CZĘŚĆ TRZECIA Tarcza

19. Przemysł

Bud Tooke spotkał Siobhan na zewnątrz Komarowa, tak jak poprzednio.

Już mu powiedziała, że chce od razu zabrać się do roboty, bez względu na godzinę czasu lokalnego. Uśmiechnął się, prowadząc ją do głównej kopuły.

— Nie ma sprawy. Od sześciu miesięcy, czyli od chwili gdy otrzymaliśmy dyrektywy prezydenta, i tak pracujemy tutaj na okrągło.

— Doceniamy to tam, na Ziemi — powiedziała ciepło.

— Wiem. Ale to nie problem. Jesteśmy tu bardzo zmotywowani. — Odetchnął głęboko, wypinając pierś. — Wyzwanie pobudza do działania. To dobrze robi.

Przez ostatnie sześć miesięcy Siobhan była na skraju wyczerpania.

Powiedziała z powątpiewaniem:

— Tak sądzę.

Przyjrzał się jej uważnie i jego wojskowa szorstkość na chwilę ustąpiła miejsca uczuciu troski.

— Jak przebiegła podróż?

— Była długa. Dzięki Bogu mamy Arystotelesa i pocztę elektroniczną.

Była to jej trzecia podróż na Księżyc. Pierwsza podróż była cudowna, była czymś, o czym marzyła od dziecka. Nawet i druga była ekscytująca. Ale trzecia to już była katorga, a przy tym była czasochłonna.

Kłopot polegał na tym, że była połowa 2038 roku, czyli minął cały rok od 9 czerwca i sześć miesięcy od pamiętnego bożonarodzeniowego przemówienia Alvarez, I pozostały niecałe cztery lata do dnia burzy słonecznej. Siobhan wiedziała na podstawie wykresów Gantta, diagramów zależności i ścieżki krytycznej, że rozmaite podprojekty ogromnego programu budowy tarczy faktycznie posuwają się do przodu. Ale wewnątrz jej głowy zegar nieustannie odmierzał czas.

Próbowała to wyjaśnić Budowi.

— Jestem urodzoną pesymistką — powiedziała. — Spodziewam się, że coś pójdzie nie tak, i staję się podejrzliwa, gdy wszystko idzie dobrze. — Zmusiła się do uśmiechu. — To taka postawa przywódcza.

Pochylił głowę i jego ostrzyżone na jeża włosy dotknęły świateł korytarza.

— Świetnie ci idzie. W każdym razie, jeśli chodzi o motywację, pozostaw to mnie. Kiedyś byłem upierdliwym sierżantem na obozie szkoleniowym na Środkowym Zachodzie. Może okaże się, że stanowimy dobry zespół. — I objąwszy ją ramieniem, uścisnął.

Poczuła jego siłę i wyczuła zapach płynu po goleniu. Bud czasami robił wrażenie jakiegoś reliktu z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Ale jego niezłomność, prostolinijność i dobry humor były bardzo miłe. Oczywiście wszystko to były usprawiedliwienia.

Kiedy ją trzymał, czuła, jak gdzieś w jej brzuchu rodzi się przyjemne ciepło i ogarnia twarz. Było jej przykro, kiedy krótki uścisk minął.


* * *

Podczas jej pierwszej wizyty. Kopuła Artemidy stanowiła scenę księżycowych eksperymentów przemysłowych. Obecnie, zaledwie w kilka miesięcy później, ich skala zmieniła się całkowicie. Aby zwiększyć powierzchnię roboczą, do kopuły dobudowano prymitywną przybudówkę, której większa część znajdowała się w próżni. Siobhan pomyślała, że to prawdziwie piekielne miejsce; groteskowe, ubrane w skafandry kosmiczne postacie sunęły między rzędami rur, przewodów i metalowych naczyń, a wszystko było poplamione wszechobecnym ciemnoszarym pyłem księżycowym i wyglądało jak karykatura najmroczniejszych dni angielskiej rewolucji przemysłowej.

Owocem tych trudów był metal.

Aluminium było głównym elementem konstrukcyjnym wyrzutni, podczas gdy żelazo będzie potrzebne do budowy układów elektromagnetycznych, stanowiących mięśnie całego systemu. Ale wyrzutnia miała mieć długość kilku kilometrów. Koloniści na Księżycu musieli od razu przeskoczyć z okresu próbnego do produkcji na skalę przemysłową; zmiana skali była olbrzymia, a presja ogromna.

Bud przedstawił niektóre trudności.

— Na Ziemi są to wypróbowane i sprawdzone procesy — powiedział. — Ale tutaj nic nie zachowuje się tak samo, ani łożyska kulkowe, ani płynący rurą olej…

— Ale posuwacie się do przodu.

— O tak.

Tymczasem Kopułę Seleny, kiedyś pierwsze księżycowe gospodarstwo rolne, przekształcono w fabrykę szkła. Było to proste: z jednej strony podawano księżycowy regolit i poddawano go działaniu zogniskowanego światła słonecznego, a z drugiego końca wyciągano rozżarzone szkło, które formowano w prefabrykowane elementy.

Bud powiedział:

— Za każdym razem, gdy kontaktuje się ze mną jakiś dziennikarz, zadaje mi to samo cholerne pytanie: dlaczego tworzymy infrastrukturę tarczy z księżycowego szkła? I za każdym razem muszę udzielać takiej samej odpowiedzi: ponieważ to jest Księżyc. I chociaż jest cudowny, nie pozostawia wielkiego wyboru.

Szczególny skład Księżyca jest wynikiem sposobu jego powstania. Geologowie NASA, którzy badali pierwsze próbki dostarczone przez astronautów misji Apollo, byli zaintrygowani: ten ubogi w żelazo, wolny od substancji lotnych materiał wydawał się zupełnie niepodobny do skał tworzących skorupę ziemską. Bardziej przypominał materiał tworzący płaszcz Ziemi, czyli grubą warstwę znajdującą się między skorupą, a jądrem planety. Okazało się, że powodem było to, iż Księżyc został uformowany z materiału płaszcza Ziemi, czy raczej z wielkiej bryły tego materiału, który rozprysł się w wyniku owego pierwotnego uderzenia meteorytu, które dało początek Księżycowi.

— I z tym właśnie mamy do czynienia — powiedział Bud. — Skały magmowe stanowią dziewięćdziesiąt procent księżycowej skorupy. To tak, jakbyśmy uczyli się żyć na stokach Wezuwiusza. I pamiętaj, że tutaj w zasadzie nie ma wody. Bez wody nie można na przykład zrobić betonu.

— I dlatego szkło.

— Dlatego szkło. Siobhan, szkło występuje tu w stanie naturalnym. Gdziekolwiek spadnie meteoryt, regolit topi się i wokół rozpryskuje się szkło. To właśnie wykorzystujemy.

— A to jest gotowy produkt. — Teatralnym gestem showmana pokazał szklane elementy; niektóre z nich rozmiarami wielokrotnie przekraczały rozmiary człowieka; ułożone w sterty spoczywały w prymitywnym magazynie, zbudowanym w otaczającej próżni. — Nie ma tutaj żadnych prototypów, żadnych wyrobów do przeprowadzania testów. Wszystko, co wytwarzamy, ma zostać wysłane w przestrzeń kosmiczną; wszystko, co budujemy, stanie się częścią tarczy, wszystko, co tutaj widzisz. Projekty, które przysyłają nam z Ziemi, wciąż się zmieniają, a my też próbujemy optymalizować naszą produkcję, dążąc do jak najmniejszego ciężaru przy zachowaniu założonej wytrzymałości konstrukcyjnej. Dzięki temu tarcza będzie stanowiła osobliwą hybrydę, w której najnowsze elementy, nowsze o pięć lat, będą wyglądały zupełnie inaczej niż pierwsze. Ale musimy z tym jakoś sobie poradzić.

Siobhan wpatrywała się w szklane elementy z prawdziwym podziwem. Nie przypominały niczego, co widziała przedtem; wyglądały jak przypory w wesołym miasteczku albo jak wymyślne eksponaty na wystawie przemysłowej. Ale te dziwnie wyglądające szklane elementy i dziesiątki tysięcy podobnych miały zostać wysłane w przestrzeń kosmiczną, gdzie zostaną złożone, tworząc rusztowanie zwierciadła o rozmiarach przewyższających rozmiary planety. Jej szalony, prowizoryczny pomysł już oblekał się w ciało. Przeszył ją dreszcz.

Bud obserwował krzątających się za oknem robotników.

— Wiesz — powiedział — myślę, że to może się przyczynić do zjednoczenia załogi. Przed 9 czerwca dokuczaliśmy sobie nawzajem, bawiliśmy się w księżycowych kolonistów. Teraz w pełni zdajemy sobie sprawę z pilnej potrzeby, konkretnego celu, harmonogramu, którego musimy się trzymać. Wierzę, że to zdarzenie przyśpieszy program kolonizacji i eksploatacji Księżyca o całe dziesięciolecia.

Dla niej nie mało to większego znaczenia, ale widziała, jak ważne jest to dla niego.

— To cudowne.

— Tak. Ale — dodał ciężko — czasami mam wrażenie, że balansuję na linie.

— Dlaczego?

— Bo to nie jest to, po co tutaj przybyli ci wszyscy ludzie. Pamiętaj, że to głównie naukowcy. Nagle zostali przerzuceni do pracy na linii montażowej. Tak, jest w tym adrenalina. Ale czasami przypominają sobie dawne życie i czują…

— Urazę?

— No, to można znieść. Najgorsze jest to, że są znudzeni. Jeśli tylko potrafię ich od tego oderwać, wszystko idzie doskonale. — Wyjrzał na zewnątrz, a oczy zaiskrzyły mu się; pomyślała, że wygląda na to, że lubi swych kapryśnych pracowników.

— Chodź — powiedziała. — Jeszcze mi nie pokazałeś Hekaty.

Kiedy ruszyli dalej, wzięła go za rękę.


* * *

Później zabrał ją z bazy, żeby zobaczyła Procę.

Kiedy jechali łazikiem do miejsca, gdzie budowano Procę, Siobhan podniosła się, żeby lepiej widzieć. Z planowanych trzydziestu kilometrów wyrzutni dotychczas wykonano jedynie trzy. Mimo to był to zdumiewający widok: w słabym świetle słonecznym, pod czarnym jak smoła niebem, na tle szarobrunatnego księżycowego pyłu, wyrzutnia lśniła jak miecz.

Inżynierowie nazywali ją działem elektromagnetycznym, albo krócej: działem kosmicznym. Jej sercem był aluminiowy tor umieszczony na estakadzie, cienkiej i lekkiej jak wszystkie konstrukcje księżycowe. Tor owijała potężna żelazna spirala, którą Bud nazywał solenoidem. Po stronie załadowczej postacie w skafandrach kosmicznych ostrożnie poruszały się koło dźwigu, który właśnie podnosił lśniącą paletę, aby umieścić ją na torze. Tor ciągnął się w dal i wkrótce ginął z oczu za księżycowym horyzontem.

— Zasada działania jest prosta — powiedział Bud. — Działo jest napędzane energią pola elektromagnetycznego. Ładunek owija się żelaznym płaszczem, który nawiasem mówiąc, można ponownie wykorzystywać. Następnie paletę z ładunkiem umieszcza się na torze. Pole magnetyczne wytwarzane w tamtym schronie — wskazał jakąś kopułę — pulsuje wokół solenoidu i paleta jest popychana po torze. Zmienne pole magnetyczne indukuje w żelaznym płaszczu prąd elektryczny, który… i tak dalej. Taka sama zasada jak w silniku elektrycznym — powiedział Bud.

Mówiąc to, objął ją w pasie nieco poufale.

— I po trzydziestu kilometrach przyśpieszania… — podsunęła.

— Zostaje osiągnięta prędkość ucieczki, bez potrzeby stosowania jakichkolwiek rakiet czy wyrzutni i tego całego odliczania. A potem można lecieć, dokąd dusza zapragnie, nawet spaść na Ziemię.

— To naprawdę fantastyczna koncepcja — powiedziała.

— Tak. Ale tak jak w wypadku większości tego, co robimy na Księżycu, ludzie wymyślili to wszystko już dawno temu, jeszcze zanim mogliśmy się tu dostać, żeby to zbudować. Myślę, że pomysł wyrzutni elektromagnetycznej sięga lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Wymyślił to pewien, sławny niegdyś, pisarz science fiction…

— Nie można by takiej wyrzutni zbudować na Ziemi?

— W zasadzie tak. Ale problem stanowiłaby obecność powietrza. Lot odbywałby się z szybkością lotów międzyplanetarnych metr nad ziemią. Na Ziemi przy prędkości ucieczki równej 20 czy 25 machów człowiek by spłonął. Ale tutaj nie ma powietrza, nie ma więc także oporu powietrza. Poza tym mamy tę słynną małą siłę ciążenia, więc szybkość, jaką musimy osiągnąć, jest znacznie mniejsza niż na Ziemi; tam potrzebowalibyśmy wyrzutni dwadzieścia razy dłuższej niż ta tutaj — miałaby około sześciuset kilometrów długości. Jeśli chodzi o energię, to cudowne promieniowanie Słońca mamy tutaj za darmo. Ale prawdziwe oszczędności wynikają z tego, że w przeciwieństwie do techniki rakietowej cały nasz sprzęt jest przyśrubowany do ziemi. Dzięki zastosowaniu Procy cena wystrzelenia tego kamienia wyniesie parę pensów za kilogram.

Zaczął z entuzjazmem rozprawiać o możliwościach, jakie Proca i jej bardziej zaawansowani następcy zapewnią Księżycowi w przyszłości.

— Będziemy mogli stąd wysyłać ciężkie elementy do punktów Lagrange’a czy na orbitę okołoziemską albo też na inne planety i jeszcze dalej, znacznie mniejszym wysiłkiem i za niewielką część kosztów, jakie musielibyśmy ponieść na Ziemi. Kiedyś ludzie marzyli, że Księżyc stanie się stacją przesiadkową w drodze do dalszych części układu słonecznego. Marzenia te umarły, kiedy stwierdzono, że na Księżycu są jedynie śladowe ilości wody. Ale dzięki temu marzenie to odżyje.

Dotknęła jego ramienia trochę wstydliwie. Cieszyła się z jego zaangażowania, jego energii. Ale w pewnym sensie był dziwnie podobny do Eugene’a Manglesa: tak jak obsesją Manglesa była jego praca, obsesją Buda był najwyraźniej Księżyc i jego przyszłość, z pominięciem jej samej, pomyślała.

— Bud — powiedziała — przekonałeś mnie. Ale na razie wszystko, czego oczekuję od Księżyca, to żeby uratował Ziemię.

— Pracujemy nad tym. Mimo że wszyscy wiemy, że to nie wystarczy.

Tarcza nie zapewni doskonałej osłony. Musiała być tak pomyślana, aby zatrzymać najintensywniejsze bombardowaniew zakresie światła widzialnego, ale nic nie byłaby w stanie poradzić na towarzyszące promieniowanie X, gamma i inne paskudztwa, marginesowe w porównaniu z całkowitą energią burzy słonecznej, ale potencjalnie niszczycielskie dla Ziemi.

— Wszystkiego nie dokonamy — powiedział.

— Wiem. Ciągle to ludziom powtarzam. Ale mimo wszystko, cokolwiek zrobimy, to nie wystarczy… Patrz. Myślę, że są gotowi do przeprowadzenia próby.

Paleta z ładunkiem została umieszczona na lśniącym torze. Dźwig wycofał się. Zobaczyła, że paleta zaczyna się poruszać. Najpierw powoli, co świadczyło o wielkości ciężaru, ale potem coraz szybciej. I to było wszystko. Nie było efektów specjalnych: żadnych błysków ognia, żadnych kłębów dymu. Ale kiedy generatory pompowały energię do wyrzutni, poczuła mrowienie w brzuchu, które zapewne było jakąś reakcją biochemiczną na potężne prądy płynące zaledwie o kilkaset metrów dalej.

Paleta, nieustannie przyśpieszając, znikła z pola widzenia. Bud zacisnął pięść.

— Dzisiaj możemy zrobić tylko kolejną dziurę w powierzchni Claviusa. Ale góra za sześć miesięcy wystrzelimy to na orbitę. Wyobraź sobie, że jedziesz na tym, jedziesz na grzbiecie błyskawicy pędzącej po powierzchni Księżyca!

Łaziki już sunęły po powierzchni Księżyca, aby odzyskać paletę, ciągnąc za sobą warkocz pyłu. A dźwig wracał na swoje miejsce, gotów do kolejnej próby.

20. Zasoby ludzkie

Eugene siedział w swoim pokoju, oparłszy splecione dłonie na małym stole. Pokój był w ogóle nie urządzony i nie miał żadnego osobistego charakteru, nawet jak na minimalistyczne standardy księżycowe, gdzie wszystko podlegało ostrej selekcji ze względu na ogromne koszty transportu z Ziemi. Nie miał nawet szafy, tylko karton, w którym Eugene przywiózł na Księżyc swoje ubrania.

Ten człowiek pozostał dla Siobhan zagadką. Był dużym, przystojnym chłopcem. Gdyby go ogłuszyć i nieco poprawić jego kończyny, byłby doskonałym modelem. Ale garbił się, a twarz pokrywały mu zmarszczki. Siobhan pomyślała, że nigdy dotąd nie spotkała nikogo o tak wielkim kontraście między wewnętrznym i zewnętrznym ja.

— Jak się czujesz, Eugene?

— Jestem zajęty — odburknął. — Pytania, pytania, pytania. Tylko tym mnie zamęczają, dzień i noc.

— Ale chyba rozumiesz dlaczego — powiedziała. — Już zaczęliśmy budować tarczę, a na Ziemi trwają pozostałe przygotowania. Wszystko na podstawie twoich przewidywań. To naprawdę niemała odpowiedzialność. I na nieszczęście, Eugene, teraz tylko ty możesz to dla nas zrobić. — Zmusiła się do uśmiechu. — Jeżeli buduje się tarczę o średnicy trzynastu tysięcy kilometrów, błąd na szóstym miejscu dziesiętnym oznacza niedopasowanie rzędu kilku metrów…

— To mi przeszkadza w pracy — powiedział.

Powstrzymała się, żeby nie odburknąć: Jestem Astronomem Królewskim. Sama trochę pracowałam naukowo. Rozumiem, czego to wymaga. Ale rozmawiamy o bezpieczeństwie świata. Na miłość boską, przestań się zachowywać jak primadonna… Ale na jego spuszczonej twarzy dojrzała prawdziwe przygnębienie.

Ostatecznie, pomyślała, to mało prawdopodobne, żeby ktoś tak oderwany od życia jak on mógł być przydatny przy ustalaniu priorytetów czy organizacji czasu. Eugene na pewno nie posiadał psychicznych predyspozycji do godzenia ze sobą sprzecznych żądań. I prawdopodobnie był pozbawiony wszelkiego taktu w postępowaniu z tymi, którzy wysuwają takie żądania, od premierów i prezydentów w dół.

A poza tym otaczała go zła sława.

Siobhan miała wrażenie, że nawet teraz, pomimo wszystkich poważnych naukowych oświadczeń i perorowania polityków, większość ludzi w głębi duszy nie wierzyła, że burza słoneczna rzeczywiście nadejdzie. Pierwsze przemówienie Alvarez wywołało falę niepokoju i ożywionych spekulacji na giełdzie papierów wartościowych, ucieczkę w złoto oraz nagły wzrost zainteresowania nieruchomościami w Islandii, Grenlandii, na Falklandach i innych terenach na dużych szerokościach geograficznych, które błędnie uznano za miejsca stosunkowo bezpieczne. Ale dla większości ludzi, kiedy świat toczył się dalej, a Słońce nadal świeciło na niebie, poczucie sytuacji kryzysowej rychło osłabło. Uruchomiono skomplikowane programy ochronne, takie jak budowa tarczy, ale nawet i one były nadal niewidoczne dla większości ludzi. Analitycy twierdzili, że była to wciąż udawana wojna, więc większość ludzi po prostu o tym zapomniała i zajęła się własnym życiem. Nawet Siobhan powróciła do długofalowych projektów kosmologicznych, które musiała była porzucić.

Ale w świecie zamieszkałym przez miliardy, był pewien znikomy ułamek ludzi obdarzonych wystarczającą wyobraźnią albo dostatecznie szalonych, by wziąć sobie tę groźbę do serca, a ułamek tego ułamka szukał, kogo by tu obarczyć winą. Wielu było gotowych zrzucić tę winę na Eugene’a, człowieka, który przewidział zbliżającą się burzę słoneczną. Grożono mu nawet śmiercią. Całe szczęście, że był na Księżycu, gdzie stosunkowo łatwo można było zapewnić mu bezpieczeństwo. Ale mimo to musiał się czuć, jakby go żywcem obdzierano ze skóry.

Wyjęła swój elastyczny ekran i zaczęła robić notatki.

— Pozwól, że ci pomogę — powiedziała. — Potrzebujesz pokoju do pracy, sekretarki… — W jego oczach pojawiła się panika. — OK, nie będzie sekretarki. Ale znajdę kogoś, żeby filtrował nadchodzące do ciebie telefony. Będzie meldował mnie, nie tobie. — Jednak myślę, że będziesz potrzebował kogoś tutaj, na Księżycu, kto będzie ci dodawał otuchy, pomyślała. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł. — Co u Michaiła?

Wzruszył ramionami.

— Nie widziałem go.

— Wiem, że ma własne priorytety. — Kosmiczna służba meteo, która nagle urosła z mało znanej, będącej przedmiotem dowcipów dziedziny, do jednej z najbardziej znanych agencji w całym układzie słonecznym, była zasypywana rozmaitymi pytaniami prawie tak samo jak Eugene. Wiedziała, że Michaił współpracował z Eugene; miała wrażenie, że ten astronom będzie w stanie wydobyć jak najwięcej z tego chłopca. A biorąc pod uwagę sposób, w jaki Michaił patrzył na Eugene’a, można było mieć pewność, że zadanie to wykona umiejętnie i chętnie. — Poproszę go, żeby spędzał z tobą więcej czasu. Może mógłby się przenieść tutaj, do Claviusa, nie musi fizycznie przebywać w stacji na biegunie.

Eugene nie odniósł się z entuzjazmem do tego pomysłu. Ale także go wprost nie odrzucił, więc Siobhan uznała, że udało jej się osiągnąć pewien postęp.

— Co jeszcze? — Pochyliła się do przodu, żeby lepiej przyjrzeć się jego twarzy. — Jak się czujesz, Eugene? Czegoś potrzebujesz? Musisz wiedzieć, jak ważne jest dla nas wszystkich twoje dobro.

— Nie potrzebuję niczego — powiedział ponuro.

Wyglądał na obrażonego.

— To, co odkryłeś, jest bardzo ważne, Eugene. Być może uratowałeś miliardy istnień ludzkich. Będą ci wznosić pomniki. I wierz mi, twoja praca, zwłaszcza twój klasyczny artykuł na temat jądra Słońca, będą czytać bez końca.

To wywołało lekki uśmiech.

— Brakuje mi tego gospodarstwa — powiedział nagle.

Ta uwaga, pozbawiona sensu, zaskoczyła ją.

— Gospodarstwa?

— Seleny. Rozumiem, dlaczego musieli ją opróżnić. Ale brakuje mi go. — Teraz przypomniała sobie, że dorastał w wiejskiej okolicy w stanie Massachusetts. — Pracowałem tam — powiedział. — Lekarz powiedział mi, że potrzebuję mchu. Tego albo ruchomej bieżni.

— Ale teraz gospodarstwo zamknięto. To charakterystyczne, że próbując ratować świat, niszczymy tę odrobinę zieleni na Księżycu!

To rzeczywiście mogło być psychologicznie szkodliwe. Próbując wyobrazić sobie życie tych unieruchomionych w przestrzeni kosmicznej ludzi, czytała opowieści, w których kosmonauci w pierwszych, prymitywnych stacjach kosmicznych cierpliwie hodowali groch w małych doniczkach. Kochali te małe roślinki, które dzieliły z nimi schronienie pośród pustki przestrzeni kosmicznej. Teraz Eugene poczuł tę samą potrzebę. Ostatecznie był przecież człowiekiem.

— Zajmę się tym — powiedziała. — Na razie gospodarstwo nie wchodzi w rachubę. Ale co byś powiedział na ogród? Jestem pewna, że tu, w Hekate, jest na to miejsce. A jeśli nie, to znajdziemy je. Tutaj, na Księżycu, musicie pamiętać, o uratowanie tego, o co walczycie.

Podniósł głowę i po raz pierwszy napotkał jej wzrok.

— Dziękuję. — Spojrzał na rozłożony przed sobą ekran. — Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu…

— Wiem, wiem. Praca. — Odepchnęła krzesło i wstała.


* * *

Tej nocy poszła do pokoju Buda.

Szepnął:

— Nie byłem pewien, czy przyjdziesz.

Prychnęła.

— Za to ja wiedziałam na pewno, że ty nie pójdziesz tym korytarzem.

— Jestem aż tak prostolinijny?

— Dopóki jedno z nas nie odbędzie tej podróży — powiedziała.

— Mówiłem ci, że tworzylibyśmy dobry zespół.

Rozpięła kombinezon.

— Udowodnij to, bohaterze.

Kochanie się było cudownym przeżyciem. Bud był o wiele bardziej muskularny, niż była przyzwyczajona, ale także bardziej skupiony na niej samej niż większość jej kochanków.

Był też całkiem pomysłowy, jeśli chodzi o wykorzystanie małej siły ciężkości na Księżycu.

— Jedna szósta g to moja ulubiona siła ciężkości — wysapał w pewnej chwili. — Na Ziemi człowiek jest przygnieciony. A przy zerowej grawitacji rzuca się jak wyrzucona na brzeg ryba. W tym pierwszym wypadku ciężar jest wystarczający, żeby zapewnić pewną przyczepność, a mimo to człowiek jest lekki jak balonik. Mówiono mi, że nawet na Marsie…

— Zamknij się i rób swoje — szepnęła.

Potem przez długi czas nie mogła zasnąć, ciesząc się, że obejmują ją gorące ramiona mężczyzny. Oto dwoje ludzi w tym bąblu wypełnionym światłem, powietrzem i ciepłem, na śmiercionośnej powierzchni Księżyca. Jak kosmonauci i ich groch, pomyślała: w końcu wszystko, co mieli, to byli oni sami.

Nawet gdy Słońce ich zdradziło, wciąż mieli siebie.

21. Problemy

— A więc wyszło szydło z worka — beznamiętnie powiedziała Rose Delea. — Macie dwa problemy, których nie potraficie rozwiązać. Bez chińskich żurawi o dużym udźwigu nie zdążycie na czas ukończyć budowy infrastruktury tarczy. Nawet gdyby wam się udało, nie dysponujecie metodą wytwarzania „inteligentnej” powłoki, jakiej potrzebujecie. — Oparła się i podniósłszy wzrok znad ekranu, popatrzyła na Siobhan. — Jesteście udupieni.

Siobhan przycisnęła kciuki do oczu, próbując nad sobą zapanować. Był styczeń 2039 roku — minęło sześć miesięcy od chwili, gdy zobaczyła pierwsze elementy tarczy ułożone w sterty na powierzchni Księżyca, i osiemnaście miesięcy od dnia 9 czerwca. Kolejne święta Bożego Narodzenia przyszły i minęły, szare i smutne, i zostało tylko trochę ponad trzy lata do zapowiedzianej burzy słonecznej.

Jeśli nie liczyć Toby’ego Pitta i gadających głów na ekranach, Siobhan była sama w Sali Narad Towarzystwa Królewskiego, które to miejsce służyło za bazę łączności. Toby, początkowo pełniący rolę sekretarza Towarzystwa, stopniowo awansował na jej asystenta i sekretarza oraz kogoś, przed kim można się wyżalić. A teraz rzeczywiście miała ochotę się popłakać.

— My jesteśmy udupieni, Rose — powiedziała.

— Co?

— Rose, czasami mówisz jak mój hydraulik. Jesteś udupiona, to błąd. Język ma tutaj kluczowe znaczenie. To nie jest mój problem, to jest nasz problem. My jesteśmy udupieni.

Bud Tooke spoglądający z drugiego ekranu lekko się roześmiał.

Rose patrzyła gniewnie.

— Udupiony to udupiony, ty pieprzona Angielko. Muszę się napić kawy. — I odepchnąwszy krzesło, znikła z kadru.

— Znów się zaczyna — powiedział Michaił ponuro.


* * *

Pomimo zwykłego wewnętrznego niepokoju związanego z harmonogramem, zanim Siobhan przyszła tego ranka do pracy, w istocie była optymistką, jeśli chodzi o postęp prac.

Na Księżycu, po miesiącach wielkich wysiłków Buda i jego ludzi, Proca została ukończona i była całkowicie sprawna. Trwała teraz budowa drugiej wyrzutni. Ponadto szybko posuwały się do przodu prace przy produkcji szkła: na całej powierzchni krateru Claviusa wzniesiono fabryki, dzięki czemu dzień i noc do stanowiska Procy płynęły strumienie elementów potrzebnych do budowy tarczy. Rose Delea, tymczasowo przeniesiona z działu zajmującego się przetwarzaniem helu-3, pomimo swego trudnego charakteru, okazała się bardzo zdolnym kierownikiem tej części projektu.

Tymczasem Aurora 2 bezpiecznie powróciła z Marsa i zacumowała w L1, głównym punkcie Lagrange’a między Ziemią i Słońcem. Kiedy Proca była gotowa do działania, pierwsze transporty przypór wykonanych z księżycowego szkła wystrzelono do miejsca ich montażu i budowa tarczy rozpoczęła się na dobre. Obecnie Bud Tooke oficjalnie zarządzał wszystkimi podprojektami w L1 i zgodnie z oczekiwaniami Siobhan, robił to spokojnie i skutecznie. Mówiono, że wkrótce proto-tarcza będzie na tyle duża, że będzie ją można zobaczyć z Ziemi gołym okiem, o ile nie zniknie w oślepiającym świetle Słońca.

Nawet życie osobiste Siobhan układało się teraz coraz lepiej, ku powszechnemu zdziwieniu jej przyjaciół i rodziny. Nie spodziewała się, że jej romans z Budem rozwinie się tak szybko i tak gładko, zwłaszcza że prawie cały czas spędzali w innych światach. W najtrudniejszych dniach jej życia ten związek był dla niej źródłem pociechy i siły.

Ale teraz, podczas zebrania, które miało być rutynowym spotkaniem poświęconym omówieniu postępów w realizacji projektu, niespodziewanie pojawiły się dwa poważne problemy.

Na ekranie ponownie pojawiła się Rose Delea z kawą, którą powoli nalewała do kubka. Rozmowę podjęto na nowo i Siobhan próbowała się skupić na omawianych tematach.

Z matematycznego punktu widzenia umieszczenie jakiegoś obiektu w punkcie Lagrange’a było sprawą prostą. Gdyby tarcza była obiektem punktowym, mogłaby unosić się w punkcie L1 leżącym na linii łączącej Ziemię i Słońce. Ale problem ten nie miał charakteru matematycznego, lecz techniczny.

Po pierwsze punkt L1 w rzeczywistości wcale nie był stabilny: obiekt punktowy wytrącony z położenia początkowego przejawiał tendencję do powrotu na linię Ziemia-Słońce, jednak mógł się także oddalić w dowolnym kierunku. Trzeba więc było zastosować jakieś urządzenia stabilizujące, takie jak silniki rakietowe, aby utrzymać tarczę w żądanym położeniu.

Poza tym tarcza oczywiście nie była obiektem punktowym, ale rozciągłym, na tyle dużym, by ostatecznie mogła osłonić całą Ziemię. Jedynie geometryczny środek tarczy, przecinający linię Ziemia-Słońce, mógł być odpowiednio utrzymywany w równowadze w punkcie L1. Wszystkie pozostałe punkty tarczy były ściągane ku środkowi i po jakimś czasie tarcza zapadłaby się w siebie. Gdyby miała być sztywna, jej masa wzrosłaby niepomiernie. Problem ten można było przezwyciężyć, wprawiając tarczę w powolny ruch obrotowy. Ruch ten miałby się odbywać z prędkością tylko czterech obrotów na rok — Jakby Bóg obracał swoim parasolem”, jak to określił Michaił — ale to by wystarczyło, żeby tarcza pozostała sztywna.

Jednak obrót był źródłem dalszych problemów. Połączenie z obiektem wirującym w przestrzeni, nawet tak powoli jak tarcza, było znacznie trudniejsze niż w wypadku obiektu nieruchomego. Mówiąc ściślej: wirująca tarcza stanowiła olbrzymi żyroskop. Poruszając się po orbicie między Ziemią i Słońcem, przejawiała tendencję do zachowania tej samej orientacji w przestrzeni. I wskutek tego w ciągu roku jej płaszczyzna odchyliłaby się od linii Ziemia-Słońce, i jako parasol ochronny stałaby się bezużyteczna.

Tymczasem poza grawitacją trzeba było wziąć pod uwagę jeszcze inne siły. Samo światło słoneczne będące strumieniem fotonów wywiera ciśnienie na każdy obiekt, na który pada. Siła ta jest zbyt słaba, aby mogły ją wyczuć ludzkie zmysły, ale wystarczyłaby do poruszania jachtu z przezroczystymi, szerokimi na kilometr żaglami, i na pewno wywierałaby znaczny nacisk na obiekt tej wielkości co tarcza. Istniały także inne komplikacje, takie jak perturbacje spowodowane polem grawitacyjnym Księżyca i innych planet oraz oddziaływanie pola magnetycznego Ziemi.

Ażeby poradzić sobie z tym wszystkim, wielkość powierzchni tarczy miała być regulowana. Panele byłyby odpowiednio otwierane i zamykane, tak aby delikatne ciśnienie światła słonecznego wykorzystać do obracania tarczy. Było to zgrabne rozwiązanie: światło słoneczne zostałoby zastosowane do utrzymywania tarczy we właściwym położeniu.

Jednak by utrzymać położenie w obecności wielu stale zmieniających się sił, sama tarcza musiała być „inteligentna”, tak aby miała „świadomość” swego położenia w przestrzeni i mogła w sposób dynamiczny dostosowywać się do sytuacji. Najlepiej byłoby, gdyby każdy centymetr kwadratowy tarczy wyczuwał siły działające zarówno na niego, jak i na tarczę jako całość, i potrafił obliczyć, jak się powinien ustawić.

Taką rozproszoną, sprzężoną „inteligencję” spodziewano się uzyskać, tworząc „inteligentną” powłokę. Jej warstwa zewnętrzna o grubości niecałego mikrona nie stanowiłaby jedynie powierzchni odbijającej, ale byłaby wypełniona zespołami obwodów elektrycznych. „Inteligencje” połączonych ze sobą elementów oczywiście dodawałyby się do siebie, tworząc potężną „inteligencję” globalną. Uważano, że po ukończeniu tarcza będzie stanowiła najbardziej „inteligentną” konstrukcję, jaką kiedykolwiek zbudowano, prawdopodobnie doskonalszą nawet od Arystotelesa, a jedyną niewiadomą było to, jak bardzo „inteligentny” jest sam Arystoteles.

Tyle, jeśli chodzi o projekt, sam w sobie dostatecznie skomplikowany. Jego realizacja to był zupełnie inny problem.

Teraz problemem stało się wytworzenie „inteligentnej” powłoki; nie istniało wystarczająco dużo nanofabryk, aby z tym zdążyć na czas. Ale jeszcze poważniejszym problemem było ciśnienie światła słonecznego. Chociaż można je było wykorzystać do kontrolowania położenia tarczy, sama jego obecność była źródłem zasadniczej trudności. I to właśnie stanowiło drugi poważny problem.


* * *

— Przedyskutujmy to krok po kroku — powiedział Bud. — Światło słoneczne wywiera ciśnienie na powierzchnię odbijającą zwierciadła. Ciśnienie światła jest skierowane przeciwnie do siły przyciągania Słońca, więc jest tak, jak gdyby siła grawitacyjna Słońca uległa zmniejszeniu, a punkt równowagi L1 przesunął się wzdłuż linii Ziemia-Słońce w kierunku Słońca.

— Próbujemy zmniejszyć do minimum masę tarczy. Ale im lżejsza będzie tarcza, tym silniej światło słoneczne będzie ją odpychać. A im bardziej oddali się od Słońca, tym większe będzie musiała mieć rozmiary, by osłonić całą Ziemię. Zatem trzeba znów zwiększyć jej masę… Te dwa efekty uniemożliwiają zastosowanie optymalnego rozwiązania. Mam rację? Dla danej grubości warstwy istnieje teoretyczna minimalna masa tarczy, poniżej której nie istnieje wykonalne rozwiązanie.

Siobhan powiedziała:

— I bez pomocy Chińczyków…

— Nie osiągniemy tego minimum — dokończyła Rose z ponurą satysfakcją.

Źródłem kłopotów był brak urządzeń o dużym udźwigu. Chociaż chiński rząd początkowo odmówił uczestniczenia w programie budowy tarczy, Miriam Grec była pewna, że po odpowiednio delikatnych zabiegach dyplomatycznych i małych targach Chińczycy dołączą do reszty. W rzeczywistości Miriam zleciła Siobhan włączenie do jej planów możliwości wykorzystania chińskiej floty rakiet przenoszących ciężkie ładunki.

No cóż, Miriam Grec udowodniła, że miała rację w wielu sprawach, ale nie w kwestii Chin. Ich opór wobec uczestniczenia w programie nie osłabł ani na jotę, a ich potencjał rakietowy był, jak się wydawało, wykorzystywany do realizacji jakiegoś innego, tajnego planu.

Bez względu na to, co kombinowali Chińczycy, dla Siobhan nie miało to znaczenia. Martwiła się tylko tym, że pomimo miesięcy gorączkowych prac nad projektem wciąż nie dysponowali wykonalnym rozwiązaniem. Bez udziału Chińczyków i ich rakiet — a jak mówili pesymiści, może nawet przy ich wykorzystaniu — po prostu nie było żadnego sposobu, aby przetransportować na czas tę masę tarczy do punktu L1.

Siobhan wiedziała, że tempo jest kluczową sprawą dla tego projektu. Tarcza była olbrzymia i potwornie kosztowna: projekt już pochłonął więcej niż produkt krajowy brutto Stanów Zjednoczonych, a tym samym pokaźną część funduszy całego świata. Faktycznie tarczę uważano za najdroższy projekt w dziejach ludzkości od czasów „projektu” wygrania Drugiej Wojny Światowej. Pieniądze nie brały się znikąd i wiele innych programów, w szczególności próby zahamowania zmian klimatu w sercu Azji i pogrążania się w morzu Polinezji, mimo licznych protestów, zostało odłożonych na później.

Kiedy projekt stał się bardziej realny, u polityków wywołał prawdziwy gniew. Siobhan w pewnym sensie było to na rękę, oznaczało bowiem, że ponad rok od bożonarodzeniowego przemówienia Alvarez ta „udawana wojna” zbliża się do końca i ludzie uwierzyli w nadchodzącą burzę słoneczną na tyle, aby zacząć się interesować, co się w tej sprawie robi. Oczywiście było do rozwiązania wiele problemów technicznych, usiłowano bowiem zrobić coś, czego nie robiono nigdy przedtem. Ale Siobhan wiedziała, że gdyby zasiać w ludziach ziarno wątpliwości, wkrótce załamałby się kruchy polityczny consensus związany z realizacją projektu, równie ważny jak szklane elementy transportowane z Księżyca.

Siobhan pomasowała skronie.

— Więc znajdziemy inny sposób. Co możemy zmienić? Rose zaczęła wyliczać na palcach.

— Nie można zmienić działających sił. Nie można zmienić pola grawitacyjnego Słońca czy Ziemi ani też ciśnienia światła słonecznego. Nie można zmniejszyć rozmiarów tarczy. Gdyby była przezroczysta, światło oczywiście przedostałoby się na drugą stronę bez przeszkody. — Uśmiechnęła się. — Ale wtedy jej budowa w ogóle nie miałaby sensu, prawda?

— Cholera, musi być jakiś sposób — warknęła Siobhan.

Popatrzyła na ekrany zainstalowane na ścianach pokoju. Obrazy patrzących na nią twarzy, twarzy kierowników projektu, były przesyłane z rozmaitych zakątków Ziemi i Księżyca oraz z samego punktu L1. Wyraz twarzy Buda i Michaiła był jak zawsze pełen sympatii i poparcia. Rose miała jak zwykle nachmurzoną minę, mówiącą: „tego się nie da wykonać”. Pozostali zachowywali większą rezerwę. Niektórzy z nich być może byli wdzięczni Rose, bo dzięki temu mogli ukryć własne problemy.

Siobhan pomyślała, że to zwyczajnie do nich nie dotarło. Brakowało im wyobraźni, choć niektórzy z nich byli najzdolniejszymi inżynierami i technikami, jacy się tam znaleźli, i byli bliżej projektu niż ktokolwiek inny. Oni nie budowali tutaj jakiegoś mostu ani nie lecieli na Marsa; to nie był po prostu kolejny projekt, kolejny wiersz w ich życiorysach. To dotyczyło przyszłości całego rodzaju ludzkiego. Gdyby z jakiegokolwiek powodu nawalili, nie będzie żadnego jutro, żeby można było zrzucić na kogoś winę, niczyja kariera nie zostanie zrujnowana, nie będzie nowych kierunków badań. Siobhan pomyślała, że powinna powitać z zadowoleniem otwartość Rose, przynajmniej ona nie owijała w bawełnę, nie bacząc na konsekwencje.

— Nie mam zamiaru wygłaszać przemowy zagrzewającej do jeszcze większego wysiłku — powiedziała. — Chcę tylko przypomnieć, co powiedziała prezydent Alvarez. Niepowodzenie nie wchodzi w rachubę. To jest wciąż aktualne. Będziemy nad tym pracować do utraty tchu i znajdziemy rozwiązanie obecnych problemów i tych, które się pojawią w przyszłości.

Bud mruknął:

— Jesteśmy z tobą, Siobhan.

— Mam nadzieję, że to prawda. — Wstała, odpychając krzesło, i powiedziała do Toby’ego: — Muszę zrobić przerwę.

— Nie mam ci tego za złe. Tylko pamiętaj, o dziesiątej masz spotkanie.

Siobhan zerknęła na widniejący na ekranie terminarz.

— Porucznik Dutt? — Kobieta-żołnierz, która jak się wydawało, spędziła ponad rok, próbując dotrzeć do Siobhan, dysponująca ważnymi informacjami, których nie chciała ujawnić nikomu innemu, w końcu znalazła się na czele listy oczekujących. Dodatkowe problemy. Ale przynajmniej inne.

Przeciągnęła się, próbując pozbyć się bólu w górnej części szyi.

— Jeśli to kogoś obchodzi, wracam za trzydzieści minut.

22. Punkt zwrotny

Porucznik brytyjskiej armii Bisesa Dutt czekała na Siobhan w salach londyńskiego ratusza. Piła kawę i patrzyła na telefon.

Kiedy Siobhan przechodziła przez pokój, jej uwagę zwrócił szczególny cień. Patrząc przez okno, ujrzała surową konstrukcję, wznoszącą się nad dachami Londynu. Był to szkielet budowli, która miała stać się Kopułą stanowiącą własną osłonę miasta przed burzą słoneczną. W długiej historii Londynu była to największa budowla, jaką kiedykolwiek wzniesiono, choć jak można się było spodziewać, przyćmiewają ją przez jeszcze potężniejsze budowle wznoszone nad Nowym Jorkiem, Dallas i Los Angeles.

Tak jak zapowiadała Alvarez, od początku wiedzieli, że tarcza nie osłoni Ziemi przed całym promieniowaniem rozszalałego Słońca, zakładając, że w ogóle zostanie zbudowana. Część tego promieniowania przeniknie do wewnątrz, ale tarcza zapewni ludziom szansę, którą trzeba wykorzystać. Kłopot polegał na tym, że nikt nie wiedział, jak wiele energii będzie musiał pochłonąć świat i miasta takie jak Londyn.

Kopuła była najbardziej widoczną ze zmian, jakie nastąpiły w mieście. Rząd rozpoczął realizację programu gromadzenia zapasów żywności, paliw, środków medycznych i innych artykułów, których ceny zaczęły piąć się w górę. Nawet cena wody poszła w górę, kiedy władze wypełniły wodą ogromne podziemne zbiorniki znajdujące się pod miejskimi parkami. Przypomina to przygotowania do wojny, pomyślała Siobhan. Ale potrzeba tych przygotowań była aż nadto realna.

Budowa Kopuły, będącej fizycznym przejawem nadchodzącego niebezpieczeństwa, z pewnością sprawiła, że ludzie wreszcie zaczęli wierzyć, że burza słoneczna stanowi realne zagrożenie. W mieście wyczuwało się lęk, a służby medyczne donosiły o rosnącym zaniepokojeniu i napięciu. Ale panował także nastrój podniecenia i w pewnym sensie oczekiwania.

Siobhan dużo podróżowała i przekonała się, że wszędzie sytuacja jest mniej więcej taka sama.

Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych panowało poczucie determinacji i wspólnoty. Ameryka jak zwykle musiała wziąć na siebie nieproporcjonalnie wielką część całego trudu. Wszędzie, nawet tam, gdzie budowa kopuł okazała się niepraktyczna, pojawiało się dążenie do przygotowania się do zbliżającej się katastrofy, a Gwardia Narodowa, skauci i setki ochotników kopali schrony we własnych ogródkach i ogródkach sąsiadów, gromadzili wodę deszczową w podziemnych zbiornikach i zbierali aluminiowe puszki, żeby umieścić w nich żelazne racje żywności. W tym samym czasie podejmowano znacznie mniej widoczne, lecz równie energiczne wysiłki, aby zgromadzić jak najwięcej wiedzy w postaci cyfrowej i drukowanej i umieścić ją w wielkich magazynach, w głębokich szybach kopalnianych, studniach, bunkrach z czasów zimnej wojny, a nawet na Księżycu. Ostatecznie wiedza stanowiła prawdziwy skarb całego narodu, w istocie całej ludzkości, ale program ten wzbudzał wiele kontrowersji wśród tych, którzy argumentowali, że trzeba ratować przede wszystkim ludzi. Prezydent Alvarez jeszcze raz okazała się ekspertem, jeśli chodzi o poderwanie ducha narodu; na rok 2041 planowała obchody rocznicy Drugiej Wojny Światowej, aby przypomnieć swym ziomkom o wielkich trudach, w obliczu których stawali w przeszłości i które zdołali przezwyciężyć.

Na całym świecie panowały rozmaite tarcia. Poza autentyczną różnicą zdań, jak należy reagować na zagrożenie, było wielu pobożnych ludzi, którzy uważali, że to wszystko jest karą wymierzoną przez Boga za rozmaite grzechy, oraz wielu innych, którzy gniewali się na Boga dlatego, że do tego dopuścił. A niektórzy, zieloni radykałowie, mówili, że ludzie powinni po prostu pogodzić się z losem. Była to swego rodzaju kara za to, że narobiliśmy bałaganu na swojej planecie: niech Ziemia zostanie oczyszczona, a potem wszystko zacznie się od początku. Siobhan pomyślała ze smutkiem, że to mogłaby być pocieszająca myśl, gdybyśmy mogli mieć pewność, że po przejściu burzy słonecznej nic nie pozostanie.

Ale mimo to wszystko wokół wydawało się błyszczeć. Słońce świeciło jasno nad Londynem, a Kopuła wydawała się równie nie na miejscu jak choinka w lipcu. Większość ludzi po prostu prowadziła normalne życie, nawet ci, którzy myśleli, że to wszystko to zwykły kant wykręcony przez przedsiębiorstwa budowlane.

A pośród tego wszystkiego tkwiła porucznik Bisesa Dutt i Siobhan, która za chwilę miała stanąć przed kolejną tajemnicą.


* * *

Siobhan podeszła do stolika Bisesy i usiadła, prosząc o podanie kawy.

— Dziękuję, że zechciałaś się ze mną spotkać — zaczęła Bisesa. — Wiem, jak bardzo musisz być zajęta.

— Wątpię, czy naprawdę wiesz — powiedziała Siobhan żałośnie.

— Ale — powiedziała Bisesa spokojnie — myślę, że jesteś właściwą osobą, by wysłuchać, co mam do powiedzenia.

Sącząc kawę, Siobhan próbowała jakoś ocenić Bisesę. Jako Astronom Królewski, zawsze musiała mieć do czynienia z ludźmi, czasami z tysiącami na raz, kiedy wygłaszała publiczne wykłady. Ale odkąd została przez Miriam Grec zmuszona do objęcia tego niezwykle odpowiedzialnego stanowiska, jakby dyrektora naczelnego projektu budowy tarczy, sądziła, że nabrała umiejętności oceniania spotykanych ludzi: im szybciej zrozumiesz, co masz przed sobą, tym lepiej z tym sobie poradzisz.

I oto miała przed sobą Bisesę Dutt, oficera brytyjskiej armii, po cywilnemu, poza miejscem służby. Była pochodzenia hinduskiego. Twarz miała symetryczną, długi nos, a jej spojrzenie było zdecydowane, choć pełne troski. Była dość wysoka i promieniowała z niej wojskowa pewność siebie. Ale jest jakaś wymizerowana, pomyślała Siobhan, jak gdyby w przeszłości głodowała.

Siobhan powiedziała:

— Powiedz, dlaczego powinnam cię wysłuchać.

— Znam datę burzy słonecznej. Dokładną datę.

Ponieważ władze, idąc za radą psychologów, starali się zmniejszyć do minimum niebezpieczeństwo paniki, była to wciąż najściślej strzeżona tajemnica.

— Biseso, jeżeli nastąpił przeciek, twoim obowiązkiem jest mi o tym powiedzieć.

Bisesa potrząsnęła głową.

— Nie było żadnego przecieku. Możesz to sprawdzić. — Podniosła stopę i postukała paznokciem w podeszwę. — Mam lokalizator. Armia śledzi moje ruchy od chwili, gdy się ujawniłam.

— Samowolnie oddaliłaś się z oddziału?

— Nie — powiedziała Bisesa cierpliwie. — Tak myśleli. Teraz jestem na urlopie okolicznościowym, tak to nazywają. Ale i tak mnie obserwują.

— Więc ta data…

— To 20 kwietnia 2042 roku, prawda?

Siobhan przyjrzała się jej.

— OK. Skąd to wiesz?

— Bo tego dnia jest zaćmienie Słońca.

Siobhan uniosła brwi.

Mruknęła:

— Arystotelesie?

— Ona ma rację, Siobhan — szepnął jej Arystoteles do ucha.

— OK. Ale co z tego? Zaćmienie to prostu ustawione w jednej linii Słońce, Księżyc i Ziemia. To nie ma nic wspólnego z burzą słoneczną.

— Owszem, ma — powiedziała Bisesa. — Podczas podróży powrotnej pokazano mi zaćmienie.

— Podczas podróży. — Siobhan rzuciła okiem na jej akta. Zdecydowała się z nią spotkać pod wpływem impulsu, żeby na chwilę wyrwać się z telekonferencji. Teraz zaczęła tego żałować. — Wiem coś niecoś na ten temat. Miałaś coś w rodzaju wizji…

— To nie była wizja. Nie chcę ci zabierać czasu, żeby teraz o tym dyskutować. Masz moje akta. Jeśli mi wierzysz, sprawdzisz to później. Teraz chcę, żebyś mnie wysłuchała. W dniu, w którym wróciłam, zdałam sobie sprawę, że na Ziemi wydarzy się coś okropnego. Pokazując mi zaćmienie, oni dali mi do zrozumienia, że to ma coś wspólnego ze Słońcem.

— Oni?…

Twarz Bisesy zachmurzyła się, jak gdyby sama nie mogła uwierzyć w to wszystko i wolałaby, żeby nie musiała. Ale brnęła dalej.

— Pani profesor, sądzę, że ta burza słoneczna to nie przypadek. Sądzę, że jest wynikiem zamierzonego działania obcych sił, które chcą nam wyrządzić krzywdę.

Siobhan znacząco zerknęła na zegarek.

— Jakie obce siły?

— Pierworodni. My tak ich nazwaliśmy.

— My?… Nieważne. Przypuszczam, że nie masz na to żadnego dowodu.

— Nie, i wiem, co myślisz. Tacy ludzie jak ja nigdy nie mają dowodu.

Siobhan pozwoliła sobie na uśmiech, bo tak właśnie myślała.

— Ale wojsko wykryło pewne nieprawidłowości w moim stanie fizycznym, których nie potrafili wyjaśnić. Dlatego dali mi urlop. To już jakiś dowód. A poza tym istnieje zasada mierności.

— Zasada mierności?

— Nie jestem naukowcem, ale czy nie tak to nazywacie? Zasada Kopernika. Żadne położenie w przestrzeni i czasie nie jest wyróżnione. A jeżeli łańcuch logiczny wskazuje, że dana chwila jest w jakiś sposób wyróżniona…

— Nigdy nie wierz w zbiegi okoliczności — powiedziała Siobhan.

Bisesa pochyliła się do przodu.

— Czy nie uderzyło cię, że burza słoneczna, która ma się zdarzyć akurat teraz, jest najniezwyklejszym zbiegiem okoliczności w dziejach? Pomyśl. Człowiek istnieje zaledwie od stu tysięcy lat. Ziemia i Słońce są czterdzieści tysięcy razy starsze. Gdyby burza słoneczna była zdarzeniem czysto naturalnym, z pewnością mogłaby się wydarzyć w dowolnej chwili historii Ziemi. Dlaczego Słońce miałoby się wściekać właśnie teraz, w tym krótkim okresie, kiedy na planecie istnieją istoty obdarzone inteligencją?

Po raz pierwszy podczas tej rozmowy Siobhan poczuła się lekko zaniepokojona. W końcu sama myślała w podobny sposób.

— Twierdzisz, że to nie jest przypadek?

— Twierdzę, że burza słoneczna ma charakter celowy. Twierdzę, że to my jesteśmy jej celem. — Bisesa zawiesiła głos.

Siobhan odwróciła wzrok.

— Ale to czyste spekulacje. Nie masz prawdziwego dowodu. Bisesa powiedziała stanowczo:

— Ale wierzę, że jeżeli poszukasz dowodu, to go znajdziesz. O to właśnie proszę. Masz bliskie kontakty z naukowcami, którzy badają burzę słoneczną. Mogłabyś to zrobić. To może być naprawdę decydująca kwestia.

— Decydująca?

— Dla przyszłości rodzaju ludzkiego. Bo jeśli nie zrozumiemy, z czym mamy do czynienia, jak będziemy mogli to pokonać?

Siobhan przypatrywała się tej pełnej determinacji kobiecie. Było w niej coś dziwnego, coś jakby z innego świata, innego miejsca. Ale mówiła jasno i przekonywająco. Może się mylić, pomyślała Siobhan, ale nie sądzę, aby była obłąkana.


* * *

Ni z tego, ni z owego sięgnęła do kieszeni żakietu i wyciągnęła kawałek materiału.

— Pozwól, że ci pokażę, nad czym obecnie pracujemy, z czym się zmagamy. Słyszałaś kiedyś o „inteligentnej” powłoce?

Była to prototypowa próbka materiału, który pewnego dnia, jeśli wszystko pójdzie dobrze, zostanie rozciągnięty na szkielecie ze szkła księżycowego stanowiącym tarczę. Była to pajęczyna z włókna szklanego, złożona i pełna rozmaitych elementów tak małych, że niewidocznych gołym okiem.

— Składa się z nadprzewodzących przewodów, które przesyłają energię i służą jako łącza komunikacyjne. Włókna diamentowe, zbyt małe, aby można je było dojrzeć, zapewniają jej wytrzymałość. Czujniki, powielacze sił, komputerowe chipy, a nawet kilka maleńkich silniczków rakietowych. O, widzisz? — Skrawek wielkości chusteczki do nosa prawie nic nie ważył; silniczki rakietowe były wielkości główki od szpilki.

— Coś takiego! — powiedziała Bisesa. — Myślałam, że to będzie po prostu ogromne zwierciadło.

Siobhan z żalem pokręciła głową.

— To byłoby zbyt łatwe, nieprawdaż? Cała tarcza nie musi być zbudowana z „inteligentnego” materiału, wystarczy jakiś jeden procent. To jest jak wielki, połączony organizm.

Bisesa ostrożnie dotknęła próbki.

— Więc w czym rzecz?

— Chodzi o wytwarzanie tej powłoki. Kłopot polega na tym, że trzeba będzie wykorzystać nanotechnologię…

Nanotechnologia wciąż była w powijakach. Ale technologia ta, proces budowania atom po atomie, była jedynym sposobem wytworzenia podobnego materiału, którego złożoność sięgała poziomu molekularnego.

Bisesa uśmiechnęła się.

— Mogę powiedzieć o tym mojej córce? To nowoczesne dziecko. Bajki o nanotechnologii należą do jej ulubionych.

Siobhan westchnęła.

— Na tym polega kłopot. W bajce rzucasz garść magicznego pyłu, a nanoroboty budują z niego, co tylko chcesz, prawda? No cóż, nanorobot może zbudować prawie wszystko, ale potrzebuje tworzywa i energii. Przypomina to pod pewnymi względami biologię. Podobnie jak roślina, nanorobot pobiera energię i materiały z otoczenia i wykorzystuje je do zasilania swego metabolizmu.

— Tarcza kosmiczna zamiast liści i pni.

— Tak. W przyrodzie procesy metaboliczne przebiegają powoli. Kiedyś widziałam, jak pęd bambusa rośnie z szybkością dostrzegalną gołym okiem; nanorobotami można kierować i działają szybciej. Ale nie o wiele szybciej.

Bisesa dotknęła kawałka „inteligentnej” powłoki.

— Więc to rośnie powoli.

— Zbyt powoli. Na całej planecie nie ma wystarczającej liczby fabryk, by wyprodukować ten materiał w ilości, jakiej potrzebujemy. Mamy problem.

— Więc poproście o pomoc.

Siobhan zdziwiła się.

— Pomoc?

— Wiesz, ludzie zawsze myślą w dużej skali: co rząd może dla mnie uczynić, jak zorganizować przemysł, żeby produkował to, co chcę. Ale pracując dla ONZ, nauczyłam się, że świat naprawdę działa w ten sposób, iż zwykli ludzie pomagają sobie nawzajem.

— Co właściwie sugerujesz?

Bisesa ostrożnie podniosła „inteligentną” powłokę.

— Mówisz, że to rośnie jak roślina. A ja mogłabym to hodować?

— Co takiego?

— Mówię poważnie. Gdybym umieściła to w skrzynce na kwiaty i podlewała, i trzymała na słońcu…

Siobhan otworzyła usta i zamknęła.

— Nie wiem. Otwarta doniczka nie nadawałaby się, jestem tego pewna. Ale może jakiś niezbyt skomplikowany zestaw tak. I może można by zmienić to w taki sposób, aby wykorzystywać miejscowe substancje odżywcze…

— To znaczy?

— Z gleby. Albo nawet odpady z gospodarstwa domowego.

— Jak byś się do tego zabrała?

Siobhan zastanowiła się.

— Chyba trzeba by mieć coś w rodzaju nasion. Wystarczającą ilość, aby zakodować dane konstrukcyjne i zainicjować wzrost w dużej skali.

— Ale jeśli moja sąsiadka coś wyhoduje, może mi przekazać nasiona. A ja z kolei będę mogła przekazać nasiona z mojej, hm, „roślinki” komuś innemu.

— Wówczas potrzebny będzie jakiś system zbierania fragmentów „inteligentnej” powłoki w jakimś centralnym punkcie… Zaraz, czekaj — powiedziała Siobhan, szybko myśląc. — Całkowita powierzchnia tarczy wynosi około stu bilionów metrów kwadratowych. Weźmy jeden procent tej liczby. Cała ludność planety liczy dziesięć miliardów. Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko na Ziemi będzie musiał wyprodukować prostokąt tego materiału o boku dziesięć lub dwadzieścia metrów. Każdy.

Bisesa wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Z pewnością mniej, jeśli fabryki także wykonają swoją robotę. I to nie jest wcale tak dużo. Mamy jeszcze trzy lata. Byłabyś zaskoczona, co mogą wyprodukować skauci i skautki, gdy mają wielką ochotę coś zrobić.

Siobhan pokręciła głową.

— To trzeba jeszcze przemyśleć. Ale jeśli okaże się możliwe, będę miała wobec ciebie dług wdzięczności.

Bisesa robiła wrażenie zakłopotanej.

— To oczywisty pomysł. Gdybym ja na to nie wpadła, ty byś to zrobiła. Albo ktoś inny.

— Może. — Uśmiechnęła się. — Powinnam przedstawić cię mojej córce. — Ratowanie świata to jak typowy film katastroficzny z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku! Nikt już nie wierzy w bohaterów, Mamo… Przypuszczała, że w ten sposób każdy zostanie bohaterem. Może to przemówi nawet do wyobraźni Perdity.

Bisesa zapytała:

— Dlaczego mi pokazałaś ten materiał?

Siobhan westchnęła.

— Bo jest rzeczywisty. To wytwór techniki. To jest to, co teraz konstruujemy. Myślałam, że jeśli to zobaczysz…

— To może przestanę fantazjować — dokończyła Bisesa.

— Chyba coś w tym rodzaju, tak.

— Tylko dlatego, że coś jest wielkie, w istocie nadludzkie, nie staje się przez to mniej realne — spokojnie powiedziała Bisesa. — Albo mniej istotne. I tak czy owak, jak powiedziałam, nie musisz mi wierzyć. Po prostu poszukaj dowodu.

Siobhan wstała.

— Naprawdę muszę już wracać na zebranie. — Ale wahała się, zaintrygowana wbrew sobie samej. — Wiesz, jestem na tyle otwarta, żeby zaakceptować możliwość istnienia istot pozaziemskich. Ale to, co opisujesz, jest z psychologicznego punktu widzenia bez sensu. Dlaczego ci hipotetyczni Pierworodni mieliby próbować nas zniszczyć? A nawet gdyby tak było, dlaczego mieliby dawać ci te wskazówki? Dlaczego mieliby ostrzegać kogokolwiek z nas. I wreszcie: dlaczego właśnie ciebie?…

Ale jeszcze kiedy mówiła, Siobhan przyszła do głowy możliwa odpowiedź na te pytania.

Ponieważ wśród tych Pierworodnych istnieją frakcje. Ponieważ nie są bardziej jednolici i jednakowi, jeśli chodzi o poglądy niż ludzie. Dlaczego bardziej rozwinięta inteligencja miałaby być jednorodna? I ponieważ są wśród nich tacy, którzy uważają, że to, co się dzieje, jest nie w porządku. Ich frakcja, działając za pośrednictwem tej kobiety, Bisesy, próbuje nas ostrzec.

Ta kobieta może być szalona, pomyślała Siobhan. Nawet kiedy ją poznała, była przekonana na dziewięćdziesiąt procent, że tak właśnie jest. Ale jej opowieść była dość sensowna. A jeśli miała rację? Jeśli po przeprowadzeniu badań okaże się, że jej twierdzenia są prawdziwe? Co wtedy?

Bisesa obserwowała ją, jakby czytając w jej myślach. Siobhan bała się, że znów zacznie mówić i pośpiesznie odeszła.


* * *

Kiedy wróciła do Sali Narad, gwar wywoływany przez gadające głowy nieco ucichł. Stanęła na środku pokoju i rozejrzała się wokół.

— Wszyscy zachowujecie się tak, jakby było coś, czego musicie się wstydzić.

Bud powiedział:

— Może tak jest, Siobhan. Zaczyna wyglądać na to, że sprawy nie mają się tak źle, jak nam się wydawało. Jeśli chodzi o kwestię ciśnienia światła słonecznego i ustawienia tarczy, jedno z nas znalazło rozwiązanie. Tak przynajmniej myślimy.

— Kto? — Siobhan stanęła przed Rose Delea. — Rose. Chyba nie ty.

Rose wyglądała na zakłopotaną.

— Faktycznie to wynikło z naszej wcześniejszej rozmowy. Wtedy powiedziałam coś takiego, że nie byłoby problemu, gdyby światło słoneczne mogło przenikać przez tarczę. Zaczęłam się zastanawiać. Istnieje sposób, dzięki któremu moglibyśmy uczynić naszą tarczę przezroczystą. Nie trzeba odbijać światła. Można je odchylić…

Tarcza byłaby przezroczysta, ale po jednej stronie zaopatrzona w cienkie, równoległe rowki, tworzące pryzmaty.

— Ach — powiedziała Siobhan. — I całe światło słoneczne zostanie skierowane w bok. Zbudujemy więc nie zwierciadło, ale ogromną soczewkę Fresnela.

Byłaby to prawie przezroczysta soczewka, która lekko odchyliłaby promienie słoneczne, tylko o stopień czy nawet mniej. Ale to wystarczyłoby, żeby uchronić Ziemię przed podmuchem burzy słonecznej. A sama soczewka, w odróżnieniu od zwierciadła, byłaby poddana jedynie drobnemu ułamkowi ciśnienia fotonów.

Rose powiedziała:

— Z konstrukcyjnego punktu widzenia to naprawdę nie jest większe wyzwanie niż nasz obecny projekt. A w ten sposób całkowita masa tarczy mogłaby być znacznie mniejsza.

— Więc jesteśmy z powrotem w obszarze projektów wykonalnych? — zapytała Siobhan.

— No, właśnie — powiedział Bud, uśmiechając się od ucha do ucha.

Siobhan rozejrzała się wokół. Teraz dojrzała w ich spojrzeniach przejęcie, a nawet zapał; wszyscy palili się, żeby wrócić do swoich ludzi i zacząć analizować ten nowy pomysł. Pomyślała z dumą, że to naprawdę dobry zespół, najlepszy, jaki istnieje, i może im wierzyć, że zaczną wgryzać się w ten nowy pomysł, aż stanie się integralną częścią programu. A jeśli pojawi się następna przeszkoda, spotkają się znowu.

— Zanim się rozłączymy, jeszcze jedna dobra nowina — powiedziała. — Być może mam rozwiązanie problemu nanotechnologii.

Wybałuszyli oczy. Uśmiechnęła się.

— To może jeszcze zaczekać. Zawiadomię was o szczegółach, kiedy będę wiedziała coś więcej. Dziękuję wam wszystkim. Zamykam zebranie.

Ekrany zgasły, jeden po drugim.

— Lubisz teatralne efekty, co? — Toby wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Zawsze trzeba, żeby mieli ochotę na więcej.

— Mówiłaś serio o tej nanotechnologii?

— To wymaga dopracowania, ale tak myślę.

— Wiesz — powiedział Toby — mówiąc językiem matematyki, L1 to punkt zwrotny — punkt, w którym krzywa z opadającej staje się wznosząca. Dlatego jest to zarazem punkt równowagi.

— Wiem o tym. Ach, rozumiem. Myślisz, że dzisiaj znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym tego projektu?

— A ty jak myślisz?

— Myślę, że nagłówki powinieneś zostawić dziennikarzom. OK. Jaki jest następny punkt programu?

23. Heathrow

W marcu 2040 roku — po tym, jak minęły kolejne święta Bożego Narodzenia, kiedy zostało tylko trochę ponad dwa lata do dnia burzy słonecznej — Miriam Grec postanowiła osobiście odwiedzić miejsce budowy tarczy. Oznaczało do pierwszą w jej życiu wyprawę w przestrzeń kosmiczną.

Kiedy tego dnia zabierano ją z Euroigły, czuła się winna, ale zarazem podniecona, jak dziecko, które poszło na wagary. Potrzebowała urlopu; pomyślała cierpko, że co do tego zgodziliby się zarówno jej przyjaciele, jak i wrogowie.


* * *

Londyńskie lotnisko Heathrow było portem lotniczym od stu lat, a teraz stało się także portem kosmicznym. Samolot kosmiczny, spoczywający na długim, utwardzonym pasie startowym, w bladym świetle Słońca, wyglądał naprawdę pięknie, pomyślała Miriam.

Boudicca była smukłym wrzecionem o długości około sześćdziesięciu metrów. Na dziobie i na ogonie miała niepokojąco małe brzechwy i nawet główne, trójkątne, skośne skrzydła były dziwnie krótkie. Na ich końcach zamontowano pękate asymetryczne gondole, mieszczące główne silniki rakietowe, to znaczy funkcję tę miały pełnić w przestrzeni kosmicznej, natomiast w atmosferze działały jak zwykłe silniki odrzutowe. Górną powierzchnię samolotu stanowiła matowo-biała ceramiczna skorupa, która pod spodem była pokryta czarną metalową powłoką, służącą jako osłona termiczna podczas wchodzenia w atmosferę; wykonana była z substancji będącej dalekim potomkiem osłony termicznej, która w dawnych wahadłowcach sprawiała tyle kłopotów.

Pomimo zgromadzonego wokół sprzętu naziemnego i chmur pary wydobywającej się ze zbiorników kriogenicznego paliwa samolot w rzeczywistości wyglądał, jakby należał do zupełnie innego świata i jakby nieśmiało wylądował tu, na Ziemi. Ale był to sprawny pojazd — w istocie weteran lotów kosmicznych. Z lśniącego kadłuba wystawały dysze rakiet czujników orientacji, wokół których powierzchnia kadłuba była usiana pęcherzami, a wielokrotne wchodzenie w atmosferę pozostawiło w jego dolnej części liczne wypalone ślady.

Samolot był brytyjski. Podczas gdy na usterzeniu poziomym widniał gwiaździsty krąg Unii Euroazjatyckiej, po drugiej stronie powiewała animowana flaga Unii, a na skrzydłach i powierzchniach bocznych wymalowano słynny znak RAF-u, który przypominał, że ten kosmiczny ptak może zostać skierowany do służby w siłach zbrojnych.

Jego konstrukcja sięgała pionierskich badań w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, prowadzonych przez takie firmy jak British Aerospace i Rolls Royce. Ale w latach dwudziestych badania te straciły rozpęd, pojawił się bowiem nowy rodzaj inżynierii materiałowej i nowe konstrukcje silników, i ów bodziec sprawił, że całkowicie sprawne samoloty zasiliły flotę handlową. A kiedy wzniosły się w powietrze, Brytyjczycy byli niezwykle dumni ze swych pięknych, nowych zabawek.

Miriam pomyślała, że wybór żeńskiego imienia jest bardzo odpowiedni, ten samolot kosmiczny z pewnością był najpiękniejszym dziełem brytyjskiego przemysłu lotniczego od czasów Spitfire’a. Ale imię celtyckiej królowej, która niegdyś przeciwstawiła się potędze Rzymu, wybrane w drodze powszechnego głosowania, wydawało się w tym okresie ogólnej harmonii niezbyt taktowne, chociaż Miriam zastanawiała się, czy kolejna rozważana propozycja byłaby bardziej zadowalająca: Margaret Thatcher…

Mimo to nawet w tej epoce zjednoczonej Eurazji trzeba było respektować ciągle żywe nastroje narodowe, dopóki odgrywały konstruktywną rolę. A poza tym, jak Nicolaus nieustannie jej przypominał, ten rok był rokiem wyborów. Dlatego Miriam pozwoliła, aby ją sfotografowano na tle lśniącego kadłuba z uśmiechem przylepionym do twarzy.


* * *

Pojechała małymi schodami ruchomymi i weszła do samolotu przez właz w zakrzywionym kadłubie.

Znalazła się w małej, ciasnej kabinie. Jeżeli spodziewała się, że wnętrze samolotu będzie równie eleganckie jak jego piękna strona zewnętrzna, musiało ją spotkać rozczarowanie. Kabinę wypełniały rzędy prostych foteli, przypominające miejsca pierwszej klasy w samolocie dalekiego zasięgu, ale nic ponadto. W ścianach nie było nawet okienek.

Powitał ją wysoki, wyprostowany mężczyzna w mundurze Euroazjatyckich Linii Lotniczych i czapce z daszkiem. Włosy miał srebrzysto białe i musiał dobiegać osiemdziesiątki, ale miał ostre, sympatyczne rysy i jasnoniebieskie oczy, a kiedy się odezwał, jego akcent wyraźnie świadczył, że musi pochodzić z wyższych sfer.

— Szanowna pani, bardzo mi miło powitać panią na pokładzie. Jestem kapitan John Purcell i moim obowiązkiem będzie dopilnowanie, by pani lot do tarczy przebiegał jak najprzyjemniej. Proszę zająć miejsca, dzisiaj są państwo jedynymi pasażerami i mogą państwo wybierać…

Miriam i Nicolaus siedli w różnych rzędach, aby mieć więcej miejsca. Purcell pomógł im zapiąć solidne pasy bezpieczeństwa, po czym zaproponował napoje. Miriam poprosiła o Bucks Fizz. Co tam, pomyślała.

Nicolaus trochę cierpko odmówił. Miriam uderzyło, że od jakiegoś czasu wydawał się podenerwowany. Przypuszczała, że każdy ma prawo być zdenerwowany, gdy zostaje wysłanyw przestrzeń kosmiczną, nawet teraz. Ale może było w tym coś więcej. Przypomniała sobie swoje postanowienie, żeby spróbować, aby trochę się otworzył.

Nicolaus powiedział przez ramię:

— Wiesz, to mi przypomina Concorde. Taka sama najnowsza technologia z zewnątrz i ciasna kabina pasażerska.

Purcell ożywił się.

— Czy pan kiedykolwiek leciał tym starym samolotem, sir?

— Nie, nie — powiedział Nicolaus. — Tylko parę lat temu łaziłem koło wycofanego modelu znajdującego się w muzeum.

— Czy to był ten w Duxford?… Tak się składa, że pilotowałem Concorde, zanim na przełomie wieków został wycofany. Byłem pilotem British Airways. — Uśmiechnął się do Miriam niemal zalotnie i przygładził srebrzyste włosy. — Z pewnością widać, że jestem już całkiem stary. Ale samolot kosmiczny to zupełnie inny model. Oczywiście jest przystosowany do przewozu ludzi, ale początkowo służył jako samolot towarowy. W istocie jest prawie całkowicie napędzany paliwem rakietowym.

Miriam powiedziała trochę nerwowo:

— Naprawdę?

— O, tak. Jego całkowity ciężar wynosi trzysta ton, ale ładunek użyteczny to zaledwie dwadzieścia ton. I odrywając się od Ziemi zużyjemy prawie całe paliwo. — Przyjrzał się jej uważnie. — Jestem pewien, że przysłano pani informacje na ten temat, madame. Zdaje sobie pani sprawę, że powracając będziemy się poruszać lotem ślizgowym, bez udziału silników, prawda? Podczas powrotu na Ziemię nie zużywamy energii…

Oczywiście nie miała czasu nawet dotknąć tych informacji, ale tyle wiedziała.

— Więc stanowimy po prostu latającą bombę — powiedział Nicolaus.

Nawet biorąc pod uwagę jego zdenerwowanie, Miriam była zaskoczona, że mógł powiedzieć coś takiego. Oczy Purcella lekko się zwęziły.

— Chcę wierzyć, że jesteśmy trochę bardziej inteligentni, sir. A teraz pozwolę sobie zapoznać państwa z informacjami dotyczącymi postępowania awaryjnego…

To również okazało się dość niepokojące. W wypadku dekompresji jedną z możliwości było zamknięcie się w worku ciśnieniowym, w którym człowiek był bezradny jak chomik w plastikowej kuli. Chodziło o to, aby astronauci w skafandrach kosmicznych mogli przenieść tak zabezpieczonego człowieka na pokład statku ratowniczego.

Kapitan Purcell uśmiechał się uspokajająco.

— Szanowna pani, już nie traktujemy pasażerów jak dzieci. Oczywiście uczyniono wszystko, aby państwu zapewnić bezpieczeństwo. Mógłbym przedstawić państwu profil lotu i opisać, jak nasi inżynierowie pracowali, żeby zamknąć to, co mało romantycznie nazywają „oknem niemożności przetrwania”. Ale ten samolot kosmiczny to wciąż nowa technologia. Trzeba po prostu zaakceptować ryzyko, wygodnie usiąść i cieszyć się podróżą.

Przygotowania naziemne dobiegły końca. Na ścianach i suficie rozwinęły się jak żaluzje wielkie ekrany o dużej rozdzielczości i wypełniły się światłem. Nagle Miriam wydało się, że siedzi w otwartej konstrukcji, patrząc na długi pas startowy.

Purcell przypiął się pasami do siedzenia.

— Proszę podziwiać widoki. Albo jeśli państwo wolicie, możemy wyłączyć ekrany.

Miriam zapytała:

— Czy nie powinien pan być w kabinie pilota?

Purcell robił wrażenie, jakby czegoś żałował.

— W jakiej kabinie? Obawiam się, że czasy się zmieniły, madame. Jestem kapitanem tego samolotu. Ale Boudicca porusza się sama.

Była to po prostu kwestia oszczędności i niezawodności: zautomatyzowane układy sterowania były znacznie łatwiejsze do zainstalowania i utrzymania niż człowiek-pilot. Miriam pomyślała, że przekazanie maszynie tak znacznego stopnia kontroli jest zwyczajnie wbrew ludzkiemu instynktowi.

A potem, nagle, nadeszła chwila startu. Samolot zadrżał, gdy zostały uruchomione wielkie, zamontowane na skrzydłach silniki — jakby niewidzialna ręka wcisnęła Miriam w siedzenie i Boudicca ruszyła po pasie startowym jak ciśnięta włócznia.

— Proszę się nie martwić — zawołał Purcell, przekrzykując hałas silników. — Przyśpieszenie jest nie większe niż na kolejce górskiej. Myślę, że dlatego mnie wciąż tutaj trzymają. Jeśli taki stary pryk jak ja może to przeżyć, nic wam się nie stanie!…

Bez dalszych ceregieli Boudicca poderwała się i wystrzeliła w niebo.

U stóp Miriam rozciągał się Londyn.

Orientując się według lśniącej wstęgi rzeki, wypatrzyła Westminster na ostrym zakręcie, który jak mówiono, był miejscem, gdzie Juliusz Cezar po raz pierwszy przekroczył Tamizę. Kiedy wzniosła się wyżej, przed jej oczyma rozpostarł się wielkomiejski krajobraz Wielkiego Londynu, kilometry domów i fabryk, betonu, asfaltu i cegły. W świetle wiosennego poranka lśniące w słońcu podmiejskie aleje wyglądają jak grządki kwiatów, pomyślała Miriam. Można było dostrzec, że ulice tworzą małe węzły, tam gdzie w czasach saksońskich istniały wioski i gospodarstwa, później wchłonięte przez miejską zabudowę. Miriam dorastała we Francji, w wiejskiej okolicy i pomimo kariery, jaką zrobiła, nie lubiła miejskiego życia. Ale Londyn widziany z powietrza jest naprawdę niezwykle piękny, pomyślała, co oczywiście było kwestią przypadku, bo nikt nie planował go w taki sposób.

Kiedy wznieśli się jeszcze wyżej, zobaczyła, że nad sercem metropolii wznosi się gigantyczna Kopuła, która miała osłonić te wszystkie wieki historii. Była z tego rada, bo czuła, jak wzbiera w niej sympatia do tego rozproszonego, bezbronnego miasta, które rozciągało się u jej stóp, oraz poczucie obowiązku, by chronić je przed tym, co miało nadejść.

Wkrótce Londyn zniknął pod warstwą chmur. Kiedy spojrzała przed siebie, niebo zaczęło zmieniać barwę: z ciemnoniebieskiego stało się fioletowe, a na koniec zupełnie czarne.

24. WNO

Aurora 2, błyszcząca w świetle wypełniającym przestrzeń kosmiczną, stanowiła niewątpliwie wspaniały widok. Ale to niezbyt foremna wspaniałość, pomyślała Miriam. W przeciwieństwie do samolotu kosmicznego statek ten nigdy nie miał latać w żadnej atmosferze, nawet w atmosferze Marsa, i dlatego był pozbawiony wysmukłej, aerodynamicznej lekkości samolotu kosmicznego.

Aurora wyglądała trochę jak pałka tamburmajora. Grzbiet statku stanowił cienki trójkątny dźwigar dwustumetrowej długości. Największe obciążenie, jakie Aurora musiała wytrzymać podczas lotu, było skierowane wzdłuż grzbietu. Był to kierunek, w którym ten kruchy statek był najbardziej wytrzymały, wzmacniały go bowiem diamentowe rozpórki wykonane przy użyciu nanotechnologii. Po jednej stronie grzbietu umieszczono generatory energii, w tym mały reaktor jądrowy oraz silnik jonowy, którego delikatne, lecz niesłabnące przyśpieszenie pchało Aurorę przez całą drogę, do Marsa i z powrotem. Wzdłuż grzbietu rozmieszczono kuliste zbiorniki paliwa, anteny i układy ogniw słonecznych. Po jego drugiej stronie znajdowała się pękata kopuła, stanowiąca część załogową statku: pomieszczenia mieszkalne, pomost i aparaturę podtrzymującą życie. Gdzieś we wnętrzu tej kopuły, otoczone zbiornikami wody stanowiącymi dodatkową osłonę, znajdowało się małe, ciasne pomieszczenie, w którym załoga, która znajdowała się wówczas w przestrzeni międzyplanetarnej, schroniła się podczas gorących godzin, w dniu 9 czerwca 2037 roku.

A tarcza, która miała uratować świat, już rosła wokół Aurory; jej lśniąca powierzchnia oplatała ją niby pajęczyna.

Aurora służyła za magazyn dla załogi, która przyleciawszy promem kosmicznym z Ziemi i Księżyca, pracowała nad doprowadzeniem do końca tego gigantycznego projektu. Miriam pomyślała, że byłoby to szlachetne zadanie dla każdego statku. Ale Aurora była przeznaczona do badania innych światów i było coś przygnębiającego w tym, że ów statek tkwił unieruchomiony pośród plątaniny rusztowań. Miriam zastanawiała się, czy układy sztucznej inteligencji zainstalowane na statku, któremu udaremniono jego misję, czują coś w rodzaju żalu.


* * *

Boudicca połączyła się z mieszkalnymi pomieszczeniami Aurory, przywarłszy do jej zakrzywionego kadłuba.

Miriam i Nicolausa przywitał prawdziwy astronauta, pułkownik Burton Tooke. Bud miał na sobie kombinezon, świeżo wyprany i wyprasowany oraz ozdobiony logo misji i odznaczeniami wojskowymi. Wyciągnął rękę i pomógł Miriam wydostać się z tunelu łączącego oba statki.

— Wygląda na to, że doskonale sobie radzisz z brakiem siły ciążenia — powiedział.

— Och, w kabinie samolotu wykonałam parę piruetów. To była świetna zabawa — po pierwszych dwunastu godzinach.

— Mogę sobie wyobrazić. Choroba kosmiczna dopada większość z nas. I większość ludzi ją pokonuje.

Jednakże Nicolausowi to się nie udało, co sprawiło Miriam raczej niemiłą satysfakcję. Chociaż raz, w tej metalowej puszce unoszącej się w przestrzeni, to ona musiała się nim zaopiekować.

Miriam spędziła większą część lotu pracując, była więc na bieżąco i nawet czuła się dość wypoczęta. Zostawiła więc kapitana Purcella, który zajął się jej bagażem i przyjęła zaproszenie Buda do odbycia krótkiej wycieczki. Towarzyszył im Nicolaus z kamerami na głowie i na ramieniu, zdecydowany nie opuścić ani chwili tej niezwykłej okazji do zrobienia zdjęć.

Płynęli ciasnymi korytarzami Aurory. Statek był przeznaczony do podróży kosmicznych; były tam rury i przewody, a na ścianach, suficie i podłodze ruchome panele, oraz barierki i szczeble, pomocne podczas poruszania się przy zerowej grawitacji, a także kolorowe znaki w pastelowych barwach oznaczające kierunek do góry. Trudno było uwierzyć, że ta niczym nie wyróżniająca się konstrukcja żeglowała przez układ słoneczny, pokonując drogę do Marsa i z powrotem.

Mimo sprawności układów do recyklingu, wszędzie unosił się wyraźny zapach ludzi. Ale nie napotkali nikogo; albo załoga unikała przybyłych z wizytą grubych ryb, albo też, co było bardziej prawdopodobne, gdzieś pracowała. Wszystko było zupełnie inne niż podczas normalnych wizyt premiera i dziwnie intymne, ale na pewno nie brakowało jej zwykłego tłumu dziennikarzy i poszukiwaczy sensacji różnej maści.

Dotarli do włazu wiodącego na pokład obserwacyjny Aurory. Bud pchnął drzwi i twarz Miriam zalało światło słoneczne. „Panoramiczne okno” wykonane z utwardzonego pleksiglasu było znacznie mniejsze niż którekolwiek z okien jej gabinetu w Euroigle. Niedawno przez to okno można było przez krótką chwilę oglądać czerwone marsjańskie kaniony, a teraz wychodziło na pustkę przestrzeni kosmicznej.

A tam wrzała praca. Konstrukcja składająca się z luźnych rozpórek sterczała tuż poniżej okna i ginęła w oddali. Wszędzie poruszali się astronauci w kolorowych skafandrach kosmicznych, trzymając się uchwytów bądź kabli, albo popychani małymi, przymocowanymi do pleców silniczkami rakietowymi. Na pierwszy rzut oka musiało tam być ze stu ludzi i tyleż niezależnych, wieloramiennych maszyn, poruszających się w oświetlonym światłem słonecznym labiryncie rusztowań. Sprawiało to ogromne, zaskakujące wrażenie.

— Proszę mi powiedzieć, co oni robią.

— OK. — Bud wyciągnął rękę. — Tam, w oddali, widać ciężki sprzęt, który umieszcza te rozpórki w odpowiednim miejscu.

— Wyglądają, jakby były ze szkła. To jest szkielet tarczy?

— Tak. To szkło księżycowe. Rozbudowujemy tę konstrukcję spiralnie wokół Aurory, tak że w każdej chwili środek ciężkości całego WNO znajdował się w punkcie L1.

— WNO? — zapytała.

Bud wyglądał na zmieszanego.

— Tarczy. Mamy swoje akronimy.

— I to oznacza…

— Wielki Niemy Obiekt. To taki nasz dowcip.

Nicolaus przewrócił oczami.

Bud powiedział:

— Te rozpórki zostały wyprodukowane na Księżycu. Ale tam także wytwarzamy samą powłokę, nie tę „inteligentną” jak na Ziemi, lecz zwykłą pryzmatyczną warstwę, która pokryje większą część powierzchni WNO.

Pokazał na astronautkę, która mocowała się z jakimś niezgrabnym urządzeniem. Wyglądało to, jak gdyby wyciągała ze skrzyni wielkie pękate zwierzę. Widok był niemal komiczny, ale Miriam starała się zachować powagę.

Bud powiedział:

— Wykorzystujemy nadmuchiwane wręgi z poliestru jako formy. Zaprojektowanie takiej wręgi to prawdziwa sztuka. Trzeba sobie wyobrazić dynamikę tego procesu. Nie chcemy, żeby podczas pompowania uległy odkształceniu. Dlatego symulujemy proces odwrotny, wypuszczając gaz i pilnując, żeby wszystko odbywało się płynnie, a materiał nie zwijał się i nie rozciągał…

Pozwoliła mu mówić. Bud był wyraźnie dumny z prowadzonych tutaj prac, starając się sprostać wyzwaniom środowiska, w którym najprostsza czynność, taka jak napompowanie balonu, stanowiła poważny problem. Jednakże jakaś jej część z przyjemnością słuchała tych skomplikowanych wywodów.

— A kiedy forma jest gotowa — ciągnął, wskazując kolejne miejsce pracy — natryskujemy warstwę.

Jakiś astronauta nadzorował pracę nieforemnego robota, który toczył się po wysięgniku sterczącym przed wielkim nadmuchiwanym dyskiem. Robot używał wałka, którym nakładał warstwę szkła na poliestrową powierzchnię dysku. Spokojnie pracując, wyglądał, jakby był zajęty czymś tak zwyczajnym jak malowanie ściany. Bud mówił dalej:

— Aby otrzymać taką warstwę, podgrzewamy poliester i tłoczymy go przez gorące dysze, otrzymując cienkie włókna. Nadajemy im dodatni ładunek elektryczny, a tarcza stanowi powierzchnia ujemnie naładowanej elektrody i w ten sposób uzyskujemy włókna poliestrowe setki razy cieńsze niż na początku. Nie dałoby się tego wykonać na Ziemi, siła ciążenia wszystko by popsuła. Ale tutaj ten proces jest całkiem prosty.

— Chciałabym, żeby któryś z tych robotów pomalował mi mieszkanie.

Roześmiał się z przymusem, a ona zdała sobie sprawę, że wszyscy, którzy odwiedzali to miejsce, musieli żartować w podobny sposób.

Powiedział:

— Roboty i maszyny działają bez zarzutu. Ale sercem tego projektu są ludzie. — Popatrzył na nią. — Pochodzę z wiejskiej okolicy w stanie Iowa. Jako dziecko zawsze lubiłem czytać opowiadania o ludziach takich jak mój ojciec i jego kumple, pracujących w kosmosie czy na Księżycu. Ale tak się długo nie da. Ta spokojna przestrzeń kosmiczna to bardzo niebezpieczne środowisko, a praca, którą wykonujemy, wymaga wyjątkowych umiejętności. Każdy z tych usmolonych facetów ma przynajmniej doktorat. Więc chyba nie są robotnikami. Ale mają do tego serce. Wie pani, o czym mówię? Pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby wykonać tę pracę, a niektórzy z nich przebywają tutaj już od wielu lat. I pomimo wszystkich gadżetów niczego byśmy nie dokonali, gdyby nie ich poświęcenie.

— Rozumiem — powiedziała łagodnie. — Jestem pod wrażeniem, pułkowniku. I jestem spokojna co do przyszłości tego projektu.

Tak rzeczywiście było. Siobhan podała jej dokładne informacje na temat Buda, ale Miriam wiedziała, że Siobhan jest z nim związana i jednym z powodów jej przybycia było wyrobienie sobie własnego zdania. Podobało jej się wszystko, co zobaczyła w tym otwartym amerykańskim lotniku, który był tak ważny dla przyszłości rodzaju ludzkiego; odczula ulgę, że projekt spoczywa w naprawdę dobrych rękach.

Nie żeby jej euroazjatycka duma pozwoliła kiedykolwiek przyznać to w obecności Alvarez. Powiedziała:

— Mam nadzieję, że później będę mogła poznać przynajmniej część pańskich ludzi.

— Będą bardzo radzi.

— Ja także. Nie zamierzam udawać, że nie jest to dla mnie także okazja do wykonania paru zdjęć, oczywiście tak jest. Ale niech się dzieje, co chce, ta gigantyczna konstrukcja będzie moim dziedzictwem. Byłam zdecydowana przybyć tutaj i poznać ludzi, którzy to budują, zanim mnie wykopią.

Bud poważnie skinął głową.

— My również śledzimy sondaże. Nie mogę uwierzyć, że są dla pani tak niekorzystne. — Uderzył zaciśniętą pięścią w dłoń. — Powinni te cholerne ankiety przysłać tutaj.

Była wzruszona.

— Tak to już jest, pułkowniku. Sondaże pokazują, że ludzie są zasadniczo za projektem budowy tarczy. Ale także cierpią z powodu nieustannego zamętu spowodowanego wypływem ogromnych sum, które pochłania ten kosztowny projekt. Pragną tarczy, ale są niezadowoleni, że muszą za to płacić. I być może przede wszystkim nie podoba im się, że w ogóle stanęli w obliczu groźby burzy słonecznej.

Nicolaus chrząknął.

— To klasyczna psychologia barowa. Kiedy po otrzymaniu złych nowin przychodzi dementi, pojawia się gniew.

Bud powiedział:

— Więc muszą kogoś obarczyć winą?

— Coś w tym rodzaju — powiedziała Miriam. — A może mają rację. Tarczę będziemy budować, bez względu na to, co się ze mną stanie; zaszliśmy za daleko, aby teraz zmieniać kierunek marszu. Ale jeśli chodzi o mnie, no cóż, jak wiecie, Churchill przegrał wybory zaraz po wygraniu Drugiej Wojny Światowej. Ludzie doszli do wniosku, że wykonał swoje zadanie. Może mój następca będzie potrafił łagodzić codzienne troski lepiej niż ja. — A może, pomyślała, ludzie wyczuli, jak bardzo jestem wyczerpana, ile ta praca mnie kosztuje, i jak niewiele mam jeszcze do zaofiarowania.

Nicolaus chrząknął.

— Za bardzo filozofujesz, Miriam.

— Tak — mruknął Bud. — Co za głupi okres na przeprowadzanie wyborów! Może powinno się je odłożyć o parę lat…

— Nie — powiedziała stanowczo. — Podejrzewam, że zanim to zostanie doprowadzone do końca, w dużych miastach trzeba będzie wprowadzić stan wyjątkowy. Jednak demokracja to nasza największa zdobycz. Jeżeli ją odrzucimy, kiedy sytuacja robi się trudna, może już nigdy jej nie odzyskamy, a wówczas skończymy tak jak Chińczycy.

Bud rzucił na Nicolausa ukradkowe spojrzenie człowieka, który przywykł do pracy w warunkach szczególnych środków bezpieczeństwa.

— Skoro o nich mowa, jak wiecie, obserwujemy stąd Chińczyków.

— Wystrzelili jeszcze jakieś rakiety?

— Jeżeli pogoda jest dobra, można to zobaczyć gołym okiem. Nie można ukryć odpalenia rakiety i uruchomienia silnika wspomagającego. Ale bez względu na to, jak bardzo się staramy, nie potrafimy ich potem wyśledzić za pomocą instrumentów optycznych i radaru, próbowaliśmy nawet wykorzystać wiązki laserowe.

— Niewidzialne dla radaru?

— Tak uważamy.

Tak było już od roku: zakrojony na szeroką skalę i nieprzerwany program „bombardowania” kosmosu z głębi kraju, jeden wielki ładunek po drugim, wystrzeliwany w kosmos, w nieznanym celu. Sama Miriam brała udział w próbach ustalenia, co się tam dzieje; premier Chin zbył jej próby uniesieniem farbowanych brwi.

Powiedziała:

— Tak czy owak dla nas nie ma to żadnego znaczenia.

— Może — powiedział Bud. — Ale wkurza mnie, że my tutaj pracujemy także po to, żeby uchronić ich niewdzięczne tyłki. Przepraszam za język.

— Nie wolno myśleć w ten sposób. Pamiętajcie, że większość Chińczyków nie ma pojęcia, co kombinują ich przywódcy, i nie mają na to żadnego wpływu. To dla nich to robimy, a nie dla tych gerontokratów z Pekinu.

Bud wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Chyba ma pani rację. Widzi pani, to dlatego na panią zagłosuję.

— Jasne, że tak…

Pokazał palcem.

— Jeśli spojrzy pani w górę, zobaczy pani, o co w tym wszystkim chodzi.

Żeby zobaczyć, musiała się schylić.

To była Ziemia. Niebieska latarnia, wisząca dokładnie po przeciwnej stronie niż Słońce. Miriam była o półtora miliona kilometrów od domu i stąd planeta wyglądała mniej więcej tak jak Księżyc z Ziemi. Oczywiście była w pełni. Ziemia widziana z punktu L1, zawieszonego między Ziemią a Słońcem, zawsze jest w pełni.

Ziemia wisiała nisko nad tarczą, a jej bladoniebieski blask odbijał się w gładkiej jak szkło powierzchni, ciągnącej się aż po horyzont, który ginął w oddali. Powstającą tarczę należało jeszcze ustawić tak, aby jej powierzchnia była odpowiednio zwrócona w stronę Słońca; stanie się to w ostatnich dniach przed nadejściem burzy słonecznej.

Był to zdumiewający, piękny widok i prawie nie można było uwierzyć, że zbudowali to zwykli ludzie tu, w głębi kosmosu.

Pod wpływem impulsu Miriam obróciła się do swego sekretarza prasowego.

— Nicolaus, zapomnij o tych cholernych kamerach. Musisz to zobaczyć…

Nicolaus skulił się pod tylną przegrodą pomieszczenia, z twarzą wykrzywioną cierpieniem, jakiego nigdy jeszcze u niego nie widziała. Szybko nad sobą zapanował. Ale ten wyraz twarzy miała sobie przypomnieć w trzy dni później, kiedy Boudicca zbliżała się do Ziemi.

Opuszczając pokład obserwacyjny, Miriam zwróciła uwagę na tabliczkę z księżycowego szkła, z wyrytym w pośpiechu napisem:


ARMAGEDDON ODROCZONY DZIĘKI WSPARCIU KORPUSU TECHNIKI ASTRONAUTYCZNEJ USA

25. Pocisk

Podczas wchodzenia w atmosferę ziemską Nicolaus usiadł obok Miriam. Wydawał się sztywny i dziwnie milczący, podobnie jak przez całą drogę powrotną i faktycznie przez większą część ich pobytu na terenie budowy tarczy.

Ale Miriam, choć zdawała sobie sprawę, że gdzieś w głębi jest wyczerpana, czuła się dobrze. Rozmieszczone wokół niej ekrany pokazywały wielką, niebieskoszarą tarczę Ziemi i coraz jaśniejszą różową poświatę na krawędzi natarcia krótkich skrzydeł wrzynających się w gęstniejące powietrze. Ale właściwie nie czuła zmniejszania prędkości, jedynie delikatne drgania i lekki ucisk w klatce piersiowej. Czuła się odprężona.

— Po siedmiu dniach w przestrzeni kosmicznej czuję się wspaniale — powiedziała. — Mogłabym do tego przywyknąć. Jaka szkoda, że to się skończyło.

— Wszystko musi się kiedyś skończyć.

W głosie Nicolausa było coś dziwnego. Popatrzyła na niego, ale pozostał sztywny, a jego twarz była pozbawiona wyrazu. Poczuła nagły niepokój.

Spojrzała w stronę wąskiego korytarza, aby zobaczyć, gdzie jest kapitan Purcell, który od pewnego czasu milczał. Głowa Purcella zwisała jak głowa szmacianej lalki.

Natychmiast zrozumiała.

— Och, Nicolaus. Coś ty uczynił?


* * *

Siobhan pojechała do Chelsea w towarzystwie Toby’ego Pitta. Pomyślała, że mieszkanie, w którym się znalazła, jest całkiem zwyczajne i że w tym marcowym dniu nie ma nic niezwykłego. Ale nie można było tego powiedzieć o kobiecie, która otworzyła drzwi.

— Dziękuję, że zechciałaś przyjść — powiedziała Bisesa. Wyglądała na zmęczoną, ale w końcu, pomyślała Siobhan, na dwa lata przed zapowiedzianą burzą słoneczną wszyscy wyglądali na zmęczonych.

Siobhan przeszła za Bisesą przez krótki przedpokój i weszła do pokoju. Jak się można było spodziewać, był zagracony: miękka, trzyosobowa kanapa, stoliki zasłane magazynami i zwiniętymi elastycznymi ekranami. Elementem, na który wydano najwięcej pieniędzy, był wielki ścienny ekran. Siobhan wiedziała, że Bisesa jest samotną matką i ma jedenastoletnią córkę imieniem Myra, która dzisiaj jest w szkole. Drugą lokatorką była kuzynka Bisesy, studentka bioetyki, która obecnie była zatrudniona w programie ochrony zwierząt realizowanym przez stowarzyszenie brytyjskich ogrodów zoologicznych.

Toby Pitt, w garniturze i krawacie, z dala od swego naturalnego środowiska, czuł się nieswojo.

— Ładny ekran — powiedział.

Bisesa wzruszyła ramionami.

— Jest już trochę przestarzały. Zapewnia Myrze towarzystwo, gdy jestem nieobecna. Teraz Myra ma inne zainteresowania — powiedziała z irytacją. — I niewiele oglądamy. Jest zbyt dużo złych wiadomości.

Siobhan wiedziała, że to powszechne. W każdym razie tego dnia ekran był nastawiony na rządowy kanał informacyjny i pokazywał drgające obrazy Michaiła, Eugene’a i pozostałych, przekazywane z Księżyca i orbity okołoziemskiej bezpośrednio do tego mieszkania w Chelsea.

Bisesa krzątała się, przygotowując kawę.

Toby pochylił się do Siobhan i powiedział cicho:

— Nadal uważam, że to jest błąd. Żeby zajmować się teoriami o stojących za burzą słoneczną knowaniach obcych — w ten sposób ludzie tracą zaangażowanie.

Siobhan wiedziała, że ma rację.

Nieuchronnie zbliżająca się burza słoneczna i tak działała na ludzi przygnębiająco. A teraz przygotowania do jej odparcia wszystkim zaczynały wyraźnie dawać się we znaki. Gigantyczne konstrukcje, takie jak Kopuła, były źródłem ogromnych utrudnień w ruchu ulicznym. Na terenie miasta rutynowe prace były prowadzone pośpiesznie albo zaniedbywane i już było to widać; fakt, że nie odmalowywano na czas najważniejszych budynków, sprawiał, że Londyn wyglądał coraz bardziej nędznie. Na budowę Kopuły przeznaczono ogromne środki, a poza tym wszyscy gromadzili wielkie zapasy i dlatego w sklepach stale brakowało towarów. Niedawna fala ogólnoświatowego terroryzmu oraz ściślejsza kontrola podjętych środków bezpieczeństwa sprawiły, że sytuacja stała się jeszcze trudniejsza. Nastały czasy niepokoju, czasy, z których ludzie pragnęli się jak najszybciej wyrwać.

Wszystkie główne agencje prasowe donosiły o katastrofalnym spadku oglądalności, a równocześnie niebywały boom przeżywały opery mydlane, które pozwalały zapomnieć, że świat zewnętrzny w ogóle istnieje. Światowi przywódcy byli coraz bardziej zaniepokojeni, że jeśli pojawi się więcej niepomyślnych wiadomości, wszyscy po prostu ukryją się w domach, aż straszny świt 20 kwietnia 2042 roku położy kres wszelkim spekulacjom.

— A jeśli Bisesa ma rację? — powoli powiedziała Siobhan. Ta nikła, ale niepokojąca możliwość kierowała jej poczynaniami od dnia, gdy Bisesa po raz pierwszy — już z górą rok temu — podstępnie dostała się do Towarzystwa Królewskiego i dlatego podjęła pewien wysiłek, żeby zainteresować się pomysłami Bisesy. — Jeżeli to prawda, Toby, nie ma co tego ukrywać, bez względu na cenę.

— Przepraszam — powiedział szybko. — Masz moje pełne poparcie. Wiesz o tym. Chodzi o to, że zawsze miałem wrażenie, iż skontaktowanie Bisesy Dutt, porwanej-przez-obcych, z Eugene’em Manglesem, największym-umysłem-od-czasów-Einsteina, będzie źródłem kłopotów.

Zmusiła się do uśmiechu.

— Tak, ale jaka to frajda!

Bisesa wróciła, niosąc kawę.


* * *

— Nic nie możesz na to poradzić, Miriam — powiedział Nicolaus głosem ochrypłym z napięcia. — System łączności samolotu jest zniszczony, a zresztą i tak podczas wchodzenia w atmosferę będziemy odcięci od reszty świata. Nawet Arystoteles jest nieosiągalny. Fakt, że samolot jest zautomatyzowany, tylko ułatwił sprawę. Urządzenie zegarowe jest zabezpieczone przed manipulacją, więc nawet gdybyśmy mogli się do niego dostać…

Uniosła dłonie.

— Naprawdę nie chcę tego wiedzieć. — Spojrzała na ścienne ekrany, na których było teraz widać coraz silniejszą poświatę, o barwie zmieniającej się z różowej w białą. Pomyślała, że to jak znaleźć się we wnętrzu ogromnej żarówki. Czy jej życie naprawdę musi dobiec kresu pośród takiego piękna?

Próbowała odnaleźć w sobie gniew, ale znalazła jedynie pustkę i litość. Po latach napięcia była całkowicie wyczerpana, zbyt zmęczona, aby ogarnął ją gniew nawet z takiego powodu. I może myślała, że coś takiego było w końcu nieuniknione. Ale chciała to zrozumieć.

— Po co to, Nicolaus? Znasz wyniki sondaży lepiej niż ja. Za sześć miesięcy i tak zeszłabym ze sceny. A to naprawdę nie będzie miało żadnego znaczenia dla projektu. Przeciwnie, to prawdopodobnie umocni ogólną determinację, aby go zrealizować.

— Jesteś pewna? — Uśmiechał się cierpko. — To będzie prawdziwy numer. Jesteś premierem największego państwa demokratycznego na świecie. I nikt dotąd nie zniszczył samolotu kosmicznego. Jeżeli zaufanie do lotów kosmicznych zostanie nadszarpnięte chociaż trochę — jeżeli ludzie pracujący przy budowie tarczy zaczną się oglądać za siebie zamiast pracować — osiągnę to, co postanowiłem.

— Ale nie przeżyjesz, żeby się o tym przekonać, prawda? — Zresztą ja też nie… — Jesteś kolejnym przedstawicielem długiej linii samobójców, którzy za nic mają życie innych ludzi, tak jak ty teraz.

Powiedział chłodno:

— Nie znasz mnie wystarczająco dobrze, by mnie obrażać. Mimo że pracowałem u twego boku przez dziesięć lat.

Oczywiście to prawda, pomyślała, z nagłym poczuciem winy. Przypomniała sobie o swym postanowieniu, żeby spróbować sprawić, by Nicolaus trochę się otworzył, ale na terenie tarczy była zbyt urzeczona tym, co ją otaczało, by w ogóle zwracać na niego uwagę. Czy miałoby jakiekolwiek znaczenie, gdyby tak nie było? Może to dobrze, pomyślała, że nie będzie żyła wystarczająco długo, aby nękały ją takie pytania.

— Powiedz mi dlaczego, Nicolaus. Myślę, że jesteś mi to winien.

Głosem ściśniętym od napięcia powiedział:

— Poświęcam swe życie dla El, Jedynego Prawdziwego Boga.

I to powiedziało jej wszystko.


* * *

Siobhan spojrzała na twarze na ściennym ekranie Bisesy.

— Czy wszyscy są on-line? Widzicie nas?

Zareagowali ze zwykłym, denerwującym opóźnieniem spowodowanym odległością.

— Nie trzeba żadnych prezentacji, żadnych ceremonii. Kto chce zacząć? Eugene?

Kiedy jej słowa dotarły do Księżyca, Eugene wyraźnie podskoczył, jak gdyby jego uwaga była skupiona na czymś innym.

— OK — powiedział. — Najpierw tło. Oczywiście wiecie o moich badaniach Słońca. — Środek ekranu wypełnił obraz Słońca, który po chwili stał się przezroczysty, ukazując warstwową budowę gwiazdy. Serce Słońca, jego jądro — gwiazda wewnątrz gwiazdy — płonęło ponurą czerwienią. Oplatały je krzyżujące się ciemne i jasne pasy, dynamiczne, ulotne, stale zmieniające się. W rogu widniała dzisiejsza data, marzec 2040 roku. Eugene powiedział: — Te oscylacje w najbliższej przyszłości doprowadzą do katastrofalnego wytrysku energii do otoczenia.

Jakby od niechcenia puścił czas do przodu, aż obraz nagle rozbłysnął.

Siobhan poczuła, jak Toby się wzdrygnął. Mruknął:

— On naprawdę nie widzi, jak na nas działa, prawda? Ten chłopak czasami przeraża mnie bardziej niż samo Słońce.

— Ale jest użyteczny — szepnęła Siobhan.

Eugene mówił:

— Projekcja w przyszłość ma charakter stabilny, jest wiarygodna. Ale więcej trudności miałem z projekcją w przeszłość. Żadnych wskazówek nie dostarczyły standardowe modele procesów zachodzących we wnętrzu gwiazd. Zacząłem podejrzewać, że za tym anormalnym zachowaniem się kryje się jakieś nietypowe, pojedyncze zdarzenie — anomalia ukryta za anomalią. Ale miałem kłopoty ze zbieżnością modelu. Dyskusje z panią porucznik Dutt, po tym jak pani profesor McGorran skontaktowała nas ze sobą, dostarczyły mi nowego paradygmatu, nad którym zacząłem pracować.

Siobhan mruknęła do Toby’ego:

— Mówiłam ci.

Michaił przerwał:

— Najlepiej po prostu pokaż nam to, chłopcze.

Eugene szorstko kiwnął głową i postukał palcem w niewidoczną część ekranu.

Czas zaczął biec wstecz i stopniowo pojawiały się rekonstruowane zdarzenia. Kiedy kolejne fale przebiegały przez powierzchnię jądra, na bocznym pasku wyświetlane były szczegóły: częstości, fazy, amplitudy i wartości energii głównych modów drgań. Wpływ interferencji, nieliniowości oraz innych efektów powodował, że emitowana energia to rosła, to malała. Michaił wyjaśnił:

— Model Eugene’a jest wyjątkowo dobry. Byliśmy w stanie przypisać wielu z tych rezonansów pewne godne uwagi anomalie pogody słonecznej w naszej historii: mała epoka lodowcowa, burza z 1859 roku…

Siobhan wcześniej zbadała propagację fal w odniesieniu do wczesnego wszechświata i przekonała się o wartości tej pracy. Powiedziała do Toby’ego:

— Jeżeli to jest ścisłe, będzie to jedna z najbardziej błyskotliwych analiz, jakie widziałam.

— Najbardziej błyskotliwy umysł od czasów Einsteina — powiedział Toby szyderczo.

Teraz obraz na ekranie uległ zmianie. Oscylacje stawały się coraz silniejsze. Siobhan odniosła wrażenie, że energia skupia się w jednym miejscu.

Nieoczekiwanie z jądra wytrysnęła jaskrawa kropla światła, niby przerażający brzask wewnątrz materii Słońca. I jak tylko owa kropla światła opuściła jądro, oscylacje niemal zupełnie zanikły.

Eugene przerwał projekcję, pozostawiając świetlny punkt znieruchomiały na krawędzi jądra, ale pod leżącymi powyżej warstwami materii Słońca.

— W tym miejscu mój model anomalii jądra łączy się płynnie z podprogramem określającym zachowanie się wewnętrznej strefy promienistej, rozciągającej się wokół jądra i…

Siobhan pochyliła się do przodu.

— Zaczekaj, Eugene. Co to jest?

Eugene zamrugał.

— Koncentracja masy — powiedział, jak gdyby to było oczywiste. Pokazał wykresy gęstości. — W tym punkcie masa zawarta w granicach trzech odchyleń standardowych od środka ciężkości wynosi dziesięć do potęgi dwudziestej ósmej kilogramów.

Szybko obliczyła w pamięci.

— To około pięciu mas Jowisza.

Eugene zerknął na nią, jakby zaskoczony, że musi wykonywać tak dziecinne przeliczenia.

— Tak, coś koło tego. — Ponownie uruchomił swoją animację.

Świecący kłębek materii unosił się ze środka Słońca w kierunku jego zewnętrznych warstw. Kiedy tak się poruszał, Siobhan ujrzała, jak fale zaburzeń wnikają do wnętrza tej masy, którą w drodze ku powierzchni Słońca poprzedzał ogon, podobny do ogona komety. Ale przypomniała sobie, że przecież obserwuje tę projekcję od końca. W rzeczywistości ów kłębek materii, który zostawiał za sobą ślad zawirowań, przedzierał się do wnętrza Słońca.

Powiedziała:

— Więc to w taki sposób została przebita strefa promienista.

— Właśnie — powiedział Michaił. — Model Eugene’a jest elegancki w tym sensie, że jedna przyczyna tłumaczy wiele skutków.

Kłębek materii dotarł teraz do powierzchni i poruszał się przez fotosferę. Eugene znów zatrzymał animację. Siobhan zobaczyła, że obiekt wynurzył się w pobliżu słonecznego równika.

Zwróciła uwagę na wyświetlaną datę: 4 rok przed Chrystusem.

Eugene powiedział:

— To jest moment zderzenia. Masa obiektu w tym czasie wynosiła mniej więcej dziesięć do potęgi… — Spojrzał na Siobhan. — Około piętnastu mas Jowisza. W miarę wnikania do wnętrza Słońca jego zewnętrzne warstwy były oczywiście odrywane, ale pięć mas Jowisza dotarło do jądra.

Toby Pitt powiedział:

— Piętnaście mas Jowisza. To była planeta — i to ogromna. I dwa tysiące lat temu spadła na Słońce. Czy to właśnie chcesz powiedzieć?

— Niezupełnie — powiedział Eugene. — Znowu postukał palcem w ekran i obraz uległ gwałtownej zmianie. Teraz Słońce było jasną kropką w środku ciemnego ekranu, a orbity planet zaznaczono świecącymi kołami. — W tym miejscu dołączyłem kolejny podprogram do obliczania trajektorii, zgodnie z teorią Newtona. Poprawki relatywistyczne aż do orbity Merkurego nie mają żadnego znaczenia, ale nawet potem są bardzo małe…

Wiedząc, w jakim miejscu i z jaką szybkością ów potężny obiekt uderzył w Słońce, Eugene, korzystając z praw Newtona, obliczył jego tor, aby się dowiedzieć, skąd nadleciał. Świecąca linia wychodząca ze Słońca i przecinająca orbity wszystkich planet opuściła układ słoneczny i znalazła się poza obrębem ekranu. Siobhan zobaczyła, że była tylko nieznacznie zakrzywiona.

Toby powiedział:

— Nie rozumiem. Dlaczego mówisz, że to nie spadło na Słońce?

Siobhan natychmiast wyjaśniła:

— Ponieważ trajektoria jest hiperboliczna. Toby, to ciało poruszało się szybciej niż wynosi słoneczna prędkość ucieczki.

Michaił powiedział złowieszczo:

— To nie spadło na Słońce. Zostało wystrzelone.

Toby otworzył usta i zamknął.

Wydawało się, że Bisesa wcale nie jest zaskoczona.


* * *

Jednobożcy pojawili się jako swego rodzaju reakcja na pełen wzajemnej życzliwości ruch Ekumenów. Fundamentaliści trzech największych światowych religii, judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, zwrócili się ku swym wspólnym korzeniom. Zjednoczyli się pod sztandarem Boga Starego Testamentu, Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba. Jahwe, który jak uważano, pochodził od jeszcze starszego bóstwa imieniem El, boga Kananejczyków.

El był wścibskim bogiem plemiennym, prymitywnym, stronniczym i zbrodniczym. Pod koniec lat dwudziestych jego pierwszym aktem, dokonanym rękami jego współczesnych wyznawców, było zniszczenie Kopuły na Skale, gdy fanatycy w autodestrukcyjnym ataku użyli granatu jądrowego, niszcząc miejsce o wyjątkowym znaczeniu dla co najmniej dwóch spośród trzech światowych religii. Miriam przypomniała sobie, że Bud Tooke uczestniczył w odgruzowywaniu i odbudowie tej budowli.

— Nicolaus, dlaczego chcesz zakłócić prace przy budowie tarczy? Przez cały czas stałeś u mego boku. Czyż nie rozumiesz, jakie to ważne?

— Jeżeli Bóg pragnie, abyśmy spłonęli w ogniu burzy słonecznej, niech tak będzie. A jeżeli zechce nas uratować, niech i tak będzie. Według nas kwestionowanie jego władzy nad nami tym monstrualnym przedsięwzięciem…

— Och, daj spokój — powiedziała zirytowana. — Słyszałam to już przedtem. Wieża Babel w kosmosie, tak? A ty jesteś tym, który ją zburzy. Jakież to nędzne, jakie banalne!

— Miriam, twoje drwiny już mnie nie zranią. Odnalazłem prawdziwą wiarę — powiedział.

Zdała sobie sprawę, że na tym polega prawdziwy problem.

Nicolaus nie był sam. Po 9 czerwca wszystkie główne wyznania, sekty i kulty na całym świecie zanotowały znaczny wzrost nawróceń. W obliczu nadciągającej katastrofy można było oczekiwać, że ludzie będą uciekać do Boga, ale istniała teoria, wciąż kontrowersyjna i przedstawiona jej podczas poufnych rozmów, zgodnie z którą wzrost aktywności Słońca jest skorelowany z impulsami religijnymi ludzi. Wyglądało na to, że intensywny strumień energii, omywający planetę od 9 czerwca, wywoływał drobne zakłócenia skomplikowanych pól bioelektrycznych w ludzkim mózgu, podobnie jak w kablach elektroenergetycznych i komputerowych chipach.

Jeżeli tak było — jeżeli pobudzenie Słońca doprowadziło poprzez długi i skomplikowany łańcuch przyczynowo-skutkowy do zgubnego postanowienia uśmiercenia Miriam przez jej najbliższego współpracownika — cóż to byłaby za ironia losu!

Powiedziała z wściekłością:

— Jeżeli Bóg istnieje, musi się teraz śmiać.

— Co powiedziałaś?

— Nieważne. — Przeszyła ją nagła myśl. — Nicolaus, gdzie spadniemy?

Uśmiechnął się chłodno.

— W Rzymie — powiedział.


* * *

Siobhan zapytała:

— Można określić, skąd przybyła ta samotna planeta? Oczywiście spoza układu słonecznego; poruszała się zbyt szybko, aby mogła być schwytana przez Słońce. Eugene pokazał wyniki dalszych projekcji toru tego ciała w kierunku dalekich gwiazd. Wymieniał współrzędne astronomiczne, ale Siobhan przerwała mu, zwracając się do Michaiła:

— Mógłbyś to przetłumaczyć na jakiś zrozumiały język?

— Aquila — powiedział Michaił. — To przyleciało do nas z gwiazdozbioru Orła. — Gwiazdozbiór ten leżał w pobliżu równika niebieskiego; przechodziła przezeń płaszczyzna Galaktyki. Michaił powiedział: — W rzeczywistości wiemy, że obiekt ten musiał przybyć z gwiazdy Altair. — Altair była najjaśniejszą gwiazdą tego gwiazdozbioru, oddaloną od Ziemi o około szesnaście lat świetlnych.

Eugene zastrzegł:

— Michaił, nie jestem pewien, czy powinniśmy o tym mówić. Projekcja ekstrapolowana w tak odległą przeszłość staje się rozmyta. Błędy…

Michaił powiedział ponuro:

— Mój chłopcze, nie czas na nieśmiałość. Pani profesor, wygląda na to, że ten samotny obiekt wyruszył z orbity wokół Altair. Po tym, jak kilkakrotnie przeleciał w pobliżu innych planet tego systemu, które można zobaczyć w naszych teleskopach, został wyrzucony w przestrzeń kosmiczną. Szczegóły są, rzecz jasna, mało precyzyjne, ale mamy nadzieję, że uda nam się określić je dokładniej.

— A potem — powiedziała Siobhan — został ciśnięty w naszym kierunku.

Toby podrapał się w nos.

— To wydaje się fantastyczne.

Michaił powiedział szybko:

— Rekonstrukcja zdarzeń jest bardzo wiarygodna. Została sprawdzona za pomocą kilku niezależnych metod, w oparciu o liczne źródła danych. Ja sam sprawdzałem rachunki Eugene’a. Są całkowicie wiarygodne.

Bisesa słuchała tego wszystkiego spokojnie, w ogóle nie reagując.

— OK — powiedział Toby. — Więc ta samotna planeta spadła na Słońce. To wydarzenie nadzwyczajne, ale nie bezprecedensowe. Pamiętacie zderzenie komety Shoemakera-Levy’ego z Jowiszem w 1990 roku? I — z całym szacunkiem — co to ma wspólnego z panią porucznik Dutt i jej teoriami o pozaziemskiej interwencji?

Eugene warknął:

— Jesteś takim głupcem, że tego nie widzisz?

Toby wybuchnął:

— Słuchaj no, ty…

Siobhan złapała go za ramię.

— Po prostu nam to wyjaśnij, Eugene. Krok po kroku.

Eugene wyraźnie starał się nie stracić cierpliwości.

— Naprawdę nie pojmujecie, jak bardzo nieprawdopodobny jest taki scenariusz? Tak, istnieją takie samotne planety, które powstają z dala od gwiazd albo opuszczają macierzysty układ gwiazdowy. Tak, może się zdarzyć, że taka planeta przeleci z jednego układu do drugiego. Jest to jednak wysoce mało prawdopodobne. Nasza Galaktyka jest pusta. Gwiazdy są jak ziarnka piasku, oddalone od siebie o całe kilometry. Według mnie szansa, że taka planeta przeleci w pobliżu układu słonecznego, jest jak jeden do stu tysięcy.

— A to ciało nie tylko się do nas zbliżyło — nie tylko przeleciało w pobliżu Słońca — ono trafiło prosto w Słońce, poruszając się po trajektorii, która przechodzi dokładnie przez środek masy Słońca. — Roześmiał się, nie mogąc uwierzyć w ten brak zrozumienia. — Szanse takiego zdarzenia są absurdalnie małe. Żadne naturalne wyjaśnienie nie jest możliwe.

Michaił skinął głową.

— Zawsze uważałem, że Sherlock Holmes ujął to we właściwy sposób. „Kiedy wyeliminujemy to, co niemożliwe, to, co pozostanie, choćby mało prawdopodobne, musi być prawdziwe”.

— Ktoś to uczynił — powoli powiedział Toby. — Tak mówicie. Ktoś celowo wystrzelił wielką planetę prosto w nasze Słońce. Ugodziła nas kula pochodząca od Boga.

Bisesa powiedziała szybko:

— Och, nie sądzę, aby to miało coś wspólnego z Bogiem. — Wstała. — Jeszcze kawy?


* * *

— Nicolaus, twoim celem jest Watykan? — Ale zniszczenia będą znacznie bardziej rozległe. Powracający z orbity samolot kosmiczny miał olbrzymią energię kinetyczną. Wieczne Miasto zostanie zniszczone przez eksplozję o sile porównywalnej z eksplozją małej bomby atomowej. Przedtem nie miała ochoty płakać, ale teraz łzy same napłynęły jej do oczu, nie ze względu na siebie, lecz z powodu zniszczeń, jakie miały nastąpić. — Och, Nicolaus. Cóż za strata! Jaka okropna…

I wtedy bomba wybuchła. Poczuła jakby uderzenie w plecy.

Jeszcze przez pewien czas była przytomna. Nawet mogła oddychać. Kabina ocalała, a jej układy wciąż starały się ją chronić. Ale czuła, że spada, i potworna siła wcisnęła ją głęboko w fotel. Nic nie słyszała; wybuch ją ogłuszył. Zresztą to już nie miało znaczenia.

Spadała w dół, uwięziona w jakimś fragmencie samolotu wyrzuconym wybuchem gdzieś wysoko nad Rzymem.

Nadal nie czuła żadnego gniewu ani strachu. Tylko smutek, że nie ujrzy największego dokonania swego życia. Smutek, że nie dano jej szansy, aby mogła się pożegnać z tymi, których kochała.

Ale była zmęczona. Tak strasznie zmęczona. Teraz to już należało do innych.

W tej ostatniej sekundzie poczuła dotyk czyjejś dłoni. Nicolaus, ostatni ludzki kontakt. Mocno chwyciła tę dłoń. Kiedy wirowanie przybrało na sile, straciła przytomność i nie czuła już nic.

Загрузка...