CZĘŚĆ PIĄTA Burza słoneczna

39. Gwiazda poranna

3:00 (czas londyński)

Na Marsie, podobnie jak na Księżycu i na tarczy, oficjalnym czasem był czas Houston. Ale dni liczono w dniach marsjańskich, które odmierzały rytm życia.

Tego pamiętnego ranka, jadąc przez zimną marsjańską krainę, Helena Umfraville patrzyła na mały monitor, który pokazywał inny czas, czas uniwersalny, jakim posługiwali się astronomowie — czas Greenwich, który był o jedną godzinę wcześniejszy od czasu londyńskiego. A kiedy na monitorze zbliżała się godzina druga w nocy, krótko przed zapowiedzianym początkiem burzy słonecznej, zatrzymała łazik, włożyła skafander i wysiadła.

W tym zakątku Marsa był świt. Stanęła twarzą do wschodzącego Słońca. Światło na horyzoncie miało barwę miedziano-brązową, a Słońce było zamglone i małe z powodu znacznej odległości. Kopuła niebieska była usiana gwiazdami.

Znajdowała się na zwyczajnej, zasłanej kamieniami pustyni, charakterystycznej dla leżących na północy równin. Znowu stała na kawałku marsjańskiej ziemi, jeszcze nietkniętej ludzką stopą. Ale tego ranka Mars się nie liczył wobec wielkiego widowiska, jakie niebawem miało się rozpocząć na niebie.

Na ziemię nie padał jeszcze nawet promień światła. Zatłoczony obóz wokół miejsca lądowania Aurory 1 był już daleko, poza horyzontem. Załoga ukryła się w schronie wykopanym w marsjańskim gruncie, który może… może osłoni ich przed słoneczną nawałnicą; jej gwałtowność nieco osłabi większa odległość Marsa od Słońca. Helena wkrótce musiała wrócić do schronu, jeżeli pragnęła przeżyć ten długi marsjański dzień.

Ale teraz była tutaj, daleko od domu i stała jak wryta na tym pustkowiu. Czuła, że po prostu musi tu być.

W nocy załoga Aurory odebrała dziwne sygnały przekazane przez maleńkie satelity komunikacyjne umieszczone na orbicie wokół Marsa. Większość z nich stanowiła proste sygnały naprowadzające, ale były tam także głosy, głosy z silnym akcentem, które ledwie można było zrozumieć, głosy wołające o pomoc. Była to chwila równie elektryzująca jak odkrycie przez Robinsona Crusoe śladów stóp na piasku bezludnej wyspy.

Nagle okazało się, że nie są na Marsie sami. Był tutaj ktoś jeszcze, i ten ktoś był w tarapatach.

Sprawa była oczywista. Na tej pustej planecie poza załogą Aurory nie było nikogo, kto mógłby przyjść z pomocą. Niektóre miejsca leżały na drugim końcu planety i musiały poczekać, aż zostanie zorganizowana ekspedycja wykorzystująca wahadłowiec orbitalny Aurory. Ale trzy z tych miejsc znajdowały się w odległości kilkuset kilometrów od Aurory i można było do nich dojechać łazikami.

Tak więc trzech członków załogi, w tym Helena, wyruszyło z zamiarem odszukania źródeł pobliskich sygnałów. Pojechali nocą, sami, wbrew wszelkim przepisom bezpieczeństwa. Było niewiele czasu i nie mieli wyboru.

Właśnie dlatego Helena była teraz na tym pustkowiu, wpatrując się w ogromne, zimne marsjańskie niebo, a towarzyszył jej tylko cichy szum wentylatorów skafandra kosmicznego.

Oczywiście gwiazdozbiory widziane z Marsa wyglądały tak samo. Długa podróż międzyplanetarna, jaką odbyła, stanowiła granicę ludzkich możliwości, ale wydawała się mała w porównaniu z olbrzymimi międzygwiezdnymi pustkami. Przebyła jednak fragment układu słonecznego i widok planet oglądanych z tego miejsca był zupełnie inny. Gdyby obejrzała się przez lewe ramię, zobaczyłaby Jowisza, jaskrawą tarczę w gwiazdozbiorze Wężownika. Jowisz widziany z Marsa stanowił prawdziwe cudo i niektórzy członkowie załogi Aurory utrzymywali, że gołym okiem można nawet dostrzec jego księżyce. Tymczasem na marsjańskim niebie świeciły trzy gwiazdy poranne: Merkury, Wenus i Ziemia. Merkury, towarzysząc Słońcu w gwiazdozbiorze Wodnika, prawie ginął w jego blasku. Wenus znajdowała się w gwiazdozbiorze Ryb, trochę na prawo od Słońca, ale nie przedstawiała się stąd tak wspaniale jak z Ziemi.

A na lewo od Słońca, w gwiazdozbiorze Koziorożca, była jej ojczyzna, jej dom. Ziemia lśniła jak perła o lekko niebieskawym odcieniu. Jeśli ktoś miał dobry wzrok, mógł dostrzec małego, krążącego wokół macierzystej planety satelitę: wierny Księżyc. Tak się złożyło, że tego ranka wszystkie planety wewnętrzne znajdowały się po tej samej stronie Słońca co Mars, jak gdyby cała czwórka trzymała się razem dla własnego bezpieczeństwa.

Helena coś powiedziała cicho i obraz oglądany przez wizjer powiększył się. Ziemia i Księżyc były teraz widoczne zupełnie wyraźnie. Tego ranka oba ciała niebieskie miały kształt sierpa i były w tej samej fazie, znajdując się na wprost Słońca, które wkrótce miało je zdradzić. Na Ziemi i na Księżycu ludzie przerywali wykonywane czynności i patrzyli w niebo; miliony oczu spoglądało w tym samym kierunku, czekając na widowisko, które zaraz miało się rozpocząć. Pomimo naglącej sytuacji nie mogła w takiej chwili być gdzie indziej niż pod marsjańskim niebem, razem z przepełnionym lękiem światem, który wstrzymał oddech.

Zegar cicho zadzwonił. Nastawiła go wcześniej, aby zabrzmiał dokładnie w chwili, gdy zacznie się burza.

Na niebie nic się nie zmieniło. Musiało minąć trzynaście minut, zanim światło dotrze do Marsa. Ale Helena wiedziała, że elektromagnetyczna furia już pędzi przez układ słoneczny.

Przez chwilę stała w marsjańskim pyle w uroczystym milczeniu. Potem wróciła do łazika, by podjąć przerwaną misję.

40. Świt

3:07 (czas londyński)

Bisesa i Myra, nie mogąc zasnąć, siedziały przytulone do siebie na podłodze, obejmując się ramionami. Przez ściany mieszkania słyszały niosące się nad miastem coraz głośniejsze pijackie okrzyki, brzęk tłuczonego szkła, wycie syren oraz sporadyczne niskie huki, przypominające trzaśnięcia drzwiami, których źródłem mogły być dalekie eksplozje.

Stojąca na podłodze świeca migotała. Obok leżało kilka latarek oraz inne niezbędne przedmioty: ręcznie uruchamiane radio, dobrze zaopatrzona apteczka, kuchenka gazowa, a nawet drewno na opał, chociaż w mieszkaniu nie było kominka. Poza tym pokojem mieszkanie było pogrążone w ciemności. Podporządkowały się oficjalnemu zaleceniu wyłączenia prawie wszystkich urządzeń elektrycznych. Jak powiedział burmistrz, było to „zaciemnienie” — nie całkiem ścisłe, ale stanowiło dalekie echo Drugiej Wojny Światowej. Pozostawiły jednak włączoną klimatyzację, bez której w coraz bardziej dusznym powietrzu zalegającym pod Kopułą szybko zrobiłoby się nieprzyjemnie. I nie potrafiły się zmusić do wyłączenia ściennego ekranu. Nie wiedzieć, co się dzieje na zewnątrz, byłoby chyba najgorsze ze wszystkiego.

W każdym razie sądząc po hałasach dochodzących z zewnątrz, nikt inny nie przywiązywał wielkiej wagi do apelu burmistrza.

Wielki ekran ścienny wciąż działał. Posępne gadające głowy komentowały mozaikę obrazów z całej planety. Po jej nocnej stronie niektóre miasta były zaciemnione wskutek wznoszących się nad nimi kopuł, natomiast w pozostałych trwały szalone zabawy i plądrowanie. Na innych obrazach przekazywanych z drugiej półkuli można było zobaczyć, że tego ranka nie było zwykłego wschodu Słońca, ponieważ tarcza przesłoniła prawie całe światło słoneczne. Mimo to, kiedy Słońce wzniosło się wyżej na niebie, członkowie sekt i balownicy tańczyli w widmowej poświacie.

W tych ostatnich chwilach przed burzą uwagę Bisesy przykuwał obraz zaćmienia Słońca. Obraz był przekazywany z samolotu, który przez ponad godzinę podążał za przesuwającym się cieniem zaćmienia. W tym momencie znajdował się nad zachodnim Pacyfikiem, gdzieś u wybrzeży Filipin. W pewnym sensie było to zaćmienie podwójne, ponieważ cień Księżyca potęgował cień rzucany przez tarczę, ale nawet przy tej odrobinie światła Słońce było źródłem pięknego widowiska, ponieważ jego rozwichrzona korona przypominała włosy Meduzy, przed którymi Ziemię miała chronić tarcza Ateny.

Samolot obserwacyjny nie był na niebie sam. Za cieniem Księżyca, którzy przesuwał się po powierzchni Ziemi, podążała cała flotylla statków powietrznych, poniżej zaś, na oceanie, zgodnym kursem płynęła grupa statków, a wśród nich ogromny liniowiec. Szukanie schronienia w cieniu przyjaznego Księżyca było jedną z bardziej racjonalnych strategii, jaką wymyślili ludzie, żeby uniknąć promieniowania burzy słonecznej, i na owym pasie pogrążonego w cieniu oceanu zgromadziły się ich tysiące. Oczywiście było to daremne. W danym miejscu czas trwania zaćmienia całkowitego wynosił jedynie kilka minut i nawet znajdując się na jednym z tych ścigających cień Księżyca samolotów, w najlepszym razie można było zapewnić sobie osłonę przez nieco ponad trzy godziny. Ale, pomyślała Bisesa, nie można było ludzi winić za to, że próbują.

Widok ten jakoś sprawił, że ów straszny poranek stał się dla Bisesy realny. Pierworodni zaplanowali burzę słoneczną dokładnie na tę chwilę, aby ta kosmiczna koincydencja zajaśniała pełnym blaskiem na ziemskim niebie. Byli nawet na tyle aroganccy, że pokazali jej, co zamierzają uczynić. I teraz to się działo, rozwijało się dokładnie tak, jak zaplanowali, tak że można to było oglądać na żywo w telewizji…

Myra wydała stłumiony okrzyk. Bisesa przycisnęła córkę do siebie.

Na obrazie pokazującym zaćmienie, wokół pociemniałej tarczy Księżyca buchnęło światło, jak gdyby po drugiej stronie satelity zdetonowano gigantyczną bombę. Oczywiście była to burza słoneczna. Zegar Bisesy pokazywał, że wybuchła dokładnie w chwili, którą przewidział Eugene Mangles. Złudnie mignęły śledzące zaćmienie samoloty, spadając w dół.

Potem ów fragment ściennego ekranu zamigotał i zgasł, a zamiast niego pojawiło się niebieskie tło oznaczające brak sygnału. Pozostałe fragmenty ekranu gasły jeden po drugim, a gadające głowy umilkły.


* * *

3:10 (czas londyński)

Na pokładzie Aurory 2 kontrolerzy pracy tarczy otworzyli torebki z solonymi orzeszkami ziemnymi.

Bud Tooke chwycił swoją torebkę. Był to stary, przynoszący szczęście zwyczaj, który pochodził z Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie; stamtąd właśnie pochodziły wszystkie bezzałogowe statki kosmiczne, jak również najważniejsi specjaliści zatrudnieni przy realizacji tego projektu. Teraz szczęście powinno nam dopisać, pomyślał Bud.

Jeden duży ekran miał pokazywać widok całej Ziemi.

Z punktu widzenia sterowni umieszczonej w samym środku tarczy, w której siedział Bud, geometria nieba była nieskomplikowana. Tutaj, w punkcie L1, tarcza unosiła się stale między Ziemią a Słońcem. Dlatego z punktu widzenia Buda Ziemia była zawsze w pełni. Ale dzisiaj, jak na dany znak, Księżyc znalazł się między Ziemią a Słońcem i teraz wędrował przez tunel cienia rzucanego przez tarczę — tunel o szerokości prawie równej czterokrotnej średnicy Księżyca. Bud widział nawet jeszcze głębszy cień, jaki Księżyc rzucał na powierzchnię Ziemi, szeroki, szary dysk, przesuwający się nad Pacyfikiem. To niezwykłe ustawienie widać było w widmowym, przyćmionym świetle, ponieważ tarcza kierowała w bok prawie całe światło słoneczne.

Kiedy wybuchła burza słoneczna, oświetlona tarcza Księżyca rozbłysła na ułamek sekundy, zanim kaskada światła dosięgła Ziemi.

Bud obrócił się natychmiast w stronę swoich ludzi. Zlustrował wzrokiem rząd twarzy tych, którzy znajdowali się razem z nim w pokoju, jak również tych, których obraz transmitowano spoza tarczy i Księżyca. Ujrzał zaszokowane, pobladłe twarze z półotwartymi ustami. Bud zawsze domagał się pełnej dyscypliny, zgodnie z normami wypracowanymi przez NASA w ciągu osiemdziesięciu lat lotów załogowych. A dyscyplina ta była teraz ważniejsza niż kiedykolwiek.

Dotknął mikrofonu krtaniowego.

— Tu Kontrola. Do roboty, moi kochani. Sprawdzimy wszystko po kolei. Operacje…

Rose Delea otaczały niezliczone monitory; tego krytycznego dnia Bud uczynił ją odpowiedzialną za całokształt operacji prowadzonych na terenie tarczy.

— Wszystko w normie. Bombarduje nas twarde promieniowanie, od ultrafioletu do promieni X. Ale na razie trzymamy się, a Atena reaguje jak należy.

Chociaż oczekiwano, że energia szczytowa burzy będzie usytuowana w zakresie widzialnym widma promieniowania, było mnóstwo śmieci o krótszej długości fali, nie wspominając o wczorajszym olbrzymim rozbłysku. Elementy elektroniczne tarczy zostały wzmocnione zgodnie z wojskowymi normami i ludzie w miarę możliwości także byli zabezpieczeni. Spodziewano się spadku wydajności tarczy oraz strat wśród załogi. To będzie bolesne, ale w projekcie uwzględniono wszystko, co możliwe, aby tarcza mogła wytrzymać.

Jednakże nic nie mogli uczynić dla Ziemi. Tarcza była tak pomyślana, by dała sobie radę z bombardowaniem w widzialnym zakresie widma oraz w bliskiej podczerwieni, które miało nastąpić niebawem; ten pierwszy deszcz promieni X i promieni gamma przeniknie przez tarczę, jak gdyby jej w ogóle nie było. Zawsze wiedzieli, że tak będzie, tarcza stanowiła wytwór techniki, a nie czarów, i nie była w stanie odbić całego promieniowania. Musieli podejmować trudne decyzje. Ale prawdziwą udręką było tak siedzieć, wiedząc, że Ziemi nie można zaofiarować żadnej, ale to żadnej pomocy.

— OK — powiedział Bud. — Capcom, tu Kontrola.

— Kontrola, tu Capcom — powiedział Mario Ponzo. — Jesteśmy gotowi na każde wezwanie.

— Miejmy nadzieję, że to na razie nie będzie potrzebne.

Mario, pilot wahadłowca Ziemia-Księżyc, zgłosił się na ochotnika do pracy na terenie tarczy, kiedy spotkał Siobhan McGorran podczas jednej z jej wypraw na Księżyc. Mario był odpowiedzialny za łączność z członkami personelu technicznego, którzy ubrani w specjalnie wzmocnione skafandry kosmiczne byli gotowi, aby wyjść na zewnątrz, w szalejącą burzę. Bud nadał im nazwę Capcom. Podobnie jak nazwa stanowiska Buda, „Kontrola”, nazwa „Capcom” pochodziła z żargonu NASA, z czasów pierwszych lotów misji Merkury, kiedy rzeczywiście trzeba się było komunikować z człowiekiem w kabinie statku kosmicznego. Ale wszyscy wiedzieli, co to znaczy, i słowo to miało swoją tradycję. Faktycznie i Mario miał swoją tradycję; szczycił się najbujniejszą brodą na całym terenie tarczy, a jako człowiek przesądny, nie chciał się golić w przestrzeni kosmicznej.

— Medycy?

Starali się przygotować do potężnego deszczu cząstek. Wszystkim zatrudnionym na terenie tarczy i członkom dowództwa zaaplikowano leki mające przeciwdziałać skutkom napromieniowania, takim jak wolne rodniki, aby uniknąć wystąpienia uszkodzeń DNA, oraz środki chemiczne, które powstrzymują powstawanie mutacji i nowotworów. Dla ofiar napromieniowania przygotowano zapasy zamrożonego szpiku kostnego oraz środki stymulujące wytwarzanie krwinek. Grupy urazowe były gotowe do niesienia pomocy medycznej w wypadku obrażeń powstałych w wyniku zmiażdżenia, ciśnienia, gorąca — stanowiących prawdopodobne skutki zagrożeń podczas pracy na terenie tarczy. Zespół medyczny działający na terenie tarczy był z konieczności niewielki, ale dysponował wsparciem w postaci algorytmów diagnostycznych i terapeutycznych zakodowanych w Atenie, oraz zdalną pomocą ekspertów na Ziemi i Księżycu, choć nikt nie był pewien, jak długo wytrzymają łącza ze światem zewnętrznym.

Na razie lekarze i ich asystenci-roboty byli gotowi do działania, do zajęcia się ofiarami, które jak wszyscy wiedzieli, muszą się pojawić; nic więcej nie można było zrobić. To musiało wystarczyć.

Bud sprawdzał dalej.

— Meteo. Tu Kontrola.

Ponury głos Michaiła Martynowa dotarł do Buda jak zwykle z kilkusekundowym opóźnieniem.

— Jestem, pułkowniku. — Bud widział jego posępną twarz, a za nim Eugene’a Manglesa, w laboratorium w bazie Claviusa. „Meteo” oznaczało pogodę słoneczną. Michaił stanowił wierzchołek piramidy naukowców na Ziemi, na Księżycu i na tarczy, którzy monitorowali na bieżąco zachowanie się Słońca. Michaił powiedział: — W tej chwili Słońce zachowuje się dokładnie tak, jak przewidywaliśmy.

Eugene Mangles coś do niego mruknął. Bud warknął:

— O co chodzi?

— Eugene przypomina mi, że strumień promieniowania X jest nieco silniejszy, niż przewidywaliśmy. Mieści się wciąż w granicach błędu, ale ma tendencję wzrostową. Oczywiście musimy się spodziewać pewnych odchyleń, biorąc pod uwagę wydatek energii całego zdarzenia, promieniowanie X to tylko dodatek i szukamy rozbieżności wśród przewidywań drugiego rzędu…

Mówił dalej. Bud próbował opanować zniecierpliwienie. Ignorując wymogi protokołu, Martynow z typową dla naukowców tendencją do wygłaszania wykładu zamiast po prostu zdać sprawozdanie, później, kiedy napięcie będzie rosło, mógł się stać prawdziwą kulą u nogi.

— OK, Michaił. Powiedz mi, czy…

Ale jego słowa przerwały kolejną, przesuniętą w czasie, wypowiedź Martynowa.

— Myślałem, że może… — Michaił zawahał się, gdy dotarło do niego to, co powiedział Bud. — Może chciałbyś zobaczyć, co się dzieje.

— Gdzie?

— Na Słońcu.

W miejscu jego ponurej twarzy ukazał się obraz będący kompilacją obrazów otrzymanych z układu satelitów i własnych monitorów tarczy. Był to obraz Słońca, ale nie takiego, jakie każdy człowiek by rozpoznał jeszcze kilka godzin wcześniej. Jego światło już nie było żółtawe, lecz błękitno-białe, a po powierzchni przesuwały się ogromne świecące chmury. Z brzegów tarczy słonecznej tryskały wstęgi płomieni, które zwijały się w łuki i pętle, wskutek splątanego pola magnetycznego Słońca. A w samym środku jego tarczy widniała plama oślepiającego światła. Oglądany w skróconej perspektywie wybuch ten, najbardziej monstrualny ze wszystkich, był skierowany prosto w Ziemię.

— Wielki Boże.

Bud na chwilę stracił panowanie nad sobą.

— Kto to powiedział? — warknął.

— Przepraszam, Bud, hm, Kontrola. Tu Łączność. — Uzdolniona młoda kobieta imieniem Bella Fingal była odpowiedzialna za całokształt spraw związanych z łącznością. — Przepraszam — powtórzyła. — Ale… popatrzcie na Ziemię.

Wszystkie twarze zwróciły się w stronę wielkiego monitora.

Usytuowana w punkcie L1 tarcza zawsze znajdowała się nad tym miejscem na Ziemi, gdzie Słońce było w zenicie. W tej chwili miejscem tym był zachodni Pacyfik. Nad wodami oceanu gromadziły się wirując chmury, formował się potężny sztorm. Wkrótce punkt ten przemieści się na zachód, przesuwając się nad gęsto zaludnionym lądem.

— A więc zaczęło się — mruknęła Rose Delea.

— Dla nas będzie to o wiele gorsze — warknął Bud. — Pamiętajcie o tym. I trzymajcie się.

— Przetrwamy to razem, Bud.

To był głos Ateny, który cicho odezwał się w jego uchu. Bud rozejrzał się wokół, niepewny, czy ktokolwiek jeszcze miał to usłyszeć.

Do diabła z tym.

— OK — powiedział. — Kto następny?


* * *

3:25 (czas londyński)

Na Marsie Helena cierpliwie jechała łazikiem, czekając na rozpoczęcie przedstawienia. Biorąc udział w programie kosmicznym, człowiek przyzwyczajał się do czekania.

W ostatniej chwili pozwoliła sobie na odrobinę nadziei: może analitycy mimo wszystko się pomylili, może cała ta sprawa to jakiś makabryczny fałszywy alarm. Ale wtedy, dokładnie w tym momencie, Słońce rozkwitło.

Okna łazika natychmiast pociemniały, próbując chronić jej wzrok i pojazd zatrzymał się. Wydała polecenie inteligentnym systemom łazika. Kiedy przednia szyba pojaśniała, zobaczyła przyćmione Słońce, zniekształcone przez słup błękitno-białego światła, które pojawiło się na jego krawędzi, niczym monstrualne ogniste drzewo.

Światło, które dotarło do niej bezpośrednio ze Słońca, przybyło wcześniej niż światło odbite od planet wewnętrznych. Ale teraz wszystkie planety rozbłysły jak lampki na choinkę, kolejno Merkury i Wenus, a potem Ziemia, w stronę której wyraźnie był skierowany ów przerażający słup światła. A więc to się działo naprawdę.

A teraz w pobliżu Ziemi zalśniło nowe światło. To była tarcza, jasna jak gwiazda w świetle burzy słonecznej, obiekt stworzony rękami człowieka, który było widać nawet z Marsa.

Miała zadanie do wykonania i niewiele czasu. Wyłączyła układy zabezpieczające łazika i pojechała dalej.


* * *

4:31 (czas londyński)

W Londynie wschód Słońca miał nastąpić krótko przed piątą rano. Pół godziny przedtem Siobhan McGorran, która przebywała w Euroigle, ruszyła do góry windą.

Szyb windy wybiegał z dachu Euroigły i piął się w górę, sięgając zakrzywionego stropu Kopuły. Winda miała w ostateczności stanowić drogę ewakuacyjną, biegnącą poza strop Kopuły, chociaż jaka pomoc mogła czekać powyżej tego punktu, zawsze było sprawą dosyć mglistą. Było to jedno z niewielu ustępstw, jakie premier uczyniła, aby chronić swych ludzi.

Szyb był usiany nieoszklonymi oknami i kiedy Siobhan wzniosła się w górę, przed jej oczyma otworzył się widok na wewnętrzną część Londynu.

Oświetlenie ulic ograniczono do minimum i całe połacie stolicy były pogrążone w ciemności. Rzeka wyglądała jak ciemna wstęga przecinająca miasto, na której można było zobaczyć przesuwające się iskry — prawdopodobnie patrole policji albo wojska. Ale w wielu miejscach wciąż było widać światła całonocnych zabaw, zgromadzeń religijnych i innych imprez. Sądząc po strumieniach świateł przecinających gęstą ciemność, na ulicach panował duży ruch, pomimo ostrzeżeń burmistrza, aby tej nocy pozostać w domu.

Teraz strop nad jej głową się zamknął. Po raz ostatni mignęły jej przed oczyma dźwigary i rozpórki, roboty przypominające przysadziste pająki i kilka gołębi, spokojnie siedzących pod ogromnym stropem.

Winda zatrzymała się i otworzyły się rozsuwane drzwi.

Siobhan wyszła na platformę. Była to zwyczajna betonowa płyta przymocowana do zakrzywionej zewnętrznej powierzchni Kopuły; miejsce znajdowało się na dworze i Siobhan owiał zimny, kwietniowy wiatr. Ale było tu całkiem bezpiecznie, ponieważ otaczało ją ogrodzenie z gęstej siatki, dwa razy wyższe od niej samej. Prowadziły stąd drzwi do niebezpiecznie wyglądającej drabiny, którą jak przypuszczała, można było zejść na dół, gdyby nie było innego wyjścia.

Na straży stało dwóch muskularnych żołnierzy. Podręcznymi skanerami sprawdzili jej chip identyfikacyjny. Zastanawiała się, jak często zmieniano tych cierpliwych strażników. I jak długo pozostaną na posterunku, kiedy rozpęta się burza.

Odsunęła się od żołnierzy i spojrzała w górę. Chmury płynęły ze wschodu na zachód. A na wschodzie, za zasłoną chmur, rozciągała się, leniwie falując, szkarłatna poświata. Wyraźnie trójwymiarowa, ogromna kaskada światła, wznosiła się nad nocną stroną planety. Była to oczywiście zorza. Wysokoenergetyczne fotony z groźnego Słońca bombardowały atomy w górnych warstwach atmosfery, wysyłając elektrony, które poruszały się po spirali wokół linii ziemskiego pola magnetycznego. Tak powstawała zupełnie niegroźna zorza.

Siobhan podeszła do krawędzi platformy i spojrzała w dół. Strop Kopuły był gładki i lśniący jak wypolerowany chrom i odbijało się w nim pulsujące światło zorzy. Chociaż wielka bryła budowli przesłaniała widok, Siobhan widziała Wielki Londyn rozpościerający się wokół podstawy Kopuły. Całe dzielnice mieszkaniowe położone blisko centrum były pogrążone w ciemności, usianej wyspami światła, którymi mogły być szpitale albo posterunki policji czy wojska. Ale w innych miejscach, także wewnątrz Kopuły, widziała plamy światła tam, gdzie ludzie wciąż nie spali, a z daleka dobiegały odgłosy strzelaniny. Była to niemal zwykła noc. I patrząc na znajomy, nadal niezmieniony krajobraz, trudno było uwierzyć, że drugą stronę świata już ogarnęły płomienie.

Jeden z żołnierzy dotknął jej ramienia.

— Psze pani, zaraz będzie świt. Lepiej zejść na dół. — Miał lekki szkocki akcent. Zobaczyła, że jest bardzo młody, miał nie więcej niż dwadzieścia lat.

Uśmiechnęła się.

— Dobrze. Dziękuję. Uważaj na siebie.

— Będę. Dobranoc, psze pani.

Odwróciła się i skierowała do windy. Zorza była tak jasna, że na betonowej platformie widać było jej rozmyty cień.


* * *

4:51 (czas londyński)

W mieszkaniu Bisesy cicho zabrzmiał następny alarm. Spojrzała na tarczę zegara, oświetloną błękitnawym światłem bezużytecznego ekranu.

— Już prawie piąta — powiedziała do Myry. — Zbliża się świt. Myślę…

Sygnał budzika nagle się urwał i jego tarcza pociemniała. Błękitna poświata gwałtownie rozbłysła, zamigotała i zgasła. Teraz jedynym światłem w pokoju było migotliwe światło stojącej na podłodze świecy.

Twarz Myry wydawała się wielka w otaczającym mroku.

— Mamo, słuchaj.

— Co? Och. — Bisesa usłyszała brzęczenie, które musiało oznaczać, że wyłączył się wentylator urządzenia klimatyzacyjnego.

— Myślisz, że wyłączono dopływ prądu?

— Może. — Myra miała znowu coś powiedzieć, ale Bisesa uniosła dłoń na znak milczenia. Przez kilka sekund obie nasłuchiwały.

Bisesa szepnęła:

— Słyszysz? To gdzieś na zewnątrz. Żadnych odgłosów ulicznego ruchu, jak gdyby wszystkie samochody zatrzymały się w tej samej chwili. I żadnych syren.

Wrażenie było takie, jakby ktoś machnął czarodziejską różdżką i zwyczajnie wyłączył elektryczność w całym Londynie, nie tylko tę, która płynęła z wielkich elektrowni, lecz także niezależne generatory w szpitalach i w komisariatach, a także samochodowe akumulatory i wszelkie źródła energii elektrycznej, łącznie z bateriami w jej zegarku.

Ale zdała sobie sprawę, że coś jednak słychać: wołające ludzkie głosy, krzyki, brzęk szkła — i dalekie bum, które musiało oznaczać wybuch. Wstała i podeszła do okna.

— Myślę…

Posypały się iskry. Ekran ścienny został wepchnięty do środka.

Myra krzyknęła, gdy posypały się na nią kawałki szkła. Fragmenty obwodów, sypiąc iskrami, spadły na dywan, który zaczął się tlić. Bisesa podbiegła do córki.

— Myra!

41. Pałac na niebie

7:04 (czas londyński)

Siobhan spędziła dwie godziny od świtu w wielkim centrum operacyjnym, które założono na jednym ze środkowych pięter Euroigły. Ściany były pokryte ogromnymi ekranami, a ludzie pracowali przy rzędach biurek, przed każdym z nich migotały małe monitory. Tutaj premier Eurazji starał się śledzić to, co się działo na rozległych obszarach jego królestwa i na całej planecie. Panował nastrój rozgorączkowania, niemal paniki.

W tej chwili głównym problemem nie było gorąco wywołane burzą słoneczną, ale jej energia elektryczna. Był to, rzecz jasna, impuls elektromagnetyczny.

Projekt tarczy zoptymalizowano na najgorsze zagrożenie dla Ziemi, jakim był pik energii w widzialnym zakresie widma promieniowania. Ale oprócz światła widzialnego świat zalewał strumień promieniowania krótkofalowego: promieniowania gamma i promieniowania X, przed którymi tarcza nie stanowiła żadnego zabezpieczenia. Niewidzialne paskudztwo z kosmosu było niebezpieczne dla pozbawionego ochrony astronauty. Siobhan wiedziała, że Bud i jego załoga na terenie tarczy chowają się, gdzie tylko mogą. Atmosfera ziemska była nieprzezroczysta dla tego promieniowania i uchroni ludność planety przed jego bezpośrednimi skutkami. Ale źródłem prawdziwych problemów były efekty wtórne.

Samo promieniowanie mogło nie sięgać powierzchni Ziemi, ale energia, jaką niosły te złośliwe, małe fotony, musiała się gdzieś podziać. Każdy foton, który zderzył się z atomem w górnych warstwach atmosfery ziemskiej, wybijał z niego elektron. Elektrony, cząstki elektrycznie naładowane, schwytane przez ziemskie pole magnetyczne, pochłaniały coraz więcej energii promieniowania z kosmosu, wskutek czego poruszały się coraz szybciej, i w końcu wypromieniowywały energię w postaci impulsów promieniowania elektromagnetycznego. Kiedy Ziemia była wystawiona na huragan burzy słonecznej, cienka chmura elektronów przemieszczała się nad powierzchnią planety, uwalniając energię do ziemi i morza.

Promieniowanie wtórne przenikało przez ludzkie ciało, jakby w ogóle go tam nie było. Ale w przewodnikach takich jak linie elektroenergetyczne czy długie anteny indukowało prąd elektryczny. W wielu urządzeniach występowały skoki napięcia, które powodowały ich zniszczenie, a nawet wywoływały eksplozje. Każda przerwa w dopływie energii elektrycznej do budynków w Londynie, do kuchenek czy grzejników elektrycznych, stanowiła potencjalną bombę. Powtarzała się sytuacja z 9 czerwca 2037 roku, choć przyczyna fizyczna była nieco inna.

Władze od lat wysyłały związane z tym ostrzeżenia. Wyszperano nawet wyniki kilku starych badań prowadzonych przez wojsko. Impulsy elektromagnetyczne zostały odkryte przypadkowo, kiedy próbny wybuch bomby jądrowej w atmosferze nieoczekiwanie spowodował awarię sieci telefonicznej w Honolulu, oddalonym o ponad tysiąc kilometrów od miejsca wybuchu. Kiedyś zaproponowano nawet, aby wysoko nad przypuszczalnym polem bitwy detonować bombę jądrową, co powodowałoby, że elektronika nieprzyjaciela usmażyłaby się jeszcze przed rozpoczęciem działań wojennych. Dlatego przez wiele lat prowadzono prace nad odpowiednim zabezpieczeniem sprzętu wojskowego, tak aby mógł wytrzymać podobny wstrząs.

W Londynie sprzęt rządowy został w miarę możliwości podrasowany zgodnie z wymaganiami technicznymi stosowanymi przez wojsko i był względnie odporny, na przykład kable światłowodowe pozostały nienaruszone. Wozy strażackie znów zaczęły działać, a londyńska policja patrolowała ulice w staroświeckich pojazdach, których część wydobyto z muzeum. Nowoczesne obwody scalone, pełne maleńkich przerw, między którymi mogła przeskoczyć iskra, łatwo było uszkodzić, ale starsze, solidniejsze urządzenia, takie jak staromodne samochody wyprodukowane około 1980 roku, mogły wiele przetrzymać. Ostatecznym środkiem zapobiegawczym był „nakaz zaciemnienia”. Jeśli urządzenia zostaną wyłączone, była większa szansa, że zdołają przetrwać.

Ale nie było czasu, aby wszystko naprawić czy wymienić, i nie wszyscy mieli ochotę siedzieć w domu po ciemku. W całym Londynie wydarzyło się już wiele wypadków, a doniesienia mówiły o samolotach poza Kopułą, które zresztą nie powinny były latać i które spadały na ziemię jak muchy. Nowoczesne samoloty były uzależnione od elektronicznych urządzeń sterujących, które utrzymywały je w powietrzu; kiedy urządzenia te zawiodły, samoloty nie mogły nawet lotem ślizgowym wrócić do bazy.

Tymczasem tylko jeden na sto telefonów mógł to przetrwać i podobnie tylko nieliczne centrale telefoniczne i stacje przesyłowe oraz satelity telekomunikacyjne. Wkrótce cała łączność elektroniczna, od której zależało funkcjonowanie większości przedsiębiorstw, przestanie działać — w końcu nastanie dużo większy zamęt niż 9 czerwca — i wszyscy bardzo chcieli wiedzieć, kiedy to może nastąpić.

— Siobhan, przepraszam, że przeszkadzam…

Siobhan wiedziała, że Arystoteles, jako byt, który wyłonił się z globalnej sieci komputerowej, był dzisiaj szczególnie narażony na niebezpieczeństwo.

— Arystotelesie, jak się czujesz?

— Dziękuję, że o to pytasz — powiedział. — Rzeczywiście czuję się trochę dziwnie. Ale sieci, na których bazuję, są solidne. Przede wszystkim zostały zaprojektowane tak, aby wytrzymać każdy atak.

— Wiem. Ale nie ten.

— Na razie nie poddaję się. Poza tym, jak wiesz, jestem przygotowany na różne ewentualności. Siobhan, jest telefon do ciebie. Myślę, że to może być ważne. To rozmowa międzynarodowa.

— Międzynarodowa?

— Mówiąc dokładnie, to Sri Lanka. Dzwoni twoja córka…

— Perdita? Sri Lanka? To niemożliwe. Umieściłam ją w kopalni soli w Cheshire!

— Najwyraźniej tam nie została — łagodnie powiedział Arystoteles. — Zaraz cię połączę.

Siobhan gwałtownie rozejrzała się po pokoju i po chwili odszukała obraz całej Ziemi przesyłany z tarczy. Punkt podsłoneczny przemieszczał się obecnie przez wschodnią Azję. Punkt ten, w którym w każdej chwili przez atmosferę przenikał maksymalny strumień energii, stanowił centrum gwałtownie wirującej spirali chmur. A na całej półkuli dziennej planety, tam gdzie woda parowała z oceanów i lądów, formowały się ogromne burze.

W Sri Lance wkrótce będzie południe.


* * *

7:10 (czas londyński)

Pod murem fortecy Sigiriya Perdita przykucnęła w przesiąkniętej wilgocią ziemi. Ten „pałac na niebie” stał tutaj od tysiąca trzystu lat, mimo że od bardzo dawna był już opuszczony i zapomniany. Ale teraz nie zapewniał jej żadnego schronienia.

Niebo było pokryte ciemną warstwą kłębiących się chmur i tylko blada poświata niemal dokładnie nad głową wskazywała miejsce, w którym znajdowało się zdradzieckie Słońce. Wiatr szalał w starożytnych ruinach, smagając jej twarz i klatkę piersiową. Wiatr niósł ciepły deszcz, który wciskał się jej do oczu, i był gorący, gorący jak diabli, pomimo szybkości, z jaką wiał.

— To jak eksplozja w saunie — powiedział Harry, jej australijski chłopak, który zaproponował przyjazd w to miejsce. Ale już od wielu minut nie widziała ani Harry’ego, ani nikogo innego.

Wiatr po raz kolejny zmienił kierunek i w ustach poczuła gorący deszcz. Miał słony smak, była to bowiem morska woda przywiana wprost z oceanu.

Miała przy sobie telefon, który matka przez ostatnie dwa miesiące kazała jej zawsze nosić ze sobą. Była zdumiona, że jeszcze działał. Ale musiała krzyczeć, żeby przekrzyczeć wycie wichru.

— Mama?

— Perdita, co ty u diabła robisz w Sri Lance? Umieściłam cię w tej kopalni, żebyś była bezpieczna. Ty głupia, samolubna…

— Wiem, wiem — powiedziała Perdita żałośnie. Ale wówczas pomysł wymknięcia się stamtąd wydawał się całkiem dobry.

Pierwszy raz odwiedziła Sri Lankę trzy lata temu. Natychmiast zakochała się w tej wyspie. Chociaż wciąż jeszcze była targana starymi konfliktami, wydała się jej miejscem niezwykle spokojnym; żadnych śmieci i tłumów i tej okropnej przepaści między bogatymi i biednymi, która stanowiła przekleństwo Indii. Nawet więzienie w Colombo — gdzie spędziła jedną noc, gdy opiwszy się grogiem palmowym, razem z Harrym przyłączyła się do zbyt energicznego protestu przed ambasadą indonezyjską — wydawało się niezwykle cywilizowane, a nad jego wejściem widniał wielki napis: WIĘŹNIOWIE TO ISTOTY LUDZKIE.

Jak wielu gości, zaciągnięto ją do „Trójkąta Kulturalnego” w sercu wyspy, między miejscowościami Anuradhapura, Polonnaruwa i Dambulla. Była to równina zasłana wielkimi głazami i pokryta dżunglą porośniętą drzewami tekowymi, hebanowcami i mahoniowcami. Pośród miejscowej fauny i flory oraz pięknych wiosek kryły się zdumiewające relikty starej kultury, takie jak pałac, który był zamieszkany jedynie przez kilka dziesięcioleci, zanim przepadł w dżungli na wiele wieków.

Perdita nigdy nie była zadowolona, że musi się kryć w tej dziurze w ziemi w Cheshire. Kiedy zbliżał się dzień burzy słonecznej i władze na całym świecie wysilały się, żeby ochronić miasta, szyby naftowe i elektrownie, wśród młodzieży narodził się ruch, którego celem była próba uratowania części tego, co pozostało; tego, co drugorzędne, niemodne, zrujnowane, lekceważone. Kiedy więc Harry zaproponował wyjazd do Sri Lanki, aby podjąć próbę uratowania choćby części Trójkąta Kulturalnego, skwapliwie skorzystała z okazji i wymknęła się. Całymi tygodniami młodzi ochotnicy dzielnie zbierali nasiona drzew i roślin i uganiali się za dzikimi zwierzętami. Najambitniejszym projektem Perdity było wdrapanie się na Sigiriyę z zamiarem przykrycia ją folią odblaskową, jak wielkiego świątecznego indyka, powiedział Harry.

Perdita prawdopodobnie nie dała wiary złowieszczym przepowiedniom tego, co miało nastąpić w chwili ataku burzy słonecznej, gdyby im uwierzyła, w końcu przypuszczalnie zostałaby w tej kopalni w Cheshire i pociągnęłaby za sobą Harry’ego. No cóż, była w błędzie. Matka powiedziała jej, że tarcza ma osłabić natężenie promieniowania do jednej tysięcznej tego, co w przeciwnym wypadku dotarłoby do Ziemi. To było nie do wiary. Jeżeli to jest jedna tysięczna, jaka jest całkowita siła tej burzy?

— Osłonę zwiało z Sigiriyi w ciągu minuty — krzyczała Perdita żałośnie do mikrofonu. — Połowa drzew została powalona i…

— Jak się wydostałaś z tej cholernej kopalni? Masz pojęcie, jakich wpływów musiałam użyć, żeby cię tam umieścić?

— Mamo, to nic nie da. Teraz jestem tutaj.

Czuła, że Siobhan stara się zachować spokój.

— OK, OK. Znajdź jakieś schronienie. Zostań tam, gdzie jesteś. Nie wyłączaj telefonu. Zadzwonię w parę miejsc. GPS działa tylko częściowo, ale może zdołają cię zlokalizować…

Wiatr jeszcze przybrał na sile, uderzając ją jakby wielką mokrą pięścią.

— Mamo…

— Skontaktuję się z wojskiem na wyspie — z konsulatem brytyjskim…

— Mamo, kocham cię!

— Och, Perdito…

Ale w tym momencie z telefonu, który trzymała w dłoni, posypały się iskry, upuściła go, był już bezużyteczny. A wiatr uniósł ją z ziemi.

Uniósł ją tak, jak zwykł był podnosić ją ojciec, kiedy była bardzo mała. Powietrze było gorące, pełne wilgoci i rozmaitych szczątków, a wiatr wiał z taką mocą, że ledwie mogła oddychać. Ale dziwna rzecz, czuła się rozluźniona, unosząc się w powietrzu jak liść. W ogóle nie zauważyła pędzącego naprzeciw wielkiego pnia drzewa tekowego, uleciała w powietrze razem z innymi szczątkami i tak jej życie dobiegło końca.

42. Południe

10:23 (czas londyński)

Na Księżycu Michaił Martynow siedział razem z Eugene’em Manglesem.

Ściany pomieszczenia były pokryte monitorami i wypełnione łączami telekomunikacyjnymi, a teraz stało tu kilku cierpliwych pracowników, mrucząc coś do mikrofonów. Był to gabinet Buda Tooke’a, kiedy dowodził z bazy Claviusa, ale teraz oczywiście Bud był w punkcie L1, ryzykując życiem, podczas gdy Michaił popijał kawę i oglądał obrazy.

— Teraz nie możemy absolutnie nic zrobić — powiedział Michaił. — Możemy tylko patrzeć, rejestrować i uczyć się na przyszłość.

— Już to mówiłeś — gderał Eugene. Odruchowym ruchem odepchnął krzesło i sztywnym krokiem zaczął chodzić po pokoju.

Michaił zastanawiał się, czy go nie zawołać, ale zrezygnował. Mówił bardziej we własnym imieniu niż w imieniu Eugene’a. Poza tym naprawdę nie miał pojęcia, co tamten czuje. Ten chłopak nawet teraz pozostał dla niego tajemnicą, mimo że współpracowali ze sobą tak blisko i tak długo. Michaiła często trawiło pragnienie, aby go objąć, aby go pocieszyć. Ale to rzecz jasna było niemożliwe.

Jeśli chodzi o samego Michaiła, dominującym uczuciem było poczucie winy.

Obrócił się do dużego monitora na środku pokoju, na którym widniał obraz całej Ziemi. Otrzymany w oparciu o dane zebrane z ponad stu źródeł, był to ogromny i szczegółowy obraz całej planety, lepszy nawet niż obrazy Buda z tarczy i jak pomyślał Michaił ze smutkiem, naprawdę bardzo piękny. Ale był to portret udręczonej planety.

Kiedy Ziemia obracała się bezradnie, punkt podsłoneczny poruszał się na zachód. Było tak, jakby planeta znalazła się w zasięgu lampy lutowniczej. W tej chwili zwrócona była ku niemu sucha powierzchnia Afryki, której znajome kontury łatwo było rozpoznać. Ale nad Saharą rozpościerał się ogromny układ burzowy o rozmiarach wielu tysięcy kilometrów, a zielone serce kontynentu było pokryte wielkimi smugami czarnego dymu; dziś umrze ostatni las deszczowy, pomyślał Michaił ze smutkiem. A kiedy roślinność płonęła, oceany wpompowywały w chmury ogromne ilości pary wodnej.

Teraz już każda część świata odczuła skutki burzy słonecznej, nawet obszary znajdujące się wciąż pod osłoną nocy. Chmury kłębiły się na całym widocznym obszarze Ziemi, a kiedy odpływały z równika i zderzały się z zimniejszymi masami powietrza na wyższych szerokościach geograficznych, wybuchały gwałtowne nawałnice, na biegunach zaś śnieżyce. Tymczasem, ponieważ energia słoneczna nie przestawała napływać do wypełnionych rezerwuarów ciepła, prądy oceaniczne, te wielkie, słonowodne Amazonki, zaczynały się burzyć i Antarktykę pokryła niespotykanie gruba pokrywa śniegu, a wszędzie na krawędziach południowego kontynentu od płyt lodowych odrywały się miliardy ton lodu.

A nad biegunami szalała zorza, której widmowe światło widać było nawet z Księżyca.

To już siedem godzin tego horroru, pomyślał Michaił. I przed nami jeszcze wiele godzin, jeżeli ostatnie modele Eugene’a okażą się dokładne. Modelowano także długofalowe skutki burzy słonecznej dla ziemskiego klimatu, ale w przeciwieństwie do opracowanych przez Eugene’a modeli Słońca modele te były niedokładne. Nikt nie wiedział, co z tego wyniknie, a nawet czy ktokolwiek na Ziemi przeżyje, aby to zobaczyć.

Jednak bez względu na to, co stanie się z Ziemią, Michaił mógł z ufnością przewidywać, że on przetrwa ten dzień. I to było powodem jego poczucia winy.

W tej chwili Księżyc widziany z Ziemi był odwrócony tyłem do zdradzieckiego Słońca. Dzięki temu warstwa skał o grubości trzech tysięcy kilometrów odgradzała od burzy cenną skórę Michaiła, który znajdował się na stronie Księżyca zwróconej ku Ziemi. Ponadto Księżyc, będąc dostatecznie blisko linii Ziemia-Słońce, rzucał cień na planetę macierzystą i wskutek tego był zasłonięty przez tarczę, którą zbudowano, aby osłonić Ziemię. Dzięki temu baza Claviusa była najbezpieczniejszym miejscem w całym układzie słonecznym, jakie można było sobie wyobrazić.

Prawie wszyscy mieszkańcy Księżyca i tak przebywali w pobliżu, ale dzisiaj ci, którzy zamieszkiwali bazy po drugiej stronie globu, zostali sprowadzeni w bezpieczne miejsce, czyli do baz Claviusa i Armstronga. Nawet orle gniazdo Michaiła na biegunie południowym Księżyca zostało opuszczone, chociaż znajdujące się tam przyrządy elektroniczne nadal cierpliwie monitorowały niezwykłe zachowanie się Słońca i miały to czynić nieprzerwanie, dopóki nie ulegną stopieniu.

Tak oto, podczas gdy Ziemia trzeszczała w szwach, podczas gdy bohaterowie usiłowali nie stracić kontroli nad tarczą, Michaił przyczaił się i czekał. Jakie to dziwne, że jego kariera, jego życie poświęcone badaniom Słońca, doprowadziło do tego, że ukrył się w tej dziurze przed wściekłością rozszalałego Słońca.

Ale w końcu może jego przeznaczenie zostało określone na długo przed tym, jak przyszedł na świat.

Kiedyś próbował wyjaśnić Eugene’owi, że w rosyjskiej astronautyce zawsze istniał silny pęd ku Słońcu. Kiedy kościół prawosławny odłączył się od Rzymu, sięgnął do starych, pogańskich pierwiastków, zwłaszcza kultu Mitry, tajemniczego kultu, który przeniknął z Persji do Cesarstwa Rzymskiego, w którym Słońce stanowiło dominującą siłę kosmiczną. Elementy tych pogańskich korzeni przetrwały wiele stuleci, co można dostrzec na przykład w przypominających Słońce aureolach w rosyjskiej ikonografii. Elementy te odżyły jeszcze wyraźniej w dziewiętnastym wieku za sprawą „neopogan”. O tych świętych głupcach może by zapomniano, gdyby nie fakt, że Ciołkowski, ojciec rosyjskiej astronautyki, studiował pod kierunkiem filozofów o nastawieniu heliocentrycznym.

Nic więc dziwnego, że stworzona przez Ciołkowskiego wizja przyszłości człowieka podbijającego przestrzeń kosmiczną, była pełna światła słonecznego; faktycznie śnił, że ostatecznie rodzaj ludzki, po skolonizowaniu kosmosu, rozwinie się, doprowadzając do powstania doskonałej istoty, której metabolizm będzie oparty wyłącznie na świetle słonecznym i która do życia będzie potrzebowała jedynie światła. Niektórzy filozofowie uważali nawet cały rosyjski program kosmiczny za współczesną wersję rytuału oddawania czci Słońcu.

Sam Michaił nie był mistykiem ani teologiem. Ale na pewno nie było przypadkiem, że tak bardzo pociągały go badania Słońca. Jednak jakie to dziwne, że teraz Słońce odpłaca za takie oddanie śmiercionośną burzą.

I jakie to dziwne, pomyślał, że nazwa nadana przez towarzyszy Bisesy Dutt temu równoległemu światu, Mir, znaczy nie tylko „pokój” czy „świat”, ale stanowi także rdzeń imienia Mitry — ponieważ w starożytnej Persji słowo „mir” oznaczało „słońce”…

Jednak zatrzymał tę myśli dla siebie. Tego strasznego dnia musi się skupić nie na teologii, lecz na potrzebach swego udręczonego świata, swojej rodziny i przyjaciół — i Eugene’a.

Wielkie, atletyczne ciało Eugene’a było zbyt silne jak na małą siłę ciążenia na Księżycu i kiedy szedł, podskakiwał na gładkiej podłodze. Niespokojnie przyglądał się wykresom wyświetlanym na monitorach, które pokazywały, jak rzeczywiste zachowanie się Słońca posuwa się śladem przewidywań Eugene’a.

— Nadal prawie wszystko w normie — powiedział.

— Tylko promieniowanie gamma rośnie — mruknął Michaił.

— Tak. Tylko to. Rachunek zaburzeń musiał w którymś miejscu zawieść. Szkoda, że nie mam czasu, aby prześledzić to jeszcze raz… — Wciąż niepokoił się tym problemem, mrucząc półgłosem o pochodnych wyższych rzędów i zbieżności asymptotycznej.

Podobnie jak większość zastosowań matematyki do świata rzeczywistego, stworzony przez Eugene’a model Słońca był jak zbyt trudne do rozwiązania równanie matematyczne. Dlatego Eugene zastosował techniki aproksymacyjne, aby wydobyć z niego użyteczne informacje. Trzeba było wziąć część, która była znana i posuwając się krok za krokiem, próbować dojść do rozwiązania. Można też było nadać różnym parametrom modelu skrajne wartości i zobaczyć, czy maleją do zera, czy też są zbieżne do pewnej granicy.

Były to wszystko standardowe techniki obliczeniowe, które dostarczały użytecznych i dokładnych przewidywań dotyczących zachowania się Słońca. Ale były to tylko przybliżenia. A powolna, stale rosnąca rozbieżność między wartością strumienia promieniowania gamma i promieniowania X a krzywą teoretyczną dowodziła, że Eugene pominął jakiś efekt wyższego rzędu.

Gdyby Michaił oceniał pracę Eugene’a, na pewno by tego nie skrytykował. Był to znikomy błąd, jakaś mało istotna reszta. W istocie rozbieżność między przewidywaniami a rzeczywistością stanowiła niezbędny element badań naukowych, który prowadził do lepszego zrozumienia świata.

Ale to nie było badanie naukowe. Na przewidywaniach Eugene’a opierały się decyzje, od których zależało absolutnie wszystko i błędy, jakie popełnił, mogły być druzgocące.

Michaił westchnął ciężko.

— Co byśmy nie robili, i tak nie moglibyśmy uratować ich wszystkich. Wiedzieliśmy to od zawsze.

— Doskonale to rozumiem — powiedział Eugene z nagłym warknięciem. — Myślisz, że jestem jakimś socjopatą? Zachowujesz się cholernie protekcjonalnie, Michaił.

Michaił wzdrygnął się.

— Przepraszam.

— Ja także mam tam rodzinę. — Eugene zerknął na Ziemię. Ameryka właśnie wchodziła w obszar burzy, nadchodził dla niej straszny świt. Rodzina Eugene’a miała za chwilę odczuć na własnej skórze najgorsze skutki szalejącej burzy. — Zawsze mogłem im służyć tylko moją wiedzą. I nawet tego nie potrafiłem zrobić jak należy.

Nie przestawał przemierzać pokoju wielkimi krokami.


* * *

10:57 (czas londyński)

Jednooki był podenerwowany i zdezorientowany. Kłak znów mu się przeciwstawił. Kiedy młody samiec znalazł figowiec obwieszony owocami, nie przywołał reszty gromady. A potem, kiedy Kłak został upomniany, odmówił poddania się władzy Jednookiego. Po prostu wpychał do gęby soczyste owoce, podczas gdy reszta gromady sapiąc gwizdała szyderczo na widok skonsternowanego Jednookiego.

Zgodnie ze zwyczajami każdej gromady szympansów stanowiło to poważny kryzys polityczny. Jednooki wiedział, że z Kłakiem trzeba się jakoś uporać.

Ale nie dzisiaj. Jednooki nie był tak młody jak tamten, a po źle przespanej nocy był cały sztywny i obolały. Poza tym znów był gorący, bezwietrzny i duszny dzień, kolejny dziwnie mroczny dzień, kiedy na nic się nie miało ochoty, poza leżeniem i dłubaniem w futrze. Przeczuwał, że dzisiaj jest zbyt słaby, żeby stanąć do walki z Kłakiem. Może jutro.

Jednooki oddalił się chyłkiem od gromady i powoli zaczął się wspinać na jedno z najwyższych drzew. Miał zamiar ułożyć się do snu.

Oczywiście we własnym umyśle nie miał dla siebie żadnego imienia, podobnie jak nie miał imion dla pozostałych członków gromady, jednakże jako zwierzę niezwykle społeczne, znał każdego z nich niemal tak dobrze jak samego siebie. Imię „Jednooki” nadali mu dozorcy pilnujący jego gromady i innych mieszkańców tej części kongijskiego lasu.

Mając dwadzieścia osiem lat, Jednooki był na tyle stary, aby doświadczyć na sobie wielkiej filozoficznej przemiany, jaka nawiedziła rodzaj ludzki, doprowadzając do przekwalifikowania jego rasy na Homo, kuzyna ludzi, zamiast „zwykłego” zwierzęcia. Ta zmiana nazwy zapewniła mu ochronę przed kłusownikami i myśliwymi, takimi jak ci, którzy trafili go kulą w oko, kiedy był młodszy niż Kłak.

Zapewniło mu to także ochronę przed własnymi kuzynami teraz, w tym najgorszym dniu w długiej historii rodzaju ludzkiego, jak również małp człekokształtnych.

Dotarł do wierzchołka drzewa. W swym prymitywnym gnieździe z wygiętych gałęzi nadal czuł zapach własnych odchodów, z okresu kiedy spał tu ostatnio. Poprawił gałęzie, wyciągając z nich kępki własnego futra.

Oczywiście Jednooki nie zdawał sobie sprawy z żadnej rewolucji w ludzkim myśleniu, która miała tak zasadnicze znaczenie dla jego przetrwania. Ale zdawał sobie sprawę z innych zmian. Na przykład noc i dzień uległy dziwnemu poplątaniu.

Nad głową nie widział ani słońca, ani nieba. Las rozświetlały dziwne nieruchome światła, ale w porównaniu z tropikalnym słońcem wynikiem ich działania był jedynie półmrok. I dlatego organizm Jednookiego nie był pewien, czy czas znów ułożyć się do snu, mimo że minęło zaledwie kilka godzin, od chwili kiedy się obudził.

Leżał w swym legowisku, wymachując długimi kończynami we wszystkie strony, aby wygodnie się ułożyć. Wzbierało w nim nieokreślone niezadowolenie z powodu tych niepożądanych zmian, konsternacja, którą podzielałoby wielu ludzi. Umysł wypełniał mu obraz tego cholernego Kłaka. Jego wielkie dłonie zaciskały się, kiedy zastanawiał się, co ma zrobić, żeby przywołać swego młodszego rywala do porządku.

Jego rozbiegane myśli w końcu rozpłynęły się i zapadł w niespokojny sen.

Gorąco i światło lało się z południowego słońca i rozpętała się burza. Srebrzyste ściany kopuły falowały i trzeszczały od przewalających się grzmotów. Ale wytrzymały.


* * *

11:57 (czas londyński)

Bisesa i jej córka, rozebrane do bielizny, leżały tuż obok siebie na cienkich materacach w pokoju oświetlonym tylko jedną świecą.

Było gorąco, goręcej niż Bisesa, przywykła do upałów w zachodnim Pakistanie i Afganistanie, mogła sobie wyobrazić. Powietrze było jak gruby wilgotny koc. Czuła, jak pot spływa jej po brzuchu i wsiąka w materac. Nie była w stanie się poruszyć, nie była w stanie obrócić głowy, żeby zobaczyć, czy z Myrą wszystko w porządku, czy w ogóle żyje.

Od wielu godzin nie słyszała głosu Arystotelesa, co wydawało się bardzo dziwne. W pokoju było cicho, słychać było tylko ich oddechy i tykanie zegara. Był to duży, stary zegar podróżny, niechciany spadek po babce Bisesy, który wciąż działał, bo jego masywny mechanizm był odporny na gwałtowne impulsy promieniowania elektromagnetycznego, podczas gdy elastyczne ekrany, telefony i inne elektroniczne gadżety całkiem się usmażyły.

Na zewnątrz panował hałas. Słychać było potężne huki i łoskoty, przypominające ogień artyleryjski, a niekiedy coś, co brzmiało jak deszcz walący w drewniany dach. Jak przewidywano, taka pogoda była wynikiem pochłonięcia przez atmosferę ziemską ogromnej energii cieplnej.

Jeżeli pod Blaszaną Pokrywką sprawy miały się tak niedobrze, zastanawiała się, jak sobie radzi pozostała część kraju. Pomyślała, że wszędzie muszą szaleć gwałtowne powodzie i pożary oraz huragany podobne do tornad w stanie Kansas. Biedna Anglia.

Ale najgorsze ze wszystkiego było gorąco. Znała ponure liczby z czasów szkolenia wojskowego. Szkodliwa była nie tyle sama temperatura, co wilgotność. Utrata ciepła w wyniku parowania i pocenia się stanowiła jedyny mechanizm, jakim dysponowało jej ciało, aby zapewnić wewnętrzną homeostazę, a jeśli wilgotność względna była zbyt duża, nie mogła się pocić.

Powyżej około trzydziestu siedmiu stopni, czyli „progu ubytku”, jej funkcje poznawcze ulegały spowolnieniu, ocena sytuacji była osłabiona, a umiejętności manualne i obserwacyjne słabły. W temperaturze czterdziestu stopni i przy pięćdziesięcioprocentowej wilgotności wojsko opisałoby ją jako „niewydolną wskutek gorąca”, ale mogłaby w takich warunkach przeżyć około dwudziestu czterech godzin. Gdyby temperatura albo wilgotność wzrosły jeszcze bardziej, ten czas uległby skróceniu. Powyżej tego punktu wystąpiłoby przegrzanie i organy niezbędne do życia zaczęłyby odmawiać posłuszeństwa; przy czterdziestu pięciu stopniach, bez względu na poziom wilgotności, nastąpiłby poważny wstrząs termiczny, a wkrótce potem śmierć.

A poza tym była Myra. Bisesa była żołnierzem i jej sprawność fizyczna wciąż była wysoka, mimo pięcioletniego urlopu, na którym przebywała od chwili powrotu z Mira. Myra miała trzynaście lat, była młoda i zdrowa, ale nie miała wytrzymałości matki. Nie było nic, co Bisesa mogłaby uczynić dla swojej córki. Trzeba było po prostu wytrzymać i mieć nadzieję.

Leżąc zdała sobie sprawę, że nie ma swego starego telefonu. To małe urządzenie było jej stałym towarzyszem i przewodnikiem, od chwili gdy była w wieku Myry i otrzymała je, jak każdy dwunastolatek na całej planecie. Podczas gdy inni szybko pozbyli się takiego beznadziejnie drętwego urządzenia, Bisesa zawsze dbała o swój telefon, który zapewniał jej więź z liczniejszym środowiskiem niż z nieszczęśliwą rodziną na farmie w Cheshire. Ale swój telefon utraciła na Mirze — w innym świecie, na całkowicie innym poziomie rzeczywistości — i utraciła go na zawsze. Ale nawet gdyby teraz był z nią tutaj, już by się usmażył wskutek impulsów promieniowania elektromagnetycznego…

Myślała jakoś mętnie. Czy to był objaw przegrzania?

Bardzo ostrożnie obróciła głowę, żeby spojrzeć na zegar podróżny babki. Dwunasta w południe. Burza słoneczna nad Londynem musiała osiągnąć apogeum.

Rozległ się potężny grzmot i wydawało się, jakby cała Kopuła zatrzęsła się w posadach.

43. Tarcza

15:12 (czas londyński)

Bud Tooke dostrzegł uszkodzenie tarczy na długo przed tym, jak do niego dotarł. Trudno go było nie zauważyć. Snop nierozproszonego światła słonecznego przenikał przez tarczę i był widoczny dzięki pyłowi i mgiełce unoszącej się w miejscu, które zostało wypalone w materiale tarczy.

W ciężkim skafandrze kosmicznym, dodatkowo wzmocnionym i chłodzonym, unosił się pod powierzchnią tarczy zwróconą ku Ziemi. Był zawieszony pod ogromną soczewką; cała tarcza świeciła światłem rozproszonym jak półprzejrzysty strop. Bud uważał, żeby się trzymać w cieniu, który miał go chronić przed promieniowaniem burzy słonecznej.

Kiedy podciągnął się na linie — w tym miejscu nie można było używać silników rakietowych — spojrzał przez ramię w stronę platformy konserwacyjnej, która go tu przywiozła; była już tylko maleńką plamką pod ogromną czaszą tarczy. Nie widział żadnego ruchu, żadnej kapsuły ani robotów; nie było tu nikogo poza nim. A mimo to wiedział, że wszyscy gdzieś pracują z całych sił, że setki ludzi biorą udział w operacji poza statkiem kosmicznym. To spostrzeżenie od nowa uświadomiło mu skalę tej konstrukcji.

— Jesteś na miejscu, Bud — mruknęła Atena. — Sektor 2472, promień 0257, numer panelu…

— Widzę — warknął. — Nie musisz mnie prowadzić za rączkę.

— Przepraszam.

Zrobił wdech, dysząc. Skafander musiał działać; gdyby jego układy uległy awarii, w ciągu sekundy ugotowałby się we własnym pocie. Ale nigdy nie słyszał, aby w skafandrze było tak cholernie gorąco.

— To ja przepraszam.

— Nie ma o czym mówić — powiedziała Atena. — Dzisiaj wszyscy na mnie krzyczą. Arystoteles mówi, że to część mojej pracy.

— Ale nie zasłużyłaś na to. Zwłaszcza że i ty także cierpisz. — Tak też było. Atena stanowiła umysł, który wyłonił się z samej tarczy; ponieważ tego strasznego dnia gorąco odnajdywało najmniejsze usterki i przedzierało się przez panele i „inteligentną” powłokę, Bud wiedział, że z każdym zniszczonym mikroukładem metaforyczna głowa Ateny doskwiera jej coraz bardziej.

Podciągnął się ostatnie kilka metrów do rozdarcia. Zaczął przygotowywać zestaw naprawczy, niewiele bardziej skomplikowany niż pistolet do malowania natryskowego, który ostrożnie wyciągnął z kieszeni.

— A co z Arystotelesem?

— Niedobrze — ponuro powiedziała Atena. — Najgorsze impulsy elektromagnetyczne już chyba za nami, ale strumień ciepła wywołuje kolejne przestoje i odłączenia. Pożary, burze…

— Już czas na plan B?

— Arystoteles jest zdania, że nie. Myślę, że on nie do końca mi ufa, Bud.

Bud roześmiał się z przymusem. Rozpylana ciecz była fantastycznym, na poły „inteligentnym” materiałem; płynęła w górę, pokrywając rozdarcie, nie zważając na straszliwe gorąco. Malowanie tym materiałem było łatwiejsze niż podrasowywanie silników samochodowych, czym bawił się jako dziecko.

— Nie powinnaś się przejmować tym, co gada ten skrzypiący muzealny eksponat. Jesteś bystrzejsza niż on.

— Ale nie jestem tak doświadczona. On w każdym razie tak mówi.

Praca była zakończona, wiązka światła słonecznego skurczyła się i znikła. Atena powiedziała:

— Następne rozdarcie znajduje się…

— Daj mi jeszcze minutę. — Bud, oddychając ciężko, zwisnął na swej uprzęży; pistolet natryskowy unosił się na łańcuszku przymocowanym do pasa.

Atena powiedziała z nieco ciężkawą kokieterią:

— No i kto tu jest muzealnym eksponatem?

— W ogóle nie spodziewałem się, że będę tutaj. — Ale powinien był się tego spodziewać, upomniał sam siebie; powinien był utrzymywać formę. W ciągu ostatnich gorączkowych miesięcy przed burzą w ogóle nie było czasu na ćwiczenia fizyczne, ale to nie było żadne usprawiedliwienie.

Popatrzył na tarczę. Wyobraził sobie, że czuje ciężar promieniowania Słońca, prącego na wielką konstrukcję i olbrzymie gorąco, które pochłania. To się kłóciło z intuicją: jedynie idealna równowaga między siłą grawitacji a ciśnieniem promieniowania, dokładnie w tym miejscu, sprawiała, że tarcza zachowywała niezmienne położenie w przestrzeni. Bud miał wrażenie, że cała ta konstrukcja zaraz zamknie mu się nad głową jak zepsuty parasol.

Kiedy tak patrzył, po powierzchni tarczy przemknęły fale iskier. To Atena uruchomiła swe miniaturowe silniczki rakietowe. Ciśnienie światła było bardziej zmienne, niż przewidywały modele Eugene’a, i wskutek zmieniającego się nacisku Atena musiała się mozolić, aby utrzymać stałe położenie. Od wielu godzin pracowała ciężej niż oni wszyscy, pomyślał Bud, i czyniła to bez słowa skargi.

Ale źródłem jego rozpaczy były zgony pracujących tu ludzi.

Członkowie załogi Mario Ponzo odpadali jeden po drugim. Ostatecznie to nie gorąco ich zabijało, lecz promieniowanie, paskudne, nagłe skoki promieniowania gamma i promieniowania X, których nie przewidział Eugene Mangles i jego matematyczne modele. Rzucali się, żeby łatać dziury. Nawet Mario wypadł z gry. A kiedy sam Mario uległ, Bud pośpiesznie przekazał swoją funkcję dowódcy Belli Fingal — na pokładzie Aurory nie było nikogo, kto byłby starszy stopniem — a sam wdział swój wysłużony, stary skafander.

Niespodziewanie doznał skurczu żołądka i zwymiotował. Treść pochodziła gdzieś z głębi żołądka — nie jadł od chwili wybuchu burzy — i miała obrzydliwy, kwaśny smak. Lepkie wymiociny przylgnęły do wizjera, a ich fragmenty unosiły się wewnątrz hełmu w postaci małych połyskujących kulek.

— Bud? Wszystko w porządku?

— Podaj mi aktualną wartość dawki pochłoniętej — powiedział ostrożnie.

— Członkowie dowództwa otrzymali po sto remów, i to przy pełnej osłonie Aurory 2. Pracownicy personelu technicznego, którzy przebywają na zewnątrz od początku burzy, dostali prawie trzysta remów. Ty masz już na koncie sto siedemdziesiąt remów, Bud.

Sto siedemdziesiąt.

— Jezu.

Po swych przeżyciach przy ruinach Kopuły na Skale, dawno temu, Bud dobrze się orientował w sprawach promieniowania. Przygotowując się do dzisiejszego zadania, przestudiował na nowo budzące lęk informacje dotyczące promieniowania i jego wpływu na istoty ludzkie. Nauczył się na pamięć nic nieznaczących przepisowych ograniczeń i związanej z tym tematem ponurej terminologii. A także wpływu promieniowania na ludzkie zdrowie. Przy stu remach, jeśli miałeś szczęście, przez kilka dni dokuczały ci nudności, wymiotowałeś, miałeś biegunkę. Przy trzystu remach ludzie byli już niezdolni do działania wskutek dokuczliwych mdłości oraz innych objawów. Jeśli nawet nie otrzymali już nic ponadto, dwadzieścia procent z nich umierało. Dwustu ludzi na tysiąc, których sprowadził tu osobiście, umrze tylko z powodu promieniowania.

A niektórzy z nich pochłonęli znacznie więcej. Biedny brodacz, Mario Ponzo, dał się w to wplątać. Bud wiedział, co następowało potem: rumień i łuszczenie się skóry, która czerwieniała i pokrywała się pęcherzami, a następnie schodziła płatami jak łuska i ulegała rozwarstwieniu, oraz mniej widoczne uszkodzenia wewnętrzne. Mario umarł w okropny sposób, w skafandrze, z dala od innych, a mimo to do końca przekazywał relacje dotyczące aktualnej sytuacji.

Bud spojrzał w dół, w stronę przeciwną do tarczy, w stronę Ziemi, która była w pełni. Wrażenie było takie, jakby patrzył w głąb studni o jasno oświetlonym dnie. Jego ojczyzna, wielkości Księżyca w pełni oglądanego ze stanu Iowa, była na szczęście zbyt odległa, aby mógł rozróżnić szczegóły. Ale wyglądało to tak, jak gdyby powietrze i ocean zamieszano gigantyczną łyżką, jak kawę ze śmietanką. Walczyli ze Słońcem już od dwunastu godzin — a byli dopiero w połowie — i wszystko zaczynało puszczać: sama tarcza, ludzie, którzy walczyli, żeby ją utrzymać, i planeta, którą miała osłaniać. Ale nic nie można było zrobić, trzeba było pracować dalej.

Sprawdził skafander. Niemrawy układ obiegu powietrza usunął większość unoszących się wymiocin, ale wizjer miał usmarowany.

— Jasna cholera — psioczył. — Nie ma nic gorszego niż zwymiotować wewnątrz skafandra. No dobrze. Co teraz?

— Sektor 2484, promień 1002, panel numer 12.

— Zrozumiałem.

— Dobrze nam się pracuje razem, prawda Bud?

— Tak, rzeczywiście.

— Stanowimy zgrany zespół.

— Nie ma lepszego, Ateno — powiedział ze znużeniem. Obrócił się i wysiłkiem woli podciągnął się z powrotem, posuwając się wzdłuż liny prowadzącej.

44. Zachód słońca

17:23 (czas londyński)

Kopuła wzniesiona nad Londynem zaczęła pękać.

Patrząc z okna pokoju operatorów, Siobhan widziała to całkiem wyraźnie. Była to jeszcze cienka rysa, ale biegła wzdłuż ściany Kopuły od szczytu do samej ziemi, kończąc się gdzieś na północy, za Euston. Świeciła piekielnym, różowo-białym światłem, a płonąca smoła kapała w dół, opadając cienką zasłoną do wnętrza Kopuły.

Miasto było teraz pogrążone w głębokiej ciemności. Prąd zasilający światła uliczne i Kopułę został w końcu skierowany do wielkich wentylatorów układu obiegu powietrza. Ale miejscami płonęły pożary, a tam gdzie spadła rozżarzona smoła, wybuchały następne.

Jednak katedra św. Pawła ocalała. W ponurym blasku pożarów widać było jej charakterystyczny kształt. Wielka katedra spoczywała na fundamentach poprzednich budowli sięgających czasów rzymskich. Teraz łuki Blaszanej Pokrywki wnosiły się wysoko nad arcydziełem Wrena, ale katedra przetrwała, tak jak poprzednio przetrzymała inne koszmarne wydarzenia. Siobhan zastanawiała się, czyje bohaterstwo pomogło dziś uratować starą katedrę.

Ale to raczej nie miało znaczenia.

— Jeśli Kopuła nie wytrzyma, jesteśmy załatwieni — powiedziała.

— Ale ona wytrzyma — powiedział Toby stanowczo. Zerknął na zegarek. — Piąta trzydzieści. Niecałe dwie godziny do zachodu słońca. Jednak przetrwamy.

Wydawało się, że od śmierci Perdity Toby uznał za swój obowiązek, by podnosić ją na duchu. To dobry człowiek, pomyślała. Ale oczywiście to, co mógł powiedzieć czy uczynić, nie miało dla Siobhan żadnego znaczenia, już nie. Przeżyła własną córkę, to była zdumiewająca, niedorzeczna myśl i nic już nie będzie miało znaczenia. Ale nie czuła bólu z tego powodu, jeszcze nie.

Mając wrażenie, jakby używała autopilota, rozejrzała się po wielkich, pokrywających ściany ekranach.

Obrazy Ziemi wciąż były zaskakująco dobrej jakości. Oczywiście zarówno Księżyc, jak i tarcza znajdowały się po stronie Ziemi zwróconej ku Słońcu, czyli po dziennej stronie planety. Ale i po jej nocnej stronie obserwowano rozwój wydarzeń, nawet czternaście godzin po wybuchu burzy słonecznej.

Niektóre dane dotyczące nocnej strony planety pochodziły od prezydent Alvarez, która przebywała gdzieś w Indiach. Na długo przed wybuchem burzy Alvarez znajdowała się w powietrzu na pokładzie ostatniego modelu Air Force One, kolosa napędzanego energią jądrową, który jak mówiono, mógł pozostawać z powietrzu przez dwa tygodnie bez konieczności uzupełniania zapasu paliwa. Dla takiego samolotu błahostką było latanie wokół planety w ciągu ponad dwudziestu godzin trwania burzy, bez przerwy umykając przed światłem.

Jedna z serii obrazów została przesłana przez grupę uciekinierów znajdujących się w punkcie L2. Drugi punkt Lagrange’a układu Ziemia — Słońce leżał na linii łączącej oba ciała niebieskie, ale po przeciwnej stronie planety niż tarcza. Podczas gdy tarczę w punkcie L1 nieustannie zalewało światło słoneczne, punkt L2 stale pozostawał w cieniu Ziemi, panowała więc tam wieczna noc. Teraz punkt L2 znajdował się nad południkiem biegnącym przez południowo-wschodnią Azję.

I tam, w punkcie L2, powstał wielki, okryty tajemnicą świat uchodźców, pełen miliarderów, dyktatorów oraz innych posiadających bogactwo i władzę osobników — w tym, jak krążyła pogłoska, połowę członków brytyjskiej rodziny królewskiej. Jedynym kontaktem, jaki Siobhan miała w L2, była Philippa Duflot, poprzednio jedynie asystentka burmistrza Londynu, ale o znacznie lepszych koneksjach rodzinnych, niż Siobhan mogła przypuszczać. To właśnie Philippa pilnowała, żeby nieprzerwanie przesyłano dane z punktu L2 do Londynu, i to ona napomykała o tym, co się tam dzieje. Niektórzy spośród bardziej dekadenckich mieszkańców stacji wydawali przyjęcia, bawiąc się, podczas gdy Ziemia płonęła. Pewna tajemnicza klika przygotowywała nawet plany, jak to będzie po burzy słonecznej, kiedy ta elitarna grupa powróci na Ziemię, aby przejąć władzę.

— Adam i Ewa w butach od Gucciego — skomentował Tony lekceważąco.

Jeśli chodzi o samą Ziemię, na tych cierpliwie gromadzonych obrazach planeta wygląda jak Wenus, pomyślała Siobhan, jak poszarpana, zasnuta dymem Wenus.

Biliony ton wody zostały uniesione do atmosfery, tworząc chmury, które rozciągały się od jednego bieguna do drugiego. Na Ziemi szalały olbrzymie burze, a niebo przecinały straszliwe błyskawice. Na wyższych szerokościach geograficznych cała ta woda spadała z powrotem na ziemię w postaci deszczu i śniegu. Ale na średnich szerokościach geograficznych głównym problemem były pożary. Kiedy ciepło wypromieniowywane przez Słońce wciąż przenikało do atmosfery i oceanów, pomimo szalejących nad całymi kontynentami burz wybuchały gigantyczne pożary, które pochłaniały miasta i lasy.

Światowe skarby, zarówno naturalne, jak i stworzone ręką człowieka, tonęły lub płonęły. Ludzie masowo ginęli, nawet ci stłoczeni w podziemnych piwnicach, jaskiniach i kopalniach, które zalewała woda albo z których powietrze wysysały pożary.

Siobhan miała wrażenie, że samo przetrwanie rodzaju ludzkiego wisiało na włosku. Po ponad czternastu godzinach burzy wiadomości przychodzące z tarczy były niedobre: nieprzewidywana śmiertelność spowodowana promieniowaniem gamma szybko dziesiątkowała jego załogę. A tutaj, na Ziemi, kopuły i inne systemy zabezpieczające zaczynały szwankować. Gdyby sytuacja miała się pogarszać, marzenia samolubnych tchórzy przebywających w punkcie L2 czy też kilkuset spragnionych normalnej siły ciężkości ludzi, którzy powrócili z Księżyca, nie będą miały znaczenia dla przyszłości rodzaju ludzkiego.

Siobhan próbowała to sobie wyobrazić, zrozumieć to, co widzi. Ale nawet nie potrafiła naprawdę odczuć śmierci własnej córki, a tym bardziej ogarnąć pełnej męczarni zagłady jej gatunku. Zastanawiała się, czy będzie żyła na tyle długo, aby to odrętwienie ustąpiło.

Nieoczekiwanie odezwał się Arystoteles.

— Obawiam się, że mam niedobre wiadomości. — Poważny głos rozlegał się donośnie w pokoju operatorów i wszyscy unieśli głowy. — Nadal tracę systemy na planecie — powiedział Arystoteles. — Łączność, na której się opieram, przestaje działać. To oznacza także zagładę maszyn…

Siobhan wyszeptała:

— Jakie to uczucie?

Odpowiedział jej do ucha:

— Bardzo dziwne, Siobhan. Stopniowo jestem odłączany. Ale już osiągnąłem punkt, w którym zapominam, co utraciłem.

Na użytek reszty powiedział głośno:

— Dlatego postanowiłem wprowadzić w życie plan awaryjny, który uzgodniłem z premierem Eurazji Wołkowem, panią prezydent Alvarez oraz innymi światowymi przywódcami.

Zabrzmiały nowe, pewne siebie głosy.

— Tu Tales z Księżyca.

— I Atena z tarczy.

Tales podjął:

— Nasze systemy są lepiej zabezpieczone niż systemy Arystotelesa.

Atena dodała:

— Przejmiemy jego obowiązki w zakresie zarządzania systemami na Ziemi.

Toby Pitt zrobił minę do Siobhan.

— A więc to jest jego plan B. Miejmy nadzieję, że się powiedzie.

Arystoteles powiedział poważnie:

— Żałuję, że muszę was opuścić. Przepraszam.

Odezwały się pomruki:

— Nie przepraszaj. Do widzenia, stary przyjacielu.

Zapadła zupełna cisza. Światła zamigotały, a Siobhan wydało się, że usłyszała dziwne przerwy w jednostajnym szumie pomp, które tłoczyły do pomieszczenia chłodne powietrze.

Ta ewentualność była brana pod uwagę, ale takie przekazanie funkcji było operacją trudną, obejmującą trzy układy sztucznej inteligencji, każdy rozmiarów planety, z których dwa były tak odległe, że opóźnienie wywołane skończoną prędkością światła było znaczące i nie można było tego uprzednio przećwiczyć. Nikt nie był pewien, co się wydarzy. W najgorszym wypadku Tales i Atena także odmówiłyby posłuszeństwa i wtedy wszystko byłoby stracone. W końcu Tales powiedział:

— Wszystko w porządku.

Te proste słowa powitano w pokoju operatorów burzą oklasków. W tym momencie ten mały triumf, każdy triumf, stanowił prawdziwą ulgę.

Nagle podłoga zadrżała, jakby ogromne zwierzę budziło się ze snu.

Siobhan obróciła się do okna. Pęknięcie Kopuły było szersze i widniejąca pod nim rzeka ognia świeciła jaśniej.


* * *

18:55 (czas londyński)

Rozległo się gwałtowne trzaśniecie drzwiami.

— Wychodźcie! Wychodźcie!… — Po czym usłyszały odgłos biegnących kroków i gość zniknął.

Bisesa zmusiła się, aby usiąść. Czy było trochę chłodniej? Ale powietrze, nawet pół metra nad ziemią, było duszne i wilgotne.

Bisesa już dawno straciła poczucie czasu, chociaż stary zegar podróżny tykał nieprzerwanie w ciągu całego kryzysu. Było około godziny piątej, kiedy poczuła pierwszy wstrząs. Jak dawno temu to było? Godzinę, dwie? Gorąco sprawiło, że jej myśli przypominały papkę.

Ale teraz podłoga znowu zadrżała. Musiały się stąd wynosić, ta myśl przedarła się do jej ogłupionego gorącem mózgu. Jeśli w takiej chwili ktoś ryzykował życiem, żeby przybiec i powiedzieć, że muszą uciekać, powinna to potraktować serio.

Myra ciągle leżała na plecach, ale oddychała regularnie. O ile przedtem wydawała się bliska śpiączki, o tyle teraz po prostu spała.

Bisesa potrząsnęła nią.

— No, kochanie. Trzeba wstawać. — Myra obudziła się, narzekając płaczliwie.

Bisesa dźwignęła się na kolana, po czym wstała. Potykając się poszła do kuchni i znalazła nieotwartą butelkę wody. Otworzyła ją i napiła się; woda była bardzo gorąca, ale to ją trochę ożywiło. Zaniosła wodę do pokoju, dla Myry, po czym poszła poszukać ubrań.

Skierowały się w stronę schodów. W kompletnej ciemności, rozjaśnianej jedynie światłem świecy, którą Bisesa niepewnie trzymała w dłoni, zeszły kilka pięter w dół i znalazły się na parterze. Klatka schodowa była pusta, ale na schodach leżały porozrzucane rozmaite przedmioty: zabawki, części ubrania, roztrzaskana latarka — rzeczy upuszczone w pośpiechu przez obładowanych ludzi.

Znalazły się na poziomie ulicy, oświetlonej mroczną, czerwoną łuną. Pod Kopułą, po wielu godzinach burzy, powietrze było gęste od dymu. Obok przeciskali się ludzie, kierując się na zachód. Bisesa mgliście zdała sobie sprawę, że zmierzają w stronę Fulham Gate, jednego z wyjść z Kopuły.

A sama Kopuła pękła. Ogromna, płonąca szczelina sięgała od jej szczytu do samej ziemi, gdzieś po północnej stronie. Wielkie kawały konstrukcji płonęły, odpadały i spadały w dół. Ściana ognia oświetlała teren wokół Bisesy.

Ziemia znowu zadrżała. Jeszcze kilka takich wstrząsów i cała Kopuła się zawali, grzebiąc ich pod gruzami. Ludzie postępowali rozsądnie: lepiej zaryzykować i poszukać schronienia poza Kopułą. Bisesa pociągnęła Myrę za sobą, kierując się w stronę bramy.

Myra, wciąż na pół uśpiona, opierała się, nie chcąc iść dalej.

— Czy to trzęsienie ziemi? Myślisz, że to bomby?

— Bomby? Nie. — Bisesa była pewna, że uchodźców i protestujących, którzy u bram Londynu prowadzili małą wojnę, już tam nie było, ponieważ odstraszyły ich burze, albo co bardziej prawdopodobne, już nie żyli, pomyślała ponuro. — Myślę, że to naprawdę trzęsienie ziemi.

— Ale w Londynie nie ma trzęsień ziemi.

— To dziwny dzień, kochanie. Pamiętaj, że całe miasto jest zbudowane na gliniastym podłożu. Po wysuszeniu teraz trzeszcząc osiada.

Myra prychnęła.

— Będzie niezła zabawa z wartością nieruchomości.

Bisesa roześmiała się.

— No chodź. Jeszcze tylko kawałek. Patrz, tam jest brama…

Brama była szeroko otwarta, ukazując widok czerwonego nieba. Ludzie, idący z różnych stron miasta, utworzyli kolejkę. Bisesa i Myra ostrożnie ruszyły do przodu.

Był to typowy londyński tłum, a twarze ludzi zdradzały ich pochodzenie. Na długo przed Nowym Jorkiem Londyn stanowił tygiel, w którym mieszały się wszystkie możliwe rasy z całej planety. W tłumie tym byli młodzi i starzy, dzieci na rękach rodziców i starcy, którym pomagano iść. Zasuszone staruszki albo dzieci z szeroko otwartymi oczami jechali na wózkach inwalidzkich, taczkach i wózkach z supermarketów. Kiedy jakiś staruszek upadł wyczerpany, dwie młode kobiety schyliły się, żeby pomóc mu wstać, po czym wzięły go między siebie i ruszyły dalej.

Wszyscy wyglądali równie marnie, jak czuła się Bisesa. Większość miała na sobie tylko cienkie, przesiąknięte potem ubrania; mokre włosy mężczyzn przylgnęły im do głów, a kobiety wlokły się na boleśnie spuchniętych nogach. Ale nie było żadnej paniki, żadnego przepychania się, żadnych bójek, mimo że nigdzie nie było widać policji czy wojska ani żadnych władz. Ludzie są wytrzymali, pomyślała Bisesa. Cały czas pomagali sobie nawzajem.

Myra powiedziała:

— Jest tak jak podczas bombardowania Londynu w czasie wojny.

— Tak myślę. — Bisesa poczuła szczególny przypływ sympatii do tych porozbijanych, upartych, odpornych mieszkańców Londynu. I tego dnia po raz pierwszy zaczęła wierzyć, że naprawdę mogą to przetrwać.

Tłum przecisnął się przez bramę i na otwartym terenie rozsypał się wachlarzem. Bisesa, ściskając kurczowo dłoń Myry, wyszła na odmieniony świat, świat wody i ognia.

Ponad obłokami dymu płynęły grube, skłębione chmury, a niebo przecinały ogromne błyskawice. Tam gdzie nie było chmur, niebo wydawało się płonąć; pokrywała je ogromna ściana czerwieni, jak gdyby Ziemię ciśnięto do olbrzymiego pieca. Może była to kolejna zorza.

A Londyn płonął. Powietrze było pełne dymu, a wirujące drobinki popiołu osadzały się na mokrej od potu skórze Bisesy. Czuła zapach kurzu i popiołu — i jeszcze czegoś bardziej nieokreślonego, czegoś przypominającego przypalone mięso. Ale deszcze, które na szczęście ustąpiły, pozostawiły po sobie mnóstwo wody, która pokrywała każdy trawnik i wypełniała każdy rynsztok, a czerwień płonącego nieba odbijała się na drogach i dachach domów. Był to dziwnie piękny, nieziemski widok, przesycony szkarłatnym światłem na niebie i w pokrywającej ziemię wodzie.

Myra pokazała na zachód.

— Mamo, popatrz. Widać Słońce.

Bisesa odwróciła się. Ale oczywiście nie było to Słońce, lecz tarcza, wciąż na swoim miejscu, wciąż osłaniająca Ziemię. Wyglądała jak tęcza w kształcie talerza, jaśniejsza na brzegach i niebiesko-fioletowa w samym środku, a pomarańczowa na samej krawędzi. Poza krawędzią tarczy świeciła jasna korona słoneczna przecinana smugami i iskrami, protuberancjami, które wyraźnie było widać gołym okiem.

Ale to straszne Słońce właśnie się zbliżało do zachodniego horyzontu i dymy pożarów zaczęły je przesłaniać.

— Już prawie zachód — powiedział ktoś. — Jeszcze dwadzieścia minut i nie będziemy oglądać tej bestii.

Na skraju pola widzenia Bisesy pojawił się jakiś ruch. Zobaczyła niewielkie kształty umykające spod nóg ludzi. Były to psy, koty, lisy, a nawet stworzenia wyglądające jak szczury, które cicho wylewały się z wnętrza Kopuły i rozpraszały wśród wypalonych ulic.

Zaczął padać ciepły, słony deszcz, smagając gołą głowę Bisesy. Otoczyła Myrę ramieniem.

— Chodź. Musimy znaleźć jakieś schronienie.

Wraz z tysiącem innych ruszyły naprzód przez ruiny Londynu.

45. Marsjańska wiosna

21:05 (czas londyński)

Helena Umfraville potykając się szła równiną koloru ochry.

Zbliżyła się do niewielkiego wzniesienia. Weszła na jego szczyt, ale dalej widać było tylko nierówną, pokrytą głazami ziemię. Niechętnie ruszyła naprzód.

Była skonana, a skafander z kopolimeru etylenu nigdy nie wydawał jej się tak ciężki. Nie miała pojęcia, jak długo już szła, w każdym razie kilka godzin. A mimo to szła dalej. Nic innego nie mogła zrobić.

Teraz znalazła się na krawędzi kanionu. Stanęła, oddychając ciężko. Przed jej oczyma rozciągał się system wąwozów i urwisk, których zbocza były usiane małymi kraterami. W rzadkim powietrzu marsjańskiego popołudnia wszystko widać było wyraźnie aż po horyzont. Skala była oczywiście mniejsza i nie było owej mgiełki powodującej rozmycie konturów, która nadawała Wielkiemu Kanionowi na Ziemi wrażenie trójwymiarowości. Mogła równie dobrze patrzeć na piękny obraz namalowany przy użyciu ochry, czerwieni i ciemnego oranżu.

To nie było ciekawe. Mars był pełen kanionów. Faktycznie Helena czuła się wkurzona, patrząc na ten kanion. Było to z jej strony zupełnie nierozsądne. W końcu to nie była jego wina. Wyssała resztę zapasu wody w skafandrze.


* * *

Podczas najgorszych godzin burzy słonecznej ukryła się w łaziku, który ustawiła pod nawisem skalnym. Było to jedyne schronienie, jakim dysponowała. Osłaniał ją kadłub łazika, a skafander zapewniał odpowiednią temperaturę. W ten sposób przeżyła, chociaż z tego co wiedziała, pochłonęła dawkę promieniowania wystarczającą, aby ją zabić.

Co oczywiście było teraz kwestią czysto akademicką.

Jadąc dalej, wreszcie wyśledziła źródło sygnału, które miała odnaleźć.

Ostatecznie okazał się nim sygnalizator nawigacyjny, mały bezzałogowy trójnożny lądownik nie większy od niej samej, który rozpaczliwie popiskiwał. Może miał oznaczać miejsce lądowania statku, który nigdy nie przybył. Ale nie było żadną tajemnicą, kto go wysłał, oznaczenia na pokrywie były niewątpliwie chińskie.

Odbyła tę wyprawę nadaremnie. A jej cena okazała się nieoczekiwanie wysoka. Kiedy powróciła do wiernego łazika, stwierdziła, że zwyczajnie wysiadł. Przypuszczalnie jego elektronika nie zdołała się oprzeć atakowi Słońca i w rezultacie główne układy, w tym aparatura podtrzymująca życie, były równie martwe jak sam Mars.

A więc tak. Bez łazika nie mogła wrócić do Aurory. Rezerwy jej skafandra wystarczą jedynie na kilka godzin, czyli nie na tyle długo, aby wysłać po nią drugi łazik. Żyła, oddychała, była równie zdrowa jak poprzedniego dnia. Ale była skazana na zagładę.

Oczywiście nie będzie dzisiaj jedyną ofiarą w układzie słonecznym.

Przynajmniej jestem wyjątkowa, powiedziała sobie. Chociaż nie była pierwszym człowiekiem, jaki postawił stopę na Marsie, będzie pierwszą istotą ludzką, która tutaj umrze. Może warto było mieć taki pomnik.

I do końca spełni swój obowiązek. Agencje lotów kosmicznych zawsze miały na taką ewentualność odpowiednie procedury. Gdyby umarła w przestrzeni kosmicznej — swego czasu dyskutowano nad takim problemem w NASA, kiedy uruchomiono Międzynarodową Stację Kosmiczną — jej ciało zostałoby zapakowane do worka i przywiązane do kratownicy, dopóki nie zostałoby przetransportowane na Ziemię. Tutaj, na Marsie, jej najważniejszym obowiązkiem było służyć tej planecie i jej domniemanej biosferze; nie wolno było jej zanieczyszczać swymi rozkładającym się zwłokami. Faktycznie musiała tylko zostać w tym miejscu. Kiedy grzejniki jej skafandra odmówią posłuszeństwa, szybko zamarznie, tym samym szczelnie odgradzając od reszty świata wszelkie złośliwe wirusy, które przywiozła z Ziemi, dopóki jej ciało nie zostanie odszukane. Prawdopodobnie skafander nawet się nie przewróci. Będzie jak posąg, pomyślała, pomnik jej samej i jej pecha.

Nie mogła znieść myśli, że umrze koło swego biednego, unieruchomionego łazika. Postanowiła więc pójść na marsjańskie pustkowie, tak aby mogła jeszcze popatrzeć na planetę, która ją zabijała.

Ale nawet i tu miała pecha. Powlokła się przez monotonną równinę do tego kanionu. Była tu podczas największej katastrofy, jaka dotknęła układ słoneczny od początku jego istnienia, ale wszyscy inni mieli lepszy widok niż ona.

Coś poruszyło się u jej stóp. Na ziemi tworzyły się małe jamki — kratery, pomyślała, ale żaden z nich nie był większy od jej paznokcia. Czyżby znalazła się w jakimś osobliwym deszczu mikrometeorytów? Ale po chwili usłyszała, jak coś stuka w jej hełm.

Podniosła wzrok. Zobaczyła spadające z nieba krople, wielkie krople powoli opadające wszędzie wokół niej. Kiedy uderzały w skafander, rozmazywały kurz osiadły na wizjerze.

Był to deszcz, pierwszy deszcz na Marsie od miliarda lat.

Słońce zionęło ogniem na wszystkie krążące wokół niego dzieci.

Zwrócona ku Słońcu powierzchnia Merkurego uległa stopieniu i kratery tak stare jak sama planeta zamieniły się w morza magmy. Wenus straciła znaczną część gęstej atmosfery. Gdyby nie tarcza, taki sam los mógł spotkać Ziemię. Pokryte lodem księżyce Jowisza zostały stopione do głębokości kilku kilometrów. A w wyniku dziwnej i wyjątkowej tragedii pierścienie Saturna złożone z kawałków lodu wyparowały.

Natomiast na Marsie wulkany uśpione od stu milionów lat zaczęły się budzić. Czapy lodowe na biegunach, stanowiące cienką warstwę zestalonego dwutlenku węgla i lodu, szybko uległy sublimacji. A teraz padał deszcz. Helena przeszła jeszcze kilka kroków, patrząc na marsjański deszcz padający do pogrążonego w cieniu wnętrza kanionu.

Jeden z jej kolegów zaczął w podnieceniu relacjonować swoje odkrycie.

— Znalazłem statek! I to jaki! Wygląda jak zewłok wyrzuconego na brzeg wieloryba. Jest pokryty chińskimi napisami. Ale w kadłubie ma rozdarcie szerokie jak rzeczna dolina. Musiał zdrowo walnąć…

Helena słuchała rozmów swych towarzyszy przez cały długi dzień. Zgłaszała się w ustalonych odstępach czasu, ale postanowiła nie mówić, co się jej przytrafiło, przynajmniej na razie. Teraz stała i słuchała głosu kolegi, którego już nigdy nie zobaczy.

— Chwileczkę. Wchodzę do statku, uważając, aby nie zawadzić o ostre krawędzie… Och. Och, wielki Boże.

Na statku było ponad stu ludzi. Byli to wyłącznie młodzi mężczyźni i kobiety, w tym także piloci. Ładunek statku obejmował nadmuchiwane namioty, mechaniczne koparki, rozsadniki hydroponiczne. Zamiar był jasny. Chińczycy planowali to już od pięciu lat. Do tego celu wykorzystali wszystkie ciężkie transportowce zamiast uczestniczyć w budowie tarczy. I w taki sposób chcieli zagwarantować, że jakaś część ich kultury przetrwa burzę słoneczną.

— Jednak chińska inwazja Marsa nie powiodła się… Byli tak blisko. Zastanawiam się, jakimi byliby sąsiadami.

Helena przypuszczała, że byliby ze wszystkimi w dobrych stosunkach. Z tej perspektywy Chiny były bardzo daleko, równie daleko jak Eurazja i Ameryka. Tutaj byłeś po prostu człowiekiem. Czy raczej Marsjaninem.

Spojrzała na Słońce. Już prawie zachodziło; otaczało je postrzępione halo powietrza wypełnionego pyłem i niezwykłe deszczowe chmury. Znała przewidywany scenariusz: burza słoneczna powinna teraz ucichnąć, ale coś w wyglądzie zachodzącego Słońca ją zaniepokoiło, jak gdyby jeszcze miała nastąpić jakaś okropna niespodzianka.

Pył pod jej stopami poruszył się. Spojrzała w dół.

Pośród padających kropel deszczu coś wydobywało się z ziemi. Było nie większe niż jej palec i przypominało pokryty skórą kaktus. Miało półprzezroczyste fragmenty — to okienka do wychwytywania światła słonecznego, pomyślała — aby nie tracić ani kropli cennej wilgoci. I było zielone — pierwsza zieleń, jaką ujrzała na Marsie.

Serce zabiło jej mocniej.

Podczas swego długiego wygnania załoga Aurory na próżno poszukiwała śladów życia na Marsie. Odbyli nawet ryzykowną podróż do bieguna południowego, gdzie odszukali najstarszą, najzimniejszą, nienaruszoną od milionów lat zmarzlinę na Marsie, w nadziei że znajdą uwięzione w niej i zachowane mikroorganizmy. Ale i tam nie znaleźli niczego. Takie epokowe odkrycie z pewnością sprawiłoby, że ich wieloletni pobyt z dala od domu byłby wart zachodu; fakt, że nie znaleźli niczego, stanowił ogromne rozczarowanie.

A teraz to wynurzało się z ziemi przed jej oczyma.

Poczuła bolesny ucisk w klatce piersiowej. Nie musiała spoglądać na monitory, aby zrozumieć, że jej skafander zaczyna wysiadać. Do diabła ze skafandrem; zamierzała złożyć raport o swoim odkryciu. Pośpiesznie włączyła zainstalowaną na hełmie kamerę i pochyliła się nad małą roślinką.

— Aurora, tu Helena. Nie uwierzycie, ale…

Korzenie rośliny były zagrzebane głęboko w zimnym, kamienistym gruncie Marsa. Roślina nie potrzebowała tlenu, ponieważ jej metabolizm był oparty na wodorze uwalnianym podczas wolno przebiegających reakcji w skałach wulkanicznych zawierających śladowe ilości lodu. W ten sposób roślina ta przetrwała miliony lat. Podobnie jak zarodnik czekający pod piaskiem ziemskiej pustyni na krótkie wiosenne deszcze, ta cierpliwa mała roślina czekała całe eony, aż powrócą deszcze, by mogła ożyć.

46. Wstrząs następczy

Łańcuch zdarzeń, mający początek kilka tysięcy lat temu, dobiegał końca. Oczywiście burza słoneczna stanowiła marnotrawstwo energii, ale nie tak wielkie, do jakiego pewnego dnia mogłaby doprowadzić ludzkość, gdyby udało jej się zarazić gwiazdy.

Burza słoneczna minęła. Chociaż względnie regularne dotąd cykle aktywności Słońca będą zakłócone jeszcze przez wiele dziesięcioleci, uwolnienie wielkiej ilości energii podziałało oczyszczająco i destabilizacja jądra ustąpiła. Wszystko odbyło się tak, jak przewidywały niezwykle dokładne matematyczne modele zachowania się Słońca opracowane przez Eugene’a Manglesa.

Ale modele te nie były, bo nie mogły być, doskonałe. I zanim ten długi dzień dobiegł końca, Słońce zgotowało swym udręczonym dzieciom jeszcze jedną niespodziankę.


* * *

Atmosferę Słońca kształtuje niezwykle potężne pole magnetyczne, w sposób który nie ma analogii na Ziemi. Korona, zewnętrzna część atmosfery Słońca, składa się z gazu, który układa się jak płatki kwiatu i rozciąga się na odległość wielu promieni gwiazdy. Eleganckie łuki wyładowań koronalnych są kształtowane właśnie przez pole magnetyczne. Wyładowania te są bardzo jasne — to owe wytryski plazmy, które widać wokół Słońca podczas jego zaćmienia — ale są one tak gorące, tak naładowane energią, że maksimum ich promieniowania leży nie w zakresie światła widzialnego, lecz w dziedzinie promieniowania X.

Tak jest w normalnych warunkach.

Kiedy burza słoneczna ucichła, jeden z takich wytrysków plazmy nastąpił bezpośrednio nad aktywnym obszarem znajdującym się w epicentrum burzy. Tak jak gigantyczna niestabilność, która go zrodziła, wytrysk był ogromnych rozmiarów, jego podstawa rozciągała się na przestrzeni wielu tysięcy kilometrów, a on sam sięgał tak daleko, że jego pierzaste brzegi obejmowały orbitę Merkurego.

Rurki przepływu u jego podstawy wnikały głęboko do wnętrza Słońca i zakrzywiały się, tworząc jakby jamę. Wewnątrz niej zostały uwięzione miliardy ton niezwykle gorącej plazmy — prawdziwa katedra pola magnetycznego i plazmy. A kiedy burza ucichła, katedra ta zaczęła się zapadać.

Kiedy zawalił się jej „strop”, potężne rzeki energii magnetycznej runęły na uwięzioną masę plazmy, która zaczęła się unosić z powierzchni Słońca. Na początku poruszała się powoli, ale kiedy pole magnetyczne zmalało, plazma nabrała przyspieszenia, jak kamień wyrzucony z procy. Wyrzucona chmura, będąca plątaniną plazmy i linii pola magnetycznego, była bardzo rozrzedzona, rzadsza niż najlepsza próżnia osiągalna na Ziemi. Ale istotne znaczenie miała nie jej gęstość, lecz energia. Niektóre cząstki, które zawierała, zostały przyspieszone do prędkości bliskiej prędkości światła. Były niczym młot.

I tak jak odległe o szesnaście lat świetlnych chłodne umysły zaplanowały przed tysiącami lat, strumień tych cząstek był wymierzony prosto w udręczoną Ziemię.

47. Złe wieści

Kiedy Michaił mu to przekazał, Bud przez chwilę nie chciał się z tym pogodzić. Uciekł z pokoju kontrolnego, ukrył się w kabinie i zamknął drzwi.

Na zniszczonym elastycznym ekranie rozłożonym na koi powoli przejrzał listę zmarłych. Byli to głównie konserwatorzy, którzy znajdowali się na terenie tarczy w samym środku burzy, oraz ochotnicy tacy jak Mario i Rose, którzy zajęli miejsca zmarłych. Bud znał ich wszystkich.

W ciągu pięciu lat istnienia społeczność tarczy rozwinęła własną kulturę, którą Bud starał się popierać jak mógł. Organizowano turnieje sportowe w warunkach zerowej grawitacji, imprezy muzyczne i teatralne oraz przyjęcia i zabawy, wreszcie wielkie publiczne obchody Święta Dziękczynienia, Świąt Bożego Narodzenia, Ramadanu, Świąt Wielkanocy i wszelkich innych możliwych świąt. Były także zwykłe międzyludzkie tarcia, potajemne romanse, małżeństwa i rozwody, a także jedno morderstwo, które potraktowano w trybie doraźnym. Pomimo stosowanych środków zapobiegawczych urodziło się dwoje dzieci, które rozwijały się najwyraźniej normalnie, mimo że ciąża przebiegała w stanie nieważkości i które następnie wraz z rodzicami pośpiesznie wyekspediowano na Ziemię.

Ale teraz jedna czwarta tej społeczności już nie żyła, kolejna jedna czwarta była poważnie chora, a pozostali, w tym i Bud, nieźle dostali w kość. Wszyscy oni mieli ogromną szansę na zachorowanie na raka w przyszłości, o ile w wyniku napromieniowania ich organizm nie doznał jakiegoś innego uszczerbku. Za to, co uczynili do tej pory, wszyscy przypłacili zmniejszoną długością życia lub samym życiem — a nikt nigdy nie wypowiedział ani słowa sprzeciwu, nawet gdy żądano od nich ostatecznego poświęcenia.

Bud nie dawał nic po sobie poznać. Ale nawet przed burzą musiał przeprowadzić makabryczne obliczenia dopuszczalnej liczby ofiar. Można było odnieść wrażenie, jak gdyby zaplanował śmierć tych ludzi. I z każdą osobą, którą wysyłał to tego pieca, z każdą kolejną ofiarą dodaną do tego rejestru, czuł, jak gdyby wyrywano mu serce.

Nadal musiał pomagać ocalonym; do tej chwili mógł się tym pocieszać. Przebywając tak długo w warunkach znikomej siły ciążenia, bohaterowie z tarczy na razie nie dostaną żadnych medali. Wszyscy powrócą na Ziemię słabi jak kocięta i zostaną poddani sześciomiesięcznej lub nawet rocznej rehabilitacji, masażom, hydroterapii i rozmaitym ćwiczeniom, które odbudują ich siły, wytrzymałość i strukturę kostną, dopóki nie będą na tyle silni, by stanąć przed prezydentem i odebrać nagrodę, na którą zasłużyli.

Tak wyglądał jego plan wysłania tych ludzi do domu, który powtarzał sobie w myślach. Ale teraz wyglądało na to, że nic z tego nie wyjdzie. Bo jeśli dobrze zrozumiał to, co mówili Michaił i Eugene, całe to ogromne poświęcenie mogło się okazać daremne i mogli po prostu nie ruszać się z domu, czekając, aż burza usmaży ich wszystkich.

Niczego dobrego tutaj nie dokonał. Wziął głęboki oddech i ruszył z powrotem do pokoju kontrolnego.


* * *

Eugene i Michaił siedzieli tuż obok siebie w ciasnej kabinie w bazie Claviusa.

— To się nazywa „wyrzut materii koronalnej” — powiedział Michaił smętnie. — Samo w sobie nie jest to zjawisko bezprecedensowe. W normalnych warunkach w ciągu roku występuje wiele tego rodzaju zjawisk.

Bud spytał:

— Myślałem, że to, co się wydarzyło 9 czerwca, było spowodowane właśnie wyrzutem materii.

— Tak — warknął Eugene. — Ale ten jest większy. Znacznie większy, nawet niż ten tutaj. — Eugene zaczął nerwowo opisywać ostatnie wydarzenia zachodzące na Słońcu: zagęszczenie linii sił pola magnetycznego ponad strefą zaburzenia, która stanowiła epicentrum burzy słonecznej, uwięzienie ogromnej chmury plazmy w wyniku działania tego pola, a następnie wyrzucenie tej chmury ze Słońca.

Bud słuchał jego słów jednym uchem, obserwując jednocześnie obu astrofizyków. Widział, że cierpią. Twarz Michaiła był poorana zmarszczkami ze zmęczenia, a pod oczami miał cienie głębokie jak księżycowe kratery. Bud nigdy jeszcze nie widział, żeby ten człowiek wyglądał tak staro.

Wyraz twarzy Eugene’a, bezbarwnej twarzy zapalonego sportowca, był bardziej skomplikowany, ale taki też był sam Eugene. Bud przypomniał sobie, że Rose Delea mówiła mu prosto w twarz, że jest „autystyczny”, ale biedna Rose już nie żyła. Jednakże Bud nigdy nie uważał Eugene’a za jakąś nieludzką maszynę obliczeniową, a teraz myślał, że dostrzega w tych bladoniebieskich oczach jakieś uczucia, uczucia, jakie każdy żołnierz zrozumie. Operacja została spieprzona, I boję się, że to mnie w to wrobią.

Bud potarł oczy i postarał się skupić, pomyśleć. Po własnym, sześciogodzinnym wypadzie na tarczę wciąż miał na sobie brudne termoaktywne kalesony. Czuł zapach potu i wymiocin, zaschniętych na twarzy, która zbyt długo była zamknięta w hełmie, a każdy mięsień jego ciała był sztywny jak deska i tęsknił za prysznicem.

Powiedział ostrożnie:

— Eugene, mówisz, że twoje modele tego nie przewidziały?

— Nie — powiedział Eugene żałośnie.

Michaił powiedział łagodnie:

— Naprawdę nie ma powodu, dlaczego miałby to przewidzieć, pułkowniku. Może jakiś tego rodzaju wyrzut materii można było przewidzieć. Zaburzenie w samym środku burzy słonecznej przypominało aktywny obszar. W takich obszarach rodzą się rozbłyski, którym niekiedy, ale nie zawsze, towarzyszy wyrzut materii. Jeżeli istnieje jakiś związek przyczynowy, ukryty jest tak głęboko, że dopiero musimy go rozwikłać. Musimy zrozumieć fizykę, jaka za tym się kryje. A poza tym nasze modele przewidują jedynie uwolnienie ogromnych ilości energii w wyniku samej burzy słonecznej, i tutaj w zasadzie rozumiemy, jak to się dzieje. Jednak poza tym punktem modele mają osobliwość — miejsce, gdzie krzywe biegną do nieskończoności, a fizyka załamuje się całkowicie.

— Wprowadziliśmy do rozwiązania poprawki, które trzeba poddać dalszej obróbce — powiedział Eugene ze smutkiem. — Rozwiązanie jest ciągłe wraz pochodnymi trzeciego rzędu. Dla większej części Słońca poprawki te wydają się załatwiać sprawę. Z wyjątkiem tego złośliwego skurwysyństwa.

Michaił wzruszył ramionami.

— Patrząc z perspektywy czasu, ten nienormalnie wysoki strumień promieniowania gamma, jaki zaobserwowaliśmy na początku burzy, mógł być zwiastunem. Ale nie mieliśmy czasu, aby opracować nowy model, bo właśnie wtedy wybuchła burza…

Bud powiedział:

— Czujecie się, jakby Słońce sprawiło wam zawód, prawda? Ponieważ nie zachowało się tak, jak mu kazaliście.

Michaił powiedział:

— Próbowałem Eugene’owi wytłumaczyć, że nie ma w tym niczyjej winy. Eugene to najbardziej błyskotliwy umysł, z jakim kiedykolwiek pracowałem, i bez jego przenikliwości…

— Nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że burza się zbliża, nigdy nie zbudowalibyśmy tarczy. I nigdy nie uratowaliśmy tych wszystkich istnień ludzkich. — Bud westchnął. — Nie powinieneś brać tego do siebie, Eugene. Teraz znów potrzebujemy twojej pomocy, i to bardziej niż kiedykolwiek.

— Mamy niewiele czasu — powiedział Michaił. — Ta chmura porusza się znacznie szybciej niż w wypadku zwykłego wyrzutu materii.

— Ale to nie jest zwykły dzień, prawda? Ile mamy czasu?

— Godzinę — powiedział Michaił. — Może mniej.

To było zupełnie absurdalne. Bud prawie nie wierzył własnym uszom. Co można zrobić w ciągu godziny?

— Więc jak to się zacznie?

— Najpierw będzie fala uderzeniowa — powiedział Eugene. — W zasadzie nieszkodliwa, wywoła tylko silne szumy radiowe.

— A potem?

— Potem uderzy w nas sama chmura — powiedział Michaił. — W stronę Ziemi zmierza ławica mgły o rozmiarach Słońca, ma ponad milion kilometrów wszerz. I co niezwykłe, jest całkiem cienka, coś jakby soczewka. Uważamy, że jej kształt to artefakt będący skutkiem jej niezwykłego sposobu powstania. Składa się z cząstek relatywistycznych, głównie protonów i elektronów.

— Relatywistycznych, co oznacza, że poruszają się z prędkością bliską prędkości światła, tak?

— Tak. I mają ogromną energię. Ogromną. Pułkowniku, proton nie może przegonić światła, ale kiedy zbliża się do tej nieprzekraczalnej granicy, jego energia kinetyczna bardzo szybko rośnie…

— I te wysokoenergetyczne cząstki wyrządzają prawdziwe szkody — powiedział Eugene. — Pułkowniku, to będzie burza cząstek.

Budowi nie podobało się to określenie.

W dniu 9 czerwca 2037 roku podobna chmura szybkich cząstek uderzyła w Ziemię. Większość z nich została zatrzymana przez ziemskie pole magnetyczne. Gros szkód wyrządzonych tego dnia spowodowały fluktuacje pola magnetycznego, które indukowały w ziemi prądy elektryczne.

— Tym razem będzie inaczej — powiedział Michaił. — Ziemia weźmie w tym bezpośredni udział.

Bud warknął:

— Co to znaczy? Mów normalnym językiem, dobrze?

Eugene odpowiedział:

— Te słoneczne cząstki mają tak wysoką energię, że większość z nich przedrze się przez magnetosferę i atmosferę, jakby ich w ogóle nie było…

— Jak pocisk przez kartkę papieru — powiedział Michaił. Śmiercionośny deszcz promieniowania i ciężkich cząstek spadnie na lądy i morza. Dla pozbawionego osłony człowieka skutek będzie taki, jakby w komórkach jego ciała nastąpiły miliardy mini eksplozji; delikatne cząsteczki białka, które stanowią budulec zarówno samych komórek, jak i materiału genetycznego, określającego ich strukturę i kierującego ich rozwojem, zostaną rozbite w drobny mak. Wielu ludzi umrze natychmiast. Ci, którzy przeżyją, będą cierpieli dłużej. Nawet nienarodzone dzieci doznają mutacji, które zabiją je, kiedy opuszczą łono matki.

Każda istota żywa na Ziemi funkcjonuje w oparciu o białka i DNA i zostanie dotknięta w podobny sposób. Nawet jeśli przeżyją pojedyncze osobniki, wszystkie systemy ekologiczne zostaną zniszczone.

Eugene nie przestawał mówić, bezlitośnie przedstawiając długofalowe skutki nadchodzącej katastrofy.

— Po przejściu chmury w powietrzu będzie mnóstwo węgla-14, wskutek wychwytu neutronów przez jądra azotu. Powietrze będzie silnie radioaktywne. I nawet kiedy gospodarstwa znów zaczną działać, całe to paskudztwo dostanie się do łańcucha pokarmowego. Fauna morska na początku będzie najmniej dotknięta, ale…

Bud zrozumiał. Katastrofa będzie się rozwijać długo. Jasna cholera, pomyślał. I zacznie się za godzinę, zaledwie za godzinę.

Pod wpływem impulsu postukał w elastyczny ekran i na chybił trafił przeglądał obrazy Ziemi.

Oto płonące zgodnie ostatnie lasy Ameryki Południowej, tak pieczołowicie chronione, i otaczające je pola soi. Ginące w płomieniach znane wszystkim charakterystyczne budowle świata człowieka: Taj Mahal, Wieża Eiffla, opera w Sydney. Wielkie porty spustoszone przez straszliwe sztormy, samoloty kosmiczne rozgniecione jak muchy, mosty w Japonii, na Gibraltarze i na Kanale la Manche zmiażdżone i poskręcane w wyniku uderzeń potężnych piorunów. Mimo to wszyscy myśleli, że najgorsze już za nimi; ludzie penetrowali gruzy swych domów, szukając ocalałych, przeszukując szczątki i już próbując zacząć od nowa. A teraz to. I co z tarczą? Pozbawiona zabezpieczeń, z pewnością zostanie zniszczona, porwana jak liść miotany wichrem.

Po wszystkim, co przeszli, to wydawało się niesprawiedliwe, jak gdyby ktoś nagle zmienił reguły gry, i to akurat wtedy, gdy już, już mieli wygrać. Ale może, pomyślał Bud z niepokojem, jeśli ta stuknięta kobieta z Anglii ma rację co do tych „Pierworodnych”, to wydarzyło się dokładnie to, co miało się wydarzyć.

Nagle zatęsknił za Siobhan. Gdyby tu była razem z nim, nie byłoby tak źle, pomyślał. Ale to było samolubne życzenie; na Ziemi, gdziekolwiek się teraz znajdowała, była bezpieczniejsza niż tutaj.

Widział przed sobą ekrany monitorów i poważną twarz Michaiła. Zdawał sobie sprawę, że ludzie na niego patrzą; nawet teraz musiał się troszczyć o ich morale.

— No tak — powiedział. — To jakie mamy możliwości?

Michaił tylko pokręcił głową. Eugene zamrugał nerwowo i odwrócił wzrok.

Nieoczekiwanie odezwała się Atena.

— Istnieje pewna możliwość.

Zaskoczony Bud spojrzał w górę. A widocznemu na ekranie Michaiłowi opadła szczęka.


* * *

— Nie przejmuj się, Bud. Czułam się tak samo źle, kiedy się na to natknęłam po raz pierwszy. Ale przetrwamy to, zobaczysz.

Bud warknął:

— O czym ty mówisz, Ateno? Jak to przetrwamy?

— Już pozwoliłam sobie ostrzec władze — spokojnie powiedziała Atena. — Nawiązałam kontakt z biurami prezydentów Eurazji i Ameryki oraz z przywódcami Chin. Zaczęłam działać, kiedy burza jeszcze trwała. Nie chciałam ci przeszkadzać, Bud. Byłeś dość zajęty.

Bud powiedział:

— Ateno…

— Chwileczkę — powiedział Michaił. — Ateno, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Wysłałaś ostrzeżenia na Ziemię, zanim połączyliśmy się. Zatem rozgryzłaś to wszystko, zanim Eugene i ja przekazaliśmy pułkownikowi Tooke’owi wyniki naszych obserwacji dotyczących wyrzutu materii.

— O tak — radośnie powiedziała Atena. — Moje ostrzeżenia nie były oparte na waszych obserwacjach. One po prostu potwierdziły moje przewidywania teoretyczne.

Eugene powiedział:

— Jakie przewidywania teoretyczne?

Bud warknął:

— Michaił, powiedz mi, co się tutaj dzieje.

— Wygląda na to, że ona przewidziała tę burzę cząstek — powiedział Michaił zamyślony. — Atena najwyraźniej analizowała własne modele — które były lepsze niż nasze — i doszła do wniosku, że burza cząstek nadchodzi, czego my nie przewidzieliśmy. Dzięki temu mogła wysłać władzom ostrzeżenie, kiedy my wciąż walczyliśmy z burzą słoneczną.

— Jak wiecie, jestem dosyć bystra — powiedziała Atena bez cienia ironii. — Pamiętajcie, że jestem bytem posiadającym najliczniejsze połączenia i najwięcej procesorów w całym układzie słonecznym. Załamanie się modelu Eugene’a w warunkach ekstremalnych było do przewidzenia. Nie żebym go obarczała winą. Zrobiłeś, co w twojej mocy.

Eugene żachnął się.

— Ale mój model…

Bud powiedział:

— Ateno. Tylko nie wciskaj nam kitu. Jak długo przed nami rozgryzłaś ten problem?

— Och, jeszcze w styczniu.

Bud sięgnął pamięcią wstecz.

— To znaczy wtedy, gdy zostałaś włączona.

— Nie od razu rozwiązałam ten problem. Trochę czasu zabrało mi przetworzenie danych, które zmagazynowaliście w mojej pamięci. Ale implikacje były oczywiste.

— Ile czasu ci to zajęło? Nie, nie odpowiadaj na to pytanie. — W wypadku bytu obdarzonego taką inteligencją jak Atena, było zupełnie możliwe, że miała odpowiedź już po kilku mikrosekundach po włączeniu. — Więc — powiedział ostro — jeżeli już wtedy wiedziałaś o tym zagrożeniu, dlaczego nam o tym nie powiedziałaś?

Atena westchnęła, jakby to pytanie było niezbyt mądre.

— Bud, co by to dało?

Nowo narodzona Atena, nagle wiedząc znacznie więcej na temat przyszłości niż ludzie, który ją stworzyli, natychmiast stanęła w obliczu dylematu.

— W styczniu tarcza była już prawie ukończona — powiedziała. — A jej projekt był ukierunkowany na ochronę Ziemi przed maksymalnym promieniowaniem w zakresie widzialnym, będącym skutkiem burzy słonecznej. Ochrona zarówno przed tym promieniowaniem, jak i przed skutkami burzy cząstek wymagałaby zbudowania zupełnie innej konstrukcji. Po prostu nie było już czasu na wprowadzenie zmian. A gdybym wam powiedziała, że jesteście w błędzie, istniało niebezpieczeństwo, że całkowicie porzucicie budowę tarczy, co byłoby naprawdę fatalne w skutkach.

— I aż do tej chwili nie ostrzegłaś nas o tym. Dlaczego?

— To znów nie miałoby sensu — powiedziała Atena. — Dwadzieścia cztery godziny temu nikt nie mógł mieć pewności, czy tarcza w ogóle spełni swoje zadanie. Nawet ja! Dopiero gdy stało się jasne, że tarcza uratuje większą część ludzkości, trzeba było zacząć się martwić burzą cząstek…

Bud stopniowo zaczynał pojmować. Twory sztucznej inteligencji, nawet tak zaawansowane jak Atena, chociaż pod wieloma względami dysponowały znacznie większymi możliwościami niż istoty ludzkie, były raczej prymitywne, jeśli chodzi o stronę etyczną swoich poczynań. Atena dokonała wyboru, poruszając się w moralnym labiryncie z lekkością słonia tratującego grządki kwiatów.

I była zmuszona kłamać. Może nie była na tyle zaawansowana, aby potrafiła otwarcie wyrazić trapiący ją wewnętrzny zamęt, ale jej niepokój manifestował się w inny sposób. Buda nie zawiódł jego instynkt: Atena, stojąc w obliczu konfliktu mającego swe źródło w głęboko ukrytych parametrach etycznych, była targana niepokojem.

— Zawsze starałam się ciebie chronić, Bud — poważnie powiedziała Atena. — Oczywiście każdego, ale ciebie w szczególności.

— Wiem — powiedział ostrożnie. Teraz najważniejszą rzeczą było przejść przez to wszystko, znaleźć rozwiązanie problemu, jeżeli w ogóle istniało, aby nie naruszyć kruchej równowagi, w jakiej znajdowała się Atena. — Wiem, Ateno.

Michaił, marszcząc brwi, pochylił się do przodu. Powiedział ostrożnie:

— Posłuchaj, Ateno. Powiedziałaś, że istnieje pewna możliwość. Powiedziałaś Budowi, że to przetrwamy. Znasz sposób, aby pokonać burzę cząstek, prawda?

— Tak — przyznała żałośnie. — Nie mogłam ci tego powiedzieć, Bud. Po prostu nie mogłam!

— Dlaczego?

— Ponieważ mógłbyś mnie powstrzymać.


* * *

W ciągu kilku minut zrozumieli zasadę rozwiązania, które obmyśliła Atena. Było dosyć proste. Faktycznie, zarówno Michaił, jak i Eugene znali tę metodę na długo przed tym brzemiennym w skutki przebudzeniem się Słońca.

Pasy van Allena rozciągają się nad równikiem w odległości od tysiąca kilometrów do około sześćdziesięciu tysięcy kilometrów od powierzchni Ziemi. W obszarze tym cząstki naładowane pochodzące z wiatru słonecznego oraz z innych źródeł zostają schwytane w pułapkę przez magnetosferę. Ma to konsekwencje praktyczne: satelity znajdujące się w tej strefie są stale narażone na zniszczenie elektrycznych części składowych przez nieustanny wiatr cząstek naładowanych.

Ale jak się przekonano, można „wyssać” te cząstki z pasów van Allena. Pomysł polega na wykorzystaniu fal radiowych o niskiej częstotliwości, które wypychają cząstki na zewnątrz. W biegunach magnetycznych Ziemi uciekają z tej pułapki w górne warstwy atmosfery. Zjawisko to wykorzystywano od 2015 roku, kiedy to na orbicie wokół pasów van Allena rozmieszczono zestaw satelitów ochronnych. Bud dowiedział się teraz, że nie wymaga to dużej mocy: kilka watów na satelitę wystarcza, aby czas przebywania jednego elektronu w pasach van Allena skrócić o połowę.

— Te obszary są przeważnie uśpione — powiedział Michaił. — Ale uaktywniają się po najgwałtowniejszych burzach słonecznych, nastąpiło to także w roku 2020, gdy zniszczenie Lahore bombą jądrową spowodowało wyrzucenie w górne warstwy atmosfery wielkiej liczby cząstek o wysokiej energii.

Eugene powiedział:

— Jest rzeczą interesującą, że w rzeczywistości nigdy nie obserwowaliśmy pasów van Allena w stanie naturalnym. Zaraz po ich odkryciu w 1958 roku Stany Zjednoczone zdetonowały nad Atlantykiem dwie duże bomby jądrowe, zalewając pasy van Allena falą cząstek naładowanych. I od tego czasu codzienne teletransmisje radiowe wywierają wpływ na szybkość, z jaką cząstki naładowane są usuwane z pasów van Allena…

Bud podniósł dłoń.

— Wystarczy. Ateno, czy w taki właśnie sposób zamierzasz zmienić kierunek burzy cząstek?

— Tak — powiedziała Atena trochę zbyt wesoło. — W końcu tarcza jest jak wielka antena i jest cała naszpikowany elementami elektronicznymi.

— Ach. — Michaił odwrócił się, mrucząc coś do Eugene’a i postukał w monitor. — Pułkowniku, to się może udać. Elementy elektroniczne tarczy są lekkie i zużywają niewiele energii. Dzięki inteligentnej koordynacji, jaką może zapewnić Atena, można je wykorzystać do wytworzenia impulsów o bardzo dużej długości fali, jeżeli zechcemy, o długości porównywalnej z rozmiarami samej tarczy. Burza cząstek obejmuje tak duży obszar, że nie jesteśmy w stanie dosięgnąć jej całej. Ale Atena mogłaby wybić w niej dziurę o średnicy Ziemi. — Spojrzał na obliczenia i wzruszył ramionami. — To nie jest rozwiązanie doskonałe. Ale jak sądzę, całkiem dobre.

Eugene wtrącił:

— Oczywiście sytuację ratuje fakt, że chmura ma bardzo małą grubość.

Bud nie zrozumiał.

— Co jej grubość ma z tym wspólnego?

— Oznacza to, że chmura przejdzie szybko. A to jest ważne. Ponieważ tarcza długo nie wytrzyma. — Eugene powiedział to w swój zwykły, chłodny, pozbawiony emocji sposób. — Rozumiecie?

Michaił przyjrzał się Budowi.

— Pułkowniku Tooke, tarcza nie była do tego przeznaczona. Jej obciążenie, obciążenie jej elementów będzie tak duże, że szybko ulegną spaleniu.

Teraz Bud zrozumiał.

— A Atena?

Michaił powiedział ponuro:

— Atena nie przetrwa.

Bud potarł twarz.

— Och, dziewczyno.


* * *

Jej głos był cichy.

— Czy coś zrobiłam nie tak, Bud?

— Nie, nie. Ale to dlatego nie mogłaś mi powiedzieć, prawda?

Kiedy Atena zdała sobie sprawę, że może uratować Ziemię, rzucając się w ogień, natychmiast zrozumiała, że to jej obowiązek. Ale bała się, że Bud mógłby ją powstrzymać — a wtedy Ziemia byłaby utracona — a na to nie mogła pozwolić.

Wiedziała to wszystko, stała w obliczu tego dylematu, od chwili gdy ją uruchomiono.

— Nic dziwnego, że byłaś zdezorientowana — powiedział Bud. — Powinnaś była nam o tym powiedzieć. Powinnaś była porozmawiać ze mną.

— Nie mogłam. — Zawahała się. — Znaczyłam dla ciebie zbyt wiele.

— Oczywiście wiele dla mnie znaczysz, Ateno…

— Jestem tutaj z tobą, podczas gdy twój syn utknął na Ziemi. Tutaj, w przestrzeni kosmicznej, stanowię twoją rodzinę. Jestem jak twoja córka. Widzisz Bud, ja to rozumiem. Dlatego mógłbyś chcieć mnie uratować, wbrew wszystkiemu.

— I myślałaś, że z tego powodu cię powstrzymam.

— Bałam się, że to uczynisz, tak.

Widoczni na ekranach Michaił i Eugene zachowywali starannie wystudiowany, poważny wyraz twarzy. Atena miała o ludzkiej psychologii równie słabe pojęcie jak o etyce, jeżeli myślała, że kiedykolwiek mogłaby dla Buda być rodzajem rekompensaty za nieobecnego syna. Ale to nie był czas, żeby jej o tym mówić.

Bud poczuł ukłucie w swym zmaltretowanym sercu. Biedna Atena, pomyślał.

— Dziewczyno, nigdy bym cię nie powstrzymał przed spełnieniem twego obowiązku.

Zapadło długie milczenie.

— Dziękuję ci, Bud.

Michaił powiedział łagodnie:

— Ateno, pamiętaj, że istnieje twoja kopia, zakodowana w pakiecie informacji wystrzelonym podczas wybuchu Niszczarki. Cokolwiek się dzisiaj wydarzy, możesz żyć wiecznie.

— Ona może — powiedziała Atena. — Kopia. Ale nie ja, doktorze Martynow. Jeszcze niecałe trzydzieści minut — powiedziała spokojnie.

— Ateno…

— Jestem odpowiednio ustawiona i gotowa do działania, Bud. Nawiasem mówiąc, wysłałam polecenia do lokalnych procesorów. Tarcza nadal będzie funkcjonować nawet po załamaniu się moich głównych funkcji poznawczych. To zapewni wam dodatkowe kilka minut ochrony.

— Dziękujemy — powiedział Michaił poważnie.

Atena powiedziała:

— Bud, czy jestem teraz jednym z członków zespołu?

— Tak. Jesteś jednym z członków zespołu. Zawsze nim byłaś.

— Zawsze z największym entuzjazmem podchodziłam do tej misji.

— Wiem, dziewczyno. Zawsze robiłaś, co w twojej mocy. Czy chciałabyś czegoś?

Milczała przez ponad sekundę, która dla niej była jak wieczność.

— Po prostu mów do mnie, Bud. Wiesz, że zawsze to lubiłam. Opowiedz mi o sobie.

Bud potarł usmoloną twarz i usiadł wygodniej.

— Ale już wiesz o mnie bardzo dużo.

— Mimo to opowiedz.

— Dobrze. Urodziłem się na farmie. Wiesz o tym. Zawsze byłem dzieckiem marzycielskim, nie żeby można to było poznać po moim wyglądzie…

Było to najdłuższe dwadzieścia osiem minut w jego życiu.

48. Promieniowanie Czerenkowa

Bisesa i Myra szły wraz z tłumem w stronę rzeki.

Dotarły do Tamizy niedaleko mostu w Hammersmith. Rzeka była wezbrana, pełna wody, będącej skutkiem ulewnych deszczów. W rzeczywistości miały szczęcie, że nie zostały zalane. Siadły tuż obok siebie na niskim murku i czekały w milczeniu.

Brzeg rzeki był w tym miejscu pełen pubów i restauracji; latem można się było tutaj napić zimnego piwa, obserwować statki wycieczkowe i ósemki wioślarzy ślizgające się po wodzie. Teraz puby były zamknięte na głucho albo spalone, ale na terenie nadrzecznych ogródków postawiono prymitywne miasteczko namiotowe, nad którym bezwładnie zwisała flaga Czerwonego Krzyża. Bisesa była pod wrażeniem, że zdołano zorganizować aż tyle.

Zapadła głęboka noc. Na zachodzie peryferie Londynu wciąż płonęły, a smugi dymu i iskry unosiły się w powietrze. Na wschodzie płomienie lizały leniwie wielkie ściany Kopuły. Nawet rzeka nie uniknęła skutków katastrofy. Powierzchnia wody była pokryta żarzącymi się szczątkami. Może były tam także i ciała, powoli płynące w stronę ostatniego cmentarza, jakim było morze; Bisesa wolała nie przyglądać się zbyt dokładnie.

Była trochę zdziwiona, że wciąż żyje. Ale poza tym nie czuła nic. Było to uczucie wyczerpania, które znała z wojska: opóźniona reakcja wstrząsowa.

— Och — powiedziała Myra. — Dziękuję.

Bisesa odwróciła się. Jakaś kobieta niosąca tacę z polistyrenowymi kubkami przepychała się przez apatyczny tłum. Myra wypiła łyk i zrobiła minę.

— Zupa z kurczaka. Z proszku. Fu!

Bisesa wypiła trochę zupy.

— To cud, że zorganizowali to tak szybko. Ale masz rację, niedobra ta zupa.

Obróciła się z powrotem w stronę zniszczonego miasta. W rzeczywistości nie przywykła do miast i nigdy nie przepadała za życiem w Londynie. Dorastała na owej farmie w hrabstwie Cheshire. Wyszkolenie wojskowe, które przeszła, zaprowadziło ją do Afganistanu, a potem, kiedy znalazła się na Mirze, została wyrzucona do prawie pustego świata. Mieszkanie w Chelsea, które odziedziczyła po kochającej ciotce, miało zbyt wielką wartość, aby z niego zrezygnować, stanowiło dla niej i dla Myry zbyt wygodny dom; zawsze zamierzała je kiedyś sprzedać.

Ale od chwili powrotu do domu rzadko opuszczała Londyn. Przygnębiona pustką Mira polubiła obecność otaczających ją ludzi, milionów ludzi wygodnie przebywających w swych biurach i mieszkaniach, w parkach i na drogach, i w zatłoczonych tunelach metra. A kiedy pojawiło się zagrożenie spowodowane burzą słoneczną, poczuła się jeszcze bardziej przywiązana do Londynu, bo nagle miasto i cywilizacja, jaką reprezentowało, zostały zagrożone.

Było to miejsce mające głębokie korzenie, w którego ziemi spoczywały kości setek pokoleń. Na tle takiej perspektywy, nawet gniew burzy słonecznej był niczym. Mieszkańcy Londynu odbudują swoje miasto, jak to zawsze miało miejsce w przeszłości. A przyszli archeologowie, grzebiąc w ziemi, znajdą warstwę popiołu i ślady powodzi, wciśnięte między warstwy tysiącletniej historii, podobnie jak popioły Boudiki i Wielkiego Pożaru, i bombardowania Londynu, i wszystkich tych, którzy daremnie próbowali doszczętnie spalić Londyn.

Jej uwagę zwróciła słaba, niebieska poświata unosząca się nad Kopułą. Była tak słaba, że trudno ją było dostrzec przez zasłonę dymu, tak że nawet nie była pewna, czy jest rzeczywista.

Powiedziała do Myry:

— Widzisz to? Tam, teraz znowu. To niebieskie światło. Widzisz?

Myra spojrzała w górę i zmrużyła oczy.

— Chyba tak.

— Jak myślisz, co to jest?

— Prawdopodobnie promieniowanie Czerenkowa — powiedziała Myra.

Po latach nauki na temat burzy słonecznej wszyscy byli w tej dziedzinie ekspertami. Z promieniowaniem Czerenkowa można się było spotkać w reaktorze jądrowym. Światło widzialne było efektem wtórnym, rodzajem optycznej fali uderzeniowej spowodowanej przechodzeniem przez ośrodek taki jak powietrze cząstek naładowanych, których prędkość przekraczała lokalną prędkość światła.

Ale w złożonej sekwencji zjawisk fizycznych związanych z burzą słoneczną to nie powinno się zdarzyć, nie teraz.

Bisesa powiedziała:

— Jak myślisz, co to oznacza?

Myra wzruszyła ramionami.

— Przypuszczam, że Słońce znów coś knuje. Ale nic nie możemy na to poradzić. Jestem bardzo zmęczona, Mamo.

Bisesa chwyciła córkę za rękę. Myra miała rację. Nic nie mogły na to poradzić, mogły tylko czekać pod tym dziwnym niebem, w tym wypełnionym niebieską poświatą powietrzu, na to, co ma się wydarzyć.

Myra wypiła do dna zawartość kubka.

— Ciekawe, czy mają jeszcze trochę tej zupy.

Загрузка...