CZĘŚĆ DRUGA Zwiastuny

8. Powrót do zdrowia

Ktoś walił do drzwi mieszkania.

Bisesa nauczyła się ukrywać swoje reakcje w obecności Myry. Przywoławszy na twarz uśmiech i nie zwracając uwagi na gwałtowne bicie serca, powoli wstała z kanapy i odłożyła magazyn.

Myra spojrzała na nią podejrzliwie. Leżała na brzuchu, oglądając na ściennym ekranie syntetyczną operę mydlaną. Bisesa pomyślała, że w oczach tej ośmiolatki maluje się wyraz głębokiego, zbyt głębokiego zrozumienia. Myra wiedziała, że kilka dni temu ze światem stało się coś dziwnego, ale przede wszystkim dziwne było to, że jej matka jest tutaj. Między nimi istniało coś w rodzaju porozumienia, jakby spisku. Zachowywały się normalnie i może ostatecznie kiedyś to wszystko okaże się normalne, taką żywiły niewypowiedzianą nadzieję.

Bisesa mogła wydać ciche polecenie Arystotelesowi, aby część drzwi stała się przezroczysta. Ale jako oficer brytyjskiej armii, przeszkolony w zakresie techniki walki, nigdy do końca nie ufała elektronicznym zmysłom i dla pewności wyjrzała przez staromodnego judasza.

To była tylko Linda. Bisesa otworzyła drzwi.

Linda była niską, krępą, rozsądnie wyglądającą dziewczyną. Miała dwadzieścia dwa lata, była kuzynką Bisesy i studiowała etykę biosferyczną w Imperial College. Przez ostatnie dwa lata pełniła rolę opiekunki Myry podczas długich delegacji zagranicznych Bisesy. Trzymała w dłoniach dwie wypchane papierowe torby z artykułami spożywczymi, a u jej stóp stały jeszcze dwie; pociła się obficie.

— Przepraszam, że kopnęłam drzwi nogą — powiedziała. — Myślałam, że te cholerne torby pękną.

— No ale udało ci się. — Bisesa wpuściła Lindę do środka i starannie zamknęła drzwi.

Zaniosły zakupy do małej kuchni. Większość tego, co Linda przyniosła, to były podstawowe produkty żywnościowe: mleko, chleb, substancje białkowe, trochę przywiędłych jarzyn i cętkowane jabłka. Linda przeprosiła za tak skromne zakupy, ale mogło być gorzej. Bisesa, która wytrwale śledziła napływające wiadomości, wiedziała, że Londyn jest bliski wprowadzenia ścisłego racjonowania żywności.

Rozpakowywanie zakupów miało dla Bisesy dziwnie nostalgiczny charakter: było czymś, co robiła w piątkowe wieczory z matką, która robiła „wielkie zakupy” pod koniec długiego tygodnia wypełnionego pracą na roli. Teraz rodzinne zwyczaje uległy zmianie, większość zakupów zamawiało się zdalnie. Ale po dziewiątym czerwca służby transportowe i dostawcze wciąż były sparaliżowane i wszyscy musieli osobiście odwiedzać sklepy i poddawać się rytuałowi chodzenia z wózkiem i stania w kolejce do kasy.

Dla Lindy było to nowe doświadczenie i głośno narzekała.

— Nie uwierzyłabyś, jakie są wszędzie kolejki. Przy stoiskach z mięsem stoją bramkarze. Całe szczęście, że już działają kasy i minął czas ręcznie wypełnianych rachunków. Ale mnóstwo ludzi nadal nie jest w stanie się dopchać. — Od dnia dziewiątego czerwca często spotykanym widokiem była charakterystyczna blizna na przedramieniu u kogoś, kto musiał wymienić wszczepiony chip identyfikacyjny, ponieważ oryginał został owego dnia wymazany i spalony przez rozszalałe Słońce.

— Wciąż nie ma wody mineralnej — powiedziała Bisesa.

— Nie, jeszcze nie — potwierdziła Linda. Z namysłem przekręciła kran nad kuchennym zlewem, ale bez rezultatu. Burza słoneczna wywołała powstanie prądów w liczącym setki kilometrów przestarzałym układzie rurociągów w Londynie. Więc nawet kiedy uruchomiono pompy, woda nadal nie dochodziła do wielu części miasta i tak miało być, dopóki inżynierowie i ich „inteligentne” małe roboty, przypominające kształtem krety, ponownie nie doprowadzą do porządku całej sieci. Linda westchnęła. — Wygląda na to, że znów będzie potrzebny hydrant.

W tym momencie w rogu ściennego ekranu widać było obraz Londynu z lotu ptaka, na który nałożono mapę konturową przedstawiającą miejsca awarii sieci elektrycznej, kilka iskierek oznaczało zamieszki, plądrowanie i inne niepokoje społeczne. Niebieskie gwiazdki oznaczały położenie hydrantów, z których większość znajdowała się nad brzegami Tamizy. Bisesę dziwnie poruszyły te dowody odporności starego miasta. Na długo przed tym, jak Rzymianie odkryli Londyn, Celtowie w swych wiklinowych łodziach łowili ryby w Tamizie, a teraz, podczas tego dwudziestopierwszowiecznego kryzysu, mieszkańcy Londynu znów zwrócili się ku swej rzece.

Linda popatrzyła na pokryte odciskami dłonie.

— Wiesz, Bis, dam sobie radę z zakupami. Ale bardzo by mi się przydała pomoc przy noszeniu wody.

— Nie — natychmiast powiedziała Bisesa. — Po zastanowieniu potrząsnęła głową. — Przepraszam. — Zerknęła na Myrę, która znów była pochłonięta krzykliwą operą mydlaną rozgrywającą się na ekranie. — Jeszcze nie jestem gotowa, aby wyjść na zewnątrz.

Linda, wciąż rozpakowując zakupy, powiedziała tonem rozmyślnie niedbałym:

— Pytałam Arystotelesa o radę.

— W jakiej sprawie?

— Chodzi o agorafobię. Jest bardziej powszechna, niż myślisz. Skąd mogłabyś wiedzieć, czy ktoś jest więźniem we własnym domu? Nigdy się z kimś takim nie zetknęłaś! Ale istnieją metody lecznicze. Grupy wsparcia…

— Lin, doceniam twoją troskę. Ale ja nie cierpię na agorafobię. I nie oszalałam.

— Więc co…

Bisesa odparła nieprzekonywająco:

— Po prostu potrzebuję więcej czasu.

— Jeżeli będziesz mnie potrzebować, zawsze tu jestem.

— Wiem…

Bisesa powróciła do obserwowania Myry i ekranu.


* * *

Może nie była szalona. Ale nie mogła wyjaśnić Lindzie żadnych dziwnych zdarzeń, jakich była uczestnikiem.

Nie mogła wyjaśnić, jak wraz ze swoją jednostką sił pokojowych była na patrolu w Afganistanie, jak nagle została ciśnięta przez mury czasu i przestrzeni, jak nauczyła się organizować swoje nowe życie na owej dziwnej mozaice odmienionej Ziemi, którą nazwali Mirem, i w jaki sposób powróciła do domu, doświadczając jeszcze dziwniejszych wizji.

I nie mogła swej kuzynce wyjaśnić szczegółu najdziwniejszego ze wszystkich: jak mogła być na służbie w Afganistanie 8 czerwca 2037 roku, a już następnego dnia, w dniu burzy słonecznej, znalazła się tutaj, w Londynie, choć z jej wspomnień wynikało, że między tymi dwoma wydarzeniami minęło ponad pięć lat.

Przynajmniej powróciła do swojej córki, Myry, chociaż myślała, że już ją utraciła. Ale jej Myra była starsza tylko o jeden dzień, choć dla Bisesy minęło pięć długich lat. A Myra, która przyglądała się matce badawczym spojrzeniem zaniedbanego dziecka, z pewnością widziała we włosach Bisesy pasma siwizny i głębokie zmarszczki wokół jej oczu. Był między nimi dystans, który może nigdy nie zniknie.

Wyrwano ją z dawnego życia w sposób tak gwałtowny, że nie mogła się pozbyć lęku, iż wszystko to może się powtórzyć. I dlatego nie była w stanie opuścić mieszkania. To nie był lęk przed otwartą przestrzenią, ale lęk, że może utracić Myrę.

Po kilku minutach wyszeptała polecenie skierowane do Arystotelesa, który podjął poszukiwania w bankach informacji i w bazach danych, które mu zleciła.

W dniu 9 czerwca miała miejsce ogólnoświatowa katastrofa, najgorsza burza słoneczna, jaka kiedykolwiek nawiedziła układ słoneczny, i potężne układy Arystotelesa ledwie dawały sobie radę z zalewem słów i obrazów. Ale choć Arystoteles starał się, jak mógł, nie znalazł ani jednej wzmianki na temat srebrzystej kuli, którą Bisesa zauważyła nad Londynem owego ranka; tego obiektu, który jej towarzysze na Mirze zwykli nazywać Okiem. Nawet takiego dnia jak ów 9 czerwca coś takiego unoszącego się w powietrzu nad miastem powinno stanowić niezwykły widok, jak jedyne w swoim rodzaju UFO, i stać się przedmiotem tysięcy doniesień. Ale nikt inny go nie widział.

Fakt, że tylko ona widziała Oko, przeraził Bisesę śmiertelnie. Musiało to bowiem oznaczać, że oni. Pierworodni, istoty stojące za Okiem i wszystkim, co się przydarzyło jej samej i jej światu, czegoś od niej chcieli.

9. Lądowanie na Księżycu

Trzeciego dnia podróży Księżyc wydawał się ogromny na tle czarnego nieba.

Siobhan musiała się pochylić, żeby wyjrzeć przez małe okienko Komarowa, wykonane z wytrzymałego, poznaczonego uderzeniami mikrometeorytów szkła. Ale gdy zobaczyła ostro zarysowany sierp Księżyca, poczuła dreszcz zachwytu. Jakie to dziwne, pomyślała. Pośród szarości tego lotu — obrzydliwego jedzenia, choroby kosmicznej i ponurej konstrukcji toalet zaprojektowanych dla stanu nieważkości — oto sam Księżyc wypłynął z mroku, aby ją powitać, przedzierając się do jej świadomości, pełen zimnego, przytłaczającego wdzięku.

A mimo to najcudowniejsze ze wszystkiego było to, że nawet tutaj, w kabinie pasażerskiej promu kosmicznego Komarow kursującego między Ziemią i Księżycem, jej telefon komórkowy wciąż działał.


* * *

— Perdito, poproś profesora Grafa, żeby Bill Carel objął nadzór nad moimi badaniami. — Bill był jednym ze słuchaczy studiów magisterskich i zajmował się analizą spektralną ciemnej energii. Nieznośny, lecz bardzo uzdolniony Bill był wart zachodu; miała nadzieję, że stary Joe Graf sam dojdzie do tego wniosku. — I poproś go, żeby zajął się korektą mojego ostatniego artykułu do publikacji w Astrophysical Journal. Wie, o co chodzi. Co jeszcze? Kiedy ostatnio używałam samochodu, nadal sprawiał kłopoty. — Wielki szok związany z 9 czerwca był traumatyczny zarówno dla maszyn, jak i dla ludzi; nawet w kilka miesięcy później wiele z nich z trudem dochodziło do siebie. — Prawdopodobnie będzie to wymagało jeszcze trochę czasu… Co jeszcze?

— Masz umówioną wizytę u dentysty — powiedziała córka.

— Rzeczywiście. Niech to licho. Odwołaj ją, proszę. — Dotknęła językiem zęba, z którym miała kłopoty, i zaczęła się zastanawiać, jaki jest poziom dentystyki na Księżycu.

Jej studenci, jej samochód, jej zęby. Te fragmenty jej życia z Milton Keynes, gdzie zajmowała stanowisko na otwartym uniwersytecie, wydawały się absurdalne w tym miejscu, między dwoma ciałami niebieskimi. A mimo to, kiedy ta cała panika minie, życie będzie toczyć się dalej; musi się skoncentrować, aby trzymać to wszystko w garści, bo to było jej życie, do którego miała wrócić.

Ale oczywiście Perdita nie interesowała się rutynowymi sprawami.

Twarz córki na maleńkim ekranie telefonu była zamazana wskutek zakłóceń, ale połączenie było znośne. Siobhan nie miała zamiaru uskarżać się na takie drobne niedoskonałości funkcjonowania systemu telekomunikacyjnego, który łączył dwie osoby znajdujące się w dwu różnych światach, a jak chlubili się dostawcy tych usług, wkrótce ich sieć dotrze także do Marsa. Ale opóźnienie sprawiało dziwne wrażenie i uświadamiało jej, że znalazła się tak daleko od domu, że nawet światło potrzebowało zauważalnego odstępu czasu, aby dotrzeć do córki. Wkrótce znowu wrócił temat bezpieczeństwa Siobhan.

— Naprawdę nie musisz się martwić — powiedziała Siobhan do córki. — Otaczają mnie wyjątkowo kompetentni ludzie, którzy wiedzą dokładnie, co robić, abym była cała i zdrowa. Prawdopodobnie będę bezpieczniejsza na Księżycu niż w Londynie.

— Bardzo w to wątpię — powiedziała Perdita lekko urażonym tonem. — Nie jesteś Johnem Glennem, mamo.

— Nie, ale nie muszę. — Siobhan opanowała uczucie irytacji. Mam tylko czterdzieści pięć lat! Ale, pomyślała zawstydzona, kiedy miała dwadzieścia lat, czyż ona sama nie traktowała w taki sam sposób swojej matki?

— A poza tym te słoneczne rozbłyski — powiedziała Perdita. — Czytałam o tym.

— Tak jak większość ludzi od czerwca tego roku, jak sądzę — sucho odparła Siobhan.

— Astronauci znajdują się poza atmosferą ziemską i polem magnetycznym Ziemi. Więc nie są osłonięci tak, jak byliby na Ziemi.

Siobhan przesunęła telefon, żeby pokazać Perdicie wnętrze kabiny. Była na tyle obszerna, że mogła pomieścić osiem osób, ale jeśli nie liczyć jej samej, była pusta; miała masywne ściany, których grubości dowodziła głębokość gniazd okiennych.

— Widzisz? — Walnęła w ścianę. — Pięć centymetrów aluminium i wody.

— To niewiele pomoże, jeśli walnie coś wielkiego — zauważyła Perdita. — W 1972 roku potężny rozbłysk nastąpił zaledwie kilka miesięcy po powrocie statku Apollo 16 z Księżyca. Gdyby zastał astronautów na powierzchni Księżyca…

— Ale ich tam wtedy nie było — powiedziała Siobhan. — I wówczas nie istniało nic takiego jak prognozowanie pogody słonecznej. Gdyby istniało jakiekolwiek ryzyko, nie pozwoliliby mi lecieć.

Perdita chrząknęła.

— Ale teraz Słońce jest niespokojne, mamo. Od 9 czerwca minęły tylko cztery miesiące i nadal nikt nie wie, co było tego przyczyną. Kto może powiedzieć, czy meteorologowie mają pojęcie, co się właściwie dzieje?

— No cóż — trochę cierpko powiedziała Siobhan — po to właśnie jadę na Księżyc, żeby się dowiedzieć. I lepiej, żebym już wróciła do roboty, kochanie… — Pożegnawszy się i przekazawszy pozdrowienia dla matki, Siobhan rozłączyła się. Kiedy skończyła rozmawiać, poczuła lekką ulgę.

Oczywiście podejrzewała, że prawdziwym problemem Perdity dotyczącym jej misji wcale nie było bezpieczeństwo. Była nim zazdrość. Perdita nie mogła znieść, że jest tam jej matka, a nie ona. Z uczuciem podszytego skruchą triumfu Siobhan spojrzała przez okno na wyłaniający się Księżyc.

Siobhan była dzieckiem lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Pierwsze wyprawy ludzi na Księżyc zakończyły się dwadzieścia lat przed jej urodzeniem. Zawsze traktowała materiały misji Apollo, ziarniste filmy przedstawiające młodych astronautów z flagami i w sztywnych skafandrach ciśnieniowych, oraz niewiarygodnie prymitywną technologię jako przejaw szaleństwa lat dawno minionej zimnej wojny, szału wywołanego UFO i podziemnymi wyrzutniami rakietowymi, ukrytymi w Kansas pod polami kukurydzy.

Kiedy na początku stulecia po obu stronach Atlantyku rozważano powrót na Księżyc, na Siobhan znowu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nawet kiedy była studentką, cały ten projekt wydawał się jej synekurą dla kolesiów, rozmaitych lotników i inżynierów, próbą zdobycia władzy i bogactwa przez kompleks wojskowo-przemysłowy, a cele naukowe stanowiły w najlepszym razie listek figowy, jak zawsze w wypadku kosmicznych lotów załogowych.

Ale ponowne zainteresowanie badaniem kosmosu pobudziło wyobraźnię nowego pokolenia — musiała przyznać, że także jej własnego — i rozwijało się szybciej, niż ktokolwiek śnił.

Do roku 2012 zbudowano nową flotę statków kosmicznych podobnych do Apolla. Chociaż sędziwe statki kosmiczne Sojuz nadal kursowały między Ziemią a Międzynarodową Stacją Kosmiczną, piękne, lecz pełne wad wahadłowce poszły do lamusa. W międzyczasie flotylla statków badawczych i sond bezzałogowych wyruszyła na Księżyc i na Marsa, jak również do bardziej odległych i ambitnych celów; przekuwając miecze na lemiesze, wykorzystano przestarzały system obronny o nazwie Likwidator, aby sporządzić mapę całego układu słonecznego. Siobhan wiedziała, że wyniki naukowe tych misji były wartościowe, chociaż układ słoneczny nie należał do dziedziny jej badań, ale było irytujące, że większość ludzi nawet nie wiedziała o istnieniu wielkich teleskopów kosmologicznych, takich jak sonda kwintesencyjna do pomiaru anizotropii promieniowania tła, której wyniki stanowiły pożywkę jej własnej kariery.

Kiedy wszystko to odeszło w przeszłość, kiedy stopniowo połączyły się programy kosmicznych lotów załogowych, amerykański i euroazjatycki, w roku 2015 ludzie wielu różnych narodowości znów stanęli na Księżycu. W 2037 roku ludzie nieprzerwanie panowali na Księżycu od blisko dwudziestu lat, a w bazie Clausiusa i w innych miejscach przebywało około dwustu kolonistów.

A zaledwie cztery lata temu pierwsi badacze na pokładzie statku kosmicznego Aurora I dotarli do Marsa. Nawet największy sceptyk musiał przyjąć wiwatami spełnienie tego pradawnego marzenia.

Jej misja była poważna: zgodnie z uprzejmie sformułowanym poleceniem premiera Eurazji jej zadaniem było zorientowanie się, co się dzieje ze Słońcem i czy Ziemia stoi wobec perspektywy powtórki 9 czerwca. Ale skutek był taki, że ona, Siobhan McGorran, dziecko Belfastu, została wystrzelona w kierunku Księżyca w czworonożnym pojeździe, który wyglądał jak udoskonalona wersja owych starych modułów księżycowych programu Apollo. Jakie to cudowne. Nic dziwnego, że Perdita pozieleniała z zazdrości.


* * *

Z przodu kabiny otworzyły się drzwi. Do środka wpłynął kapitan wahadłowca i wślizgnął się na puste siedzenie. Siobhan cicho wydała Arystotelesowi polecenie, by wyłączył rozmieszczone wokół niej ekrany.

Mario Ponzo był Włochem. Miał około pięćdziesięciu lat i sądząc po potężnej masie, jaka wypełniała brzuszną część jego kombinezonu, był zaskakująco przysadzisty jak na pilota statku kosmicznego.

Powiedział:

— Przykro mi, że nie starczy nam czasu na dłuższą pogawędkę, pani profesor. — Miał amerykański akcent, będący pozostałością z Houston, gdzie ten rodowity Rzymianin odbywał szkolenie w ośrodku kontroli lotów kosmicznych NASA. — Mam nadzieję, że Simon zaopiekował się panią jak należy.

— Tak, dziękuję. — Zawahała się. — Jedzenie jest trochę bez smaku, prawda?

Mario wzruszył ramionami.

— Obawiam się, że to skutek stanu nieważkości. Ma to jakiś związek z równowagą płynów w organizmie. To prawdziwa tragedia dla wszystkich włoskich astronautów!

— Ale spałam tu lepiej niż kiedykolwiek od czasów dzieciństwa.

— Cieszę się. W rzeczywistości po raz pierwszy robimy kurs tylko z jednym pasażerem…

— Tak myślałam.

— Ale to w jakimś sensie odpowiednie, bo ostatni lot Włodzimierza Komarowa także był samotny.

— Komarowa? A… tak. To jego imieniem nazwano ten wahadłowiec.

— Właśnie. Komarow to bohater, a dla Rosjan, którzy mają wielu bohaterów, to coś znaczy. Pilotował statek kosmiczny Sojuz podczas jego pierwszej misji. Zginął, kiedy podczas wchodzenia w atmosferę jego systemy zawiodły. Jednak czyni go bohaterem to, że wszedł na pokład tego statku, prawie na pewno wiedząc, jak poważne mogą być wady tego nie wypróbowanego dotąd pojazdu.

— Więc wahadłowiec nazwano imieniem zmarłego kosmonauty. Czy to jest zły omen?

Uśmiechnął się.

— Wygląda na to, że daleko od Ziemi ulegamy różnym przesądom, pani profesor. — Zerknął na puste ekrany. — Wie pani, nie przywykliśmy tutaj do tajemnic. Nie zachęcają nas do tego. Musimy działać razem, żeby przeżyć. Tajemnice są destrukcyjne, wpływają źle na morale. A pani misję i tak spowija zasłona milczenia.

— Rozumiem — powiedziała ostrożnie.

Potarł brodę pokrytą trzydniowym zarostem; powiedział, że ma taki dziwny zwyczaj, iż nie goli się w przestrzeni kosmicznej, aby oszczędzić sobie kłopotów z włosami unoszącymi się w całej kabinie.

— Chodzi nie tylko o to — powiedział — że łącza telekomunikacyjne między Ziemią a Księżycem są bardzo wąskie. To wąskie gardło. Gdybym chciał zapobiec wyciekowi poufnych informacji do globalnej sieci, Księżyc byłby do tego doskonałym miejscem.

Oczywiście miał rację. Głównym powodem jej podróży była łatwość utrzymania w tajemnicy rozmów prowadzonych na Księżycu, nie zaś sprowadzenie na Ziemię przebywających tam specjalistów.

Powiedziała:

— Ale wiesz, że jestem wysłanniczką samego premiera Eurazji. Z pewnością rozumiesz, że ograniczenia dotyczące bezpieczeństwa, którym muszę się podporządkować, pochodzą ze znacznie wyższego szczebla niż ten, który sama reprezentuję. — Więc mnie nie sonduj, dodała w myśli. Obróciła się do ekranów. — I jeśli nie masz nic przeciwko temu…

— Dalsza praca? Myślę, że na to jest już trochę za późno. — Wyjrzał przez okienko.

Obraz wyłaniającego się Księżyca zniknął, zastąpiony przez pokrytą cętkami czerń i bladobrązową poświatę, która przemknęła za oknem.

Mario powiedział cicho:

— Pani profesor, patrzy pani na krater Claviusa.

Patrzyła. Krater Claviusa położony na południe od krateru Tycho stanowił zagłębienie tak ogromne, że jego dno wydawało się wypukłe, podkreślone przez krzywiznę samego Księżyca. Kiedy wahadłowiec obniżył lot, zaczęła rozróżniać mniejsze kratery na tym olbrzymim dnie, kratery rozmaitych rozmiarów, kratery zachodzące na siebie aż do granic pola widzenia. Był to dziwny, poszarpany krajobraz, jak pole bitwy wielkiej wojny. Ale z cienia rzucanego przez ścianę krateru właśnie wyłoniła się cienka, świecąca linia, niby złota nić ułożona na szarej tarczy Księżyca. To musi być Proca, nowy elektromagnetyczny system startowy, jeszcze niedokończony, ale już było widać potężną szynę ponad kilometrowej długości. Nawet stąd można było dostrzec, że ludzkie ręce zostawiły ślad na tarczy Księżyca.

Mario obserwował jej reakcje.

— Robi wrażenie, prawda? — I opuścił kabinę, aby zająć się procedurą lądowania.

10. Pierwszy kontakt

Bazę Claviusa zbudowano wokół trzech wielkich nadmuchanych kopuł. Połączone przezroczystymi przejściami i podziemnymi tunelami kopuły były pokryte księżycowym pyłem dla ochrony przed światłem słonecznym, promieniami kosmicznymi oraz innymi paskudztwami z przestrzeni kosmicznej. W rezultacie kopuły widziane z góry wydawały się częścią księżycowego krajobrazu, jak gdyby wypączkowały z szarobrązowego regolitu.

Wahadłowiec Komarow wylądował bez ceremonii pół kilometra od kopuł. Pył, który wzbił podczas lądowania, opadł z niepokojącą szybkością na pozbawiony atmosfery Księżyc. Nie było tam żadnego lądowiska, tylko liczne płytkie kratery wydrążone podmuchem, ślady wielu startów i lądowań.

Przezroczyste przejście wiło się do śluzy wahadłowca. Eskortowana przez kapitana Ponzo, z „inteligentną” walizeczką toczącą się z tyłu, Siobhan zrobiła pierwsze kroki na sennej powierzchni Księżyca.

Wskutek zniekształcenia przez przezroczyste, zakrzywione ściany przejścia powierzchnia globu na pierwszy rzut oka wydała jej się lekko pofałdowana. Wszystkie krawędzie były zaokrąglone przez wszechobecny pył, wynik trwającego przez całe eony bombardowania meteorytami. Pomyślała, że wygląda to prawie jak pole śniegowe. Cienie nie były całkiem czarne, jak sobie wyobrażała, lecz rozmyte przez odbitą od Ziemi poświatę. Nie powinna być zaskoczona: choć światło odbite od tej pozbawionej życia ziemi było ciemne, przecież było światłem Księżyca oświetlającym Ziemię od chwili wielkiego zderzenia, które ukształtowało te dwa światy. Tak więc Siobhan kroczyła w świetle Księżyca. Ale ten skrawek globu był wypełniony pojazdami, zbiornikami paliwa, bunkrami ratunkowymi i stosami sprzętu; to był krajobraz ukształtowany przez człowieka.


* * *

Przejście kończyło się na małej, blokowej konstrukcji. Siobhan i Mario zjechali windą do podziemnego tunelu. Czekał tam na nich otwarty wózek kolei jednoszynowej. Zdała sobie sprawę, że wózek może pomieścić dziesięć osób, czyli pełny skład wahadłowca obejmujący ośmiu pasażerów i dwóch członków załogi oraz ich bagaż.

Wózek bezszelestnie ruszył.

— Napęd indukcyjny — powiedział Mario. — Ta sama zasada co w Procy. Nieustanne światło słoneczne i mała siła ciążenia. Fizyka, jaka się za tym kryje, mogła zostać wymyślona specjalnie dla warunków panujących na Księżycu.

Tunel był wąski, oświetlony lampami fluoroscencyjnymi, a skalne ściany znajdowały się tak blisko, że wyciągnąwszy rękę, mogłaby ich dotknąć, i to nie narażając się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo, ponieważ szybkość wózka tylko nieznacznie przekraczała szybkość piechura. Z dala od Ziemi przyswajała sobie tę lekcję: wszystko robiło się powoli i z rozmysłem.

Przy końcu tunelu znajdowała się śluza powietrzna i coś, co Mario nazywał „śluzą pyłową”, małe pomieszczenie zaopatrzone w szczotki, węże próżniowe oraz inne urządzenia do czyszczenia skafandrów kosmicznych i ludzi z przyklejającego się do nich pyłu księżycowego. Ponieważ Mario i Siobhan nie przebywali na powierzchni, mogli tędy przejść dosyć szybko.

Na wewnętrznych drzwiach śluzy powietrznej znajdowała się duża tablica z napisem:


WITAMY W BAZIE CLAVIUSA

KORPUS TECHNIKI ASTRONAUTYCZNEJ USA


Przeczytała wykaz współpracujących organizacji, od NASA i sił powietrznych Stanów Zjednoczonych do Boeinga i rozmaitych prywatnych przedsiębiorstw. Widniały tam także jakby niechętne podziękowania dla organizacji euroazjatyckich, japońskich, panarabskich, panafrykańskich i innych, które wyłożyły ponad połowę pieniędzy na ten zarządzany przez Amerykanów projekt.

Dotknęła małej kokardy stanowiącej logo Brytyjskiej Agencji Kosmicznej. W ostatnich latach Brytyjczycy odkryli ducha robotyki i miniaturyzacji, a zdominowany przez maszyny okres wcześniejszych badań Księżyca i Marsa stanowił dni chwały Agencji i jej inżynierów. Ale ów okres był krótki i już się skończył.

Mario złowił jej spojrzenie i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Tacy są Amerykanie. Nigdy nie doceniają innych.

— Ale oni byli tu pierwsi — zauważyła.

— Och tak, nie da się zaprzeczyć.

Wewnętrzne drzwi otworzyły się i ukazał się niski, krępy mężczyzna, który jej oczekiwał.

— Pani profesor McGorran? Witam na Księżycu. — Rozpoznała go natychmiast. Był to pułkownik Burton Tooke z sił powietrznych Stanów Zjednoczonych, dowódca bazy. Miał około pięćdziesięciu lat, był ostrzyżony na jeża i był od niej o dobrą głowę niższy. Rzucił jej rozbrajający, szczerbaty uśmiech. — Proszę mi mówić Bud — powiedział.

Siobhan pożegnała się z Mariem, który wracał do wahadłowca, „gdzie łóżka są miększe niż cokolwiek w Claviusie”, jak twierdził.

Bud Tooke poprowadził Siobhan schodami do wnętrza kopuły, z łatwością radząc sobie z jedną szóstą ziemskiej siły ciążenia. Szli długim, wąskim, pozbawionym sufitu korytarzem. Kilka metrów nad głową widziała gładki plastik, ale obszar poniżej był pełen przejść i przepierzeń. Wszędzie panowała cisza, światła były przyciemnione; poza nimi nikt się nie poruszał.

Powiedziała cicho:

— Tak chyba powinno być, że kiedy ktoś zjawia się w miejscu tak tajemniczym jak Księżyc, wokół panuje cisza i półmrok.

Kiwnął głową.

— Jasne. Mam nadzieję, że wkrótce przyzwyczaisz się do księżycowej różnicy czasu. Tutaj jest w rzeczywistości druga w nocy. Sam środek nocy.

— Czasu księżycowego?

— Czasu Houston.

Dowiedziała się, że jest to tradycja sięgająca czasów pierwszych astronautów. którzy podczas swych pełnych przygód podróży mierzyli czas wedle zegarów własnych domów w Teksasie; był to hołd złożony tym pionierom astronautyki.

Dotarli do rzędu zamkniętych drzwi. Nad nimi świecił na różowo mały neon PIERWSZY KONTAKT. Bud otworzył na chybił trafił jedne z drzwi, za którymi znajdował się mały pokój, i Siobhan zajrzała do środka. Stało tam łóżko, które można było rozłożyć, żeby służyło dla dwóch osób, stół, krzesło i podstawowe wyposażenie, w tym nawet mały segment zawierający prysznic i toaletę.

— To niezupełnie hotel. I nie ma tu żadnej obsługi. — Bud powiedział to z rezerwą. Niektóre VIP-y w tym momencie wpadały we wściekłość, żądając pięciogwiazdkowych luksusów, do których przywykły.

Siobhan powiedziała stanowczo:

— W porządku. Co to znaczy „pierwszy kontakt”?

— To pierwsze słowa, jakie na Księżycu wypowiedział Buzz Aldrin, w chwili gdy moduł księżycowy Apolla dotknął powierzchni globu. Wydają się odpowiednie dla kwater naszych gości. — Wepchnął jej bagaż do pokoju, a „inteligentna” walizeczka, czując, że jej podróż dobiegła końca, otworzyła się. Bud powiedział: — Siobhan, zarządziłem odprawę, o którą prosiłaś, na dziesiątą rano miejscowego czasu. Sprowadzono tu wszystkich uczestników, w szczególności Manglesa i Mantynowa z bieguna południowego.

— Dziękuję.

— Do tej chwili jesteś panią swego czasu. Odpocznij, jeśli masz ochotę. Ale właśnie nadeszła pora, kiedy robię inspekcję tej nory. Będzie mi miło, jeśli zechcesz mi towarzyszyć. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Jestem żołnierzem, przywykłem do bezsennych nocy. Poza tym potrzebuję wymówki, żeby dobrze wszystko obejrzeć, kiedy nikt mi nie przeszkadza.

— Naprawdę powinnam popracować. — Z miną winowajczyni zerknęła na swój otwarty bagaż, ubrania i zwinięte elastyczne ekrany. Ale głowę miała wypełnioną faktami dotyczącymi Słońca i słonecznych burz.

Przyjrzała się Budowi. Ubrany w nieoznakowany kombinezon stał z założonymi rękami i twarzą przyjacielską, lecz pozbawioną wyrazu. Wygląda jak klasyczny żołnierz zawodowy, pomyślała, dokładnie tak, jak sobie wyobrażała dowódcę bazy na Księżycu. Ale jeśli miała zrealizować swoją misję, będzie uzależniona od jego pomocy.

Postanowiła mu zaufać.

— Nie wiem nic na temat przebywających tutaj ludzi. Jak żyją, o czym myślą. Może taki obchód pomógłby mi się zorientować.

Kiwnął głową z aprobatą.

— Mały rekonesans przed bitwą na pewno nie zaszkodzi.

— No, nie ujęłabym tego w taki sposób… — Poprosiła o piętnaście minut czasu, by się odświeżyć.

Szybko obeszli kopułę dookoła. Powietrze wypełniał dziwny zapach, jakby prochu strzelniczego albo palących się liści. Bud powiedział, że to pył księżycowy, który po raz pierwszy od miliardów lat miał kontakt z tlenem. Architektura budowli była prosta i funkcjonalna, miejscami ozdabiały ją amatorskie rysunki, w których dominował kontrast między księżycową szarością a zielenią ziemskiego życia.

Trzy kopuły tworzące bazę Claviusa nosiły nazwy: Artemida, Selena i Hekate.

— Greckie imiona?

— Dla Greków Księżyc stanowił jedność: Artemida to księżyc przybywający, Selena to pełnia, a Hekate to księżyc ubywający. Ta kopuła, która obejmuje większość naszej przestrzeni życiowej, to Hekate. Ponieważ przez połowę czasu pozostaje w półmroku, taka nazwa wydaje się bardzo odpowiednia.

Poza kwaterami dla dwustu ludzi Hekate zawierała aparaturę do uzdatniania i recyklingu powietrza, mały szpital, pomieszczenia szkoleniowe, a nawet teatr, otwartą arenę, wyrzeźbioną, jak powiedział Bud, w naturalnym księżycowym kraterze.

— Zwykłe amatorskie przedstawienia. Ale jak możesz sobie wyobrazić, są bardzo popularne. Balet także ma powodzenie.

Wbiła wzrok w jego wygoloną głowę.

— Balet?

— Wiem, wiem. To nie to, czego mogłabyś się spodziewać po siłach powietrznych. Ale naprawdę musisz zobaczyć entre-chat, wykonane w warunkach księżycowej siły ciążenia. — Przyjrzał się jej uważnie. — Siobhan, mogłabyś myśleć, że żyjemy zagrzebani w dziurze w ziemi. Ale to jest inny świat, zupełnie inny. Zmienia ludzi. Zwłaszcza dzieci. Zobaczysz, jeśli będziesz miała czas.

— Mam nadzieję.

Przeszli przez niski tunel o nieprzezroczystych ścianach do kopuły o nazwie Selena. Była znacznie bardziej otwarta niż Hekate, większa część dachu była przezroczysta, dzięki czemu do środka wpadało światło słoneczne. I tutaj, na długich grządkach rosły rozmaite rośliny. Siobhan rozpoznała rzeżuchę, kapustę, marchew, groch, a nawet ziemniaki. Ale rośliny te były zanurzone w płynie. Grządki były połączone rurami i słychać było nieustanny szum wentylatorów i pomp oraz syk nawilżaczy powietrza. Przypomina to wielką, niską szklarnię, pomyślała Siobhan, a złudzenie psuło jedynie czarne niebo i lśnienie płynu tam, gdzie powinna być ziemia. Ale wiele grządek było pustych.

— Więc stosujecie kulturę wodną — powiedziała.

— Tak. I wszyscy tutaj jesteśmy wegetarianami. Upłynie dużo czasu, zanim zobaczysz na Księżycu świnię, krowę czy kurę. Ale nie chciałbym zanurzyć palca w tym płynie.

— Nie?

Pokazał na pomidory.

— Rosną na niemal czystym moczu. A ten groch unosi się na stężonych odchodach. Wszystko, co możemy zrobić, to perfumować je. Oczywiście większość tych roślin to organizmy zmodyfikowane genetycznie. Rosjanie niemało uczynili w tej dziedzinie, hodując rośliny, które potrafią zamknąć pętlę recyklingu tak oszczędnie, jak to możliwe. A rośliny muszą się przystosować do panujących tutaj szczególnych warunków: małej siły ciążenia, wrażliwości na ciśnienie i temperaturę, poziomu promieniowania. — Kiedy mówił o sprawach związanych z rolnictwem, jego głos przybrał wyraźniejszy akcent; pomyślała, że brzmi jak ktoś ze stanu Iowa, głos chłopca ze wsi oderwanego od rodzinnego domu.

Wpatrywała się w niewinnie wyglądające rośliny.

— Wyobrażam sobie, że niektórzy się nimi brzydzą.

— Można to przezwyciężyć — powiedział Bud. — A ci, którzy nie potrafią, wracają. Poza tym teraz jest lepiej niż na początku, kiedy hodowaliśmy tylko algi. Nawet ja miałem problemy, chrupiąc jasnoniebieskiego hamburgera. I oczywiście jesteśmy tutaj narażeni na to, co dzieje się na Słońcu.

Dziewiątego czerwca, częściowo dzięki ostrzeżeniom Eugene’a Manglesa, księżycowi koloniści ukryli się w schronach i przetrwali najgorsze. Statki kosmiczne i inne systemy uległy zniszczeniu, ale nie zginął ani jeden człowiek. Jednak te puste grządki dowodziły, że organizmy żywe, które towarzyszyły ludziom podczas ich pierwszych niepewnych kroków z dala od Ziemi, nie mały tyle szczęścia.

Ruszyli dalej.


* * *

Trzecia kopuła, Artemida, była przeznaczona na urządzenia przemysłowe. Bud z ojcowską dumą pokazał jej zespół transformatorów.

— Energia słoneczna — powiedział. — Czysta, nieograniczona, a na niebie ani jednej chmurki.

— Sądzę, że minus stanowi fakt, iż w każdym miesiącu są dwa tygodnie ciemności.

— Jasne. Teraz opieramy się na akumulatorach. Ale spodziewamy się utworzyć wielkie gospodarstwa na biegunach, gdzie Słońce świeci przez większą część miesiąca; wtedy będziemy potrzebowali tylko drobnej części obecnej pojemności.

Pokazał jej prymitywną instalację służącą do przetwórstwa chemicznego.

— Zasoby pochodzą z Księżyca — powiedział. — Wydobywamy tlen z ilmenitu, minerału, który jest zawarty w bazalcie. Trzeba go tylko zebrać, rozkruszyć i ogrzać. Z tego samego materiału uczymy się wytwarzać szkło. Potrafimy także uzyskiwać aluminium z plagioklazu, który jest rodzajem skalenia występującego na wyżynach.

Naszkicował plany na przyszłość. Instalacja, którą widziała, była w istocie urządzeniem pilotażowym przeznaczonym do opanowania technik przemysłowych w warunkach panujących na Księżycu. Funkcjonujące zakłady będą ogromnymi, automatycznymi fabrykami zbudowanymi na powierzchni globu. Wielkim marzeniem było aluminium. Proca, ogromna elektromagnetyczna wyrzutnia, która miała być zasilana przez energię słoneczną, była niemal w całości zbudowana z księżycowego aluminium.

Bud marzył o dniu, kiedy odpowiednio przetworzone zasoby księżycowe zostaną wysłane na orbitę okołoziemską, czy nawet na macierzystą planetę, aby tam posłużyć do realizacji rozmaitych planów konstrukcyjnych.

— Mam nadzieję, że dożyję chwili, gdy Księżyc zacznie handlować swymi wyrobami i stanie się elementem połączonej i dobrze prosperującej gospodarki Ziemi i Księżyca. I oczywiście przez cały czas uczymy się, jak się wyżywić, uprawiając ziemię z dala od Ziemi, a lekcję tę możemy wykorzystać na Marsie, asteroidach, do licha, wszędzie, gdzie zechcemy zamieszkać.

— Ale przed nami jeszcze długa droga. Tutaj warunki są odmienne: próżnia, pył, promieniowanie, mała siła ciężkości, co wywraca do góry nogami procesy konwekcji i w ogóle. Musimy od zera opracowywać techniki, które mają sto lat. — Ale Bud robił wrażenie, że cieszy się z tego wyzwania. Siobhan zobaczyła, że za paznokciami osadził mu się brud. To był człowiek, który trzymał się swego planu.

Zaprowadził ją z powrotem do Hekate, kopuły mieszkalnej.

Powiedział:

— Spośród ponad dwustu osób na Księżycu, mniej więcej dziesięć procent to personel pomocniczy, tacy specjaliści jak ty. Reszta to technicy, technologowie, biolodzy, z których czterdzieści procent poświęca się czystej nauce, jak twoi kumple na biegunie południowym. A, i jest tu jeszcze kilkanaścioro dzieci. Jesteśmy multidyscyplinarni, multinarodowi, multietniczni i multi-co-tylko-wymyślisz. Oczywiście Księżyc zawsze był wielokulturowy, nawet zanim przybyli tu ludzie. Christopher Clavius żył w tym samym czasie co Galileusz, ale w rzeczywistości był jezuitą. Myślał, że Księżyc stanowi gładką kulę. Paradoksalne jest to, że jeden z największych kraterów na Księżycu nazwano jego imieniem! Zgodnie z naszą własną tradycją jesteśmy, jak mówimy, strażnikami Półksiężyca. Mieszkanie na Księżycu to dla mnie żaden problem — Mekkę łatwo odnaleźć — ale Ramadan jest związany z fazami Księżyca, a to jest trochę bardziej skomplikowane…

Siobhan nie od razu zrozumiała, o co mu chodzi.

— Czekaj no. Powiedziałeś: „naszą tradycją”?

Uśmiechnął się, widocznie przyzwyczajony do takiej reakcji.

— Islam dotarł do Iowy, wiesz?

Kiedy Bud Tooke miał trzydzieści parę lat i odbywał służbę wojskową, był jednym z pierwszych pracowników organizacji humanitarnej zatrudnionych przy odbudowie tego, co pozostało po Kopule na Skale, kiedy ekstremistyczna grupa religijna o nazwie Jednobożcy wrzuciła do tej budowli o wyjątkowym znaczeniu granat jądrowy.

— W wyniku tego doświadczenia zetknąłem się z islamem i wtedy wszystko się dla mnie zmieniło.

Jak jej opowiedział, potem przyłączył się do ruchu o nazwie Ekumeni, którego szeregowi członkowie próbowali, głównie przy pomocy radaru, znaleźć sposób doprowadzenia wielkich światowych religii do swego rodzaju współistnienia, odwołując się do ich wspólnych korzeni. W ten sposób można było propagować konstruktywne cechy tych religii: ich moralne nauki, ich rozważania nad miejscem człowieka we wszechświecie. Argumentowano, że jeżeli ludzi nie można pozbawić religii, niech przynajmniej nie wyrządza im szkody.

— Więc — powiedziała Siobhan zdumiona — jesteś zawodowym żołnierzem, mieszkasz na Księżycu i wolny czas spędzasz na studiowaniu teologii.

Roześmiał się, a jego urywany śmiech zabrzmiał jak odgłos odbezpieczanego karabinu.

— Chyba jestem autentycznym wytworem dwudziestego pierwszego wieku, nie uważasz? — Spojrzał na nią, jakby onieśmielony. — Ale widziałem wiele. Wiesz, wydaje mi się, że w ciągu mego życia powoli, po omacku wydobywamy się z mgły. Uśmiercamy się nawzajem nieco mniej ochoczo niż sto lat temu. Mimo że sama Ziemia szybko się zdegenerowała, kiedy nie zwracaliśmy na to uwagi, zaczynamy to naprawiać. Ale teraz pojawiło się to, te kłopoty ze Słońcem. Czy to nie paradoksalne, że teraz, kiedy dorastamy, gwiazda, która dała nam życie, postanawia nas zetrzeć na miazgę?

Tak, to jest paradoksalne, pomyślała z niepokojem. I jaki to dziwny zbieg okoliczności, że właśnie wtedy, gdy potrafimy wyruszyć z Ziemi, gdy jesteśmy w stanie to uczynić, gdy zaludniamy Księżyc, Słońce ma nas spalić… Naukowcy byli zawsze podejrzliwi wobec zbiegów okoliczności; zwykle oznaczały, że nie zauważono jakiejś ukrytej przyczyny.

A może zwyczajnie wpadasz z paranoję, Siobhan, pomyślała.

Bud powiedział:

— Przygotuję ci śniadanie, ale przedtem pokażę ci jeszcze jedno miejsce — nasze muzeum. Mamy tutaj nawet skały księżycowe z misji Apollo! Wiedziałaś o tym, że trzy odwierty wykonane przez astronautów misji Apollo 17 nigdy nie zostały zbadane? Ludzie już wywierają niemały wpływ na Księżyc. I dlatego zadaliśmy sobie trud przewiezienia niezbadanych skał księżycowych z powrotem na Księżyc, aby można było wykorzystać te stare próbki jako punkty odniesienia, fragmenty nieskazitelnego Księżyca, zanim dostaniemy go w swoje ręce…

Siobhan poczuła sympatię do tego otwartego człowieka. Prawdopodobnie było do przewidzenia, że w takiej bazie będzie panował wojskowy klimat. Żołnierze ze swymi łodziami podwodnymi i podziemnymi wyrzutniami rakietowymi mieli większe doświadczenie w umiejętności przetrwania w nienaturalnej ciasnocie niż ktokolwiek inny. I musieli być dowodzeni przez Amerykanów. Europejczycy, Japończycy i cała reszta wyłożyli dużo pieniędzy na to przedsięwzięcie, ale kiedy przyszło do badania dziewiczych kontynentów, takich jak Księżyc, Amerykanie dysponowali siłą fizyczną i siłą charakteru. Jednak w pułkowniku Tooke’u Siobhan dostrzegała najlepsze cechy charakteru Amerykanów: odporność, umiejętności, determinację, ale zarazem wizję wybiegającą daleko poza czas jego życia. Pomyślała, że będzie mogła z nim współpracować, i jakaś część jej natury żywiła nadzieję, że może obudzi się coś więcej.

Kiedy szli dalej, sztuczne oświetlenie kopuły pojaśniało, zwiastując początek kolejnego dnia na Księżycu.

11. Oko czasu

W miarę upływu czasu, gdy Londyn powoli dochodził do siebie po wydarzeniach 9 czerwca, Bisesa poczuła, że atmosfera w mieście staje się zatruta.

Podczas trwania samej burzy dominowały uczucia utraty i lęku — liczba ofiar obejmowała ponad tysiąc zabitych w podupadłej części śródmieścia. A mimo to był to także czas heroizmu. Nadal nie była znana oficjalna liczba osób uratowanych z pożarów czy zaginionych w tunelach metra lub karambolach drogowych, albo wreszcie zwyczajnie uwięzionych w windach.

Także w dniach które nadeszły bezpośrednio potem, mieszkańcy Londynu trzymali się razem. Otworzono sklepy, w których zawisły odręcznie napisane tabliczki: PRACUJEMY JAK ZAWSZE, które zazwyczaj pomagały uniknąć ataków terrorystów. Wiwatowano, kiedy ulicami przejechały dzwoniąc pierwsze wozy strażackie z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, muzealne eksponaty, które, jak powiedział burmistrz, były „zbyt głupie, żeby się zepsuć”. Był to czas powszechnie manifestowanej odporności, „ducha bombardowania miasta”, jak mówili ludzie, nawiązując do jeszcze większego wyzwania niemal sto lat wcześniej.

Ale ten nastrój szybko się rozwiał.

Świat nadal się kręcił i wspomnienia dnia 9 czerwca zaczęły się zacierać w pamięci. Ludzie próbowali wrócić do pracy, szkoły otwierały się na nowo, a wielkie sieci handlu elektronicznego zaczęły funkcjonować prawie tak samo sprawnie jak przedtem. Ale ten powrót miasta do normalności był nierówny: w dzielnicy Hammersmith wciąż nie działały wodociągi, w Battersea nie było prądu, w Westminsterze nie funkcjonował system kierowania ruchem. Wkrótce ludziom zaczęło brakować cierpliwości i zaczęli szukać kogoś, kogo można by obarczyć winą za to, co się stało.

W październiku zarówno Bisesa, jak i jej córka zaczęły dostawać lekkiego świra. Kilka razy odważyły się wyjść z domu i pójść nad rzekę czy do parku, idąc przez niespokojne miasto. Ale ich swoboda poruszania się była ograniczona. Chip kredytowy wszczepiony w ramię Bisesy miał ponad pięć lat, a jego wewnętrzne dane były od dawna nieaktualne; w czasach globalnego znakowania elektronicznego była kimś, kto nie istnieje. Pozbawiona działającego chipu nie mogła robić zakupów, jeździć metrem ani kupić lodów swemu dziecku.

Wiedziała, że to nie może trwać wiecznie. Ze swym niedziałającym chipem przynajmniej była niewidzialna dla wojska czy kogokolwiek innego. Jedynie to, że dawno temu dała swej kuzynce Lindzie dostęp do swych oszczędności, ratowało ją przed głodem.

Jednak wciąż nie była w stanie ruszyć gdzieś dalej. Nie chodziło tylko o potrzebę przebywania razem z Myrą. Nadal nie potrafiła wyrzucić z głowy swych niezwykłych przeżyć.

Próbowała uporządkować sobie wszystko, zapisując to, co jej się przydarzyło. Dyktowała Arystotelesowi, ale jej szeptanie przeszkadzało Myrze. Dlatego w końcu napisała wszystko odręcznie i kazała Arystotelesowi przenieść to do elektronicznej pamięci. Starała się zrobić to należycie; przejrzała kolejne szkice, wydobywając z pamięci wszystko, co zdołała zapamiętać, zarówno rzeczy ważne, jak i błahe.

Ale kiedy wpatrywała się w słowa na ekranie, w prozaicznym otoczeniu swego mieszkania, z filmami rysunkowymi i postaciami z telenoweli Myry gadającymi w tle, sama coraz mniej w to wierzyła.


* * *

W dniu 8 czerwca 2037 roku porucznik Bisesa Dutt brała udział w patrolu sił pokojowych w dalekim zakątku Afganistanu. Towarzyszył jej jeszcze jeden brytyjski oficer, Abdikadir Omar, oraz Amerykanin, Casey Othic. W owej targanej konfliktami części świata nosili niebieskie hełmy ONZ. Był to rutynowy patrol, kolejny dzień jej misji.

Wtedy jakiś dzieciak próbował zestrzelić ich helikopter — i Słońce przeskoczyło na niebie — a kiedy wysiedli z rozbitej maszyny, znaleźli się zupełnie gdzie indziej. Nie w innym miejscu, lecz w innym czasie.

Spadli na ziemię w 1885 roku, w czasie gdy obszar ten nosił nazwę Granicy Północno-Zachodniej nadaną przez Brytyjczyków, którzy go kontrolowali. Zabrano ich do fortu o nazwie Jamrud, gdzie Bisesa poznała młodego dziennikarza z Bostonu, Josha White’a. Urodzony w 1862 roku, w dawno minionym świecie, liczył tam zaledwie dwadzieścia trzy lata. I co zadziwiające, był tam także Rudyard Kipling, bard brytyjskich żołnierzy, cudownie przywrócony do życia. Ale ci romantyczni młodzieńcy z czasów wiktoriańskich sami byli rozbitkami w czasie.

Bisesa próbowała połączyć to wszystko w jedną całość. Wszyscy oni zostali przeniesieni do innego świata, świata utworzonego ze strzępów wyrwanych z tkanki czasu. Ten nowy świat nazwali Mir, co w języku rosyjskim znaczy zarówno „świat”, jak i „pokój”. Miejscami widać było szwy, gdzie poziomy terenu różniły się o metr lub więcej, albo gdzie kawały zieleni zostały ciśnięte pośród pustyni.

Nikt nie wiedział, jak to się stało, a tym bardziej dlaczego, i niebawem, gdy ów pozlepiany świat zaczął się zrastać i gdy porwały ich burzliwe wydarzenia nowej historii, znaleźli się w samym centrum walki o przetrwanie i takie pytania stały się nieistotne.

Ale te pytania pozostały. Ten nowy świat był naszpikowany „Oczami” — srebrzystymi kulami o trudnej do zdefiniowania geometrii, cichymi, czujnymi i zupełnie nieruchomymi, które były rozsiane po całym terenie niczym kamery telewizji przemysłowej. Czymże mogły być te Oczy, jak nie czyimś sztucznym wytworem? Czy reprezentowały jakieś odległe istoty, które najpierw rozerwały świat, a potem poskładały go na nowo?

Ponadto istniał problem okresów czasu. Wydawało się, że Mir został zbudowany w wyniku swego rodzaju próbkowania ludzkości i jej osiągnięć, od czasów przypominających szympansy australopiteków sprzed dwóch milionów lat poprzez odmiany człowiekowatych i wszystkie epoki historii ludzkości. Ale ten wielki zbiór kończył się, jak się wydawało, na 8 czerwca 2037 roku, czyli na plastrze czasu, gdzie znajdowała się Bisesa i jej koledzy. Dlaczego nie było niczego z dalszej przyszłości? Bisesa zastanawiała się, czy było tak dlatego, że owa data oznaczała swego rodzaju koniec historii ludzkości, ponieważ nie istniała już przyszłość do próbkowania.

I wreszcie ona sama i tylko ona została przeniesiona z powrotem do domu przez Oczy — albo może przez jakieś ukryte za nimi umysły — i następnego dnia, 9 czerwca, znalazła się w Londynie, patrząc jak nad miastem wschodzi śmiercionośne słońce.

Bisesa była przekonana, że powstanie Mira nie było wynikiem zdumiewającego wydarzenia o charakterze naturalnym, ale celowego działania jakiejś przerażającej inteligencji dla jej tylko wiadomych celów. Ale dlaczego tak porozrywano historię Ziemi? Dlaczego Oczy obserwowały to wszystko? Czy to wiązało się jakoś z tym dziwnym zachowaniem się Słońca? Tego się lękała.

I dlaczego sprowadzono ją z powrotem do domu? Oczywiście po to, by powróciła do Myry, jak tego pragnęła. Na Mirze, na dnie swej samotności i rozpaczy, błagała nawet Oko, aby ją uratowało. Jednak była pewna, że jej pragnienia nie miały znaczenia. Poprawne pytanie brzmiało: jakiemu ich celowi miał służyć jej powrót?

Zamknięta w swym mieszkaniu, Bisesa mozoliła się nad swoją relacją, porządkowała informacje, prześladowana przez wspomnienia i strzępy zrozumienia, i próbowała zdecydować się, co robić.

12. Odprawa

W bazie Claviusa, po kilku godzinach snu, Siobhan wciąż czuła lekkie zmęczenie po długiej podróży, jak sądziła, wskutek różnicy czasu między czasem londyńskim a lokalnym.

Wzięła prysznic, by się odświeżyć. Była urzeczona widokiem połyskujących kulek, które tłumnie wytrysnęły z wylotu prysznica. Starała się być na Księżycu porządnym gościem; szczelnie zapięła osłonę prysznica, czekając, aż układ ssący wchłonie wszystkie cenne cząsteczki wody.

Będąc jeszcze na pokładzie Komarowa, połączyła się z Budem i poprosiła go o zwołanie odprawy. O ile się orientowała, mieli być obecni wszyscy czołowi naukowcy zajmujący się Słońcem, od heliosejsmologów do badaczy promieniowania elektromagnetycznego, w zakresie od częstotliwości radiowych do promieni X. I oczywiście ten wyjątkowy talent w dziedzinie astronomii neutrinowej, który próbował ostrzec świat przed 9 czerwca. Dopóki naukowcy nie dotarli do Claviusa, żaden z nich nie wiedział, na czym polega jej misja. Zastosowano ostre środki bezpieczeństwa.

Na Księżycu było niewiele sal konferencyjnych, najwyraźniej nie był to Carlton Terrace. Bud próbował ją namówić, aby wykorzystała do tego spotkania amfiteatr Claviusa, jednak to miejsce publiczne nie bardzo się do tego nadawało.

Rozmieściła więc swoje skąpe materiały naukowe, przebijając ściany kilku kwater mieszkalnych. W rezultacie powstało ciasne, ale nadające się do użytku pomieszczenie, zdominowane przez „stół konferencyjny” utworzony z kilku mniejszych mebli połączonych w jedną całość. Bud zainstalował klatki Faradaya i urządzenia zagłuszające, by wykluczyć podsłuch elektroniczny, oraz generator szumu, żeby uniemożliwić podsłuch bardziej konwencjonalnego rodzaju. Nawet Tales nie będzie mógł swobodnie wchodzić i wychodzić, kiedy drzwi zostaną zamknięte, w pomieszczeniu będzie mógł działać jedynie „okrojony” klon księżycowego ducha, a później zestaw „inteligentnych” układów, niezależnych od Talesa, będzie nadzorował i cenzurował wypływ informacji z pomieszczenia.

Siobhan sprawdziła wszystko tak dokładnie, jak zdołała.

— Nie jestem ekspertem — powiedziała Budowi — ale wydaje mi się, że to wystarczy.

Powiedział z zapałem:

— Mam nadzieję. Mogę ci powiedzieć, że trochę oberwałem w związku z tym zebraniem, i to nie tylko z powodu środków bezpieczeństwa. — Podrapał się w głowę. — Jestem zwykłym żołnierzem. I przywykłem do nieprzewidywalnych zdarzeń. Ale ci naukowcy nie znoszą, kiedy się ich odrywa od pracy.

— Rozumiem — powiedziała. — Pamiętaj, że też jestem naukowcem. I teraz wszystkie moje własne prace prawdopodobnie diabli wezmą.

Bud wiedział, czym się Siobhan zajmuje.

— Ale na razie życie i śmierć wszechświata mogą poczekać.

— Właśnie — uśmiechnęła się.

Nadeszła godzina dziesiąta. Mając Buda u boku, zebrała siły i wkroczyła do zatłoczonego pomieszczenia. Bud cicho zamknął za nią drzwi i usłyszał, jak zaskoczył zamek zabezpieczający.


* * *

Stanęła u szczytu skleconego naprędce stołu konferencyjnego. Dwudziestu uczestników zebrania już tu było, rozłożywszy na blacie stołu przed sobą elastyczne ekrany. Dwadzieścia twarzy wpatrujących się w nią z wyrazem apatii, niepokoju lub jawnej niechęci. Pomieszczenie wypełniało jaskrawe światło umieszczonych nad głową świetlówek. Pomimo hałaśliwej pracy układu wymiany powietrza w tym zamkniętym pudle już unosił się silny zapach adrenaliny i potu. Ludzie wydawali się także jacyś obcy, ich odzienie było połatane i pociemniałe od wielokrotnego użycia, a gesty powściągliwe, utrwalone w ciągu wielu lat spędzonych w ciasnych pomieszczeniach i śmiercionośnym środowisku. Wszystko to sprawiło, że Siobhan poczuła się jak na jarmarku, jak obcy przybysz ze słonecznej Ziemi, dziwnie nie na miejscu w tych ciasnych, zakurzonych księżycowych pomieszczeniach.

To będzie koszmar, pomyślała.

Wiedziała, że większość uczestników to różnego rodzaju geologowie; wielu z nich miało duże poplamione pyłem dłonie, nawykłe do pracy ze skałami. Rozglądając się wokół, dzięki materiałom dostarczonym przez Buda, rozpoznała dwie twarze: Michaiła Martynowa, nieśmiałego Rosjanina, który był głównym naukowcem zajmującym się prognozowaniem słonecznej „pogody”, oraz Eugene’a Manglesa, cudowne dziecko, badacza neutrin.

Eugene miał strapioną minę i robił wrażenie, że nie potrafi nawiązać kontaktu wzrokowego. Był za to zadziwiająco przystojny, nawet bardziej niż pokazywały zdjęcia, miał idealnie gładką skórę i otwartą, symetryczną twarz gwiazdora. Siobhan poczuła, jak serce zabiło jej mocniej. Na podstawie spojrzeń, jakie od czasu do czasu Michaił posyłał w jego stronę, można było wnosić, że wygląd Eugene’a budził zainteresowanie nie tylko kobiet.

Bud, który objął funkcję przewodniczącego, stanął obok niej.

— Zanim zaczniemy, pozwólcie, że coś wam powiem — zaczął. — Astronauci zajmują ważne miejsce w historii badań Słońca. Sięga to czasów orbitującego wokół Ziemi statku Skylab, którego załoga w roku 1973 uruchomiła spektrograf przetwarzający obrazy, skonstruowany specjalnie dla nich na Harvardzie. Obecnie kontynuujemy tę tradycję. Ale mówimy tu nie tylko o nauce. Dzisiaj proszą nas o pomoc. Jako dowódca Bazy Claviusa, uważam za zaszczyt, że znalazła się wśród nas pani profesor McGorran, że my, na Księżycu, jesteśmy godni tego, by uczestniczyć w rozwiązaniu tego problemu. Pani profesor, proszę. — Skinął głową w kierunku Siobhan i usiadł.

Po tej zagrzewającej, choć niezbyt stosownej przemowie, Siobhan rozejrzała się wokół stołu. Napotkała tylko jedno przyjazne spojrzenie, życzliwy półuśmiech Michaiła Martynowa. Niech ktoś spróbuje mnie pokonać!

— Dzień dobry. Spodziewam się, że dzisiaj będę więcej słuchać niż mówić, ale chciałabym wygłosić parę wstępnych uwag. Nazywam się…

— Wiemy, kim pani jest. — To był najwyraźniej jeden z geologów, przysadzista kobieta o wielkich rękach i kwadratowej twarzy. Miała spojrzenie chyba najbardziej wrogie ze wszystkich obecnych.

— Więc jest pani w korzystniejszej sytuacji, pani doktor…

— Jestem profesorem. Rose Delea. — Miała silny australijski akcent. Siobhan została poinformowana: Rose była specjalistką w dziedzinie badań zawartości helu-3 w księżycowym regolicie. Ten izotop helu, stanowiący paliwo reaktorów termojądrowych, był największą nadzieją gospodarczą Księżyca, więc Rose była tutaj ważną figurą. — Chcę tylko wiedzieć, kiedy pani wyjedzie, bym mogła wrócić do pracy. Chcę także znać powód tej całej tajemniczości. Od dnia 9 czerwca wiadomości wychodzące zostały utajnione, a niektóre części bazy danych Talesa i inne banki informacji zostały zablokowane…

— Wiem.

— To jest Księżyc, pani profesor McGorran. Jeżeli jeszcze pani tego nie zauważyła, wszyscy jesteśmy daleko od naszych domów i rodzin. Łączność z Ziemią ma zasadnicze znaczenie dla naszego samopoczucia, nie wspominając o bezpieczeństwie czysto fizycznym. I jeśli nie chce pani, żeby morale spadło jeszcze bardziej…

Siobhan uniosła dłoń gestem nakazującym ciszę. Rose zamilkła, więc odetchnęła z ulgą.

— Całkowicie się z tym zgadzam. — I tak rzeczywiście było. Siobhan podejrzewała, że atmosfera tajemnicy nie przekonuje jej bardziej niż tych ludzi; otwartość była zasadniczym elementem niekończących się dyskusji stanowiących podstawę prawdziwej nauki. Powiedziała: — Blokada informacji jest trudna dla wszystkich zainteresowanych i w normalnej sytuacji byłaby nie do przyjęcia. Ale sytuacja nie jest normalna. Proszę o chwilę cierpliwości. Stoję tu dzisiaj przed wami jako wysłanniczka zarówno premiera Wielkiej Brytanii, jak i premiera Unii Euroazjatyckiej. Po powrocie mam przekazać uzyskane informacje pozostałym światowym przywódcom, w tym prezydentowi USA pani Alvarez. Chcą wiedzieć, czego mogą się spodziewać ze strony Słońca.

Patrzyli na nią skonsternowani. Podczas odpraw z udziałem zmęczonych życiem bliskich współpracowników rozmaitych polityków ostrzeżono ją, że może się spotkać z pewną zaściankowością tu, na Księżycu, skąd Ziemia wydawała się taka daleka i niezbyt ważna. Była więc przygotowana do prezentacji z wykorzystaniem obrazów.

— Tales, proszę…

Przedstawiła im pięciominutowe, ilustrowane obrazami i wykresami, podsumowanie niszczycielskich wydarzeń na Ziemi w dniu 9 czerwca. Słuchano jej w ponurym milczeniu.

Na koniec powiedziała:

— I to jest powód, dla którego tutaj jestem, pani profesor Delea. Potrzebuję odpowiedzi, wszyscy ich potrzebujemy. Co jest nie tak ze Słońcem? Czy 9 czerwca znów się powtórzy? Czy możemy się spodziewać czegoś o mniejszym zasięgu, czy też czegoś jeszcze gorszego? Na Księżycu — faktycznie w tym pomieszczeniu — są najwięksi specjaliści w dziedzinie badań Słońca. Oraz jeden człowiek, który trafnie przewidział to, co się wydarzyło 9 czerwca.

Eugene w ogóle nie zareagował; miał nieobecne spojrzenie, wydawało się, jakby prawie nie zdawał sobie sprawy z obecności innych.

Michaił powiedział sucho:

— I oczywiście łatwość kontrolowania informacji wychodzących z Księżyca jest czysto przypadkowa.

Siobhan zmarszczyła brwi.

— Musimy poważnie traktować środki bezpieczeństwa, proszę pana. Rządy naprawdę jeszcze nie mają pojęcia, w obliczu czego się znalazły. Dopóki się nie dowiedzą, informacje trzeba niestety przesiewać. Panika mogłaby być katastrofalna w skutkach.

Rose milczała, ale patrzyła na nią spode łba. Siobhan łudziła się, że dotąd nie zrobiła sobie z niej wroga. Tak pogodnie, jak tylko potrafiła, rzekła:

— Zacznijmy od upewnienia się, że jesteśmy tego samego zdania. Doktorze Martynow, zastanawiam się, czy zechciałby pan wyjaśnić prostemu kosmologowi, jak powinno się zachowywać Słońce.

— Z przyjemnością. — Niczym showman, Michaił podniósł się i wyszedł na środek pomieszczenia.


* * *

— Wszyscy kosmologowie wiedzą, że Słońce czerpie energię z reakcji termojądrowych. Większość z nich nie wie, że owym reaktorem termojądrowym jest tylko sam środek Słońca. Reszta to tylko efekty specjalne… — Rosyjski akcent Michaiła był jak u aktora filmowego: silny i przykuwał uwagę.

Oczywiście Siobhan podczas studiów uczyła się o Słońcu. Dowiedziała się, że, podobnie jak wszystkie gwiazdy ma w zasadzie nieskomplikowaną strukturę, ale jako najbliższa gwiazda, zostało zbadane niezwykle szczegółowo. I okazało się, że te szczegóły są ogromnie złożone i nadal, po stuleciach badań, były tylko w niewielkim stopniu zrozumiałe. Ale to właśnie te jego szczegółowe właściwości wydawały się źródłem zagrożenia dla rodzaju ludzkiego.

Słońce to kula składająca się z gazu, głównie wodoru, o średnicy ponad miliona kilometrów — to jakby sto kul ziemskich ustawionych jedna obok drugiej — i masie równej milionowi mas Ziemi. Źródłem jego ogromnej energii jest jądro, gwiazda wewnątrz gwiazdy, gdzie przebiegają skomplikowane reakcje, podczas których jądra wodoru w wyniku syntezy termojądrowej przekształcają się w jądra helu i innych cięższych pierwiastków.

Różnica temperatur powoduje przepływ energii termojądrowej przez Słońce z gorącego jądra do zimnego zewnętrza, tak samo jak różnica ciśnień powoduje przepływ wody przez rurę. Ale jądro otacza gruba warstwa gazu, zwana „strefą promienistą”, nieprzezroczysta jak mur, przez którą ciepło przenika w postaci promieni X. W następnej warstwie, w „strefie konwektywnej”, gęstość spada do poziomu, przy którym materia słoneczna może wrzeć, jak na podgrzewanej od spodu patelni. Ciepło z jądra płynie dalej na zewnątrz, zasilając ogromne strumienie konwekcyjne, z których każdy jest wielokrotnie dłuższy niż Ziemia i które unoszą się w górę z szybkością niewiele większą niż szybkość piechura. Powyżej strefy konwektywnej znajduje się widzialna powierzchnia Słońca, fotosfera, źródło światła słonecznego i miejsce powstawania plam słonecznych. I tak jak menisk wrzącej wody składa się z komórek, bąble wrzącej materii Słońca składają się z granul, które ciągle się zmieniają, pokrywając fotosferę niczym mozaika.

Wszystkie te warstwy są tak grube i sprasowane, że Słońce jest prawie nieprzezroczyste dla własnego promieniowania; pojedynczy foton potrzebuje milionów lat, aby dotrzeć z jądra do powierzchni.

Po uwolnieniu z pułapki gazów energia promienista jądra pędzi z prędkością światła, ulegając stopniowemu rozproszeniu w miarę pokonywanej odległości. W odległości równej odległości do Ziemi, osiem minut świetlnych od fotosfery, światło słoneczne oddaje około jednego kilowata mocy na każdy metr kwadratowy, i nawet w odległości wielu lat świetlnych światło to jest na tyle jasne, że można je dostrzec gołym okiem.

Poza emitowanym światłem Słońce nieustannie wysyła strumień gorącej plazmy w kierunku krążących wokół niego dzieci. Ten „wiatr słoneczny” ma złożony, burzliwy charakter. Przy pewnych częstotliwościach promieniowania na powierzchni Słońca widać ciemne plamy — „dziury koronalne”, czyli obszary anomalii magnetycznych, jakby skazy na samym Słońcu — z których tryskają wysokoenergetyczne strumienie wiatru słonecznego. Wirujące Słońce rozsiewa te strumienie po całym układzie słonecznym, niczym gigantyczny zraszacz.

Michaił powiedział:

— Obserwujemy te strumienie. Za każdym razem, gdy planeta wpada w jeden z nich, pojawiają się kłopoty, ponieważ Ziemia i jej magnetosfera są bombardowane przez cząstki o wysokiej energii. Źródłem dodatkowych problemów na Ziemi są sporadyczne nieregularności w zachowaniu się Słońca.

Michaił kontynuował:

— Pojawiają się wyrzuty materii koronalnej — jak owo monstrum, które ugodziło nas 9 czerwca — wielkie potoki plazmy, pędzące ku nam z powierzchni Słońca. Wreszcie występują rozbłyski. Te detonacje na powierzchni Słońca, wywoływane zaburzeniami pola magnetycznego, to największe eksplozje we współczesnej historii układu słonecznego; każda z nich odpowiada wybuchowi miliardów bomb jądrowych. Rozbłyski bombardują nas promieniowaniem w zakresie od promieni gamma do fal radiowych. Niekiedy towarzyszą im kaskady cząstek naładowanych.

Niespokojne Słońce podlega jedenastoletniemu „cyklowi słonecznemu”, w którego maksimum aż się roi od plam słonecznych, a rozbłyski wybuchają z większą mocą niż podczas minimum. Michaił naszkicował powszechnie uznany mechanizm cyklu słonecznego. „Południkowy wypływ” plazmy z powierzchni Słońca, od równika do biegunów, unosi na północ i południe pozostałości plam słonecznych. Na biegunach stygnąca materia Słońca opada, docierając do podstawy strefy konwektywnej, a następnie wędruje z powrotem w stronę równika. Ale skazy magnetyczne pozostawione przez plamy słoneczne trwają przez cały cykl, niczym duchy, będące zarzewiem następnego pokolenia obszarów aktywnych.

Michaił opisał następnie skomplikowany związek między Słońcem, Ziemią i ludzkością.

Nawet w czasach historycznych zmienność Słońca wpływała na klimat Ziemi. Przez ponad siedemdziesiąt lat, od około 1640 do 1710 roku, na tarczy słońca obserwowano bardzo niewiele plam słonecznych, a Ziemia była pogrążona w stanie, który klimatologowie nazwali „małą epoką lodowcową”. W Europie panowały wtedy surowe zimy i chłodne lata; w punkcie szczytowym tego okresu, w 1690 roku, londyńskie dzieci jeździły na łyżwach na Tamizie.

W erze elektroniki rosnące uzależnienie od najnowszej technologii spowodowało, że ludzie stali się znacznie bardziej wrażliwi nawet na lekkie „wyskoki” Słońca. W kwietniu 1984 roku rozbłysk słoneczny zniszczył system łączności na Air Force One. prezydent Reagan, znajdujący się wtedy nad Pacyfikiem, przez dwie godziny był pozbawiony kontaktu ze światem. Przed 9 czerwca najgwałtowniejsza odnotowana burza słoneczna miała miejsce we wrześniu 1859 roku; spowodowała ona stopienie przewodów telegraficznych.

— W rzeczywistości w 2003 roku byliśmy bliscy podobnej sytuacji — powiedział Michaił. — W kolejnych dniach Słońcem wstrząsnęły dwie erupcje skierowane prosto w Ziemię. Uratowaliśmy się przed poważniejszymi skutkami dzięki przypadkowej orientacji pól magnetycznych.

Rose Delea zaczęła się niecierpliwić.

— Wszystkie te zjawiska są dobrze znane.

Michaił powiedział:

— Tak, uważamy, że nauczyliśmy się oceniać efekty rozmaitych zakłóceń w zachowaniu się Słońca i przewidywać je, chociaż to wciąż bardziej przypomina sztukę niż naukę… — Pokazał przezrocze przedstawiające trzy „skale pogody słonecznej”, które obecna kosmiczna służba meteo otrzymała w spadku po starym amerykańskim ośrodku badania przestrzeni kosmicznej, a następnie rozwinęła. — Jak widzicie, opisujemy trzy rodzaje zjawisk: burze geomagnetyczne, burze słoneczne i przerwy w łączności radiowej. Każde z nich zostało skalibrowane według tych skal, w jednostkach od jednego do pięciu, gdzie jeden oznacza drobny, a pięć poważny.

Siobhan skinęła głową.

— A dziewiąty czerwca…

— Dziewiątego czerwca nastąpił głównie wyrzut materii koronalnej, mierzony według naszej skali G, czyli skali intensywności burzy geomagnetycznej.

— A jego wartość?

— Była poza zakresem skali. Dziewiąty czerwca to było coś bezprecedensowego. Ale ironia polega na tym, że dzięki doktorowi Manglesowi zdarzenie to zostało przewidziane dokładniej niż jakiekolwiek inne zakłócenie w całej historii badań Słońca. — Zerknął na Eugene’a.

Ale ten, jak zawsze nieobecny, w ogóle nie zareagował; wydawało się, że prawie nie zdaje sobie sprawy z obecności pozostałych.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Bud zarządził przerwę.


* * *

Okazało się, że trzeba było samemu przynieść sobie kawę. Nie było nikogo, kto by się tym mógł zająć. Nie było też herbatników; ani jednego herbatnika na całym cholernym Księżycu.

Szybko utworzyła się kolejka do dzbanka z kawą znajdującego się w tylnej części pomieszczenia. Ale Michaił, stojąc na początku kolejki, napełnił dwa plastikowe kubki i niepewnie podszedł do Siobhan, która z wdzięcznością przyjęła kawę. Michaił miał smętną i zmiętą twarz, ale jego głos był ciepły i głęboki. Siobhan instynktownie poczuła do niego sympatię.

Powiedział:

— Przypuszczam, że jesteś pierwszym Astronomem Królewskim, który odwiedza Księżyc.

— Wiesz, nie sądzę, aby którykolwiek z nas kiedyś w ogóle opuścił Ziemię.

— Flamsteed byłby z ciebie dumny.

— Chciałabym tak myśleć. — Wypiła łyk kawy i skrzywiła się. Uśmiechnął się.

— Przepraszam za tutejszą kawę. I za przyjęcie, jakie ci zgotowano. My, ludzie z Księżyca, stanowimy osobliwą grupę. Taką małą społeczność.

— Spodziewałam się swoistej zaściankowości.

— To coś więcej — powiedział Michaił. — Jesteśmy bardzo samodzielni, musimy być tacy. Jednak to rodzi pewną obojętność wobec obcych, a czasami niezadowolenie z ich obecności. Oczywiście całe to zebranie odbywa się z powodu Eugene’a. On jest…

— Szczególny? Uśmiechnął się.

— Coś w tym rodzaju. Ma trudny charakter. A jego sytuacji towarzyskiej nie pomaga dyscyplina naukowa, którą uprawia. Dla ostatniego pokolenia fizyków zajmujących się Słońcem neutrina były przez długi czas czymś kłopotliwym.

— Och. „Anomalia neutrinowa”. — Kiedy bliżej zbadano to zjawisko, stwierdzono, że obserwowany strumień neutrin emitowanych przez jądro Słońca jest znacznie mniejszy niż przewidywały ówczesne modele fizyki cząstek elementarnych. Okazało się, że fizyka była w błędzie: neutrina, które uważano za bezmasowe, w rzeczywistości mają masę. a kiedy fakt ten uwzględniono w modelach teoretycznych, „anomalia” znikła.

— Wiesz, jak to jest z nauką — powiedział Michaił ponuro. — Mody przychodzą i mijają. Moja dziedzina, pogoda słoneczna z jej burzami plazmowymi i splątanymi polami magnetycznymi, nigdy nie była modna. Ale po tej aferze z anomalią badania słonecznych neutrin zdecydowanie przestały być pociągające. I wtedy Eugene zdenerwował wszystkich, wykrywając jeszcze jeden rodzaj anomalii neutrinowej, kiedy już myślano, że problem został definitywnie rozwiązany.

— OK. Ale mimo że Eugene jest trudny, mam wrażenie, że jest tutaj lubiany.

Michaił wydął wargi.

— Nie powiedziałbym, że jest lubiany. Ale wiadomo powszechnie, że to właśnie on ostrzegł nas zawczasu o zdarzeniu z 9 czerwca. Oczywiście nikt mu nie uwierzył, dopóki to się nie zaczęło, przybył do mojej bazy na biegunie południowym, mogłem więc podnieść alarm, ale mimo wszystko jego ostrzeżenie ocaliło wiele istnień ludzkich. To uczyniło z niego swego rodzaju bohatera wśród wygnańców z Ziemi. Kiedy więc pojawia się ktoś obcy, taki jak ty, bez względu na to, jak bardzo kompetentny…

— Rozumiem. — Przyjrzała mu się i powiedziała ostrożnie: — Trudno uwierzyć, że za tą twarzą kryje się taki niezwykły umysł.

Michaił popatrzył na Eugene’a z nieskrywaną tęsknotą.

— Ale ja myślę, że jego twarz, jego ciało to jego przekleństwo. Wszyscy myślą, że to tylko „ptasi móżdżek”, jak mówią moi amerykańscy koledzy. Nikt nie traktuje go poważnie. Nawet ja uważam, że jego wygląd…

— Rozprasza? — Uśmiechnęła się. — Witaj w klubie, Michaił.

Michaił powiedział nerwowo:

— Ale to właśnie to, co dzieje się w tej pięknej głowie, jest takie niepokojące.

Bud zarządził dalszy ciąg zebrania.

13. Neutrina

Kiedy głos zabrał Eugene Mangles, wszyscy skierowali na niego wzrok z zaciekawieniem. Siobhan pomyślała, że jego akcent wskazuje na jakieś małe amerykańskie miasto. Miał głos kogoś, kto jeszcze nie skończył dwudziestu lat; jego wygląd nie pasował do tego, co miał do powiedzenia.

A jego sposób przedstawienia anomalii, które odkrył w samym sercu Słońca, choć bez wątpienia ścisły od strony technicznej, wcale nie był klarowny.

Siobhan w istocie sporo wiedziała o neutrinach. Istnieją trzy znane sposoby wytwarzania neutrin: podczas reakcji termojądrowych w jądrze gwiazdy takiej jak Słońce, podczas włączania i wyłączania reaktora atomowego i podczas Wielkiego Wybuchu, który dał początek samemu wszechświatowi, gigantycznego zdarzenia, którego skutki w wielkiej skali stanowiły przedmiot badań Siobhan. To, co sprawia, że neutrina są tak użyteczne dla astronomów zajmujących się badaniami Słońca, to fakt, że materia jest dla nich niemal przezroczysta. Neutrina dostarczają więc wyjątkowej sposobności badania budowy wewnętrznej Słońca, w tym jego jądra, skąd nawet światło z trudem może się wydostać.

To było jasne. Ale kiedy Eugene wyświetlił na ekranie równania i wykresy w kilku wymiarach, zaczął mówić tak szybko, że Siobhan zastanawiała się, jak przebrnął przez egzamin ustny podczas obrony doktoratu.

W końcu przerwała mu.

— Eugene, zwolnij proszę, obawiam się, że nie nadążamy. — Obrzucił ją spojrzeniem gniewnym i pełnym urazy. Ale to było sedno sprawy. Musiała wszystko dobrze zrozumieć. — Nie pokazujesz nam wyników swych pomiarów neutrin.

— Tak, tak. Z trzech rodzajów neutrin, które są powiązane…

Zbyła to machnięciem ręki.

— Obserwujesz oscylacje strumienia neutrin.

— Tak.

— A to z kolei — nie przestawała naciskać — stanowi odbicie oscylacji reakcji termojądrowych zachodzących w jądrze.

— No właśnie — powiedział sarkastycznie. — Strumień neutrin dostraja się do lokalnych zmian temperatury i ciśnienia w jądrze. To posłużyło mi do skonstruowania modelu dynamicznych oscylacji jądra jako całości. — Wyświetlił na ekranie jakieś skomplikowane równanie, które Siobhan rozpoznała jako nieliniowe równanie falowe. — Jak widzicie…

— Eugene — powiedział Michaił łagodnie — nie masz jakiegoś rysunku?

Eugene wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem…

— Oczywiście mam. — Postukał palcem w ekran i ukazał się obraz kuli. Pokrywała ją swego rodzaju siatka, przypominająca siatkę długości i szerokości geograficznej. Obraz rytmicznie zmieniał jasność i pulsował.

Bud Tooke gwizdnął.

— To jest jądro Słońca? Naszego Słońca? To cholerstwo kołysze się jak dzwon.

Rose Delea skrzyżowała ręce na piersiach i zrobiła minę.

— Wybacz prostemu geologowi jego sceptycyzm, ale jądro gwiazdy jest dosyć masywne. Jakim cudem nagle zaczyna oscylować?

Teraz Eugene skierował swe przerażające, gniewne spojrzenie na nią.

— To jest trywialne.

Trywialne — wśród pracowników naukowych to słowo było niezwykle upokarzające. Twarz Rose wyrażała jawną wrogość.

Siobhan powiedziała szybko:

— Wyjaśnij to krok po kroku, Eugene.

Zaczął mówić:

— Musimy cofnąć się do lat trzydziestych dwudziestego wieku, do prac Cowlinga. Cowling pokazał, że szybkość wytwarzania energii w jądrze jest funkcją czwartej potęgi temperatury. Sprawia to, że warunki panujące w jądrze Słońca są wyjątkowo wrażliwe na zmiany temperatury…

Ma rację, pomyślała Siobhan z niepokojem. Ta czwarta potęga prowadzi do tego, że nawet małe zmiany zostają zwielokrotnione. Choć jądro było olbrzymie, wcale nie musiało być stabilne i każde niewielkie zakłócenie mogło silnie zaburzyć jego równowagę.

Bud Tooke przerwał, unosząc dłoń.

— Nie chwytam, Eugene. Co z tego wynika? Nawet jeśli całe jądro wybuchnie, miną miliony lat, zanim echo tego wybuchu przedostanie się na powierzchnię.

Rose Delea uśmiechnęła się kwaśno.

— Tylko mi nie mów. Warstwa promienista też jest spieprzona, tak?

Miała rację, można to było zobaczyć na kolejnym obrazie Eugene’a. Ten wielki zbiornik wolno rozprzestrzeniającej się energii przecinała jakby pomarszczona blizna, niby rana od kuli. Siobhan poczuła się nieswojo, kiedy zdała sobie sprawę, że otaczająca jądro warstwa izolująca nie zadziała jako warstwa ochronna: cała energia uwolniona w jądrze zostanie wyrzucona prosto w otaczającą przestrzeń.

Eugene spojrzał zaintrygowany na Rose.

— Skąd wiedziałaś o tej skazie?

— Bo to ma być ten dzień.

Eugene omówił następnie swoje modele oscylacji jądra. Pragnął zbadać, jak się będą zachowywać, jeśli odwróci kierunek biegu czasu.

— Mam zamiar opracować modele zdarzeń, które zapoczątkowały tę niestabilność i które…

— Na razie mniejsza o przeszłość — wtrąciła Siobhan. — Spójrzmy w przyszłość. Pokaż, co się wydarzy.

Eugene wydawał się zdziwiony, że kogoś może interesować przyszłość, w porównaniu z nieprzeniknioną tajemnicą otaczającą źródło tej anomalii. Ale posłusznie puścił program w przyspieszonym tempie w kierunku przyszłości.

Siobhan widziała, że rozchodzenie się fal wewnątrz jądra i wokół niego odbywa się w sposób skomplikowany, do drgań podstawowych dodają się liczne składowe harmoniczne, a fale mają charakter nieliniowy, przy czym energia przenika między różnymi modami. Ale natychmiast dostrzegła obrazy interferencyjne, wskazujące na dyssypację energii, a co gorsza na rezonanse, gdy jak wyraźnie zobaczyła, energia przepływająca wokół jądra Słońca gromadzi się, tworząc potężne maksima.

Eugene zatrzymał obraz.

— Tu widać ostatni pik, to zdarzenie z 9 czerwca. — Jedna strona jądra lśniła jasno. — Dane obserwacyjne potwierdzają trafność mojego wstępnego modelowania, a także przewidywań na przyszłość… — Dane obserwacyjne, pomyślała Siobhan ze smutkiem, oznaczały w jego ustach niszczycielską burzę, która pochłonęła tysiące istnień ludzkich.

Zapytała:

— A co będzie potem?

Puścił model do przodu w jeszcze szybszym tempie. Oscylacje przepływały przed oczyma Siobhan zbyt szybko, aby mogła je dokładnie śledzić.

Nagle całe jądro rozbłysło oślepiająco. Ludzie wzdrygnęli się, zaszokowani.

Eugene wyłączył obraz i powiedział lakonicznie:

— To wszystko.

Rose Delea powiedziała głosem, w którym czaiła się groźba:

— Co to znaczy „to wszystko”?

— W tym momencie model załamuje się. Oscylacje stają się tak silne, że…

— Twój pieprzony model! — krzyknęła Delea. — Tylko tyle potrafisz wymyślić?

— Zastanówmy się nad tym spokojnie — powiedziała Siobhan, myśląc gorączkowo. — Eugene, widać tu kolejne zdarzenie, prawda? Kolejny 9 czerwca.

— Tak.

— Ale bardziej gwałtowne.

Popatrzył na nią, znów zaskoczony jej ignorancją.

— To oczywiste.

Siobhan popatrzyła na zaskoczone twarze siedzących wokół ludzi. Najwyraźniej Eugene jeszcze nie podzielił się swymi wynikami z nikim z obecnych, nawet z Michaiłem.

Bud zapytał:

— O ile bardziej? I jak to będzie wyglądać? Jak to nas ugodzi, Eugene?

Eugene próbował odpowiedzieć, ale szybko pogrążył się w szczegółach technicznych.

Michaił położył dłoń na ramieniu Buda.

— Nie sądzę, by potrafił to określić. Jeszcze nie. Popracuję z nim nad tym. — Dodał zamyślony: — Ale wiesz, to zdarzenie nie jest bezprecedensowe. Być może patrzymy na kolejny S Fornax.

— S Fornax?

Astronomowie przez całe dziesięciolecia badali gwiazdy „w średnim wieku”, podobne do naszego Słońca, i w wielu z nich zaobserwowali cykle aktywności takie jak na Słońcu. Ale niektóre gwiazdy przejawiały większą zmienność niż inne. Nieefektowna gwiazda w konstelacji o nazwie Fornax pewnego dnia nagle rozbłysła, świecąc przez około godzinę dwadzieścia razy silniej niż zwykle.

Michaił powiedział:

— Gdyby Słońce wybuchło tak jak S Fornax, wyzwolona energia byłaby jakieś dziesięć tysięcy razy większa niż podczas naszych najgwałtowniejszych burz słonecznych.

— I co by się stało?

Michaił wzruszył ramionami.

— Zostałyby unieruchomione wszystkie satelity, zniszczona warstwa ozonowa, uległaby stopieniu powierzchnia lodowych księżyców…

Siobhan pamiętała mgliście, że nazwa tej konstelacji, Fornax, znaczy „piec”. Świetnie pasuje, pomyślała. Ale Eugene tylko się roześmiał.

— Och, ta nieliniowość jądra spowoduje, że to będzie bardziej gwałtowne. Gwałtowniejsze o kilka rzędów wielkości. Czyż wy tego nie widzicie?

Ta szydercza uwaga sprawiła, że skierowały się nań spojrzenia pełne niechęci, a nawet nienawiści.

Siobhan popatrzyła na niego zdumiona. Sprawiał wrażenie, jakby dla niego było to tylko zadanie matematyczne. Pomyślała, że jest jak chłopiec, który widzi pewien wzór, układ danych; jego znaczenie w odniesieniu do ludzi było dla niego niewidoczne. Prawie ją przeraził.

Ale musiała się skupić na tym, co powiedział, nie na sposobie, w jaki to wyraził. Rządy wielkości. Dla fizyka czy kosmologa rząd wielkości oznaczał czynnik dziesięć. Więc cokolwiek się zbliżało, miało być dziesięć, sto, tysiąc razy gorsze niż to, co miało miejsce 9 czerwca, gorsze nawet niż ten S Fornax, o którym mówił Michaił. Struchlała.

I było jedno oczywiste pytanie, które teraz trzeba było zadać.

— Eugene, czy znasz datę tego zdarzenia?

— O tak — powiedział Eugene. — Model jest wystarczająco dokładny.

— Kiedy, Eugene?

Postukał palcem w ekran i podał datę według kalendarza juliańskiego, którym posługują się astronomowie. Michaił przeliczył ją na zwykłą rachubę czasu.

— 20 kwietnia 2042 roku. Bud spojrzał na Siobhan.

— Za niecałe pięć lat.

Siobhan nagle poczuła ogromne zmęczenie.

— No dobrze, myślę, że dowiedziałam się tego, po co tu przybyłam. I może teraz zrozumieliście potrzebę stosowania środków bezpieczeństwa.

Rose Delea prychnęła.

— Bezpieczeństwo, dobre sobie. Moglibyśmy wszyscy biegać w kółko nago z torbami na głowach przez następne pięć lat i nie stanowiłoby to żadnej różnicy. Słyszeliście. Jesteśmy udupieni — podsumowała krótko.

Bud powiedział stanowczo:

— Jeśli to ode mnie będzie zależało, na pewno nie. — Wstał. — Pora na lunch. Sądzę, że teraz chcesz się skontaktować z premierem, Siobhan. Z którymkolwiek z nich. A potem wracamy do pracy.

14. Zaginiona w czasie akcji

Nagle okazało się, że Bisesa nie ma już wiele czasu.

Szkoła Myry została ponownie otwarta. Dyrektorka rozumiała, że dla niektórych rodzin, które kogoś utraciły, wysiedlonych, pogrążonych w szoku albo zwyczajnie przerażonych, trzeba było więcej czasu, żeby dojść do siebie. Ale kiedy mijały tygodnie, coraz częściej słychać było nalegania. Niezależnie od wszystkiego edukacja młodzieży musiała być kontynuowana. Takie było prawo i rodzice musieli się do niego stosować.

Napięcie Bisesy rosło. Będzie musiała wypuścić Myrę, zanim opieka społeczna zacznie jej szukać. Kokon, który zbudowała wokół siebie i córki, zaczynał pękać.

Ale to brytyjska armia sprawiła, że w końcu wyszła na światło dzienne. Bisesa otrzymała uprzejmy e-mail, w którym proszono ją, aby zameldowała się u swego dowódcy.

Wedle informacji, jakimi dysponowało wojsko, Bisesa po prostu zniknęła z posterunku 8 czerwca, przed burzą słoneczną, a jej chip identyfikacyjny był już zbyt stary, aby można było ją wyśledzić; od tego czasu o niej nie słyszano. Natychmiast po burzy armia, zarówno w Afganistanie, jak i gdzie indziej, miała co innego do roboty. Ale teraz cierpliwość wojskowej biurokracji była już na wyczerpaniu.

Jej rachunki bankowe nie zostały zablokowane, jeszcze nie, ale żołd wstrzymano. Linda nadal mogła korzystać z jej pieniędzy, robiąc zakupy i płacąc rachunki, ale oszczędności Bisesy, które nigdy nie były duże, szybko topniały.

Wtedy wojsko, wciąż nie mogąc jej odnaleźć, zmieniło zaszeregowanie przypadku jej zniknięcia z „samowolnie oddaliła się” na „zaginiona w czasie akcji”. Listy doręczano jej najbliższym krewnym: rodzicom w Cheshire oraz dziadkom Myry ze strony jej zmarłego ojca.

Bisesa miała szczęście, że dziadkowie zareagowali jako pierwsi i wielce poruszeni zadzwonili do jej mieszkania. Ich telefon dał Bisesie sposobność skontaktowania się z rodzicami, zanim otworzyli otrzymany list. Nie była zbyt blisko ze swymi rodzicami; rodzina pokłóciła się, gdy ojciec sprzedał farmę, na której dorastała Bisesa. Od 9 czerwca nawet się z nimi nie skontaktowała, choć miała z tego powodu lekkie poczucie winy. Ale z pewnością nie zasługiwali na szok, jakiego doznaliby, otworzywszy ów list napisany sztywnym językiem Ministerstwa Obrony, informujący, że podjęto wszelkie wysiłki, aby ją odnaleźć, oraz że jej rzeczy osobiste zostaną im zwrócone, z wyrazami głębokiego współczucia… itd., itd.

Mogła rodzicom tego oszczędzić. Ale musiała zdradzić swoje miejsce pobytu, a kiedy władze naprawdę zaczęłyby jej szukać, nietrudno było ją odnaleźć.

Zebrała siły i poprosiła Arystotelesa, by ją połączył z dowódcą bazy ONZ w Afganistanie.


* * *

Czekając na odpowiedź, wciąż zmagała się ze swymi dziwnymi wspomnieniami.

Rzecz jasna istniało jedno oczywiste wyjaśnienie tej całej sytuacji. Dysponowała strzępami fizycznych dowodów swoich przygód na Mirze — jej widoczne zestarzenie się czy uszkodzenie chipu identyfikacyjnego. Ale wszystko, na czym naprawdę musiała polegać, to były jej własne wspomnienia tych wydarzeń. A ich wyjaśnienie nie wymagało zbudowania całej nowej Ziemi. Może przeżyła jakieś zdarzenie, które spowodowało pomieszanie umysłu, pchnęło ją do samowolnego oddalenia się z oddziału i przywiodło do mieszkania w Londynie. W końcu mogła być obłąkana. Nie myślała, że tak jest, ale to było prostsze wyjaśnienie i znajdując się w prozaicznym otoczeniu wielkiego miasta, trudno było je pominąć.

Szukała więc potwierdzenia.

Znała Abdikadira Omara i Caseya Othica, swych towarzyszy na Mirze, oczywiście przed pojawieniem się Nieciągłości. Teraz wykorzystała Arystotelesa oraz dotychczas nie anulowane hasło, aby włamać się do bazy danych armii i sprawdzić przebieg ich służby.

Stwierdziła, że Abdi i Casey są nadal w Afganistanie. Po 9 czerwca wycofano ich z sił pokojowych, aby pomogli w sytuacji kryzysowej w pobliskim Peszawarze w Pakistanie. Wciąż tam przebywali, spokojnie pełniąc swe obowiązki. Nie było żadnego śladu, że przeżyli coś podobnego do Bisesy.

Próbowała coś z tego zrozumieć. Abdi i Casey niewątpliwie towarzyszyli jej na Mirze, ale wydawało się, że te „wersje” Abdiego i Caseya na Mirze stanowiły ekstrapolacje z plastra czasu w chwili pojawienia się Nieciągłości, podczas gdy niczego nieświadome „oryginały” pędziły życie tu, na Ziemi.

Nie rozmawiała z żadnym z nich bezpośrednio. Podczas wspólnych przeżyć na Mirze bardzo się do nich zbliżyła. Trudno byłoby znieść, gdyby teraz się okazało, że są chłodni jak niegdyś.

Zaczęła grzebać w przeszłości osób, które pamiętała z 1885 roku.

Oczywiście życie Kiplinga zostało opisane przez wielu biografów. Jako młody dziennikarz rzeczywiście był w rejonie fortu Jamrud w 1885 roku i później żył nadal, najwyraźniej nienaruszony w wyniku przekroczenia Nieciągłości, osiągając międzynarodową sławę. Nie zdołała wyśledzić żadnego z oficerów brytyjskich, z jakimi się zetknęła, ale nie było to niespodzianką; czas i późniejsze wojny zebrały obfite żniwo. O bardziej znanych postaciach historycznych, których ścieżki przecięły się z jej własną, niewiele nowego zdołała się dowiedzieć. Były tak odległe w czasie, że mogła jedynie potwierdzić, iż nic w ich życiorysach nie kłóciło się z jej przeżyciami.

Jednak było jeszcze jedno, mniej znane nazwisko, które chciała sprawdzić. Zabrało jej to trochę czasu, większość baz danych obejmujących drzewa genealogiczne była teraz dostępna on-line, ale po 9 czerwca wiele banków pamięci zostało zniszczonych w mniejszym lub większym stopniu.

Stwierdziła, że rzeczywiście istniał niejaki Joshua White. Urodził się w 1862 roku w Bostonie, jego ojciec był dziennikarzem, który przygotowywał relacje na temat wojny między Stanami, tak jak Josh jej powiedział, a on sam, idąc w ślady swego ojca, został korespondentem wojennym. Przeżyła lekki wstrząs, gdy znalazła ziarnistą fotografię Josha, starszego zaledwie o parę lat od tego, którego poznała, dumnie pokazującego książkę opartą na jego reportażach z wojskowych eskapad na Granicy Północno-Zachodniej, a później w południowej Afryce.

Niesamowite było przeglądanie skąpych informacji na temat życia kogoś, kto żył dalej po tym, jak go poznała. Serce jej się ścisnęło, gdy odkryła, że się zakochał i w wieku trzydziestu pięciu lat poślubił jakąś katoliczkę z Bostonu, która urodziła mu dwóch synów. Ale zginął, kiedy miał pięćdziesiąt kilka lat, w przesiąkniętym krwią błocie, w Passchendale, przygotowując relację z kolejnej wojny.

Był to człowiek, który w innym świecie obdarzył ją bezbrzeżną miłością, której się uchwyciła, ale która niestety nie mogła powrócić. I mimo to ten Joshua stanowił oryginał, a ów zagubiony chłopiec, który ją pokochał, był jedynie kopią. Jego miłości nigdy nie pragnęła. I miłość ta w jakimś realnym sensie nigdy się nie zdarzyła. Ale istnienie Josha z pewnością było dowodem, że wszystko to było realne; nie było przekonywającego sposobu, aby mogła się dowiedzieć o owym mało znanym dziewiętnastowiecznym dziennikarzu, i wokół jego osoby zbudowała to urojenie.

Oczywiście trzeba było sprawdzić jeszcze jedno. Targana niepokojem powróciła do archiwów wojskowych i rozszerzyła zakres swoich poszukiwań.

Odkryła, że w przeciwieństwie do Abdiego i Caseya w Afganistanie nie było żadnego „oryginału” jej samej, służącej w wojsku i nieświadomej niczego. Oczywiście nie spodziewała się, że znajdzie tam „siebie”, bo gdyby tak było, wojsko by jej nie poszukiwało. Jednak było to niesamowite potwierdzenie tego, co jej się przydarzyło.

Próbowała się z tym pogodzić. Jeżeli była jedynym człowiekiem, który całkowicie zniknął z tej wersji Ziemi, wówczas została z jakiegoś powodu potraktowana inaczej przez Pierworodnych, którzy byli za to wszystko odpowiedzialni. Było to dosyć niepokojące.

Ale o ile dziwniejsze byłoby, gdyby odkryła wersję siebie samej żyjącej gdzieś w Afganistanie…

15. Wąskie gardło

Miriam Grec próbowała skupić się na tym, co mówiła Siobhan McGorran.

Nie było to łatwe. Pokój odpraw znajdował się na czterdziestym piętrze Wieży Livingstone’a — Euroigły, jak nazywali ją wszyscy Londyńczycy, także i Miriam poza kamerą. Okna były wykonane z wielkich tafli hartowanego szkła, a październikowe niebo o niebieskawym odcieniu przypominało jej dni, kiedy jako dziecko jeździła do Prowansji wraz z ojcem, który urodził się we Francji. Jak jej papa określiłby kolor tego nieba? Błękitny? Jasnoniebieski?

Takiego dnia, pod takim niebem, gdy Londyn rozpościerał się przed jej oczyma jak lśniący gobelin, trudno było pamiętać, że nie jest już małym dzieckiem, ale premierem całej Eurazji, na którym spoczywa wielka odpowiedzialność. I trudno było uwierzyć w tak złe wiadomości jak te które usłyszała od Siobhan.

Siobhan siedziała spokojnie, czekając, aż jej słowa dotrą do świadomości Miriam.


* * *

Podczas owej poufnej rozmowy jedyną osobą w pokoju był Nicolaus Korombel, sekretarz prasowy Miriam. Urodzony w Polsce, miał zwyczaj nosić koszule o parę numerów za małe i Miriam widziała włosy na jego wydatnym brzuchu wylewającym się zza niedopiętych guzików. Należał do grona jej najbliższych doradców i bardzo się liczyła z jego zdaniem; jego opinia dotycząca Siobhan będzie ważna dla jej ostatecznej decyzji w sprawie tego, co powie.

Nicolaus usiadł wygodnie, splótł dłonie za głową i wydął policzki.

— A więc patrzymy na matkę wszystkich burz słonecznych.

— Można to tak ująć — powiedziała Siobhan sucho.

— Ale przeżyliśmy wydarzenia 9 czerwca i wszyscy mówią, że to była najgorsza burza słoneczna w udokumentowanej historii. Czego możemy się spodziewać tym razem? Że utracimy satelity, warstwę ozonową…

Siobhan powiedziała:

— Rozmawiamy o energii większej o kilka rzędów wielkości od tej z 9 czerwca.

Miriam uniosła dłoń.

— Pani profesor, w czasach gdy miałam prawdziwą pracę, byłam prawnikiem. Obawiam się, że niewiele z tego rozumiem.

Siobhan pozwoliła sobie na uśmiech.

— Przepraszam. Pani premier…

— Och, proszę do mnie mówić Miriam. Mam wrażenie, że będziemy ze sobą dosyć blisko współpracować.

— A więc Miriam. Rozumiem. Jestem wprawdzie Astronomem Królewskim, ale to nie moja specjalność. Też mam z tym pewne trudności. — Siobhan pokazała przezrocze, na którym znajdowała się tabela pełna liczb; jej obraz wypełnił wielki ścienny ekran. — Najpierw przedstawię wynik końcowy. W kwietniu 2042 roku, za cztery i pół roku, przewidujemy, że na Słońcu wydarzy się coś poważnego. Nastąpi wzrost równikowej jasności Słońca i wypływ strumienia energii, który ogarnie płaszczyznę orbitalną Ziemi i pozostałych planet. Przewidujemy, że Ziemia pochłonie energię równą około dziesięciu do dwudziestej czwartej dżuli. To najważniejsza liczba. Jeśli chodzi o rząd wielkości, obszar ufności wynosi dziewięćdziesiąt dziewięć procent.

Znowu ten termin.

— Rząd wielkości?

— Potęga dziesięciu. Nicolaus potarł twarz.

— Przykro mi, że muszę przyznać się do swojej ignorancji. Wiem, że dżul jest jednostką energii, ale nie mam pojęcia, jak dużą. I te wykładniki potęgi… Rozumiem, że dziesięć do dwudziestej czwartej oznacza, zaraz, bilion bilionów, ale…

Siobhan powiedziała cierpliwie:

— Zdetonowanie bomby jądrowej o mocy jednej megatony powoduje wyzwolenie energii równej około dziesięciu do piętnastej dżuli, czyli tysiąc bilionów. Światowy arsenał broni jądrowej w szczytowym punkcie zimnej wojny wynosił około dziesięciu tysięcy megaton, obecnie ilość ta prawdopodobnie spadła do jakichś dziesięciu procent tej wartości.

Nicolaus robił w głowie jakieś obliczenia.

— Więc ten wytrysk energii słonecznej równy dziesięć do dwudziestej czwartej dżuli…

— Jest równoważny bombie o mocy biliona megaton spuszczonej na naszą planetę. Albo jest równy energii sto tysięcy razy większej niż podczas najgorszej pożogi jądrowej. — Powiedziała to chłodno, patrząc im prosto w oczy. Miriam zdała sobie sprawę, że Siobhan próbuje sprawić, aby to do nich stopniowo dotarło, próbuje sprawić, aby uwierzyli.

Nicolaus powiedział ponuro:

— Dlaczego nikt nas przed tym wcześniej nie ostrzegł? Dlaczego dopiero ty musiałaś to wyszperać? Co się dzieje tam, na Księżycu?

Ale wydawało się, że to nie Księżyc stanowił problem; problemem był bałaganiarski umysł młodego naukowca, który to wszystko odkrył.

— Eugene Mangles — powiedziała Miriam.

— Tak — potwierdziła Siobhan. — Jest błyskotliwy, ale nie bardzo z nami współpracuje. Potrzebujemy go. Jednak te złe nowiny musimy z niego wyciągać.

Nicolaus warknął:

— I czego jeszcze nam nie powiedział?

Miriam uniosła dłoń.

— Siobhan, przedstaw mi to w skrócie. Będzie bardzo źle?

— Model jest wciąż niepewny — odparła Siobhan. — Ale taka ilość energii całkowicie pozbawi Ziemię atmosfery. — Wzruszyła ramionami. — Oceany zagotują się i wyparują. Sama Ziemia przetrwa, zostanie skalista planeta. Życie głęboko w skałach może to przetrwać. Bakterie ciepłolubne.

— Ale my nie — powiedział Nicolaus.

— My nie. I żadna istota żyjąca w biosferze. Na lądzie, w powietrzu, czy w wodzie. — W milczeniu, jakie zapadło po jej słowach, Siobhan podjęła: — Przykro mi. To okropne, że przynoszę takie wiadomości z Księżyca. I nie znam żadnego sposobu, aby to złagodzić.

Znowu zapadło milczenie, podczas którego słuchacze próbowali przetrawić to, co powiedziała.


* * *

Nicolaus przyniósł Miriam filiżankę herbaty na ozdobnym spodku. To był Earl Grey, herbata, jaką lubiła. Dawny mit, że Brytyjczycy są uzależnieni od wodnistej herbaty z mlekiem, był nieaktualny co najmniej od pół wieku, ale Miriam, premier Europy, która miała ojca Francuza, zawsze bardzo się starała, żeby nie urazić niczyich uczuć na tej wciąż głęboko eurosceptycznej wyspie. Dlatego kiedy nie była w polu widzenia kamer, piła herbatę gorącą i bez mleka.

Podczas tej wypełnionej milczeniem przerwy Miriam z filiżanką w dłoniach podeszła do okna, żeby popatrzeć na miasto.

Londyn przecinała srebrna wstęga Tamizy. Na wschód od City, wciąż drugiego co do wielkości po Moskwie finansowego centrum Eurazji, wznosił się las drapaczy chmur. City zajmowało znaczną część tego fragmentu miasta, który niegdyś stanowił rzymski Londyn, a za swoich studenckich czasów Miriam pewnego razu przekroczyła granicę tej pierwotnej osady, idąc szlakiem, który biegł od Tower do mostu Blackfriars. Kiedy Rzymianie odeszli, Saksończycy zbudowali nowe miasto na zachód od starych murów, które obecnie było znane jako West End. Wraz z wielkim rozwojem miast, jaki nastąpił w wyniku rewolucji przemysłowej, owe skomplikowane węzły wielowarstwowej historii pokryły nowe podmiejskie dzielnice i Londyn stał się sercem ogromnej konurbacji, która obecnie sięgała aż do Brighton na południu i do Milton Keynes na północy.

Od lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku zasadnicza topografia Londynu niewiele się zmieniła. Jednak świadek minionych czasów byłby zaskoczony szerokością migocącej Tamizy i potężnymi skrzydłami nowych wałów przeciwpowodziowych, które niewyraźnie majaczyły za ścianami budynków. Tamiza była ujarzmiona już od wielu stuleci, zepchnięta do wciąż pogłębianego i zwężanego kanału, jej dopływy obmurowano, a obszar zalewowy zabudowano. Aż do przełomu wieków Londyn musiał z tym żyć. Ale zmiany klimatu na świecie spowodowały nieubłagane podniesienie poziomu morza i ludzie musieli się wycofać, zanim Tamiza ponownie zajmie swe dawne terytoria.

Zmiany klimatu i ich skutki były niezaprzeczalne, a dla Miriam stanowiły codzienność. Ale niezwykłe było to, że spory o przyczyny tego wszystkiego wciąż trwały. Jednak licząca dziesiątki lat dyskusja teraz ustała, ponieważ uwagę skierowano na konieczność naprawy szkód. Zdaniem Miriam istniała wola działania; pocieszająca była rosnąca świadomość, że sprawy zaszły za daleko, że trzeba coś z tym zrobić.

Ale skupić tę energię było zaskakująco trudno. Długofalowe zmiany demograficzne doprowadziły do starzenia się społeczeństwa Zachodu. Ponad połowa mieszkańców zachodniej Europy i Ameryki miała obecnie więcej niż sześćdziesiąt pięć lat, była w większości nieproduktywna, a ponadto konserwatywna. Tymczasem potrzeba wzajemnej łączności została uwieńczona wielkim programem UNESCO, w ramach którego każdy liczący dwanaście lat mieszkaniec globu został zaopatrzony we własny telefon. W rezultacie grupa ludzi młodych i w średnim wieku oderwała się od tradycyjnych struktur politycznych; ludzie ci, wykształceni i komunikujący się ze sobą, często byli bardziej lojalni wobec siebie niż wobec krajów, których byli obywatelami.

Patrząc na świat jako całość, był to prawdopodobnie najbardziej demokratyczny, kulturalny i oświecony okres w historii. Wzrost liczebności wykształconej elity na pewno sprawił, że prawdopodobieństwo przyszłych wojen znacznie zmalało. Ale równocześnie utrudniało to realizację czegokolwiek, zwłaszcza gdy trzeba było dokonywać trudnych wyborów.

Wyglądało na to, że teraz Miriam stanęła przed takim właśnie trudnym wyborem.

W wieku pięćdziesięciu trzech lat Miriam Grec była już drugi rok premierem Unii Euroazjatyckiej. Była ważną polityczną postacią w obszarze Starego Świata, który rozciągał się od wybrzeży Irlandii do wybrzeży Rosji i od Skandynawii na północy do Izraela na południu. Było to imperium, o jakim nie śnili ani Cezar, ani Czyngis-chan, ale Miriam nie była cesarzem. Uwikłana w skomplikowaną politykę federalną młodej Unii, szarpana napięciami między wielkimi mocarstwami, które zdominowały świat dwudziestego pierwszego wieku, i musząc się borykać z prymitywnymi dążeniami do tożsamości religijnej i etnicznej, a także z resztkami nacjonalizmu, czasami czuła, jakby została złapana w pajęczą sieć.

Oczywiście nigdy by nie zamieniła się miejscami ze swym jedynym zwierzchnikiem, prezydentem Eurazji, którego cała władza polegała na tym, że wydawał rozkazy startu statkom kosmicznym i odwiedzał chorych. Jednakże obecny prezydent był odpowiednim człowiekiem na tym stanowisku dzięki swemu pochodzeniu i wychowaniu, choć jego wybór przyjęto z powszechnym zdziwieniem. Może mówiło to coś niecoś o tęsknocie ludzi za tradycją i stabilnością, że trzeci demokratycznie wybrany prezydent Eurazji był zarazem królową Wielkiej Brytanii…

Miriam próbowała ocenić Siobhan McGorran. Astronom Królewski, poważna kobieta o ciemnej celtyckiej urodzie, najwyraźniej podjęła się tej misji, aby dostarczyć Miriam informacje na temat wydarzeń z 9 czerwca i w tym celu udała się na Księżyc, czego Miriam dosyć jej zazdrościła. Ale problem Miriam polegał na tym, że Siobhan nie była pierwszą osobą, która zjawiła się przed nią, obwieszczając globalną zagładę.

Eksperci wciąż powtarzali, że jest to stulecie pełne zagrożeń. Zmiany klimatu, załamanie ekosfery, zmiany demograficzne — jak niektórzy mówili, to prawdziwe wąskie gardło ludzkości. Miriam zgadzała się z tym poglądem. Ale już było jasne, że niektóre z najgorszych przewidywań z początku tego stulecia w ogóle się nie sprawdziły. Miriam nauczyła się, że musi używać filtru, bardzo nienaukowego i niefachowego rodzaju oceny, by oddzielić ziarno od plew, oceny opartej w równej mierze na wrażeniu wywieranego przez nośnik każdej złej wiadomości, jak i na treści tego, co zostało powiedziane.

Dlatego skłaniała się ku myśli, że będzie musiała potraktować Siobhan McGorran naprawdę bardzo poważnie.


* * *

Nicolaus powiedział:

— Oczywiście będziemy musieli wszystko sprawdzić.

— Ale wierzycie mi. — Siobhan nie wydawała się ani zadowolona, ani pokorna. Miriam pomyślała, że po prostu chce wykonać powierzone sobie zadanie.

Jednak jakież to straszne zadanie. Miriam uderzyła swą małą pięścią w stół.

Cholera, cholera jasna. Siobhan obróciła się do niej.

— Tak, Miriam?

— Wiesz, moja codzienna praca jest na ogół ponura. Oto znaleźliśmy się w samym środku wąskiego gardła historii. Popełniamy błędy, sprzeczamy się, nigdy nie zgadzamy się ze sobą, na każde dwa kroki do przodu robimy krok w tył. A mimo to jakoś torujemy sobie drogę. — Miała rację. Na przykład Ameryka, która 9 czerwca dostała większe cięgi niż jakikolwiek inny region, już w zasadzie doszła do siebie i teraz nawet wysyła konwoje z pomocą dla całego świata. — Wierzę, że w obliczu tego kryzysu jednoczymy się jako gatunek. Dojrzewamy. Pracujemy razem, pomagamy sobie nawzajem. Dbamy o miejsce, w którym żyjemy.

Siobhan przytaknęła.

— Moja córka zapisała się do organizacji Etyka Zwierząt. — Było to ugrupowanie, które postanowiło rozszerzyć ideę praw człowieka na inne inteligentne ssaki, ptaki i gady. Pomysł umocniły prace taksonomistów, którzy ponownie sklasyfikowali dwa gatunki szympansów jako część rodzaju Homo, razem z ludźmi, natychmiast nadając im osobowość prawną (nie-ludzie) i posiadających takie same prawa jak ludzie, albo jak Arystoteles, jeszcze jeden obdarzony wrażliwością mieszkaniec planety. — Jest już może trochę za późno, ale…

Miriam powiedziała:

— Miałam nadzieję, że jeśli zdołamy przetrwać zawirowania tego stulecia, moglibyśmy się znaleźć na progu prawdziwej wielkości. A teraz, gdy przyszłość rodzi nowe nadzieje, taki pasztet.

Siobhan robiła wrażenie nieobecnej.

— Miałam podobne rozmowy na Księżycu. Bud Tooke powiedział, iż jest rzeczą „ironiczną”, że to zdarza się właśnie teraz. Wiesz, naukowcy odnoszą się podejrzliwie do zbiegów okoliczności. Ktoś, kto wierzy w teorie spiskowe, na pewno by się zastanawiał, czy fakt nieustannego wzrostu naszych możliwości i zbliżająca się katastrofa — w tym samym czasie — czy to jedynie pech.

Nicolaus zmarszczył brwi.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nie jestem pewna — odparła Siobhan. — To taka luźna myśl…

Miriam powiedziała stanowczo:

— Nie rozpraszajmy się. Siobhan, powiedz, co powinniśmy zrobić.

— Zrobić?

— Jakie mamy możliwości?

Siobhan pokręciła głową.

— Już mnie o to pytano. To nie jest asteroida, którą moglibyśmy zepchnąć z kursu. To jest Słońce, Miriam.

Nicolaus zapytał:

— A Mars? Czy Mars nie jest dalej od Słońca?

— Tak — ale nie na tyle daleko, żeby to miało znaczenie dla jakiejkolwiek istoty żywej na jego powierzchni.

Miriam powiedziała:

— Wspominałaś o życiu w głębi Ziemi, które może przetrwać.

— Tak, głęboka, gorąca biosfera. Uważa się, że jest to źródło, z którego wzięło początek życie na Ziemi. Przypuszczam, że mogłoby to nastąpić znowu. Jak restart komputera. Ale ponowne skolonizowanie lądów przez jednokomórkowce zabrałoby miliony lat. — Uśmiechnęła się smutno. — Wątpię, czy jakakolwiek przyszła inteligencja kiedykolwiek dowiedziałaby się, że w ogóle istnieliśmy.

Nicolaus powiedział:

— Czy moglibyśmy tam przeżyć? Czy moglibyśmy żywić się tymi bakcylami?

Siobhan sprawiała wrażenie niepewnej.

— Może w dostatecznie głębokim bunkrze… W jaki sposób mógłby być samowystarczalny? Powierzchnia planety byłaby zrujnowana; nie byłoby możliwości wydostania się na zewnątrz. Nigdy.

Miriam wstała, gniew dodawał jej energii.

— I to właśnie mamy powiedzieć ludziom? Że powinni wykopać sobie dziurę w ziemi i czekać na śmierć? Potrzebuję czegoś lepszego, Siobhan.

Siobhan wstała.

— Tak jest, pani premier.

— Jeszcze porozmawiamy. — Miriam, niespokojna, zaczęła chodzić po pokoju. Zwróciła się do Nicolausa: — Musimy odwołać wszystkie moje dzisiejsze zajęcia.

— Już to zrobiłem.

— I wykonać kilka połączeń.

— Najpierw do Ameryki?

— Oczywiście…

Wyszła z pokoju, pełna wigoru, pełna planów. To jeszcze nie koniec. Faktycznie to był dopiero początek.

Dla Miriam Grec koniec świata stał się osobistym wyzwaniem.

16. Sprawozdanie

Bisesa musiała jeszcze raz przejść przez to wszystko.

— A potem wróciłaś do domu — powiedział kapral Batson z przesadną emfazą. — Z tego… innego miejsca.

Bisesa powstrzymała westchnienie.

— Z Mira. Tak, wróciłam do domu. I to właśnie najtrudniej wyjaśnić.

Siedzieli w małym gabinecie George’a Batsona w Aldershot. Pokój był pomalowany w spokojne pastelowe kolory, a na ścianie wisiał obraz przedstawiający pejzaż marynistyczny. Otoczenie to miało uspokajać wariatów, cierpko pomyślała Bisesa.

Batson obserwował ją uważnie.

— Po prostu opowiedz, co się stało.

— Widziałam zaćmienie…

Jakimś sposobem została wciągnięta do wnętrza Oka, wielkiego Oka w starożytnym Babilonie. I przez to Oko została przeniesiona do domu, do swego mieszkania w Londynie, gdzie znalazła się wcześnie rano owego pamiętnego dnia, 9 czerwca.

Ale nie przybyła prosto do domu. Razem z Joshem, któremu nie pozwolono poruszać się dalej, odwiedziła jeszcze jedno miejsce. Była to goła równina pokryta szkarłatnymi kamieniami i pyłem. Kiedy wspominała to teraz, przypomniały jej się jałowe pustkowia sfotografowane przez załogę statku Aurora 1, która badała Marsa. Ale tam mogła oddychać, na pewno była to Ziemia.

A potem zobaczyła to zaćmienie. Słońce stało wysoko na niebie. Cień Księżyca nasunął się na Słońce, ale go nie zakrył, pozostał wokół niego świecący pierścień.

Ołówek Batsona skrobał papier, notując tę fantastyczną opowieść.


* * *

Wojsko próbowało potraktować ją uczciwie.

Kiedy zameldowała się u swego dowódcy w Afganistanie, polecono jej, aby zgłosiła się do Ministerstwa Obrony w Londynie, a następnie skierowano na badania lekarskie i testy psychologiczne w Aldershot. Na razie pozwalano jej wracać każdego wieczoru do domu, do Myry. Jednak zaopatrzono ją w lokalizator, „inteligentny” tatuaż na podeszwie stopy.

A teraz, czekając na wyniki badań lekarskich, składała, jak to określono, „sprawozdanie” przed tym gładkim, młodym psychologiem.

Postanowiła im opowiedzieć wszystko. Nie sądziła, że mogłoby jej pomóc, gdyby kłamała. I jej opowieść — jeżeli była prawdziwa — miała w końcu niebywałe wręcz znaczenie. Była żołnierzem i uważała, że to jej obowiązek: władze, poczynając od jej hierarchii służbowej, musiały się dowiedzieć, co wie, a ona musiała uczynić wszystko, aby jej uwierzono. A jeśli chodzi o nią samą…

— No cóż — jak powiedziała wesoło kuzynka Linda — w najgorszym razie umieszczą cię w szpitalu psychiatrycznym!

Jednak całe to postępowanie było trudne do zniesienia. Z formalnego punktu widzenia przewyższała stopniem kaprala, ale tu, w swoim gabinecie, on był psychologiem, a ona osobą stukniętą; nie było żadnych wątpliwości, kto tu rządzi. Sytuacji nie ułatwiał fakt, że był od niej znacznie młodszy.

Ani też to, że na Mirze poznała innego Batsona z brytyjskiej armii, także kaprala. Marzyła, żeby spytać Batsona o jego pochodzenie i czy coś wiedział o swoim przodku sprzed sześciu czy siedmiu pokoleń, który być może służył na Granicy Północno-Zachodniej. Ale wiedziała, że lepiej tego nie robić.

— Po naszym ostatnim spotkaniu sprawdziłem zaćmienia — powiedział Batson, zaglądając do swoich notatek. — Mam tu zapisane, że odległość Księżyca od Ziemi nieznacznie się zmienia. Tak więc „całkowite” zaćmienie Słońca może nie być całkowite. Słońce i Księżyc mogą się znajdować w tym samym punkcie nieba, ale widać niewielki rąbek tarczy Słońca, ponieważ pozorna wielkość Księżyca nie jest wystarczająca, aby zakryć całą tarczę. To się nazywa zaćmienie obrączkowe.

— Wiem o zaćmieniach obrączkowych — powiedziała. — Też to sprawdziłam. Pierścień, który widziałam, był znacznie szerszy niż w wypadku jakiegokolwiek zaćmienia obrączkowego.

— No to zastanówmy się nad geometrią — powiedział Batson. — Jaka jest szansa, że nastąpi coś takiego, jak widziałaś? Może Słońce było większe. Albo Księżyc mniejszy. Albo też Ziemia znajdowała się bliżej Słońca. Albo wreszcie Księżyc był bardziej oddalony od Ziemi.

Była zaskoczona.

— Nie spodziewałam się, że przeanalizujesz moją wizję pod tym kątem.

Uniósł brwi.

— Ale wciąż powtarzasz, że to nie była tylko wizja. Pokazałem twoje szkice przyjaciółce, która jest astronomem. Powiedziała, że Księżyc rzeczywiście oddala się od Ziemi. Wiedziałaś o tym? To się jakoś wiąże z pływami, nie twierdzę, że to rozumiem. Ale tak jest, można się o tym przekonać za pomocą lasera. Jednak to oddalanie się jest bardzo powolne. Takie zaćmienie, jakie opisałaś, może nastąpić dopiero za jakieś 150 milionów lat. — Przyjrzał się jej. — Czy ta liczba coś ci mówi?

Próbowała zachować spokój, przetrawiając tę nową i zdumiewającą informację.

— Co ma mi mówić?

— Pamiętaj, że to ty masz mi odpowiadać. Mówisz, że pokazano ci to wszystko — i że przeniesiono cię z powrotem do domu — w jakimś celu. Że kryje się za tym konkretny cel tych, którzy, jak sądzisz, uknuli to wszystko. Tych, których nazywasz… — Zajrzał do notatek.

— Pierworodnymi — powiedziała.

— Tak. Czy może wiesz, dlaczego cię wybrano i zmanipulowano w taki sposób?

— Rzuciłam im wyzwanie — powiedziała. Po czym dodała: — Naprawdę nie mam pojęcia. Czuję, że chcą mi coś przekazać, ale nie rozumiem znaczenia. — Popatrzyła na niego żałośnie. — Czy ja sprawiam wrażenie szalonej?

— Tak naprawdę wręcz przeciwnie. Własne doświadczenie mi mówi, że ludzie zdrowi psychicznie akceptują to, że świat jest zaskakująco skomplikowany i niesprawiedliwy. Spójrzmy prawdzie w oczy: takie z pewnością jest wojsko! Szaleni to ci, którzy uważają, że rozumieją to wszystko.

— A więc że w ogóle nie potrafię tego zrozumieć, skłania cię do tego, żeby mi uwierzyć — powiedziała sucho.

— Tego nie powiedziałem — zastrzegł. — Ale od chwili, gdy weszłaś do tego pokoju, wiem, że mówisz prawdę, tak jak ją postrzegasz. Po prostu jeszcze nie jestem w stanie wykluczyć możliwości, że to wszystko rzeczywiście się wydarzyło… — Na jego biurku zapłonął ekran. — Przepraszam. — Postukał palcem w ekran i Bisesa zobaczyła, jak przewijają się na nim jakieś tabele i wykresy.

Po chwili powiedział:

— Nadeszły wyniki twoich badań. Oczywiście musisz je omówić z lekarzem. Ale jak widzę, jesteś z pewnością tą osobą, za którą się podajesz. Dowodzą tego twoje DNA i rejestr dentystyczny. Jesteś całkiem zdrowa, chociaż wydaje się, że nosisz ślady licznych, dość egzotycznych chorób. I twoja skóra wchłonęła więcej promieniowania ultrafioletowego, niż powinna.

Uśmiechnęła się.

— Na Mirze nastąpiło załamanie klimatu. Wszyscy spaliliśmy się na słońcu.

— Och… — Odchylił się w krześle wpatrzony w ekran.

— O co chodzi?

— Zgodnie z tymi wynikami — medyk przyjrzał się twojej telomerazie, nie wiem co to jest, ale to ma coś wspólnego ze starzeniem się komórek — jesteś o ponad pięć lat starsza, niż powinnaś. — Przyjrzał się jej i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — No, no. Sprawa się komplikuje, pani porucznik. — Wydawał się zadowolony z tego obrotu sprawy.

17. Burza mózgów

Siobhan i Toby Pitt znów siedzieli w Sali Narad Towarzystwa Królewskiego.

Z zamontowanego na ścianie ekranu spoglądała na nich zmięta, melancholijna twarz Michaiła Martynowa. Siobhan pomyślała, że zawsze wygląda, jak gdyby w ustach miał skręta, ale na palenie nawet najnowszych nierakotwórczych, nieuzależniających i niezatruwających środowiska papierosów nigdy by nie pozwolono na terenie zamkniętej bazy księżycowej.

Michaił powiedział:

— Gdyby tylko ten problem był prostszy, gdyby nam tylko zagrażała nadlatująca asteroida! Gdzież jest Bruce Willis, kiedy go potrzebujemy?

Toby zapytał:

— Kto?

— Nieważne. Cierpię na niezdrową fascynację kiepskimi filmami z ubiegłego wieku…

Siobhan czekała, aż skończą się ich nerwowe żarciki. Tydzień po swym powrocie z drugiej wyprawy na Księżyc była przemęczona, zestresowana i męczył ją ból głowy. Po pobycie w przestrzeni międzyplanetarnej czuła się przytłoczona zatęchłą atmosferą Towarzystwa, zapachem mebli, wielkim automatem z kawą bulgoczącym gdzieś w kącie i ogromną stertą herbatników na talerzu. Była bliska rozpaczy. Od chwili gdy otrzymała od Miriam zadanie poszukiwania sposobu poradzenia sobie ze Słońcem, po miesiącu badań, otaczała ją beznadziejność i negatywne opinie „specjalistów” z całego świata.

Michaił, Toby i cała ta menażeria byli jej ostatnią szansą. Ale nie miała zamiaru im tego mówić. Powiedziała żywo:

— Bierzmy się do roboty.


* * *

Michaił zerknął do notesu znajdującego się poza polem widzenia kamery.

— Mam tutaj najnowsze przewidywania Eugene’a.

Na blacie stołu, przed oczyma Siobhan i Toby’ego, zapłonął wykres przedstawiający strumień energii w zależności od długości fali, masy cząstek i innych parametrów.

— Obawiam się, że nie zmieniło się nic istotnego. Widzimy tutaj przypływ energii słonecznej w dniu 20 kwietnia 2042 roku. Będzie on trwał przez blisko dwadzieścia cztery godziny, więc niemal każdy punkt powierzchni Ziemi zostanie ogarnięty ogniem. Nawet nie będziemy mieli osłony w postaci nocy. Ponieważ nastąpi to około wiosennego zrównania dnia z nocą, nie zostaną oszczędzone nawet bieguny. Czy na tym etapie potrzebujecie szczegółowych danych dotyczących tego, co się będzie działo w atmosferze i oceanach? Nie. Wystarczy powiedzieć, że Ziemia zostanie wysterylizowana do głębokości kilkudziesięciu metrów pod powierzchnią gruntu.

— Ale — ciągnął Michaił — obecnie mamy o wiele dokładniejsze dane, jak ta energia zostanie wyzwolona. Szukamy pęknięć w strefach promienistej i konwektywnej, gdzie normalnie zmagazynowana jest duża ilość energii… — Postukał palcem w niewidoczną powierzchnię przed sobą i została podświetlona jedna z tabel.

— Ach — powiedziała Siobhan. — Natężenie promieniowania będzie miało maksimum w widzialnej części widma.

— Tak jest normalnie w wypadku światła słonecznego — powiedział Michaił. — Tak się składa, że jest to światło zielone. Nasze oczy są na nie najbardziej wrażliwe i chlorofil wytwarza się przy nim najobficiej. Niewątpliwie dlatego ewolucja wybrała chlorofil jako związek chemiczny biorący udział w fotosyntezie, który stanowi „paliwo” wszystkich roślin tlenowych.

— Więc oto, przed czym stoimy: burza zielonego światła ze Słońca — powiedziała Siobhan stanowczym głosem. — Porozmawiajmy więc o tym, z jakimi problemami będziemy musieli sobie poradzić.

Toby wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Teraz będzie to najśmieszniejsze.

Michaił powiedział:

— Mogę zaczynać? — Postukał palcem w ekran i na ekranach przed Siobhan pojawiły się liczne schematy, tabele i obrazy.

— Tak się składa — powiedział Michaił — że jeszcze przed obecnym kryzysem wielu myślicieli rozważało sposoby zmniejszenia nasłonecznienia, czyli ułamka energii słonecznej, jaka dociera do naszej planety. Oczywiście rozważano to głównie w kontekście osłabienia światła słonecznego w celu złagodzenia skutków globalnego ocieplenia. — Pokazał obrazy chmur pyłu unoszącego się w górnych warstwach atmosfery. — Jedną z propozycji jest wykorzystanie wyrzutni rakietowych do wystrzelenia w stratosferę submikroskopowych cząstek pyłu. Byłoby to naśladowanie skutków wybuchu wulkanu; po wielkiej erupcji takiej jak Krakatau często następuje globalne ochłodzenie o jeden lub dwa stopnie, utrzymujące się przez kilka lat. Można też wystrzelić w górę cząsteczki siarki, które spłoną w tlenie atmosferycznym i utworzą warstwę kwasu siarkowego. To może być nawet łatwiejsze do zrealizowania.

Siobhan zapytała:

— Ale jaką część burzy można w ten sposób wyeliminować?

Michaił i Toby pokazali liczby. Okazało się, że jedynie kilka procent.

— To może wystarczy, żeby złagodzić skutki globalnego ocieplenia — powiedział Michaił ze smutkiem — ale to dalece niewystarczające w wypadku problemu, z jakim mamy do czynienia. Będziemy musieli wyeliminować niemal całe promieniowanie. Przepuszczenie choćby jednego procenta może stanowić ilość o wiele za dużą.

— Więc musimy wymyślić coś lepszego — powiedziała Siobhan zdecydowanie.

Toby powiedział chytrze:

— To właśnie jest lepsze. Jeśli chcecie wystrzelić w powietrze pył, naśladując wybuch wulkanu, dlaczego nie spowodować wybuchu jednego z nich?

Michaił i Siobhan popatrzyli na siebie zaskoczeni. Po czym zabrali się do pracy.

Właśnie takie pomysły były powodem, dla którego Siobhan zaprosiła Toby’ego do udziału w tych sesjach. Był niepewny.

— Siobhan, dlaczego ja? Na litość boską, nie znam się na tym! Mój udział powinien się kończyć na upewnieniu się, czy jest wystarczająca ilość herbatników.

Wpatrywała się w niego z nieukrywaną irytacją. Był wielkim mężczyzną z lekką nadwagą, miał nierówno przycięte ciemne włosy i cofnięty podbródek. Nawet nie był naukowcem, specjalizował się w językach obcych. Stanowił osobliwie angielski typ człowieka, który zawsze będzie ceniony w zaskorupiałych brytyjskich instytucjach takich jak Towarzystwo Królewskie, nie tylko dla swej inteligencji i oczywistych kwalifikacji, lecz także dzięki roztaczanej wokół siebie podnoszącej na duchu atmosfery bezpieczeństwa. Ale miał jedną typowo angielską cechę charakteru, której ona sama, urodzona w północnej Irlandii, więc będąca trochę outsiderem, nie ceniła zbyt wysoko, a było nią przesadne pomniejszanie własnych zasług.

— Toby, nie jesteś tutaj z powodu herbatników, choć jesteśmy ci za nie wdzięczni, ale ze względu na twój drugi zawód.

Przez chwilę wyglądał na zdumionego.

— Chodzi o moje książki?

— Właśnie. — Toby opublikował całą serię popularnych opowiadań o zapomnianych zakątkach nauki i techniki. I to właśnie podsunęło jej myśl, żeby się do niego zwrócić. — Toby, stoimy w obliczu gigantycznego problemu. Ale od czasów Ciołkowskiego ludzie śnili o możliwości zbudowania wielu mniej lub bardziej zwariowanych superkonstrukcji. Myślę, że dokładnie tego będziemy teraz potrzebowali.

W Londynie istniała pewna grupa, którą przede wszystkim miała na myśli: Brytyjskie Towarzystwo Międzyplanetarne.

— W jednej z moich książek poświęciłem mu cały rozdział — powiedział Toby, kiedy o nim wspomniała. — Towarzystwo zostało obecnie wchłonięte przez paneuropejskie ugrupowanie i wydaje się, że nawet w połowie nie jest już tak fajne jak niegdyś. Ale w okresie rozkwitu było miejscem, gdzie zabawiało się wielu szanowanych naukowców i inżynierów… — Była zdania, że taki niestandardowy sposób myślenia to dokładnie to, co teraz należy wykorzystać.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Więc jestem ambasadorem skrzydła szaleńców? Wielkie dzięki.

Ale Michaił powiedział:

— Musimy zastanowić się nad sposobem zabezpieczenia całej Ziemi. Nigdy dotąd na nikim nie ciążyła taka odpowiedzialność. Myślę, że w tej sytuacji odrobina szaleństwa może być tym, czego potrzebujemy!

Ślęczeli nad ekranami przez pewien czas i po licznych konsultacjach z Arystotelesem pośpiesznie opracowali pomysł Toby’ego z wulkanem. Może dałoby się to przeprowadzić, ale musiałby to być naprawdę wielki wybuch, znacznie większy niż jakikolwiek historycznie udokumentowany wybuch i zapewne przekraczający rozmiarami wszystkie kataklizmy, jakie nawiedziły Ziemię. Ponieważ nikt dotąd nie próbował niczego takiego, jego skutki były nie do przewidzenia i być może było to remedium gorsze niż sam problem. Siobhan zarejestrowała ich dyskusję w pliku, który umieściła w pojemnej pamięci Arystotelesa, w katalogu, który nazwała „Ostatnia deska ratunku”.

Szybko przelecieli przez tak zwane „wewnętrzne” sposoby zabezpieczeń, które można było zastosować w ziemskiej atmosferze albo na niskiej orbicie okołoziemskiej. Ale żaden z tych sposobów nie zapewniał wystarczającej osłony. Nie było powodu, dla którego niektórych z nich nie dałoby się urzeczywistnić. Zapewniłyby one dodatkowe kilka procent osłonności, i przynajmniej ludzie mieliby wrażenie, że coś się robi, co mogło stanowić niemały czynnik o charakterze politycznym. Ale gdyby nie zdołali wymyślić sposobu zatrzymania prawie całego morderczego promieniowania Słońca, takie projekty były jedynie symbolicznymi gestami, które nie miałyby żadnego znaczenia dla ostatecznego wyniku.

— Więc idźmy dalej — powiedziała Siobhan. — Co teraz?

Toby powiedział:

— Jeżeli nie potrafimy ochronić Ziemi, może trzeba będzie uciec.

Michaił warknął:

— Gdzie? Burza będzie tak potężna, że nawet na Marsie nie będzie bezpiecznie.

— Więc na którąś z planet zewnętrznych. Księżyce Jowisza…

— Nawet w odległości pięciu średnic orbity Ziemi spadek natężenia promieniowania nie będzie wystarczający, abyśmy się mogli uratować.

— No, to Saturn — naciskał Toby. — Moglibyśmy się ukryć na Tytanie. Albo na jakimś księżycu Urana lub Neptuna. Albo też w ogóle opuścić układ słoneczny.

Siobhan powiedziała spokojnie:

— Uciec do gwiazd? Czy potrafimy zbudować statek międzygwiezdny, Toby?

— Niech to będzie statek, w którym będą się rodziły i umierały kolejne pokolenia. Coś jak arka, na tyle duża, żeby pomieściła kilkaset osób. Dotarcie do gwiazdy Alfa Centauri może zabrać, powiedzmy, tysiąc lat. Ale jeżeli dzieci emigrantów, żyjąc i umierając na tym statku, będą w stanie kontynuować tę misję — a potem ich dzieci i dzieci ich dzieci — w końcu ludzie, a przynajmniej potomkowie ludzi, dotrą do gwiazd.

Michaił kiwnął głową.

— Jeszcze jeden pomysł Ciołkowskiego.

Toby powiedział:

— W rzeczywistości to był chyba Bernal.

Siobhan powiedziała:

— Jak wielu ludzi moglibyśmy uratować w ten sposób?

Michaił wzruszył ramionami.

— Może kilkuset?

— Kilkuset to lepiej niż nic — ponuro powiedział Toby. — Pula genów takiej wielkości wystarczy, żeby zacząć od nowa.

Michaił powiedział:

— Wariant Adama i Ewy?

— To nie wystarczy — powiedziała Siobhan. — Ratując tę garstkę, nie możemy machnąć ręką na miliardy ludzi, którzy spłoną żywcem. Musimy się lepiej postarać.

Michaił westchnął ze smutkiem. Toby odwrócił wzrok.

Kiedy milczenie przedłużało się, Siobhan zdała sobie sprawę, że nie mają już nic więcej do zaproponowania. Czuła, jak wzbiera w niej obezwładniająca rozpacz — rozpacz i poczucie winy, jakby ta wielka katastrofa oraz ich niezdolność wymyślenia jakiegoś wyjścia z tej sytuacji były jej winą.

Usłyszała nieśmiałe chrząknięcie.

Zaskoczona, podniosła wzrok.

— Arystoteles?

— Przepraszam, że się wtrącam, Siobhan. Pozwoliłem sobie przeprowadzić dodatkowe poszukiwania, opierając się na waszej rozmowie. Istnieje alternatywa, którą chyba przegapiliście.

— Tak?

Michaił pochylił się do przodu.

— Do rzeczy. Co proponujesz?

— Tarczę ochronną — powiedział Arystoteles.

— Tarczę…?

Na ich ekranach zaczęły pojawiać się dane.

18. Oświadczenie

Prezydent Stanów Zjednoczonych — kobieta — zajęła miejsce za biurkiem w Gabinecie Owalnym.

Tym razem panował tutaj spokój. Naprzeciw niej znajdowała się tylko jedna kamera, przed nią stał jeden mikrofon i obserwował ją jeden technik. W pokoju znajdowały się tylko flaga Stanów Zjednoczonych i choinka, był bowiem grudzień 2037 roku. Kiedy technik pokazywał na palcach czas do rozpoczęcia transmisji, dotknęła prostego naszyjnika oplatającego jej szyję, ale oparła się pokusie poprawienia czarnych włosów przetykanych srebrem, nad którymi jej charakteryzator męczył się tak długo.

Juanita Alvarez była pierwszą Latynoską, która została prezydentem zdecydowanie najpotężniejszego państwa na całej planecie. Jako kobieta obdarzona zdrowym rozsądkiem, instynktownymi, wrodzonymi zdolnościami i przepełniona duchem demokracji, przypadła do serca zarówno tym, którzy na nią głosowali, jak i wielu takim, którzy tego nie uczynili.

Ale dziś miała przemawiać nie tylko do obywateli Ameryki. Dziś jej orędzie, tłumaczone jednocześnie przez Arystotelesa i Talesa na wszystkie pisane i mówione języki świata, a także na język gestów, miało być transmitowane przez radio, telewizję i sieć łączności międzyplanetarnej do trzech planet. Później jej słowa oraz ich implikacje będą analizowane, chwalone i krytykowane, jak nigdy dotąd, dopóki nie zostanie z nich wydobyty cały sens, i prawie natychmiast, także na podstawie tego, czego nie powiedziała, pojawi się legion teorii spiskowych.

Tego należało się spodziewać. Trudno było sobie wyobrazić, aby jakikolwiek prezydent, nie wyłączając wielkich przywódców z okresu wojny, kiedykolwiek miał ważniejszą wiadomość do przekazania swemu narodowi i całemu światu. A gdyby Alvarez coś sknociła, jej słowa, wywołując panikę, rozruchy czy zawirowania gospodarki, mogły przynieść więcej szkody niż niewielka wojna.

Ale jeśli była zdenerwowana, objawiało się to tylko trochę niepewnymi ruchami dłoni.

Technik zginał palce. Trzy, dwa, jeden.

— Rodacy. Obywatele planety Ziemia i innych planet. Dziękuję, że mnie dzisiaj słuchacie. Sądzę, że wielu z was odgaduje, co mam wam do powiedzenia. To prawdopodobnie objaw zdrowej demokracji, która dociera także do Gabinetu Owalnego. — Lekki uśmiech wprawnie przywołany na usta. — Muszę wam powiedzieć, że wszyscy stoimy w obliczu poważnego niebezpieczeństwa. Ale mimo to, jeżeli będziemy działać razem, zapewniam was, że istnieje nadzieja.


* * *

Siobhan siedziała z córką w małym mieszkaniu swojej matki w Hammersmith.

Z powodu postępującej głuchoty Maria podkręciła głośność ściennego ekranu tak bardzo, że wywoływało to ból. Jednakże ten hałas wydawał się nie przeszkadzać dwudziestojednoletniej Perdicie. Nawet podczas przemówienia pani prezydent na małym ekranie, wszczepionym w nadgarstek, oglądała lecący na innym kanale jakiś show. Siobhan pomyślała cierpko, że nawet w takich czasach media zapewniały możliwość wyboru.

Maria wpadła zaaferowana do pokoju z trzema kieliszkami likieru waniliowego — dość małymi, zauważyła Siobhan — i nie było ani śladu butelki.

— To jest naprawdę dobre — powiedziała Maria, podając kieliszki. Uśmiechnęła się i małe blizny na jej twarzy, pozostałe po zabiegu kosmetycznym, ściągnęły się. — Już dawno nie spotkałyśmy się we trójkę, jeśli nie liczyć spotkań z okazji Świąt Bożego Narodzenia. Szkoda, że musiał nadejść koniec świata, żeby to się stało.

Perdita roześmiała się, chrupiąc słonego krakersa.

— Zawsze masz o coś pretensje, babciu! Wiesz przecież, że mamy własne życie.

Siobhan spiorunowała wzrokiem córkę. Odkąd Perdita skończyła dwanaście lat, Siobhan rozumiała sporadyczne napady uczuć rodzinnych u swojej matki.

— Nie kłóćmy się — powiedziała. — I to nie jest koniec świata, mamo. Nie powinnaś tego rozpowiadać. Zwłaszcza jeśli ludzie myślą, że ja to powiedziałam. Mogłabyś wywołać panikę.

Maria skrzywiła się, jak zawsze urażona, że ktoś ją beszta. Perdita powiedziała:

— Oczywiście większość tego, co ma powiedzieć Alvarez, to bzdury, prawda mamo?

— Bzdury?

— Myślisz, że ktoś w to uwierzy? Ratowanie świata to temat filmu katastroficznego z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku! Któregoś dnia słyszałam, jak w telewizji jakiś facet mówił, że to wszystko jest formą zaprzeczenia. I oczywiście to takie faszystowskie marzenie!

Coś w tym może być, pomyślała Siobhan z niepokojem. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy Słońce zostało uznane za źródło władzy.

Tak się złożyło, że kult Słońca stanowił rzadkość. Na ogół rodził się w zorganizowanych, silnie scentralizowanych państwach — u Rzymian, Egipcjan, Azteków — w których centralna władza Słońca służyła jako źródło władzy jedynego władcy. Może w tej sytuacji nagłą wrogość Słońca mogliby wykorzystać ci, którzy dążą do władzy na Ziemi. Takie podejrzenia podsycały teorie spiskowe wśród tych, którzy pomimo wydarzeń z 9 czerwca, podejrzewali, że cała ta historia z burzą słoneczną to zwykła lipa, próba przejęcia władzy przez jakąś klikę biznesmenów lub ukryty rząd, zamach stanu sterowany z nowego centrum, podsycany przez strach i niewiedzę.

— Nikt w to nie wierzy — powiedziała Perdita. — Nikt już nie wierzy w bohaterów, mamo, a już z pewnością nie w astronomów i polityków. Życie takie po prostu nie jest.

— Może i nie — powiedziała zirytowana Siobhan. — Ale co możesz zrobić, jak nie próbować? I, Perdita — jeśli ostatecznie nie uda nam się uratować planety — jak się z tym będziesz czuła?

Perdita wzruszyła ramionami.

— Będę żyła jak dawniej, dopóki… — Pokazała na migi wybuch. — Bum. Cóż więcej mogę zrobić?

Maria dotknęła ramienia Siobhan.

— Perdita jest młoda. Kiedy masz dwadzieścia lat, myślisz, że jesteś nieśmiertelna. Wszystko to prawdopodobnie przekracza granice jej wyobraźni.

— Mojej również — powiedziała Siobhan. Strapiona popatrzyła na Perditę. — Przynajmniej dopóki nie urodziłam dziecka. Potem przyszłość stała się… Wiesz, odczułam ulgę, kiedy to ujawniono. Miałam poczucie winy, spacerując po Londynie, stykając się z ludźmi zajętymi swoimi sprawami, wiedząc, że w mojej głowie ukryty jest druzgocący sekret, jak bomba, która za chwilę może wybuchnąć. To nie było w porządku. Kimże jestem, żeby zatajać takie informacje? Nawet gdyby to miało wywołać panikę.

— Myślę, że większość ludzi zachowałaby się, jak trzeba — powiedziała Maria. — Ludzie na ogół tak właśnie robią.

Słuchały przemówienia pani prezydent.


* * *

— To, co ma się wydarzyć w kwietniu 2042 roku, jest bezprecedensowe — powiedziała Alvarez. — Na podstawie tego, co mówią nasi eksperci, podobne wydarzenie nie miało miejsca w udokumentowanej historii rodzaju ludzkiego ani też w eonach poprzedzających nasze pojawienie się na Ziemi. W ciągu jednego dnia Słońce wypromieniuje w kierunku Ziemi tyle energii, ile normalnie wysyła w ciągu roku. Naukowcy nazywają to burzą słoneczną i nazwa ta uderza mnie swoją trafnością.

Skutki tej burzy dla Ziemi, a także dla Księżyca i Marsa, będą poważne. Powiem wam całą prawdę. Stoimy w obliczu wyjałowienia całej powierzchni Ziemi — zagłady wszelkiego życia — oraz wymiecenia atmosfery i oceanów. Ziemia stanie się taka jak Księżyc. Linki do tej wiadomości obejmują wszystkie szczegóły, jakie posiadamy; nie będzie żadnych tajemnic.

Najwidoczniej stoimy w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. I nie tylko my jesteśmy zagrożeni. Teraz, kiedy poszerzają się nasze etyczne horyzonty — kierunek, który zawsze cieszył się moim poparciem — nie zapomnimy o zagrożeniach dla istot, które razem z nami zamieszkują Ziemię i bez których sami nie zdołamy przetrwać. Jest to w istocie nowy rodzaj życia, jaki pojawił się w naszym świecie — osoby prawne, znane jako Arystoteles i Tales, dzięki którym teraz mówię do wielu z was.

To okropna wiadomość i jest mi przykro, że to ja ją przynoszę. — Pochyliła się do przodu. — Ale jak powiedziałam, istnieje nadzieja.


* * *

Michaił i Eugene siedzieli w kantynie Claviusa, nad kubkami letniej kawy. Obraz twarzy pani prezydent, retransmitowany z Ziemi, był wyświetlany na dużym ściennym ekranie. Kantyna była prawie pusta. Mimo że większość ludzi na terenie Claviusa wiedziała niemal wszystko, co Alvarez powie, jeszcze zanim otworzyła usta, wydawało się, że wolą te złe wieści przetrawić w samotności albo wraz z najbliższymi kolegami.

Michaił podszedł do wielkiego panoramicznego okna i popatrzył na poszarpany krajobraz dna krateru. Słońce wisiało nisko, ale widoczne na horyzoncie otaczające góry świeciły, jak gdyby ich szczyty były pokryte płonącym magnezem.

Pomyślał, że wszystko, co widzi przed sobą, jest owocem gwałtownych zdarzeń: uderzeń mikrometeorytów, które nawet teraz bombardowały grunt księżycowy, rzeźbiąc wielkie niecki, takie jak krater Claviusa, oraz niewyobrażalnie brutalnych zderzeń, z których jedno spowodowało oderwanie Księżyca od Ziemi. W ciągu krótkiego okresu istnienia ludzkości ten mały zakątek kosmosu był względnie spokojny; układ słoneczny kręcił się jak dobrze wyregulowany, napędzany światłem mechanizm zegarowy. Ale teraz dawne gwałtowne procesy znów powracały. Dlaczego ludzie wyobrażali sobie, że ustały na zawsze?

Podniósł wzrok, żeby odszukać Ziemię, która unosiła się wysoko na niebie. Żałował, że Ziemię tak trudno dojrzeć ze znajdującego się na biegunie krateru Shackletona. Ziemia oglądana z Claviusa, kilkadziesiąt razy jaśniejsza niż księżyc w pełni na ziemskim niebie, zalewała mroczną księżycową krainę srebrzysto-niebieskim światłem. Jej fazy, będące odzwierciedleniem faz Księżyca, zmieniały się zgodnie z miesięcznym cyklem, ale w przeciwieństwie do Księżyca Ziemia obracała się wokół osi, ukazując coraz to inne lądy, oceany i zwały chmur. I oczywiście, w przeciwieństwie do powolnego ruchu Księżyca, Ziemia nigdy nie zmieniała swego położenia na księżycowym niebie.

Po tym, co się wydarzy w kwietniu 2042 roku, Ziemia nadal będzie unosiła się tam, gdzie zawsze. Ale zastanawiał się, jak będzie wówczas wyglądała.

Eugene wciąż słuchał telewizyjnego orędzia prezydenta.

— Mówi mało konkretnie o dacie.

— Co masz na myśli?

Eugene zerknął na niego. W dniu dzisiejszym jego piękna twarz była wykrzywiona napięciem, jakiego Michaił nie widział nigdy przedtem.

— Dlaczego po prostu nie powie, że nastąpi to 20 kwietnia? Wszyscy to wiedzą.

Najwyraźniej nie, pomyślał Michaił. Może Alvarez brała pod uwagę jakieś psychologiczne motywy. Może nadmierna dokładność uczyniłaby całą tę perspektywę zbyt przerażającą — w ludzkich głowach zacząłby tykać zegar, odmierzający czas dzielący ich od owego sądnego dnia.

— Nie sądzę, aby to miało jakieś znaczenie — powiedział.

Ale dla Eugene’a, autora prognozy, najwyraźniej miało.

Michaił usiadł.

— Eugene, musisz czuć się bardzo dziwnie, kiedy słuchasz, jak prezydent przemawia do całej ludzkiej rasy, opisując coś, co przewidziałeś.

— Dziwnie? Tak. Coś w tym rodzaju — powiedział Eugene przerywanym głosem. Trzymał wyciągnięte ręce równolegle do siebie. — Jest Słońce. I jest mój model Słońca. — Splótł palce ze sobą. — Są to odmienne byty, ale ze sobą związane. Moja praca obejmowała wynikające stąd przewidywania. Zatem moja praca stanowi sensowne odwzorowanie rzeczywistości. Ale to tylko odwzorowanie.

— Chyba rozumiem — powiedział Michaił. — Istnieją różne kategorie rzeczywistości. Mimo że możemy ją przewidzieć do dziewięciu miejsc po przecinku, nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że dziwne zachowanie Słońca przewróci do góry nogami nasz cały przytulny świat.

— Coś w tym rodzaju — powiedział Eugene nerwowo. Jego wielkie dłonie splatały się i rozplatały; dłonie mężczyzny, ale gest małego dziecka. — Jak gdyby pękały mury między modelem a rzeczywistością.

— Wiesz, nie jesteś jedynym człowiekiem, który odbiera to w ten sposób, Eugene. Nie jesteś sam.

— Oczywiście jestem sam — powiedział Eugene. Zamknął się w sobie.

Michaił marzył, żeby go objąć, ale wiedział, że nie wolno mu tego robić.


* * *

Pani prezydent mówiła:

— Zamierzamy zbudować w przestrzeni kosmicznej tarczę ochronną. Stanowić ją będzie cieniutka warstwa, której rozmiary będą większe od rozmiarów samej Ziemi. Faktycznie będzie tak ogromna, że kiedy powstanie, będzie ją widać z każdego domu, każdej szkoły, każdego miejsca na Ziemi, ponieważ będzie zbudowaną przez człowieka konstrukcją wielkości widocznego na niebie Słońca czy Księżyca.

Powiedziano mi, że będzie ją można zobaczyć gołym okiem nawet z Marsa. Naprawdę odciśniemy na układzie słonecznym swoje piętno. — Uśmiechnęła się.


* * *

Siobhan powróciła myślami do zebrania swojej „menażerii” w Towarzystwie Królewskim, gdzie Arystoteles wystąpił z ową propozycją.

Sam pomysł był w zasadzie niezwykle prosty. W słoneczny dzień, jeśli światło jest zbyt mocne, rozkładamy parasol. Podobnie, aby uchronić się przed burzą słoneczną, zbudujemy w przestrzeni kosmicznej parasol dostatecznie duży, aby osłonił całą Ziemię. I owego decydującego dnia rodzaj ludzki schroni się w cieniu sztucznego zaćmienia Słońca.

— Środek ciężkości będzie się znajdował w punkcie L1 — powiedział Michaił. — Między Słońcem i Ziemią obiegającymi wspólny środek ciężkości.

Toby spytał:

— A co to jest L1?

L1 to pierwszy punkt Lagrange’a układu Ziemia — Słońce. Ciało niebieskie krążące między Ziemią i Słońcem, takie jak na przykład Wenus, porusza się szybciej niż Ziemia. Ale pole grawitacyjne Ziemi wpływa na ruch Wenus, choć znacznie słabiej niż pole grawitacyjne Słońca. Jeśli umieścimy satelitę znacznie bliżej Ziemi — w odległości około cztery razy większej niż Księżyc — przyciąganie Ziemi będzie na tyle silne, że satelita zostanie ściągnięty w kierunku Ziemi i zacznie obiegać Słońce z taką samą szybkością jak sama Ziemia.

Punkt równowagi nosi nazwę L1, czyli pierwszego punktu Lagrange’a, dla upamiętnienia francuskiego matematyka z osiemnastego wieku, który go odkrył. W rzeczywistości jest pięć punktów Lagrange’a: trzy na prostej łączącej Słońce i Ziemię i dwa na orbicie Ziemi, które leżą w odległości kątowej sześćdziesięciu stopni od linii Ziemia-Słońce.

— Och — powiedział Toby, kiwając głową. — Ziemia i satelita obracają się razem. Jak gdyby były przytwierdzone do wielkiego sztywnego pręta wystającego ze Słońca.

Siobhan powiedziała:

— Myślałam, że L1 jest punktem równowagi chwiejnej. — Widząc zdumioną minę Toby’ego, dodała: — Jak piłka znajdująca się na szczycie góry, nie zaś spoczywająca na dnie doliny. Piłka spoczywa nieruchomo, ale może stoczyć się w każdą stronę.

— Tak — powiedział Michaił. — Ale już poprzednio umieszczaliśmy satelity w takich miejscach. W rzeczywistości można krążyć wokół punktu Lagrange’a, zużywając bardzo niewiele paliwa dla utrzymania stałego położenia. To jest potwierdzone doświadczalnie i z astronautycznego punktu widzenia nie stanowi żadnego problemu.

Toby wyciągnął rękę w kierunku światła sufitowego, zasłaniając twarz.

— Wybaczcie głupie pytanie — powiedział. — Ale jak duża będzie musiała być ta tarcza?

Michaił westchnął.

— Przyjmijmy dla prostoty, że promienie słoneczne padające na Ziemię są równoległe. Wtedy widać, że potrzebujemy tarczy równie wielkiej jak obiekt, który chcemy osłonić.

Toby powiedział:

— Więc tarcza musi mieć średnicę nie mniejszą niż średnica Ziemi. To znaczy…

— Około trzynastu tysięcy kilometrów.

Toby’emu opadła szczęka. Ale nie przestawał naciskać.

— Więc mówimy o tarczy o średnicy trzynastu tysięcy kilometrów, którą trzeba zbudować w przestrzeni kosmicznej. Podczas gdy największa konstrukcja, jaką dotychczas zbudowaliśmy, to…

— Przypuszczam, że Międzynarodowa Stacja Kosmiczna — powiedział Michaił. — Ma rozmiary znacznie mniejsze niż jeden kilometr.

Toby powiedział:

— Nic dziwnego, że nie wpadłem na to wcześniej. Kiedy poszukiwałem rozwiązań, odrzuciłem te w sposób oczywisty nierealne. A to jest zupełnie nierealne. — Zerknął na Siobhan.

— Nieprawdaż?

Oczywiście tak było. Ale wszyscy troje zaczęli stukać w swoje ekrany, żeby dowiedzieć się więcej. Toby powiedział:

— Przeprowadzono badania tego rodzaju już przedtem. Chyba Hermann Oberth był pierwszym, który wpadł na taki pomysł.

— Oczywiście trzeba by użyć supercienkich materiałów — powiedział Michaił.

Siobhan rzekła:

— Powszechnie używane plastikowe opakowania mają grubość dziesięciu mikronów.

— Produkuje się folię aluminiową o takiej samej grubości — powiedział Michaił. — Ale na pewno można się lepiej postarać.

Toby powiedział:

— Więc przy gęstości powierzchniowej mniejszej niż, powiedzmy, gram na metr kwadratowy, i dodając co nieco na elementy konstrukcyjne, całkowity ciężar wyniesie jedynie kilka milionów ton. — Podniósł wzrok. — Czy ja rzeczywiście powiedziałem Jedynie”?

Siobhan rzekła:

— Nie dysponujemy urządzeniem o udźwigu, który umożliwiłby uniesienie takiej ilości materiału z Ziemi, nawet w ciągu kilku lat.

— Ale nie musimy tego robić na Ziemi — powiedział Michaił. — Dlaczego nie zbudować tego na Księżycu?

Toby wlepił w niego wzrok.

— Teraz to jest naprawdę szalone.

— Dlaczego? Na Księżycu już wytwarzamy szkło, obrabiamy metale. I pamiętajcie, że tutaj jest mała siła ciążenia: jest dwadzieścia dwa razy łatwiej wyekspediować dowolny ładunek w przestrzeń kosmiczną z Księżyca niż z Ziemi. I już budujemy wyrzutnię! Nie ma powodu, dla którego nie można by przyśpieszyć realizacji programu Proca. Moc tej wyrzutni będzie olbrzymia.

Wprowadzili oszacowanie mocy wyrzutni do swoich obliczeń. Natychmiast stało się jasne, że gdyby udało im się wystrzelić materiał tarczy z Księżyca, oszczędność energii byłaby rzeczywiście ogromna.

Ale jeszcze nie było powodu, żeby bić brawo. Siobhan bała się oddychać, jak gdyby w ten sposób mogła sprawić, że czar pryśnie, więc pracowali dalej.

Ale teraz, siedząc w swoim mieszkaniu z matką i córką, słuchając, jak Alvarez obwieszcza ten niedorzeczny pomysł całemu światu, wezbrały w niej inne uczucia. Nagle zaniepokojona podeszła do okna.

Było już prawie Boże Narodzenie 2037 roku. Na dworze dzieci grały w piłkę. Miały na sobie T-shirty. Podczas gdy na kartkach świątecznych wciąż królował Święty Mikołaj, śnieg i mróz były tylko nostalgicznym wspomnieniem z czasów jej dzieciństwa; od ponad dziesięciu lat w Anglii temperatura nie spadła poniżej zera w żadnej miejscowości leżącej na południe od linii łączącej Severn i Trent. Pamiętała swoją ostatnią Gwiazdkę z ojcem, który narzekał, że musi strzyc trawnik w drugi dzień Świąt. W ciągu jej życia świat ogromnie się zmienił w wyniku działania sił, nad którymi człowiek nie miał kontroli. Jakże mogła być tak arogancka, aby przypuszczać, że może pokierować jeszcze większą zmianą i to zaledwie za parę lat?

— Boję się — wyrzuciła z siebie. Perdita spojrzała na nią zaniepokojona.

— Burzy? — spytała Maria.

— Tak, oczywiście. Ale musiałam ciężko pracować, żeby zmusić polityków do zaakceptowania pomysłu budowy tej tarczy.

— I teraz…

— Teraz Alvarez zmusza mnie do pokazania kart całemu światu. Nagle okazuje się, że muszę dotrzymać słowa. I to mnie przeraża. Przeraża mnie, że mogę zawieść.

Maria i Perdita podeszły do niej. Maria ją przytuliła, a Perdita oparła jej głowę na ramieniu.

— Nie zawiedziesz, mamo — powiedziała Perdita. — Poza tym masz jeszcze nas, pamiętaj.

Siobhan dotknęła głowy córki.

Na ekranie prezydent Alvarez kontynuowała przemówienie.


* * *

— Ofiarowuję wam nadzieję, ale nie złudną — mówiła Alvarez. — Nawet ta tarcza może nas nie uratować. Ale sprawi, że zdarzenie, którego nikt z nas nie byłby w stanie przeżyć, będzie katastrofą, którą część z nas przetrwa. Dlatego musimy ją zbudować. I dlatego musimy liczyć na szansę, jaką nam daje.

Rozumie się samo przez się, że będzie to zdecydowanie najbardziej ambitne przedsięwzięcie kosmiczne, jakie kiedykolwiek podjęto, które przyćmi nawet kolonizację Księżyca i nasze pierwsze kroki na Marsie. Tak gigantycznego przedsięwzięcia nie dałoby się zrealizować siłami jednego państwa, nawet Ameryki.

Zwróciliśmy się więc do wszystkich państw i federacji z prośbą o połączenie sił, środków i energii, w nadziei na współpracę w ramach tego najbardziej żywotnego spośród wszystkich przedsięwzięć kosmicznych. Miło mi państwa poinformować, że spotkaliśmy się z praktycznie jednomyślną reakcją.


* * *

— „Praktycznie jednomyślna reakcja”, dobre sobie — zrzędziła Miriam Grec. Siedząc w swym gabinecie, sączyła whisky, usiadłszy nieco głębiej na kanapie. — Jak można tę reakcję nazywać jednomyślną, skoro Chińczycy odmówili wzięcia udziału?

Nicolaus odpowiedział:

— Chińczycy rozgrywają grę obliczoną na długą metę, Miriam. Wiedzieliśmy to od zawsze. Bez wątpienia traktują ten kłopot ze Słońcem jako kolejną geopolityczną okazję.

— Może. Ale Bóg jeden wie, co oni tam kombinują…

— W końcu na pewno zmienią zdanie.

Przyjrzała mu się. Nawet kiedy mówił, Nicolaus Korombel patrzył jednym okiem na ekran z obrazem Alvarez, a drugim obserwował monitory, które pokazywały rozmaite reakcje świata na trwające wciąż przemówienie Alvarez. Miriam nigdy nie spotkała nikogo o takich zdolnościach równoczesnej obserwacji różnych zdarzeń jak Nicolaus. Był to jeden z powodów, dla którego tak bardzo go ceniła.

Pomyślała, że to dziwne, że ten nader praktyczny, zdrowo myślący mężczyzna, który był dla niej tak cenny, jest jednocześnie tak skryty. W istocie wiedziała bardzo niewiele na temat tego, co myśli i w co w głębi duszy wierzy. Niekiedy, gdzieś na skraju świadomości, odczuwała lekki niepokój. Musi sprawić, żeby się otworzył, pomyślała, musi go lepiej poznać. Ale nigdy nie było na to czasu. A tymczasem był zbyt potrzebny.

— Więc jakie są te reakcje?

— Notowania spadły o siedemnaście procent — powiedział Nicolaus. — Jeśli chodzi o bezpośrednią reakcję, nie jest tak źle, jak się obawialiśmy. Nie trzeba dodawać, że akcje sektora kosmicznego i nowoczesnych technologii poszybowały w górę.

Miriam była zdumiona taką reakcją. Przypuszczała, że impuls, aby stać się bogatym, jest naturalny. Faktycznie gospodarka światowa nie mogłaby bez niego funkcjonować. Ale zastanawiała się, co ci spragnieni sukcesu inwestorzy spodziewali się osiągnąć, gdyby ich rozgorączkowanie zahamowało zdolność przedsiębiorstw kosmicznych do realizacji ich przedsięwzięć.

Jednak mogło być gorzej, powiedziała sobie. Przynajmniej prezydent Alvarez wygłosiła to przemówienie. Doprowadzenie projektu nawet do tego punktu było rzeczą trudną.

W największych światowych gremiach odbyły się gorączkowe dyskusje na temat sensowności rozwiązania, które poparła Miriam. Projekt budowy tarczy miał pochłaniać energię uczestniczących w nim krajów przez wiele lat, i po co? Energia, która przedostanie się przez tę tarczę, i tak spowoduje niszczycielską katastrofę.

I czy rzeczywiście zamierzacie wypruwać sobie flaki, żeby ocalić cały świat? W tym Chińczyków, którzy odmówili uczestniczenia w tym przedsięwzięciu, oraz Afrykanów, którzy dochodząc do siebie po kataklizmach dwudziestego wieku, dopiero się odradzali? Nie można by po prostu ocalić Ameryki i Europy? Dowódcy armii zaczęli nawet opracowywać scenariusze tego, co może się wydarzyć po burzy słonecznej, kiedy Eurazja i Ameryka, gdyby zostały jedynymi potęgami przemysłowymi na placu boju, zaczną opuszczać swoje fortece, aby „nieść pomoc” resztkom zrujnowanego świata. To naprawdę byłby nowy światowy ład, za czym gorąco optowała Miriam, odmieniona potęga geopolityczna, która mogłaby przetrwać tysiąc lat…

Po wnikliwych dyskusjach ze Siobhan McGorran Miriam mogła uruchomić własną polityczną wyobraźnię i poważnie zająć się tym problemem najwyższej wagi. Ta burza słoneczna to nie był kolejny 9 czerwca; to nie był wybuch Krakatau czy zagłada Pompei; to nie była zaraza czy powódź. I nie można było jej traktować w kategoriach uzyskania jakichś drobnych korzyści. Mogła nastąpić zagłada rodzaju ludzkiego, a faktycznie całego życia na Ziemi. To rzeczywiście była sytuacja typu wszystko albo nic — przesłanie, które Miriam w końcu udało się wbić do głów pozostałych decydentów na świecie.

Prezydent Alvarez spokojnie mówiła dalej.

To oczywiście Alvarez powinna być na ekranach całego świata. Dotychczas to Miriam zajmowała się polityką stojącą za projektem budowy tarczy. To ona budowała solidną bazę przemysłową i finansową projektu, to ona wyzwoliła wolę polityczną wewnątrz pełnej napięć Unii Euroazjatyckiej i poza nią, aby można było zrealizować ten nieprawdopodobny projekt, i to ona przy okazji wyczerpała znaczną część swego kapitału politycznego. Ale za powszechną aprobatą, w takich sytuacjach to prezydent Stanów Zjednoczonych powinien przekazywać światu dobre i złe nowiny, bo tak było od wielu pokoleń.

— Alvarez robi dobrą robotę — powiedziała Miriam. — Mamy szczęście, że w tak trudnym położeniu jest ktoś taki jak ona.

Nicolaus prychnął.

— Ona jest najlepszą aktorką w Białym Domu od czasów Reagana, to wszystko.

— Och, ona jest czymś więcej. Ale może obudzić złudne nadzieje. Cokolwiek uczynimy — powiedziała ponuro — zginą ludzie.

— Ale zginie znacznie mniej ludzi, niż mogłoby — powiedział Nicolaus. — I cokolwiek uczynimy, nie oczekujmy medali. Pamiętaj, że to technika, a nie czary. Bez względu na to, jak skutecznie to zadziała, ludzie na pewno zginą, i to wielu. A z perspektywy czasu to nas obarczą winą. Zostaniemy nazwani największymi zbrodniarzami winnymi ludobójstwa w historii. Taki na pewno będzie polski punkt widzenia! — Uśmiechnął się pogodnie i ponuro zarazem.

— Czasami jesteś zbyt cyniczny, Nicolaus. — Ale była w pogodnym nastroju, wywołanym przez whisky. Sączyła ją powoli, a ciepły głos Alvarez opływał ją wokół.


* * *

— Tarcza będzie miała ogromne rozmiary. Ale będzie stanowiła niezwykle cienką warstwę, dzięki czemu jej ciężar zostanie ograniczony do minimum. Gros jej masy zostanie wystrzelone z Księżyca, gdzie mała siła ciążenia sprawia, że jest to znacznie łatwiejsze niż na Ziemi. „Inteligentne” elementy, które będą potrzebne do sterowania tarczą, zostaną wykonane na Ziemi, gdzie mamy dostęp do najbardziej zaawansowanych technologii.

— Dla realizacji tego projektu należy poświęcić wszystkie nasze zasoby, a pozostałe marzenia odłożyć na później. Dlatego postanowiłam odwołać statek Aurora 2, nasz drugi statek kosmiczny, który już zdąża do czerwonej planety. Wykorzystamy go, jeśli tak można powiedzieć, jako warsztat.


* * *

Niesione falami elektromagnetycznymi słowa prezydent Alvarez przemknęły obok Księżyca i w kilka minut później dotarły do Marsa.

W głośnikach hełmu Heleny Umfraville głos brzmiał brzękliwie. Ale wolała słuchać Alvarez w ten sposób. Aby obserwować przelot Aurory 2, postanowiła założyć kombinezon z kopolimeru etylenowego, zanurzając się w atmosferze Marsa. Z takim przeżyciem nie mogło się równać nawet przemówienie prezydenta.

Założyła więc kombinezon. Był to „ubiór izolacyjny”, który zostawiało się we włazie łazika, po czym trzeba się było do niego wczołgać od tyłu, tak aby nigdy nie nastąpił kontakt z powierzchnią zewnętrzną, aby Mars, mając przypuszczalnie własną ekologię, nigdy się nie zetknął z tłustą, wodnistą, pełną bakterii masą, czyli z człowiekiem. Teraz stała obok łazika z nogami w szkarłatnym pyle, tak blisko powierzchni Marsa, jak to było możliwe.

Wokół niej rozciągała się zasłana kamieniami równina, nietknięta przez rodzaj ludzki, jeśli nie liczyć śladów opon jej łazika. Grunt był różowo-brunatny, a niebo barwy żółtawej, przechodzącej w pomarańczową wokół skurczonej tarczy Słońca, prawie jak podczas ziemskiego wschodu Słońca. Kamienie leżące na ziemi, rozrzucone przez jakieś dawne uderzenie meteorytu, były miejscami tak długie, że musiały zostać wygładzone przez niesiony wiatrem pył. Był to stary, milczący świat, jak muzeum wypełnione kamieniami i pyłem. Ale istniała tutaj pogoda, niekiedy zaskakująco gwałtowna, gdy to rzadkie powietrze zostało wprawione w ruch.

Na horyzoncie widziała wystającą z ziemi uwarstwioną skałę. Była to skała osadowa, podobnie jak pokłady piaskowca na Ziemi. I tak jak ziemski piaskowiec, kiedyś spoczywała w wodzie. Wyschnięty Księżyc można było przeszukać od bieguna do bieguna, ale nie było tam ani jednej formacji podobnej do tej niepozornej skały. To był Mars ta myśl wciąż przyprawiała ją o dreszczyk emocji.

Ale Helena była tu zdana na własne siły.

Oczywiście astronauci z Aurory 1 w zasadzie wiedzieli, co powie prezydent, jeszcze zanim otworzyła usta. Kontrola lotów w Houston przekazała wiadomość o zawróceniu Aurory 2 delikatnie i ostrożnie, i z dużym wyprzedzeniem.

Aurora 2 była w rzeczywistości trzecim statkiem wysłanym na Marsa. Pierwszy o nazwie Aurora Zero dostarczył na powierzchnię Marsa bezzałogową fabrykę, która cierpliwie pracowała, aby przekształcić marsjański pył i powietrze na metan i tlen, paliwo, które umożliwi powrót na Ziemię ludziom, którzy przybędą później. Następnie Aurora 1, napędzana jądrowymi silnikami rakietowymi, odbyła długą podróż, wioząc liczącą sześć osób załogę. W końcu i na Marsie znalazły się ślady stóp i flagi.

Zgodnie z planem po przybyciu Aurory 2 pierwsza grupa miała powrócić na Ziemię, a na Marsie miał zostać drugi, większy zespół, aby powiększyć to, co dotąd zbudowano: zalążek osady, która jak powszechnie wierzono, będzie oznaczać początek stałej obecności ludzi na Marsie. Maleńki przyczółek już został ochrzczony nieco górnolotnym imieniem Portu Lowella.

Ale teraz to się nie miało ziścić. Po dwóch latach pierwsza załoga utknęła na czerwonej planecie i mówiono, że ze względu na priorytetowe prace przy budowie tarczy misja powrotna zostanie podjęta prawdopodobnie dopiero po burzy słonecznej, czyli za ponad cztery lata.

Załoga rozumiała potrzebę pozostania na miejscu, bo wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie stanowiło Słońce. Pomimo wielkiej odległości w rzeczywistości Słońce było dla Marsa znacznie bardziej groźne niż dla Ziemi. Gęsta atmosfera macierzystej planety zapewniała osłonę odpowiadającą kilkumetrowej warstwie aluminium, natomiast rzadkie marsjańskie powietrze było jak zaledwie kilkucentymetrowa jego warstwa, jak blaszany statek kosmiczny podróżujący przez przestrzeń międzyplanetarną. Magnetosfera także była bezużyteczna. Mars był zimny, zamarznięty wewnątrz na dużą głębokość, a jego pole magnetyczne nie miało charakteru wszechobecnego i dynamicznego jak na Ziemi, lecz stanowiło zbiór rozłącznych skrawków. Jak mawiali klimatolodzy zajmujący się badaniem Słońca, promienie słoneczne na Marsie były „sprzężone” z ziemią i trzeba było się chować przed rozbłyskami, których na Ziemi w ogóle by nie zauważono. Rozumieli więc potrzebę pozostania, ale to wcale nie czyniło tej perspektywy łatwiejszą do zaakceptowania.

Zły nastrój trudno było opanować. Stale byli zmęczeni: marsjański dzień był o pół godziny dłuższy od ziemskiego, trochę zbyt długi z punktu widzenia rytmu dobowego, do jakiego przywykł człowiek. Podczas rozmaitych symulacji nikt nie przewidział, że jednym z najpoważniejszych problemów na Marsie okaże się swoiste zmęczenie, jak po zmianie stref czasowych. A teraz byli zdani na własne siły. Dzięki Aurorze Zero nie istniała obawa, że zabraknie im zasobów. Mogliby tu wytrzymać. Mars umożliwiłby przetrwanie. Mimo to większość załogi, tak długo odizolowanej od swych rodzin i domów, czuła się osamotniona.

Ale Helena, choć przerażona perspektywą zbliżającej się burzy słonecznej i zaniepokojona pracami, które mieli wykonać, aby ją przetrwać, była dość zadowolona. Zaczynała lubić to miejsce, ten dziwny, mały świat, gdzie Słońce wywoływało pływy w atmosferze. A Mars nawet jeszcze nie zaczął wyjawiać jej swych tajemnic. Pragnęła pojechać na bieguny, gdzie podczas każdej zimy szalały zamiecie niosące drobinki dwutlenku węgla, albo do głębokiej kotliny o nazwie Hellas, gdzie jak mówiono, było tak gorąco i powietrze było tak gęste, że można było wylewać na ziemię wodę, która w ogóle nie zamarzała.

Na Marsie kryły się także ludzkie tajemnice.

Helena, która urodziła się w Anglii, wciąż pamiętała swoje rozczarowanie, gdy była sześcioletnim dzieckiem i obudzono ją nad ranem w dzień Bożego Narodzenia 2003 roku, aby nasłuchiwać sygnału z Marsa, który nigdy nie nadszedł. Teraz sama przebyła całą długą drogę na Marsa i zobaczyła na własne oczy pokryty pyłem wrak na Isidis Planitia, który był wszystkim, co pozostało z dzielnego małego statku, który dotarł tak daleko. Nie zrobiło to wielkiego wrażenia na amerykańskich członkach załogi, ale Helena cieszyła się, kiedy pozwolono jej ochrzcić ten łazik imieniem Beagle…

— Lowell do Beagle. — To był głos znajdującego się w Porcie Lowella Boba Paxtona, który brzmiał cicho w jej słuchawkach, przebijając się przez słowa pani prezydent. — Już prawie czas. Popatrz.

— Beagle do Lowella. Dzięki, Bob. — Przechyliła głowę, żeby spojrzeć w niebo.

Statek kosmiczny z Ziemi dumnie nadlatywał ze wschodu, jaśniejąc w świetle marsjańskiego poranka. Helena czekała przy łaziku, aż błyszcząca gwiazda, która powinna była zabrać ją do domu, zniknie w pyle wiszącym nad horyzontem, kończąc jedyny przelot nad Marsem.

Do widzenia, Aurora 2, do widzenia.


* * *

Prezydent Alvarez splotła dłonie i spojrzała prosto w kamerę.

— Nadchodzące dni będą trudne dla nas wszystkich. Nie będę udawać, że tak nie jest.

Nasze agencje lotów kosmicznych, w tym NASA i Korpus Techniki Astronautycznej USA, oczywiście będą odgrywały kluczową rolę i jestem w pełni przekonana, że sprostają temu nowemu wyzwaniu, tak jak to miało miejsce w przeszłości. Kontroler niefortunnej misji księżycowej Apollo 13 kiedyś powiedział, „Niepowodzenie nie wchodzi w rachubę”. Teraz też nie.

Ale inżynierowie sami nie mogą odnieść zwycięstwa. Ażeby to osiągnąć, wszyscy będziemy musieli się do tego przyczynić, wszyscy bez wyjątku. Ta okropna wiadomość teraz może być dla was szokiem, ale jutro nadejdzie nowy dzień. Ukażą się gazety, będziecie wysyłali e-maile i telefonowali, otworzą się sklepy, transport będzie działał jak zawsze, i każdy zakład pracy, każda szkoła będzie, musi być, otwarta, jak zwykle.

Idźcie do pracy i pracujcie najlepiej, jak potraficie. Jesteśmy jak piramida, piramida pracy i rozwoju gospodarczego, piramida, której szczyt spoczywa na barkach garstki bohaterów, którzy próbują nas uratować.

Przeżyliśmy wszyscy dzień 9 czerwca i pokonaliśmy pomniejsze problemy, jakie przyniósł ów dzień. Wiem, że teraz, działając wspólnie, możemy sprostać temu nowemu wyzwaniu.

Dopóki rodzaj ludzki będzie istniał, nasi potomkowie będą wracać myślami do tych lat. I będą nam zazdrościć. Bo byliśmy tutaj, tego dnia, o tej godzinie. I dostąpiliśmy wielkości.

Życzę wam wszystkim szczęścia.


* * *

Nie rozumiesz istoty rzeczy.

Bisesa chciała krzyczeć na ekran, rzucić poduszką w prezydenta. Tarcza jest przedsięwzięciem heroicznym. Ale trzeba patrzeć dalej. Trzeba zdać sobie sprawę, że to wszystko uknuto. Musisz mnie wysłuchać!

Ale kiedy dowiedziała się o nieuchronnie zbliżającym się końcu świata, mając na względzie Myrę, na pozór pozostała spokojna.

Zaskoczyła ją niedokładność dat, które przytaczała Alvarez. Skąd ta zwodniczość? Astrofizycy, którzy opracowali tę prognozę, wydawali się tacy dokładni w pozostałych szczegółach, że na pewno zawęzili czas do jednego dnia.

Oczywiście data została z pewnością wybrana przez Pierworodnych, tak jak wszystko, co wiązało się z tym zdarzeniem. Wybrali dzień, który z jakichś powodów miał dla nich znaczenie. Ale co było szczególnego w którymś dniu kwietnia 2042 roku? Chyba nic, co wiązało się z ludźmi. Pierworodni byli istotami z gwiazd… A więc coś o charakterze astronomicznym.

— Arystotelesie — powiedziała cicho.

— Tak, Biseso?

— Kwiecień 2042 roku. Możesz mi powiedzieć, co w tym miesiącu będzie działo się na niebie?

— Masz na myśli efemerydy?

— Co takiego?

— Tabelę danych astronomicznych, które podają codzienne położenia planet, gwiazd i…

— Tak. O to właśnie chodzi.

Obraz prezydenta skurczył się i przesunął w róg ekranu. Pozostałą jego część wypełniły kolumny liczb, podobnych do współrzędnych na mapie. Ale nawet nagłówki kolumn niewiele Bisesie mówiły; najwyraźniej astronomowie mieli swój własny język.

— Przepraszam — powiedział Arystoteles. — Nie mam pewności co do poziomu twojej wiedzy astronomicznej.

— Załóż, że jest zerowa. Możesz mi to pokazać w postaci graficznej?

— Oczywiście. — Tabele zastąpił obraz nocnego nieba. — Widok z Londynu w dniu 1 kwietnia 2042 roku, o północy — powiedział Arystoteles.

Na widok niezwykle czystego, gwiaździstego nieba w umyśle Bisesy pojawiło się wyraźne wspomnienie. Przypomniała sobie, jak siedziała ze swym telefonem pod krystalicznie czystym niebem innego świata, a małe urządzenie męczyło się, żeby sporządzić mapę nieba i określić datę… Ale wszystko musiała zostawić na Mirze, nawet telefon.

Arystoteles przebiegał kolejne opcje obrazu, pokazując obrazy gwiazdozbiorów z naniesioną siatką długości i szerokości ekliptycznej.

Usunęła to wszystko z ekranu, mówiąc:

— Po prostu pokaż mi Słońce.

Żółta tarcza zaczęła się przesuwać na tle czarnego, rozgwieżdżonego nieba, a w rogu ekranu migotała ramka pokazująca datę i godzinę. Przebiegła przez kwiecień 2042 roku od początku do końca, patrząc, jak Słońce przesuwa się po niebie.

A potem pomyślała o czymś, co widziała podczas swej dziwnej podróży powrotnej z Mira.

— Pokaż mi Księżyc.

Na ekranie pojawiła się szara tarcza z cętkowanym, niewyraźnym rysunkiem, przypominającym ludzką twarz.

— A teraz zacznij od 1 kwietnia i posuwaj się do przodu.

Księżyc dostojnie przesuwał się po niebie. Fazy zmieniały się kolejno, a kiedy Księżyc był już w pełni, zaczął maleć i w końcu widać było tylko cienki pierścień otaczający krąg ciemności.

Czarny krąg przesuwał się przez obraz tarczy Słońca.

— Stop. — Obraz zatrzymał się. — Wiem, kiedy to się wydarzy — wydyszała.

— Biseso?

— Burza słoneczna… Arystotelesie. Wiem, że będzie ci to trudno załatwić. Ale muszę porozmawiać z Astronomem Królewskim — prezydent o niej wspominała — Siobhan McGorran. To bardzo, bardzo ważne.

Wpatrywała się w Słońce i Księżyc, których obrazy nałożone na siebie widniały na ekranie. Dniem symulowanego zaćmienia Słońca był 20 kwietnia 2042 roku.

Загрузка...