, dźwięki, smaki, zapachy, odtwarzać całe rozmowy. Cytować sobie pełne teksty kilku traktatów, przy których zawieraniu pracował. Potrafił wymienić wszystkich królów Anglii w kolejności chronologicznej od Wiliama I aż do Wiliama VI. Pamiętał imię każdej swojej dziewczyny.

Przyznawał w głębi duszy, że gdyby miał możliwość, wróciłby na Ziemię. Reszta była tylko pozą. To jasne tak samo dla niego, jak dla Neda Rawlinsa. Jego pogarda dla ludzkości jest prawdziwa, co jednak nie znaczy, że on pragnie zostać w odosobnieniu. Czekał niecierpliwie na ponowne odwiedziny chłopca. Czekając wypił kilka czarek trunku, który mu dawało miasto; polował bez opamiętania i ubił więcej zwierząt, niż mógłby ich zjeść nawet przez rok; prowadził zawiłe dialogi z samym sobą: marzył o Ziemi.

6

Rawlins pędził. Zdyszany, zarumieniony wbiegł do Strefy C i zobaczył Mullera, który wyszedł aż tutaj i stał teraz w odległości może stu metrów od bramy.

— Powinieneś wchodzić wolniej — upomniał Muller — nawet do tych stref bezpieczniejszych. Nigdy nie wiadomo, czy…

Rawlins rozciągnął się przy wannie z piaskowca zaciskając ręce na jej wywiniętej krawędzi, łapiąc oddech.

— Daj mi się napić — wykrztusił — tego twojego specjału…

— Dobrze się czujesz?

— Nie.

Muller ruszył do pobliskiej fontanny i napełnił poręczną, płaską butelkę aromatycznym trunkiem. Potem z butelką podszedł do Rawlinsa. Chłopiec nawet nie drgnął. Wydawało się, że wcale nie odczuwa emanacji. Wypił łapczywie, szybko, aż krople lśniącego płynu spływały mu z podbródka na kombinezon. Przymknął oczy.

— Wyglądasz strasznie — zauważył Muller. — Zupełnie jakbyś został przed chwilą zgwałcony.

— Bo zostałem zgwałcony.

— Nie rozumiem.

— Zaczekaj. Niech odsapnę. Biegłem przez całą drogę ze Strefy F.

— To masz szczęście, że żyjesz.

— Chyba.

— Wypijesz jeszcze?

— Nie — Rawlins potrząsnął głową. — Na razie nie.

Muller przyglądał się chłopcu. Zmiana była uderzająca i niepojęta, samo tylko zmęczenie nie mogło być jej powodem. Twarz rozpłomieniona, jak gdyby spuchnięta, zastygła; oczy rozlatane. Upił się? Jest chory? Odurzony jakimś narkotykiem?

Rawlins milczał.

Po długiej chwili, żeby wypełnić próżnię tej ciszy, Muller powiedział:

— Sporo myślałem o naszej ostatniej rozmowie. Doszedłem do wniosku, że zachowywałem się jak cholerny głupiec. Taką nędzną mizantropią cię uraczyłem — przyklęknął i spróbował spojrzeć Rawlinsowi w rozbiegane oczy. — Posłuchaj, Ned, odwołuję to wszystko. Chętnie wrócę na Ziemię i będę się leczył. Choćby leczenie było eksperymentalne, zaryzykuję. Co najwyżej nie uda się, więc…

— Nie ma żadnej możliwości leczenia — oświadczył Rawlins posępnie.

— Nie ma… możliwości wyleczenia…

— Nie ma. Żadnej. To było kłamstwo.

— Tak. Naturalnie.

— Sam powiedziałeś — przypomniał Rawlins. — Nie wierzyłeś w ani jedno moje słowo. Pamiętasz?

— Kłamstwo.

— Nie rozumiałeś, dlaczego o tym mówię, ale powiedziałeś, że to bzdura. Powiedziałeś, że kłamię. Zastanawiałeś się, w jakim celu. Rzeczywiście kłamałem, Dick.

— Kłamałeś.

— Tak.

— A ja już zmieniłem zdanie — rzekł Muller łagodnie. — Byłem gotów wrócić na Ziemię.

— Nie ma najmniejszej bodaj nadziei na wyleczenie cię — powiedział Rawlins.

Wstał powoli i przeczesał palcami długie, złociste włosy. Obciągnął na sobie zmiętoszony kombinezon. Podszedł do fontanny tryskającej trunkiem i napełnił butelkę. Wracając dał ją Mullerowi. Potem sam wypił resztę. Jakieś małe wyraźnie drapieżne stworzenie przebiegło obok nich i przemknęło bramą do Strefy D.

W końcu Muller zapytał:

— Czy zechcesz mi coś wyjaśnić?

— Przede wszystkim nie jesteśmy archeologami.

— Mów dalej.

— Przylecieliśmy tutaj specjalnie po ciebie. To nie był przypadek. Przez cały czas wiedzieliśmy, gdzie jesteś. Tropiono cię, odkąd dziewięć lat temu opuściłeś Ziemię.

— Zastosowałem środki ostrożności.

— Na nic się one nie zdały. Boardman wiedział, że odleciałeś na Lemnos, i kazał cię tropić. Dawał ci spokój, bo nie byłeś mu potrzebny. Ale kiedy zaistniała konieczność, musiał tu przylecieć. Trzymał cię w rezerwie, że tak powiem.

— Charles Boardman przysłał cię po mnie? — zapytał Muller.

— Właśnie dlatego jesteśmy tutaj, tak. To jedyny cel naszej ekspedycji — rzekł Rawlins bezbarwnie. — I wybrali mnie do nawiązania z tobą kontaktu, bo kiedyś znałeś mojego ojca, więc mogłeś mi ewentualnie zaufać. I podobno wyglądam niewinnie. Od początku Boardman kierował mną, mówił, co mam powiedzieć, udzielał wskazówek, nawet radził, jakie popełniać błędy, jak fuszerować, żeby to wszystko wyszło w rezultacie na dobre. Kazał mi na przykład wejść do tej klatki. Myślał, że tym też ciebie zjednam.

— Boardman tu jest? Na Lemnos?

— W Strefie F. Ma tam obóz.

— Charles Boardman?

— On. Właśnie.

Muller miał twarz jak z kamienia. Ale w głowie jego panował zamęt.

— Po co to zrobił? Czego chce ode mnie?

— Przecież wiesz — odpowiedział Rawlins — że we wszechświecie, oprócz nas i Hydranów, jest trzecia inteligentna rasa.

— Wiem. Odkryli ją przed dziesięciu laty. Właśnie dlatego wydelegowano mnie do Hydranów. Miałem załatwić sprawę przymierza obronnego z nimi, zanim tamta pozagalaktyczna rasa się do nas dobierze. Nie załatwiłem. Ale cóż to ma wspólnego z…

— Dużo wiesz o tej rasie spoza galaktyki?

— Bardzo mało — przyznał Muller. — Zasadniczo nic, poza tym, co ci przed chwilą mówiłem. Po raz pierwszy usłyszałem o niej w dniu, kiedy zgodziłem się udać na Beta Hydri IV. Boardman mi powiedział tylko tyle, że w sąsiedniej galaktyce żyją jakieś istoty wybitnie inteligentne… gatunek wyższy… I że one mają napęd galaktyczny i mogą wkrótce nas odwiedzić.

— Teraz wiemy o nich więcej — powiedział Rawlins.

— Przedtem mów, czego Boardman chce ode mnie.

— Wszystko po kolei, dla większej jasności. — Rawlins uśmiechnął się szeroko, jakkolwiek trochę niepewnie. Oparty o kamienną wannę, wyciągnął nogi przed siebie. — Zbyt dużo nie wiemy o tych istotach spoza naszej galaktyki. Wysłaliśmy tam zaledwie jedną rakietę: wystrzeliliśmy ją w podprzestrzeń, aż przeleciała kilka tysięcy… czy może kilka milionów lat świetlnych. Nie wiem dokładnie. W każdym razie to była rakieta z przekaźnikami wizji. Wysłana do jednej ze stref promieniowania rentgenowskiego. Informacja ściśle tajna, ale słyszałem, że to galaktyka Cygnus A albo Scorpius II. Stwierdziliśmy, że jedną z planet tej galaktyki zamieszkuje jakaś wysoce cywilizowana rasa całkowicie obcych nam istot.

— Całkowicie?

— One widzą całe widmo — wyjaśnił Rawlins. — Zasadnicze pole widzenia mają na falach o wysokiej częstotliwości. Widzą w świetle promieni rentgenowskich. Poza tym chyba potrafią widzieć fale radiowe, czy przynajmniej czerpać z nich jakąś informację zmysłami. I odbierają większość długości fal średnich, ale nie bardzo się interesują tym wszystkim, co jest pomiędzy promieniami podczerwonymi i ultrafioletowymi… tym co nazywamy widmem widzialnym.

— Zaczekaj. Zmysły radiowe? Masz pojęcie, jak długie są radiowe fale? Żeby czerpać jakiekolwiek informacje z jednej tylko fali, trzeba mieć oczy czy też receptor, czy co tam to może być, olbrzymich rozmiarów. Jakie są, przypuszczasz, rozmiary tych istot?

— Każda mogłaby na śniadanie zjeść słonia — powiedział Rawlins.

— Inteligentne formy życia nie urastają do takiej wielkości.

— A cóż to znów za pewnik? Ich planeta jest ogromna, gazowa, same morza, żadnej siły przyciągania, o jakiej w ogóle warto byłoby wspominać. One unoszą się, a nie chodzą. Nie znają wymiarów kwadratowych czy sześciennych.

— A więc stada superwielorybów, które osiągnęły kulturę techniczną — powiedział Muller. — Nie wmówisz mi, że…

— Właśnie. Osiągnęły. Powtarzani, że one są bardzo nam obce. Same nie potrafią budować mechanizmów. Ale mają niewolników.

— Aha — rzekł Muller cicho.

— Dopiero zaczynamy to rozumieć i oczywiście do mnie dochodzą zaledwie strzępy tych wiadomości, ściśle tajnych, ale kojarzę je sobie i wiem, że te istoty wykorzystują stworzenia niższych gatunków, czynią z nich jakieś automaty kontrolowane drogą radiową. Wykorzystują wszystko, co tylko ma kończyny i może się poruszać. Zaczęły od pewnych zwierząt na własnej planecie, od małych zwierząt w rodzaju delfinów, może prawie inteligentnych, a potem dalej rozwijały swoją technikę, aż uzyskały napęd kosmiczny. Dostały się na pobliskie planety… planety lądowe… i zawładnęły jakimiś pseudonaczelnymi gatunkami, protoszympansami pewnego rodzaju. Teraz chodzi im o palce. Zastosowanie rąk ma dla nich ogromne znaczenie. W obecnej chwili sfera ich wpływów obejmuje około osiemdziesięciu lat świetlnych i o ile mi wiadomo, rozszerza się w przerażającym tempie.

Muller potrząsnął głową:

— To jeszcze gorsza bzdura niż te twoje opowieści o leczeniu. Słuchaj, szybkość transmisji radiowych jest ograniczona, prawda? Jeżeli te istoty rozciągają kontrolę nad pracami niewolników oddalonych o osiemdziesiąt lat świetlnych, musi przecież osiemdziesiąt lat trwać przekazywanie rozkazów. Każde drgnienie mięśnia, każdy najdrobniejszy ruch…

— One mogą opuszczać swoją planetę — powiedział Rawlins.

— Ale skoro są takie wielkie…

— Każą niewolnikom budować zbiorniki siły przyciągania. Mają też napęd międzygwiezdny. Wszystkimi ich koloniami rządzą nadzorcy, którzy unoszą się w orbicie kilku tysięcy kilometrów w symulowanej atmosferze planety macierzystej. Dla każdej planety wystarcza jeden nadzorca. Przypuszczam, że to są jakieś okresowe dyżury.

Muller przymknął oczy. Oto niepojęte olbrzymie bestie rozprzestrzeniają się w swojej dalekiej galaktyce, podporządkowują sobie wszelkie zwierzęta i tworzą stopniowo niewolnicze społeczeństwa robocze, po czym, jak kosmiczne jakieś wieloryby, orbitują wokół planet prowadząc i kontrolując swoje wspaniałe, nieprawdopodobne przedsiębiorstwa. Same pozostają niezdolne do najmniejszej czynności fizycznej. Prosto z morza potworne masy szklistej, różowej protoplazmy, najeżone perceptorami ogarniającymi oba końce widma. Szepczą do siebie wzajemnie falami promieni rentgenowskich. Wysyłają rozkazy drogą radiową. Nie, pomyślał, nie.

— Hmm… — rzekł ostatecznie. — Ale co z tego? One przecież są w innej galaktyce.

— Już nie. Zaczęły wdzierać się do kilku naszych kolonii. Czy wiesz, co robią, kiedy natrafiają na planetę skolonizowaną przez ludzi? Zostawiają nadzorcę na orbicie i w pełni panują nad kolonistami. Już wiedzą, że ludzie to najlepsi niewolnicy, co wcale nas nie dziwi. W tej chwili mają sześć naszych planet. Zawładnęły już siódmą, ale tam udało się zastrzelić nadzorcę. Teraz nam to uniemożliwiają. Po prostu odpierają nasze pociski, odrzucają je z powrotem.

— Jeżeli to wszystko wymyśliłeś — powiedział Muller — zabiję cię.

— To prawda. Przysięgam.

— Kiedy to się zaczęło?

— W zeszłym roku.

— I co się dzieje? Te istoty w marszu przez naszą galaktykę zamieniają coraz więcej ludzi w żywe trupy?

— Zdaniem Boardmana jest szansa, żeby temu zapobiec.

— Jaka?

Rawlins wyjaśnił:

— One chyba nie zdają sobie sprawy, że my też jesteśmy istotami inteligentnymi. Bo widzisz, nie możemy się z nimi porozumieć. Są nieme, działają na zasadzie jakiegoś systemu telepatycznego. Próbujemy najrozmaitszych sposobów przekazu, bombardujemy je wiadomościami na każdej długości fal, ale nic nie świadczy o tym, że nas odbierają. Boardman uważa, że gdybyśmy zdołali przekonać je, że mamy… no… dusze… może by nas zostawiły w spokoju. Bóg jeden wie, dlaczego on tak myśli. Jest, zdaje się, orzeczenie komputera, że te obce istoty przeprowadzają konsekwentnie jakiś swój plan zgodny z ich ideą: chcą zawładnąć wszystkimi stworzeniami, które uznają za użyteczne, ale to nie odnosi się do gatunków równie inteligentnych jak one. Więc gdybyśmy tylko mogli udowodnić im, że…

— Przecież widzą, że mamy wielkie miasta. Że mamy napęd międzygwiezdny. Czyż to nie jest dowód naszej inteligencji?

— Bobry budują tamy — powiedział Rawlins. A jednak my nie zawieramy traktatów z bobrami. Nie płacimy im odszkodowań, kiedy osuszamy ich tereny. Wiemy, że z jakiejś racji uczucia bobrów się nie liczą.

— Wiemy? Raczej uznaliśmy arbitralnie, że bobry można wyniszczyć. I co znaczy ta cała gadanina o wyjątkowości stworzeń inteligentnych? Poczynając od pierwotniaków i na gatunkach naczelnych kończąc istnieje jedna skala. My jesteśmy mądrzejsi niż szympans, oczywiście, ale czy to stanowi różnicę jakościową? Czy sam fakt, że możemy rejestrować naszą wiedzę, żeby ją wykorzystywać do woli, aż tak bardzo zmienia stan rzeczy?

— Teraz nie będę się wdawał w dyskusje filozoficzne — uciął Rawlins szorstko. — Wyjaśniam ci tylko, jak wygląda sytuacja… i jak dalece to dotyczy ciebie.

— Dobrze. Jak dalece to dotyczy mnie?

— Boardman jest przekonany, że możemy rzeczywiście się pozbyć tych bestii z naszej galaktyki, jeżeli im udowodnimy, że jesteśmy bliżsi ich inteligencji niż wszystkie inne stworzenia w niewoli u nich. Jeżeli jakoś im przekażemy to, że my też doznajemy wzruszeń, mamy potrzeby, ambicje, marzenia.

Muller splunął.

— „Alboż Żyd nie ma oczu?” — zacytował. — „Alboż Żyd nie ma rąk, członków, organów, zmysłów, uczuć, namiętności? (…) Kiedy nas ukłujesz, czy nam krew nie ciecze?”[1]

— Właśnie w ten sposób, owszem.

— Nie bardzo w ten sposób, skoro one nie znają żadnej mowy.

— Nie rozumiesz? — zapytał Rawlins.

— Nie. Ja… tak. Tak, na Boga, rozumiem!

— Jest wśród miliardów ludzi jeden człowiek, który przemawia bez słów. Nadaje swoje najgłębsze uczucia. Swoją duszę. Nie wiemy, na jakiej fali, ale one może będą wiedziały.

— Tak. Tak.

— Toteż Boardman chciał cię prosić, żebyś jeszcze raz zrobił coś dla ludzkości. Żebyś poleciał do tych obcych istot. Żebyś im pozwolił odebrać to, co nadajesz. Żebyś pokazał, że jesteśmy czymś więcej niż zwierzęta.

— Więc po co były te brednie o zabraniu mnie na Ziemię, w celu wyleczenia?

— Sztuczka. Pułapka. Jakoś przecież musieliśmy wyciągnąć cię z labiryntu. Potem byśmy ci powiedzieli, o co chodzi, i poprosili cię o pomoc.

— Przyznając, że wyleczenie w żadnym razie nie jest możliwe? I przypuszczaliście, że ja bym kiwnął palcem w obronie ludzkości?

— Twoja pomoc nie musiałaby być dobrowolna — powiedział Rawlins.

7

Teraz emanowało to wszystko z wielką siłą — nienawiść, udręka, zazdrość, lęk, cierpienie, zawziętość, szyderstwo, odraza, pogarda, rozpacz, zła wola, wściekłość, gwałtowność, wzburzenie, żałość, skrupuły, ból i gniew — cały ten ogień. Rawlins cofnął się jak oparzony. Muller znalazł się na dnie osamotnienia. Sztuczka, sztuczka, wszystko było tylko sztuczką! Jeszcze raz — narzędzie Boardmana! Kipiał cały. Mówił niewiele. Samo wylewało się to z niego wartkim, wezbranym potokiem.

Gdy już się opanował, stojąc pomiędzy dwiema wysuniętymi fasadami budynków, zapytał:

— Więc Boardman rzuciłby mnie na pastwę tych obcych istot nawet wbrew mojej woli?

— Tak. Powiedział, że to sprawa zbyt doniosła, żeby pozostawić ci wolny wybór. Twoja chęć czy brak chęci nie ma tu nic do rzeczy.

Ze śmiertelnym spokojem Muller stwierdził:

— Bierzesz udział w tym spisku. Nie rozumiem tylko, dlaczego mi to wyjawiasz?

— Złożyłem rezygnację.

— Oczywiście.

— Nie, tak jest. Och, brałem w tym udział. Szedłem ręka w rękę z Boardmanem… właśnie, i mówiłem ci same kłamstwa. Ale nie znałem finału… tego, że nie będziesz miał wyboru. Musiałem więc tu przybiec. Nie pozwoliłbym na to. Musiałem powiedzieć ci prawdę.

— Bardzoś uprzejmy. Więc mam teraz alternatywę, co, Ned? Mogę dać się wywlec stąd, żeby znów być kozłem ofiarnym Boardmana… albo mogę zabić się już w tej chwili, wysłać całą ludzkość do diabła.

— Nie mów tak — powiedział Rawlins zdenerwowany.

— Dlaczego? Taki przecież mam wybór. Skoro już z dobroci serca przedstawiłeś mi prawdziwą swoją sytuację, mogę wybrać to, co zechcę. Doręczyłeś mi wyrok śmierci, Ned.

— Nie!

— A jak to nazwać inaczej? Powinienem znowu dać się wykorzystać?

— Mógłbyś… współpracować z Boardmanem — powiedział Rawlins. Oblizał wargi. — Ja wiem, że to się wydaje szaleństwem, ale mógłbyś pokazać mu, jakiego pokroju jesteś człowiekiem. Zapomnieć o swojej zawziętości. Nadstawić drugi policzek. Pamiętać, że Boardman to przecież nie jest cała ludzkość. Są miliardy niewinnych ludzi…

— Boże, wybacz im, albowiem nie wiedzą, co czynią.

— Właśnie!

— Każdy człowiek spośród tych miliardów uciekałby przede mną, gdybym się do niego zbliżył.

— Co z tego! Na to nie ma rady! Ale wszyscy ci ludzie są tacy sami jak ty!

— I ja jestem jednym z nich! Tylko że oni o tym nie myśleli, kiedy mnie odtrącili!

— Nie rozumujesz logicznie.

— Nie, nie rozumuję logicznie. I nie zamierzam. Nawet przyjmując, że gdybym poleciał jako ambasador do tych radiowców i mogłoby to wpłynąć bodaj odrobinę na losy ludzkości… w co zresztą nigdy nie uwierzę… to i tak bardzo mi przyjemnie uchylić się od tego obowiązku. Dziękuję, że mnie ostrzegłeś. Teraz, kiedy już w końcu wiem, o co wam chodzi, znalazłem usprawiedliwienie, którego przez cały czas szukałem. Znam tysiące miejsc, gdzie śmierć czyha, szybka i chyba bezbolesna. Niech więc Charles Boardman przemawia do tych obcych istot sam. Ja…

— Proszę, nie ruszaj się, Dick — powiedział Boardman stając nie dalej niż trzydzieści metrów za Mullerem.

Загрузка...