Bisesa wydała stłumiony okrzyk i zatoczyła się. Stała. Nie wiedziała, gdzie jest. Grała muzyka.
Spojrzała na ekran ścienny, na którym widniał powiększony obraz niesamowicie pięknego młodzieńca, który mówił półgłosem do staromodnego mikrofonu. Tak, był niesamowicie piękny; był to bowiem syntetyczny gwiazdor, kwintesencja niewypowiedzianych tęsknot wszystkich nastolatek.
— Mój Boże, wygląda jak Aleksander Wielki.
Bisesa ledwie zdołała oderwać wzrok od jaskrawych barw poruszających się na ekranie. Nigdy nie zdawała sobie sprawy, jak bezbarwny był Mir. Ale w końcu Mir to był zupełnie inny świat.
Ekran powiedział:
— Dzień dobry, Biseso. To twoje normalne budzenie. Śniadanie czeka na dole. A oto dzisiejszy skrót najważniejszych wiadomości…
— Zamknij się — powiedziała głosem zachrypłym od pyłu pustyni.
— Oczywiście — zaśpiewał miękko syntetyczny młodzieniec.
Rozejrzała się wokół. To była jej sypialnia w jej londyńskim mieszkaniu. Wydawała się mała, zagracona. Łóżko było duże, miękkie i było zasłane.
Podeszła do okna. Jej wojskowe buty zostawiały na dywanie ślady czerwonego pyłu. Tuż przed wschodem słońca niebo było jeszcze szare, ale już się zaczynała wyłaniać linia dachów miasta na tle nieba.
— Arystotelesie.
— Tak, Biseso?
— Jaki dziś dzień?
— Wtorek.
— Data.
— Och. Dziewiąty czerwca 2037 roku.
— Powinnam być w Afganistanie. Arystoteles zakaszlał.
— Przyzwyczaiłem się do nagłych zmian twoich planów, Biseso. Pamiętam, jak raz…
— Mama?
Głosik był cichy, zaspany. Bisesa odwróciła się.
Myra była boso, widać było jej brzuszek, piąstką przecierała jedno oko, włosy miała potargane; przed chwilą obudzona ośmiolatka. Miała na sobie ulubioną piżamę, na której hasały postacie z kreskówek, choć teraz była już na nią o dwa numery za mała.
— Nie mówiłaś, że wracasz do domu.
W Bisesie coś pękło. Wyciągnęła ręce.
— Och, Myra…
Córka cofnęła się.
— Dziwnie pachniesz.
Zaszokowana Bisesa spojrzała na siebie. W swym zniszczonym pomarańczowym kombinezonie, pokrytym piaskiem i przesiąkniętym potem, tak nie pasowała do otoczenia, jakby miała na sobie skafander kosmiczny.
Zmusiła się do uśmiechu.
— Chyba powinnam wziąć prysznic. A potem zjemy śniadanie i wszystko ci opowiem…
Światło nieznacznie się zmieniło. Odwróciła się do okna.
Nad miastem wisiało Oko, unosząc się jak balon zaporowy. Nie potrafiła powiedzieć, jak daleko było ani jak było duże. Ale wiedziała, że jest to instrument Pierworodnych, którzy przedtem przenieśli ją na Mir, do innego świata, a teraz sprowadzili z powrotem do domu.
Nad dachami Londynu wschodziło złowrogie słońce.
Michaił Martynow poświęcił życie badaniu ziemskiej gwiazdy. Od pierwszej chwili, kiedy na początku tego pamiętnego dnia zobaczył Słońce, wiedział w głębi duszy, że coś jest nie tak.
— Dzień dobry, Michaił. Według czasu księżycowego jest godzina druga rano. Dzień dobry, Michaił. Jest godzina druga, piętnaście sekund. Dzień dobry…
— Dziękuję, Talesie. — Już był na nogach. Jak zawsze obudził się minutę przed terminem; nie potrzebował elektronicznego budzenia wypowiadanego cichym głosem Talesa, trzymał się bowiem własnego harmonogramu, niezależnego od czasu Houston, do którego była niewolniczo przywiązana cała reszta Księżyca.
Michaił był człowiekiem systematycznym. I zacznie ten dzień, tak jak zaczynał każdy dzień swoich długich, samotnych obserwacji w tej Kosmicznej Stacji Meteorologicznej, od tego, że wyjdzie na słońce.
Zjadł szybkie śniadanie, złożone z koncentratu owocowego i wody. Zawsze pił czystą wodę, nie zanieczyszczoną granulkami kawy czy liśćmi herbaty, była to bowiem woda z Księżyca, wynik trwającego przez miliardy lat powolnego gromadzenia się materiału komet, którą teraz wydobywały i przetwarzały dla niego warte milion dolarów roboty; uważał, że ta woda zasługuje na to, aby się nią naprawdę delektować.
Szybko założył wykonany z kopolimeru etylenowego kombinezon. Wygodny i łatwy w użyciu, kombinezon ten był wynikiem trwających sześćdziesiąt lat udoskonaleń topornego pancerza, jaki nosili astronauci programu Apollo. Był także „inteligentny”; niektórzy mówili, że jest tak inteligentny, iż sam mógłby się udać na przechadzkę po Księżycu.
Ale niezależnie od tego Michaił ostrożnie przeprowadził szereg testów podstawowych układów kombinezonu. Tu, na biegunie południowym Księżyca, mieszkał sam, jeśli nie liczyć elektronicznej wszechobecności Talesa, i wszyscy wiedzieli, że mała siła ciążenia ogłupia, nazywano to „głupotą kosmiczną”. Michaił dobrze wiedział, jak ważne jest skupienie się na obowiązkach, niezbędnych, aby utrzymać się przy życiu.
Mimo to w ciągu zaledwie kilku minut był szczelnie zamknięty wewnątrz ciepłego kombinezonu. Przez klinowaty wizjer widział zniekształcony obraz swego małego pomieszczenia mieszkalnego. Ubrany w kombinezon do badań przestrzeni międzyplanetarnej raził, stojąc pośród brudnej bielizny i niepozmywanych naczyń.
Z wdziękiem wynikającym z długiej praktyki przecisnął się przez śluzę powietrzną, a potem przez małą śluzę przeciwpyłową i stanął na powierzchni Księżyca.
Stojąc na pochyłości krateru, Michaił znajdował się w cieniu, rozświetlanym jedynie przez skąpe sztuczne oświetlenie. Niebo nad jego głową było usiane gwiazdami. Kiedy spojrzał w górę — w sztywnym kombinezonie musiał się przechylić do tyłu — dostrzegł plamy oślepiającego światła wysoko na ścianie krateru, w miejscach gdzie docierało światło wiszącego nisko nad horyzontem Słońca. Na górze ustawiono układy ogniw słonecznych i anten, jak również czujniki światła słonecznego, które stanowiły podstawowe wyposażenie Stacji.
Kosmiczna Stacja Meteorologiczna, wydrążona w ścianie krateru Shackleton, była jednym z mniejszych siedlisk na Księżycu, nadmuchiwanych kopulastych konstrukcji, połączonych niskimi tunelami i pokrytych warstwą czarno-szarego pyłu księżycowego.
Choć samo miejsce było mało pociągające, znajdowało się na terenie jednego z niezwykłych obszarów Księżyca. W przeciwieństwie do Ziemi oś obrotu Księżyca ma nieznaczne nachylenie, nie istnieją więc tutaj pory roku. A na biegunie południowym Słońce nigdy nie wznosi się wysoko na niebie. Cienie są zawsze długie, a w niektórych miejscach zalegają stale. Tak więc kręgu ciemności, w którym stał Michaił, od miliardów lat nic nie zakłócało, z wyjątkiem ludzi.
Michaił spojrzał w dół pochyłości, sięgając wzrokiem poza niskie wybrzuszenia kopuł Stacji. Na powierzchni krateru w świetle reflektorów widać było skomplikowaną plątaninę kamieniołomów i maszyn. Roboty trudziły się nad wydobyciem prawdziwego skarbu tej okolicy: wody.
Kiedy astronauci programu Apollo przywieźli pierwsze pokryte pyłem kamienie księżycowe, geologowie osłupieli, gdy okazało się, że próbki nie zawierają ani śladu wody, nawet związanej chemicznie w minerałach. Minęło kilka dziesięcioleci, zanim odkryto prawdę. Księżyc nie był siostrzanym światem Ziemi, ale jej światem potomnym, powstałym we wczesnym okresie istnienia układu słonecznego, kiedy zderzenie z innym światem potomnym rozbiło proto-Ziemię. Szczątki powstałe podczas tego zderzenia, które ostatecznie utworzyły Księżyc, zostały podgrzane do wysokiej temperatury i wówczas wszelkie ślady wody znikły. Później powierzchnię Księżyca bombardowały komety. Spośród miliardów ton wody, które spadły podczas tych zderzeń, większość natychmiast wyparowała. Ale odrobina, dosłownie odrobina, przeniknęła do wiecznie pogrążonych w cieniu den kraterów okołobiegunowych, niby dar dla Księżyca mający niejako wynagrodzić okoliczności jego narodzin.
Wedle ziemskich standardów wody na Księżycu było dość mało — niewiele więcej niż w sporym jeziorze — ale dla kolonistów z Ziemi był to bezcenny skarb, wart znacznie więcej niż złoto o takim samym ciężarze. Dla naukowców owa woda także miała bezcenną wartość, ponieważ zawierała informacje o eonach, w ciągu których powstawały komety, i dostarczała pośrednich wskazówek dotyczących tworzenia się ziemskich oceanów, które także zawdzięczały swe powstanie uderzeniom komet.
Jednakże Michaiła interesował nie księżycowy lód, lecz słoneczny ogień.
Odwrócił się od cienia i zaczął mozolnie wspinać się po stromej pochyłości w kierunku światła. Drogę stanowił po prostu szlak wydeptany ludzkimi stopami. Był oznaczony latarniami ulicznymi (tak je wszyscy nazywali), małymi, wiszącymi na słupach, kulistymi lampami, dzięki czemu widział, co robi.
Pochyłość była stroma i każdy krok, nawet przy jednej szóstej ziemskiej siły ciążenia, stanowił duży wysiłek. Kombinezon ułatwiał marsz; słychać było delikatne buczenie serwomechanizmów i wysoki warkot wentylatorów i pomp, które pracowały, aby na szybie czołowej nie skraplał się pot. Wkrótce oddychał ciężko, a w mięśniach czuł przyjemny ból. Ten spacer to była jego codzienna przechadzka dla zdrowia.
W końcu dotarł do szczytu i wyszedł na pełne słońce. Zainstalowano tam grupkę czujników, które nieskończenie cierpliwie wpatrywały się w Słońce. Ale jego światło było zbyt jasne dla oczu Michaiła i wizjer kombinezonu szybko pociemniał.
Krajobraz wokół był bardzo urozmaicony i pełen dramatyzmu. Stał na krawędzi krateru Shackleton, który sam stanowił stosunkowo mały krater, ale na jego zachodniej krawędzi przecinały się kręgi dwóch innych. Krajobraz stanowił bezładną mieszaninę na gigantyczną skalę, nawet odległe krawędzie kraterów ginęły za księżycowym horyzontem. Ale dzięki długiej praktyce Michaił nauczył się rozpoznawać lekko zakrzywione łańcuchy górskie, które stanowiły obrzeża zachodzących na siebie urwisk. Wszystko to było uwypuklone przez niskie światło Słońca, które bez końca toczyło się wokół horyzontu, w długie cienie obracały się niby wskazówki zegara.
Biegun południowy, ukształtowany w wyniku upadku ogromnego meteorytu, kiedy Księżyc był jeszcze młody, który pozostawił po sobie najgłębszy krater w całym układzie słonecznym, był najbardziej zawiłym krajobrazem na Księżycu. Trudno było sobie wyobrazić większy kontrast w stosunku do płaskiego, bazaltowego Morza Spokoju, na którym po raz pierwszy wylądowali Armstrong i Aldrin, daleko na północ, w pobliżu księżycowego równika.
A ten szczyt stanowił specjalne miejsce. Nawet wśród gór na biegunie, w większości miejsc zapadała noc, kiedy przesuwające się cienie którejś ściany krateru zasłaniały światło. Ale szczyt, na którym stał Michaił, był inny. Geologiczny przypadek zrządził, że był bardziej stromy i nieco wyższy od swych sąsiadów po obu stronach, wskutek czego cień nigdy nie sięgał jego szczytu. Podczas gdy Stacja odległa zaledwie o kilka kroków była pogrążona w wiecznym mroku, tutaj wiecznie świeciło Słońce; był to Szczyt Wiecznego Światła. Takiego miejsca nie było na całej Ziemi, a na Księżycu zaledwie kilka.
Nie było tutaj ranka ani prawdziwej nocy, nic więc dziwnego, że osobisty zegar Michaiła różnił się od zegarów reszty mieszkańców Księżyca. Był to dziwny, nieruchomy krajobraz, który pokochał. I między Ziemią a Księżycem nie było lepszego miejsca do obserwacji Słońca, które nigdy nie zachodziło na tym pozbawionym powietrza niebie.
Ale dzisiaj, kiedy tak stał, coś go zaniepokoiło.
Oczywiście był sam; było nie do pomyślenia, żeby ktokolwiek zdołał podkraść się do Stacji, nie uruchamiając setki automatycznych systemów alarmowych. Milczący strażnicy monitorów słonecznych także nie wykazywali żadnych zakłóceń czy zmian, nie żeby pobieżne badanie wzrokowe ich obudów, pokrytych grubą osłoną chroniącą przed uderzeniami meteorytów i kevlarem, coś mu powiedziało. Cóż więc go zaniepokoiło? Na pogrążonej w bezruchu powierzchni Księżyca takie uczucie było bardzo nieprzyjemne i Michaił zadrżał, pomimo ciepła wypełniającego wnętrze kombinezonu.
I wtedy zrozumiał.
— Tales. Pokaż mi Słońce.
Zamknąwszy oczy, uniósł twarz w stronę oślepiającego światła.
Kiedy Michaił otworzył oczy, przyjrzał się dziwnemu Słońcu.
Środek szyby czołowej tłumił większą część światła tarczy słonecznej. Ale widział atmosferę Słońca, koronę, rozmytą poświatę rozciągającą się na odległość wielu średnic Słońca. Korona miała gładką strukturę, która zawsze przypominała mu macicę perłową. Wiedział jednak, że jej gładkość maskowała gwałtowne zjawiska elektromagnetyczne, przyćmiewające całą ludzką technikę, w istocie gwałtowność tych zjawisk była główną przyczyną szkodliwych zawirowań w przestrzeni kosmicznej, których obserwacji poświęcił życie.
W środku korony widniała tarcza samego Słońca, która przygaszona przez wizjer przypominała rozżarzony węgiel. Zażądał powiększenia obrazu i wtedy zobaczył plamki, którymi zapewne były granule, wielkie komórki konwekcyjne pokrywające powierzchnię Słońca. A tuż przy samym środku tarczy dojrzał ciemniejszą smugę, najwyraźniej nie była to granula, miała bowiem znacznie większe rozmiary.
— Aktywny obszar — mruknął.
— I to duży — odparł Tales.
— Nie mam pod ręką rejestru… Czy to jest 12687? — Od dziesięcioleci ludzie numerowali aktywne obszary, które zaobserwowali na Słońcu, źródła rozbłysków i innych gwałtownych zjawisk.
— Nie — powiedział Tales bez zająknienia. — Aktywny obszar 12687 słabnie i jest trochę dalej na zachód.
— Więc co…
— Ten obszar nie ma numeru. Jest zupełnie nowy.
Michaił gwizdnął. Aktywne obszary formowały się zazwyczaj przez wiele dni. Badając rezonanse Słońca, ogromne, powolne fale dźwiękowe, które przemieszczały się przez jego powierzchnię, zwykle można było wykryć duże obszary na drugim końcu, jeszcze zanim w wyniku obrotu gwiazdy znalazły się w polu widzenia. Ale ta bestia wydawała się jakaś inna.
— Słońce jest dziś niespokojne — mruknął Michaił.
— Michaił, ton twego głosu jest dziwny. Podejrzewałeś, że ten aktywny obszar tam się znajduje, zanim zażądałeś jego pokazania?
Michaił spędził w towarzystwie Talesa mnóstwo czasu i w ogóle nie zwrócił uwagi na tak okazywaną ciekawość.
— W takich kwestiach rozwija się instynkt.
— Ludzki system sensoryczny nadal pozostaje tajemnicą, prawda, Michaił?
— Tak, istotnie.
Kątem oka Michaił zauważył jakiś ruch. Odwrócił się od Słońca. Kiedy szyba czołowa rozjaśniła się, zobaczył światełko pełznące w jego stronę przez księżycowe cienie. Był to dla niego widok prawie tak niezwykły jak tarcza niespokojnego Słońca.
— Wygląda na to, że mam gościa. Talesie, lepiej się upewnij, czy mamy dość gorącej wody na prysznic. — Zaczął schodzić po zboczu, starając się uważać na każdy krok, pomimo rosnącego podniecenia. — Zanosi się na ciekawy dzień — powiedział.
Siobhan McGorran siedziała w głębokim fotelu. Elastyczny ekran rozłożyła na kolanach, a na stoliku obok postawiła filiżankę gorzkiej kawy; w uchu tkwiła jej słuchawka. Powtarzała sobie wykład, który za niecałe pół godziny miała wygłosić dla swych najwybitniejszych współpracowników.
Czytała na głos:
— Rok 2037 zapowiada się jako najbardziej znaczący rok dla kosmologii od roku 2003, kiedy to po raz pierwszy poprawnie określono podstawowe składniki wszechświata — proporcje materii barionowej, ciemnej materii i ciemnej energii. W owym roku miałam jedenaście lat i pamiętam, jaka byłam podekscytowana, kiedy ogłoszono wyniki obserwacji wykonanych przez sondę kosmiczną do pomiaru anizotropii mikrofalowego promieniowania tła (MAP). Przypuszczam, że nie byłam zbyt odlotową nastolatką! Ale dla mnie MAP to był robot Columbus. Tę nieustraszoną sondę kosmiczną wysłano w nadziei, że znajdzie ciemną materię, ale po drodze natrafiła na ciemną energię. I tak jak odkrycia Kolumba na zawsze utrwaliły w pamięci ludzi geografię Ziemi, my w roku 2003 poznaliśmy geografię wszechświata. Teraz, w 2037 roku, dzięki wynikom, jakich oczekujemy z ostatniej sondy kwintesencyjnej do pomiaru anizotropii promieniowania tła, myślę…
Światła w pokoju zamrugały, co sprawiło, że zacięła się na kolejnym słowie.
Usłyszała cmoknięcie matki.
— I tak dalej, i tak dalej — powiedziała Maria, jej cichy głos z irlandzkim zaśpiewem był podkreślony przez maleńki głośnik telefonu. — Przypuszczam, że po jakimś czasie, kiedy nikt już nie będzie pamiętał tych wszystkich technicznych bzdur dotyczących starych statków kosmicznych, odnajdziesz drogę do celu.
Siobhan stłumiła westchnienie.
— Mamo, jestem Astronomem Królewskim, a to jest Towarzystwo Królewskie. Mam wygłosić ważne przemówienie! Oni spodziewają się tych „technicznych bzdur”.
— A ty nigdy nie byłaś dobra w wymyślaniu trafnych analogii, kochanie.
— Mogłabyś okazać mi choć trochę serca. — Pociągnęła łyk kawy, uważając, żeby nie uronić kropli na swój najlepszy kostium. — Popatrz, do czego doszła twoja mała córeczka. — Włączyła w telefonie opcję przesyłania obrazu, aby matka mogła ją zobaczyć.
Znajdowała się w komnatach Towarzystwa Królewskiego na Carlton Terrace. Otaczały ją prawdziwe antyki; nad głową wisiały żyrandole, a obok stał marmurowy kominek.
— Jaki piękny pokój — mruknęła Maria. — Wiesz, epoce wiktoriańskiej mamy mnóstwo do zawdzięczenia.
— Towarzystwo Królewskie jest znacznie starsze niż epoka…
— Tutaj nie ma żadnych żyrandoli, zapewniam cię — powiedziała Maria. — Tylko śmierdzący starzy ludzie, tacy jak ja.
— To sprawa demografii.
Maria była w szpitalu, niedaleko London Bridge, zaledwie kilkaset metrów od Carlton Terrace. Czekała na umówioną wizytę w związku z rakiem skóry, na który cierpiała. Była to powszechna choroba ludzi, którzy starzeli się pod dziurawym niebem, i Maria musiała czekać w kolejce.
Siobhan słyszała w tle podniesione głosy.
— Jakieś kłopoty?
— Zamieszanie przy dystrybutorze napojów — powiedziała Maria. — Został odrzucony czyjś wszczepiony chip kredytowy. Ludzie są trochę zbyt pobudliwi. Zabawny dzień, nie? Może to ma coś wspólnego z tym dziwnym niebem.
Siobhan rozejrzała się dookoła.
— Tu wcale nie jest spokojniej. — Ponieważ zbliżała się godzina konferencji, była wdzięczna, że zostawiono ją samą, dzięki czemu miała możliwość przejrzenia notatek, chociaż czuła się w obowiązku zadzwonić do matki. Ale teraz wszyscy tłoczyli się przy oknie, przyglądając się temu dziwnemu niebu. Sądziła, że to zabawny widok, kiedy grupa naukowców o międzynarodowej sławie rozpycha się jak małe dzieci próbujące dojrzeć gwiazdę rocka. Ale na co patrzyli?
— Mamo, jakie „dziwne niebo”…
Maria odparła zgryźliwie:
— Może sama powinnaś popatrzeć. Jesteś Astronomem Królewskim i… — W słuchawce zatrzeszczało i połączenie zostało przerwane.
Siobhan była zaskoczona, to się nigdy nie zdarzało.
— Arystotelesie, wybierz ponownie numer.
— Tak, Siobhan.
Po kilku sekundach głos matki powrócił.
— Halo…?
— Jestem — powiedziała Siobhan. — Mamo, dzisiaj zawodowi astronomowie nieczęsto wpatrują się w niebo. — Zwłaszcza kosmologowie tacy jak Siobhan, których przedmiotem zainteresowania jest wszechświat w największej możliwej skali, nie zaś jakieś nieciekawe obiekty, które można dostrzec gołym okiem.
— Ale nawet ty musiałaś tego ranka zauważyć zorzę.
Oczywiście widziała ją. Latem Siobhan zawsze wstawała około szóstej, żeby wypełnić swoją dzienną normę biegania wokół Hyde Parku, zanim gorąco stanie się nie do wytrzymania. Tego ranka, mimo że Słońce już od dawna było nad horyzontem, na północnym niebie widziała tę delikatną szkarłatno-zieloną poświatę — wyraźnie trójwymiarowe jasne draperie i wstęgi utworzone przez ogromne strumienie plazmy unoszące się nad Ziemią.
Maria powiedziała:
— Zorza ma coś wspólnego ze Słońcem, prawda?
— Tak. Rozbłyski i wiatr słoneczny. — Siobhan musiała przyznać ze wstydem, że nawet nie była pewna, czy w tym momencie Słońce znajdowało się w pobliżu maksimum cyklu. A przecież była Astronomem Królewskim.
W każdym razie chociaż zorza bez wątpienia stanowiła wspaniały widok i choć było rzeczą niezwykłą, że jest tak jasna tak daleko na południu, Siobhan wiedziała, że to jedynie wtórny efekt oddziaływania słonecznej plazmy z ziemskim polem magnetycznym i dlatego nie jest to specjalnie interesujące zjawisko. Nie przerwała biegania, nie mając zamiaru dołączyć do rzędów ludzi stojących z otwartymi ustami i gapiących się w niebo. I na pewno nie żałowała, że uniknęła krótkiej chwili paniki, kiedy ludzie bombardowali służby miejskie niepotrzebnymi telefonami, sądząc, że Londyn płonie.
Wszyscy stali nieruchomo przy oknie. Musiała przyznać, że to wszystko jest trochę dziwne.
Odstawiła kawę i z telefonem w dłoni podeszła do okna. Nie widziała zbyt wiele ponad ramionami przepychających się kosmologów, tylko zieleń parku i jasnoniebieskie niebo. Okno było zamknięte, żeby klimatyzacja działała prawidłowo, ale miała wrażenie, że słyszy hałas uliczny: trąbienie samochodów, syreny.
Toby Pitt dostrzegł ją stojącą z tyłu grupy. Wielki, sympatyczny, niedźwiedziowaty mężczyzna mówiący akcentem z któregoś hrabstwa z okolic Londynu był pracownikiem Towarzystwa Królewskiego, a dzisiaj pełnił rolę gospodarza konferencji.
— Siobhan! Nie będę żartować z Astronoma Królewskiego, że jest ostatnią osobą, która wykazuje jakiekolwiek zainteresowanie tym, co się dzieje na niebie.
Pokazała mu telefon.
— Nie ma potrzeby. Moja matka już tam była.
— Jednak jest na co popatrzeć. Chodź. — Otoczył ją potężnym ramieniem i z mieszaniną siły fizycznej i pełnego uśmiechów taktu udało mu się podprowadzić ją do okna.
Roztaczał się stąd piękny widok na Mail, a dalej na St James Park. Trawa lśniła jaskrawą zielenią; nie był to już miejscowy gatunek, lecz gruboliściasta, odporna na suszę odmiana z południowego Teksasu, a pracujące niepowstrzymanie zraszacze tworzyły mieniącą się mgiełkę drobnych kropelek wody.
Na ulicy powstał korek. Eleganckie samochody stały spokojnie w kolejce, ale poirytowani kierowcy nieustannie trąbili, a gorące opary unosiły się w rozedrganym wilgotnym powietrzu.
Skierowawszy wzrok dalej, Siobhan zobaczyła, że sygnalizacja świetlna mruga najwyraźniej w sposób zupełnie przypadkowy. Nic dziwnego, że ruch został zablokowany.
Spojrzała w górę. Stojące wysoko na bezchmurnym niebie Słońce zalewało okolicę. Mimo to, kiedy osłoniła oczy, zdołała dostrzec smugi zorzy na niebie. Zdała sobie sprawę z hałasu przebijającego się przez ruch uliczny, dalekiego zgiełku, tłumionego przez grube, szczelne okno. Był to warkot silników, który zdawał się unosić nad miastem. A więc zator nie miał charakteru lokalnego.
Po raz pierwszy tego dnia poczuła lekki niepokój. Pomyślała o swojej córce, imieniem Perdita, która była na uczelni. Dwudziestoletnia Perdita była rozsądną młodą dziewczyną. Ale mimo to…
Zapanowała cisza i oświetlenie uległo zmianie. Ludzie poruszyli się zaniepokojeni. Zerknąwszy przez ramię, Siobhan zobaczyła, że światła zgasły. Delikatna zmiana szumu otoczenia musiała oznaczać, że klimatyzacja także wysiadła.
Toby Pitt szybko powiedział coś do telefonu. Potem uniósł dłonie i oznajmił:
— Panie i panowie, nie ma się czym przejmować. To nie tylko u nas, cały ten fragment Londynu został dotknięty awarią. Ale mamy zapasowy generator, który wkrótce się włączy. — Mrugnął do Siobhan i powiedział cicho: — Jeżeli zdołamy namówić tę zdezelowaną maszynę, żeby zaskoczyła. — Po czym znów zbliżył telefon do ucha, a na jego twarzy pojawił się wyraz niepokoju.
W upale czerwcowego dnia, przy ponad trzydziestu stopniach Celsjusza, pomieszczenie szybko się ogrzewało i kostium Siobhan zrobił się ciężki i niewygodny.
Zza okna dochodziły odgłosy miażdżonego metalu, seria trzasków, jak kanonada małych fajerwerków, i wycie alarmów samochodowych. Jakby pod wpływem zbiorowego impulsu kosmologowie wydali stłumiony okrzyk. Siobhan przepchnęła się do przodu, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Na ulicy poniżej ruch był zablokowany jak przedtem. Ale samochody szarpnęły do przodu i zaczęły wpadać na siebie, jak w makabrycznej kołysce Newtona. Ludzie wyskakiwali z samochodów, niektórzy robili wrażenie rannych. Nagle zator przeobraził się z uporządkowanego sznura pojazdów w plątaninę zgniecionego metalu, cieknących smarów i na razie jeszcze nielicznych obrażeń. Nie było śladu policji ani karetek.
Siobhan była zdumiona. Nigdy dotąd nie widziała czegoś podobnego. Obecnie wszystkie samochody były „inteligentne”. Otrzymywały dane i instrukcje z systemów kontroli ruchu oraz satelitów nawigacyjnych i były w stanie unikać kolizji z innymi samochodami, pieszymi i innymi przeszkodami znajdującymi się w ich bezpośrednim otoczeniu. Wypadki praktycznie się nie zdarzały, a liczba ofiar śmiertelnych zmalała prawie do zera. Ale scena, jaką miała teraz przed oczyma, przypominała karambole na autostradach, które w Anglii stanowiły prawdziwą plagę w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, latach jej dzieciństwa. Czy to możliwe, że w jednej chwili wysiadły wszystkie elektroniczne systemy sterujące?
Światło zabłysło i na chwilę ją oślepiło. Wzdrygnęła się, unosząc dłoń. Kiedy powrócił jej wzrok, zobaczyła obłok czarnego dymu unoszącego się gdzieś na południe od rzeki, ale jego źródło przesłaniała gęsta mgła. Wtedy do budynku dotarła fala uderzeniowa. Solidna, stara budowla zadrżała, a okna zatrzeszczały. Usłyszała daleki brzęk szkła, ryk urządzeń alarmowych i krzyki ludzi.
To był wybuch, i to duży. Kosmologowie pomrukiwali, poważni i pełni obaw.
Toby Pitt dotknął jej ramienia. Teraz wcale nie miał wesołej miny.
— Siobhan. Mieliśmy telefon z biura burmistrza. Pytają o ciebie.
— O mnie?… — Rozejrzała się wokół zdezorientowana. Nie miała pojęcia, co się dzieje. — Konferencja…
— Myślę, że w tej sytuacji wszyscy zgodzą się na jej odłożenie.
— Jak się tam mogę dostać? Jeśli ten bałagan na zewnątrz jest wszędzie…
Potrząsnął głową.
— Możemy stąd przeprowadzić wideokonferencję. Chodź ze mną.
Kiedy szła za jego barczystą postacią, podniosła do ucha telefon.
— Mama?
— Jesteś tam jeszcze? Słyszałam tylko niezrozumiałą gadaninę.
— To byli kosmologowie. U mnie wszystko w porządku. A u ciebie?…
— U mnie też. Ten wybuch był gdzieś daleko.
— To dobrze — szybko powiedziała Siobhan.
— Dzwoniłam do Perdity. Połączenie było marne, ale nic jej nie jest. Zatrzymają ich na uczelni, dopóki wszystko się nie uspokoi.
Siobhan poczuła ogromną, niedorzeczną ulgę.
— Dzięki.
Maria powiedziała:
— Wszędzie biegają lekarze. Zdaje się, że ich pagery wysiadły. Można się spodziewać, że zaczną przybywać ofiary, ale jeszcze nikogo nie widziałam… Myślisz, że to terroryści?
— Nie wiem. — Toby Pitt był już przy drzwiach i czekał na nią. — Spróbuję nawiązać połączenie. — Szybko wyszła z pokoju.
Wędrowiec dotarł do Stacji na długo przed tym, jak Michaił zszedł w dół. Czekał przy wejściu z niecierpliwością, której nie zdołał ukryć jego kombinezon.
Michaił myślał, że rozpoznaje tę postać po postawie. Chociaż mieszkańcy Księżyca byli rozproszeni po całym globie, według ludzkich standardów Księżyc był jak bardzo małe miasto, w którym wszyscy znali się wzajemnie.
Tales szeptem potwierdził domysł Michaiła.
— To doktor Eugene Mangles, znany łowca neutrin. Jakie to ekscytujące.
Michaił pomyślał poirytowany, że ten przeklęty komputerowy mózg się z nim drażni; Tales znał jego myśli aż nadto dobrze. Ale na myśl o spotkaniu jego serce rzeczywiście zabiło nieco szybciej.
Michaił i Eugene, zamknięci w swych kombinezonach, niezgrabnie stanęli naprzeciwko siebie. Twarz Eugene’a, pokryta cieniami maska, była ledwie widoczna zza wizjera. Michaił pomyślał, że wygląda bardzo młodo. Pomimo wyższego stanowiska Eugene miał tylko dwadzieścia sześć lat — nieszablonowy młody geniusz.
Przez chwilę Michaił nie wiedział, co powiedzieć.
— Przepraszam — wykrztusił w końcu. — Nie miewam tutaj zbyt wielu gości.
Talenty towarzyskie Eugene’a wydawały się jeszcze słabiej rozwinięte.
— Już to widziałeś?
Michaił wiedział, co tamten ma na myśli.
— Słońce?
— Aktywny obszar.
Oczywiście ten chłopak przyszedł tutaj z powodu Słońca. Jaki mógł być inny powód odwiedzin stacji meteorologicznej? Z pewnością nie był nim zrzędliwy astrofizyk w średnim wieku, który się nią zajmował. A mimo to Michaił poczuł niemądre, zupełnie niedorzeczne ukłucie rozczarowania. Chciał, żeby to zabrzmiało ciepło.
— Ale czy ty nie zajmujesz się neutrinami? Myślałem, że obszar twoich badań to jądro Słońca, a nie jego atmosfera.
— To długa historia. — Eugene popatrzył na niego gniewnie. — To jest ważne. Ważniejsze, niż myślisz. Ja to przewidziałem.
— Co?
— Aktywny obszar.
— Na podstawie badań jądra? Nie rozumiem.
— Jasne, że nie — powiedział Eugene, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że mógł go obrazić. — Porównałem moje przewidywania z Talesem i Arystotelesem, aby mieć dowód. Przyszedłem, żeby potwierdzić dane. To musiało się stać, dokładnie tak jak przewidywałem.
Michaił zmusił się do uśmiechu.
— Przedyskutujemy to. Wejdź do środka. Możesz obejrzeć wszystkie dane, jakie chcesz. Napijesz się kawy?
— Oni muszą nasłuchiwać — powiedział Eugene.
Oni…
— Co?
— Koniec świata — powiedział Eugene. — Być może. — Ruszył w stronę śluzy, mijając Michaiła, który stał z otwartymi ustami.
Nie rozmawiali, przechodząc przez śluzę pyłową, a potem powietrzną. Każdy człowiek na Księżycu wciąż był pionierem, a jeśli miało się spryt, bez względu na to, czym był zaprzątnięty umysł, kiedy się przechodziło z jednego bezpiecznego środowiska do drugiego, mijając śluzy i połączenia oraz wkładając i zdejmując kombinezon, trzeba się było skupić wyłącznie na procedurach ochrony życia. A jeśli nie byłeś sprytny, to miałeś szczęście, jeśli cię przymusowo odesłano z powrotem, zanim zabiłeś siebie lub innych.
Michaił, wprawiony codzienną praktyką, pierwszy się pozbył kombinezonu. Kiedy kombinezon powędrował do stacji oczyszczającej — wyglądało to dosyć groteskowo, gdy serwomechanizmy ciągnęły go po podłodze jak zdartą z kogoś skórę — Michaił w samej bieliźnie podszedł do umywalki i wyszorował ręce w powoli spływającej strużce wody. Mimo że przeszedł przez śluzę pyłową, szaroczarny pył, którym się pomazał, zdejmując kombinezon, wniknął mu w pory i dostał się za paznokcie, a teraz w zetknięciu ze skórą powoli się spalał, wydzielając zapach podobny do prochu strzelniczego. Od samego początku pył księżycowy stanowił poważny problem: był bardzo drobny, dostawał się wszędzie i utleniał się ochoczo, wskutek czego wszystko, z czym się zetknął, ulegało korozji, od metalowych łożysk maszyn do błon śluzowych ludzi.
Oczywiście w tym momencie umysłu Michaiła nie zaprzątały problemy techniczne związane w pyłem księżycowym. Obejrzał się. Eugene już zdjął buty i rękawice oraz hełm i teraz potrząsnął swą piękną głową, a gęste włosy opadły mu na ramiona. To była twarz, którą Michaił zapamiętał; twarz, która po raz pierwszy mignęła mu przed oczyma na jakimś nic nieznaczącym zebraniu w bazie Claviusa czy Armstronga — twarz, która dopiero co nabrała znamion męskości, ale wciąż wyróżniała się chłopięcą symetrią i delikatnością, chociaż same oczy były nieco dzikie — twarz, która przyciągała jego uwagę równie mocno jak ćmę płomień świecy.
Kiedy Eugene zdjął kombinezon, w pamięci Michaiła obudziło się dawne wspomnienie.
— Eugene, słyszałeś kiedyś o Barbarelli?
Eugene zmarszczył brwi.
— Czy ona jest w Claviusie?
— Nie, nie. Mam na myśli stary, fantastyczno-naukowy film. Jestem fanem kina z czasów sprzed epoki lotów kosmicznych. Młoda aktorka, nazwiskiem Jane Fonda… — Eugene najwyraźniej nie miał pojęcia, o czym mówi. — Nieważne.
Michaił ruszył do małej kabiny prysznicowej, zdjął resztę odzienia i stanął pod strumieniem wody, która płynęła powoli, wielkimi, połyskującymi kroplami, zwolna opadającymi na podłogę, skąd pompy ssące usuwały ją co do kropelki. Michaił skierował twarz pod strumień wody, próbując się uspokoić.
Tales powiedział łagodnie:
— Zaparzyłem kawę, Michaił.
— Talesie, to miło z twojej strony.
— Wszystko jest pod kontrolą.
— Dziękuję… — Czasami było naprawdę tak, jakby Tales wyczuwał nastrój Michaiła.
Tales był w istocie mniej zaawansowanym klonem Arystotelesa, który stanowił sztuczną inteligencję, opartą na miliardach ziemskich komputerów najróżniejszej wielkości i łączących je sieci. Daleki potomek wyszukiwarek rodem z końca dwudziestego wieku, Arystoteles stał się wielkim, elektronicznym umysłem, którego myśli przelatywały jak błyskawice przez skomputeryzowaną powierzchnię Ziemi; od lat był stałym towarzyszem człowieka.
Kiedy ludzie zamieszkali na stałe w bazie Claviusa na Księżycu, było nie do pomyślenia, żeby nie mieli u siebie Arystotelesa. Ale światło biegnie z Ziemi na Księżyc ponad sekundę, a w środowisku gdzie najmniejszy błąd może oznaczać śmierć, takie opóźnienie było nie do przyjęcia. Dlatego stworzono Talesa będącego księżycową kopią Arystotelesa. Dane Talesa były nieustannie aktualizowane w oparciu o wielkie banki pamięciowe Arystotelesa, ale sam Tales był z konieczności prostszy od swego rodzica, ponieważ elektroniczny układ nerwowy zainstalowany na Księżycu był wciąż ubogi w porównaniu z tym na Ziemi.
Ale tak czy inaczej Tales spełniał swoją rolę. Z pewnością był na tyle bystry, aby miało uzasadnienie nadane mu imię: Tales z Miletu. Grek z szóstego wieku był pierwszym człowiekiem, który zasugerował, że Księżyc nie świeci własnym światłem, lecz światłem odbitym od Słońca. I jak mówiono, był pierwszym człowiekiem, który przewidział zaćmienia Słońca.
Dla wszystkich mieszkańców Księżyca Tales był zawsze pod ręką. Na Michaiła, który często czuł się samotny pomimo swej stoickiej determinacji, opanowany, trochę beznamiętny głos Talesa działał uspokajająco.
W tym momencie, pogrążony w tęsknych myślach, których bohaterem był Eugene, czuł, że potrzebuje takiego uspokojenia.
Wiedział, że Eugene mieszka w bazie Ciołkowskiego. Ogromny krater położony po drugiej stronie Księżyca stanowił siedzibę rozbudowanego podziemnego centrum. Ukryty we wnętrzu nieruchomego, zimnego Księżyca, wolny od wstrząsów, osłonięty przed zgiełkiem radiowym Ziemi oraz przed promieniowaniem, jeśli nie liczyć niewielkiego promieniowania księżycowych skał, był idealnym miejscem do polowania na neutrina. Cząstki te przenikały niczym duchy przez materię, jakby jej w ogóle nie było, dostarczając w ten sposób wyjątkowych danych dotyczących takich niedostępnych miejsc jak środek Słońca.
Jednak jakie to dziwne: przebyć tę długą drogę na Księżyc po to, aby prowadzić badania naukowe, kopiąc w regolicie, pomyślał Michaił. Było tyle piękniejszych miejsc do pracy, takich jak wielki układ teleskopów, zainstalowany w kraterze na biegunie północnym, który był w stanie obserwować powierzchnię planet podobnych do Ziemi, okrążających słońca oddalone o pięćdziesiąt lat świetlnych.
Marzył, żeby porozmawiać o tym z Eugene, żeby podzielić się swymi wrażeniami na temat Księżyca. Wiedział jednak, że musi trzymać na wodzy swoje reakcje wobec młodego człowieka.
Jeszcze jako nastolatek, kiedy zdał sobie sprawę z własnej seksualności, Michaił nauczył się panować nad swymi reakcjami; nawet na początku dwudziestego pierwszego wieku homoseksualizm był we Władywostoku czymś w rodzaju tabu. Odkrywszy swe niemałe zdolności intelektualne, Michaił rzucił się w wir pracy i przywykł do życia w samotności. Miał nadzieję, że kiedy wyprowadzi się z domu, kiedy praca zawodowa powiedzie go przez rozległą Unię Euroazjatycką, gdzieś do Londynu czy Paryża, a potem, w końcu, w ogóle poza granice Ziemi, znajdzie się w bardziej tolerancyjnym otoczeniu. Tak się też stało, ale wtedy okazało się, że już przywykł do własnego towarzystwa.
Jego niemal klasztorny tryb życia przerwało kilka namiętnych, lecz krótkotrwałych przygód miłosnych. Ale teraz, w wieku czterdziestu kilku lat, pogodził się z tym, że prawdopodobnie nigdy nie znajdzie partnera, z którym mógłby dzielić życie. Jednak to nie uczyniło go odpornym na pokusy. Aż do dnia dzisiejszego wypowiedział zaledwie kilka słów do tego przystojnego chłopaka, Eugene’a, ale to najwyraźniej wystarczyło, aby się w nim tak głupio zadurzył.
Teraz jednak musiał o tym zapomnieć. Bez względu na to, po co Eugene przyszedł do Shackletona, nie przyszedł ze względu na niego.
Koniec świata, powiedział chłopak. Marszcząc brwi, Michaił wytarł się do sucha.
Siobhan zaprowadzono do Sali Narad, na pierwszym piętrze budynku Towarzystwa Królewskiego. W środku pomieszczenia stał owalny stół konferencyjny, przy którym mogło zasiąść ponad dwadzieścia osób, ale Siobhan była tutaj sama, jeśli nie liczyć Toby’ego Pitta. Niepewnie usiadła u szczytu stołu. Na ścianie wisiał nieco surrealistyczny gobelin, który miał symbolicznie przedstawiać rozkwit nauki i portrety dawnych członków Towarzystwa, głównie zmarłych białych mężczyzn, choć nowsze animowane obrazy były bardziej zróżnicowane.
Toby postukał w wypolerowaną powierzchnię stołu, która zrobiła się przezroczysta, ukazując wbudowany rząd elastycznych ekranów. Ekrany zapłonęły, pokazując rozmaite obrazy katastrofy — wypadki na drogach i liniach kolejowych, nieoczyszczone ścieki wylewające się z rury na jakąś plażę, coś co wyglądało jak wrak samolotu roztrzaskanego na pasie startowym lotniska Heathrow — oraz zaniepokojone twarze ludzi, większość z elastycznymi ekranami i słuchawkami w uszach.
Jakaś poważnie wyglądająca młoda kobieta dzwoniła chyba z policyjnego ośrodka dowodzenia. Kiedy napotkała wzrok Siobhan, skinęła głową.
— Pani jest astronomem.
— Tak, jestem Astronomem Królewskim.
— Pani profesor, nazywam się Philippa Duflot. — Miała niewiele ponad trzydzieści lat, wyrażała się niepokojąco poprawnie i miała na sobie kostium noszący ślady lekkiego nieładu. — Pracuję w biurze pani burmistrz, jestem jedną z jej asystentek.
— Pani burmistrz…
— Londynu. Prosiła, aby panią odszukać.
— Dlaczego?
— Oczywiście z powodu stanu zagrożenia. — Philippa Duflot wyglądała na rozdrażnioną, ale wyraźnie starała się nad sobą zapanować. Siobhan pomyślała, że biorąc pod uwagę stres, w jakim tamta się znajdowała, jej samokontrola jest godna podziwu. — Przepraszam — powiedziała Philippa. — W ciągu kilku godzin to ugodziło nas tak niespodziewanie. Przygotowujemy się na różne ewentualności, jakie jesteśmy w stanie przewidzieć, ale z trudem dajemy sobie radę. Nikt nie przewidział skali tego, co się wydarzyło. Próbujemy zyskać pewność.
— Proszę powiedzieć, jak mogę pani pomóc.
Formalnie Philippa dzwoniła w imieniu Londyńskiego Forum Odpornościowego. Było to ciało międzyagencyjne, które powołano z powodu fali terroryzmu na przełomie wieków. Przewodniczyło mu biuro burmistrza, a składało się z przedstawicieli miejskich służb ratowniczych, transportu, zakładów użyteczności publicznej, służby zdrowia i samorządu lokalnego. Istniało też odrębne ciało odpowiedzialne za planowanie przeciwawaryjne, które podlegało bezpośrednio burmistrzowi. Ponad tymi organizacjami lokalnymi sytuowały się krajowe agencje planowania przeciwawaryjnego podlegające Ministerstwu Spraw Wewnętrznych.
Siobhan szybko pojęła, że większość tych agencji to miejsca, gdzie prowadzi się jałowe dyskusje. W wypadku stanu zagrożenia prawdziwa odpowiedzialność spoczywała na policji, a w tej chwili najważniejszą osobą pozostającą w kontakcie z burmistrzem był szef policji. Siobhan wiedziała, że tak to funkcjonuje w Wielkiej Brytanii; brakowało centralnego zarządzania, ale lokalna elastyczność i gotowość współpracy na ogół sprawdzały się dobrze. Jednak teraz, gdy Wielka Brytania była całkowicie zintegrowana z Unią Euroazjatycką, istniała także globalna agencja zarządzania kryzysowego, na wzór amerykańskiej FEMA, pod auspicjami której przed kilkoma laty londyńskich strażaków wysłano w odpowiedzi na katastrofę zakładów chemicznych w Moskwie.
A dzisiaj owa sieć agencji zarządzania kryzysowego wrzała od złych wiadomości. Londyn został dotknięty całą serią awarii, których pierwotnej przyczyny Siobhan na początku nie potrafiła odgadnąć. Nagle, ni z tego, ni z owego, wszystko zaczęło się walić.
Najpilniejszym problemem była awaria sieci elektroenergetycznej. Philippa zasypywała Siobhan danymi dotyczącymi obszarów częściowego i całkowitego zaciemnienia i obrazami ich skutków: oto podziemny pasaż handlowy w Brent Cross, w którym zgasły światła, a windy i schody ruchome stanęły i tysiące ludzi ugrzęzły w ciemności, rozświetlanej jedynie czerwonawym oświetleniem awaryjnym.
Philippa wyglądała smętnie.
— Pierwsze wezwanie, jakie dzisiaj zarejestrowaliśmy, pochodziło od mężczyzny uwięzionego w pokoju hotelowym, w którym zaciął się elektroniczny zamek. Od tej chwili wszystko się posypało. Wszystkie systemy komunikacyjne stanęły. Ludzie utknęli w samolotach na pasach startowych, inni zostali uwięzieni w samolotach, które nie mogły wylądować. Dotąd nie znamy ich liczby. Nawet nie chcemy myśleć, ilu utknęło w windach!
Prawdziwym problemem był system elektroenergetyczny. Energia elektryczna płynęła z elektrowni, w tym czasie głównie jądrowych, napędzanych wiatrem, pływowych oraz kilku reliktów na paliwa kopalne. Strumienie prądu o napięciu ponad stu tysięcy woltów płynęły z generatorów do wysokonapięciowych linii przesyłowych. Następnie dochodziły do lokalnych podstacji i transformatorów, skąd płynęły dalej i w końcu, po obniżeniu napięcia do kilkuset woltów, docierały do instytucji i domów.
— A teraz wszystko padło — podsunęła Siobhan.
— Wszystko padło.
Philippa pokazała Siobhan obraz transformatora, urządzenia wielkiego jak dom, który rozpadał się na kawałki, gdy płyty stalowe tworzące jego rdzeń pękały z trzaskiem. Linie przesyłowe zapadały się, dymiąc i wyraźnie topiąc, a w miejscach gdzie dotknęły drzew czy innych przeszkód, potężne wyładowania łukowe wzniecały pożary.
— To się nazywa magnetostrykcja — powiedziała Philippa. — Inżynierowie wiedzą, co się dzieje. Chodzi o to, że dzisiaj PIG ma większą wartość niż kiedykolwiek przedtem.
— Philippo, co to jest PIG?
— Prąd indukowany geomagnetycznie. — Philippa przyjrzała się Siobhan podejrzliwie, jak gdyby nie powinna była tego tłumaczyć; może zastanawiała się, czy nie traci czasu. — Jesteśmy w oku burzy geomagnetycznej, pani profesor. Ogromnej. Zjawiła się znikąd.
Burza geomagnetyczna — oczywiście, burza, której źródłem jest Słońce; ta sama przyczyna co w wypadku pięknej zorzy. Siobhan, której umysł odmawiał posłuszeństwa w rosnącym upale, czuła się otępiała, nie będąc w stanie pojąć tego od razu.
Ale szybko przypomniała sobie podstawy fizyki. Burza geomagnetyczna. Fluktuacje pola magnetycznego Ziemi indukują prądy w liniach przesyłowych, które stanowią po prostu długie przewody. A kiedy prądy indukowane są stałe, podczas gdy generowany prąd zasilający jest zmienny, system szybko ulega zniszczeniu.
Philippa powiedziała:
— Elektrownie odwracają się…
— Odwracają się?
— Kupują energię z zewnątrz. Mamy umowy wymienne, głównie z Francją. Ale Francuzi także mają kłopoty.
— System musi mieć przecież jakąś tolerancję — powiedziała Siobhan.
— Będziesz zaskoczona — powiedział Toby Pitt. — Przez pięćdziesiąt lat zapotrzebowanie na energię rosło, ale wciąż sprzeciwialiśmy się budowie nowych elektrowni. Siły rynku powodują, że każdy zainstalowany przez nas element ledwie zapewnia energię dla realizacji celu, dla jakiego został przewidziany, i to przy możliwie najmniejszych kosztach. Dlatego elastyczność systemu jest równa zeru. — Zakaszlał. — Przepraszam. To mój konik.
— Najgorszym problemem jest awaria klimatyzacji — powiedziała Philippa ponuro. — A jeszcze nie ma południa.
Podczas pełni lata w Wielkiej Brytanii w latach trzydziestych dwudziestego pierwszego stulecia gorąco było powszechnym zabójcą.
— Ludzie muszą umierać — powiedziała Siobhan. Teraz po raz pierwszy przyszło jej to do głowy.
— O tak — powiedziała Philippa. — Starsi, bardzo młodzi, słabowici. A my nie możemy do nich dotrzeć. Nawet nie wiemy, ilu ich jest.
Kilka elastycznych ekranów zamigotało i zgasło.
— To druga strona dzisiejszych kłopotów — powiedział Philippa. — Wszystkie elektroniczne systemy łączności padają.
— To z powodu satelitów — ciągnęła. — Satelity komunikacyjne, nawigacyjne, cała ich grupa — wszystkie dostają za swoje. Wysiadają nawet linie naziemne.
Kiedy globalny elektroniczny system łączności uległ awarii, wszechobecne „inteligentne” układy, znajdujące się w samolotach, samochodach, budynkach, ubraniach, a nawet w ciałach ludzi, po prostu przestały działać. Ów biedak, który utknął w pokoju hotelowym, był tylko pierwszy. Handel stawał, gdy nie działały systemy płatności elektronicznej. Siobhan obserwowała niewielkie zamieszki przed stacją benzynową, w której implanty kredytowe nagle zostały odrzucone. Przetrwały jedynie najbardziej odporne sieci, takie jak sieć rządowa czy wojskowa. Tak się złożyło, że budynek Towarzystwa Królewskiego nadal był połączony z centralnym systemem staromodnymi kablami światłowodowymi; czcigodny establishment uratował brak inwestycji w bardziej nowoczesne urządzenia.
Siobhan powiedziała niepewnie:
— I to jest kolejny objaw tej burzy?
— Och tak. Chociaż naszym priorytetem jest Londyn, stan zagrożenia nie ma charakteru lokalnego, regionalnego czy nawet ogólnokrajowego. Z tego co nam wiadomo — kanały transmisji danych wszędzie uległy zniszczeniu — to ma charakter globalny…
Siobhan zobaczyła widok całej Ziemi przekazywany z satelity pokazującego światowe bogactwa naturalne. Na nocnej stronie planety widać było zorze tworzące delikatnie zabarwione przepiękne wiry. Ale świat widoczny poniżej nie był już taki piękny. Na tle zaciemnionych kontynentów można było dostrzec światła miast leżących wzdłuż wybrzeży i dolin głównych rzek, ale te sznury świateł były porozrywane. Kiedy przerwy w dostawach prądu powodowały problemy w sąsiednich obszarach, zaciemnienia rozprzestrzeniały się niczym epidemia. W niektórych miejscach zakłady energetyczne próbowały pomóc sobie nawzajem, ale jak powiedziała Philippa, pojawił się konflikt: Quebec oskarżał Nowy Jork o „kradzież” części megawatów. W paru miejscach Siobhan dojrzała złowieszcze łuny pożarów.
I wszystko to wydarzyło się w ciągu zaledwie kilku godzin, pomyślała. Jakże kruchy był ten jej świat.
Obrazy przesyłane z satelitów tworzyły prawdziwy galimatias, aż w końcu całkowicie znikły, pozostawiając jasnoniebieski ekran.
— To straszne. Ale co mogę zrobić?
Philippa znów spojrzała na nią podejrzliwie. Musisz pytać?
— Pani profesor, mamy burzę geomagnetyczną. A jej główną przyczyną są problemy ze Słońcem.
— Och. I dlatego wezwaliście astronoma. — Siobhan opanowała chęć wybuchnięcia śmiechem. — Philippo, jestem kosmologiem. Od czasu studiów licencjackich w ogóle nie myślałam o Słońcu.
Toby Pitt dotknął jej ramienia.
— Ale jesteś Astronomem Królewskim — powiedział cicho. — Oni zupełnie się pogubili. Kogóż innego mieli wezwać?
Oczywiście miał rację. Siobhan zawsze zastanawiała się, czy jej królewski tytuł i towarzysząca mu mglista sława były tego warte. Pierwsi Królewscy Astronomowie, tacy jak Flamsteed i Halley, kierowali obserwatorium w Greenwich i spędzali większość czasu, prowadząc obserwacje Słońca, Księżyca i gwiazd dla potrzeb nawigacji. Jednak teraz jej zadaniem było przewodniczenie konferencjom takim jak ta dzisiejsza; stanowiła też łatwy cel dla leniwych dziennikarzy poszukujących wypowiedzi dla prasy, i jak się wydawało, drogę ucieczki dla polityków podczas kryzysu.
Powiedziała do Toby’ego:
— Przypomnij mi, żebym podała się do dymisji, kiedy będzie już po wszystkim.
Uśmiechnął się.
— Ale tymczasem… — Podniósł się. — Potrzebujesz czegoś?
— Kawy, jeśli można. A jeśli nie ma kawy, wody. — Zbliżyła telefon do ucha. Ogarnęło ją poczucie winy, że nawet nie zauważyła, iż straciła sygnał. — I muszę porozmawiać z matką — powiedziała. — Mógłbyś mi przynieść telefon stacjonarny?
— Oczywiście. — Wyszedł z pokoju. Siobhan obróciła się do Philippy.
— Dobrze. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Proszę nie przerywać połączenia.
Michaił i Eugene, odziani w kombinezony z papieru z odzysku, siedzieli w małym, zagraconym pomieszczeniu.
Eugene trzymał w dłoniach naczynie z kawą. Obaj czuli się niezręcznie, milczeli. Michaiłowi wydawało się dziwne, że taki przystojny chłopak jest tak nieśmiały.
— Więc neutrina — powiedział Michaił niepewnie. — Ciołkowski musi być mały. I przytulny! Masz tam wielu przyjaciół?
Eugene popatrzył na niego, jak gdyby mówił w jakimś obcym języku.
— Pracuję sam — powiedział. — Większość z nich pracuje przy detektorze fal grawitacyjnych.
Michaił to rozumiał. Większość astronomów i astrofizyków zajmowała się tym, co ogromne i odległe: ewolucją masywnych gwiazd i historią samego wszechświata; informacje na ten temat niosły takie egzotyczne sygnały jak fale grawitacyjne, to było sexy. Badanie układu słonecznego czy nawet samego Słońca miało charakter lokalny, prowincjonalny, ograniczony i było pełne rozmaitych szczegółów.
— Zawsze był kłopot ze znalezieniem ludzi do pracy w kosmicznej służbie meteo, mimo że ma ona tak duże praktyczne znaczenie — powiedział. — Otoczenie układu Ziemia — Słońce jest wypełnione obłokami plazmy i polami elektromagnetycznymi, a wiążąca się z nimi fizyka jest dość zagmatwana. — Uśmiechnął się. — Przypuszczam, że jedziemy na tym samym wózku, ja na biegunie, a ty w tej dziurze po drugiej stronie Księżyca i obaj prowadzimy swoje mało efektowne prace.
Eugene przyjrzał mu się uważnie. Michaił miał dziwne uczucie, że młodzieniec dopiero teraz zwrócił na niego uwagę. Eugene powiedział:
— Więc co cię zainteresowało w związku ze Słońcem?
Michaił wzruszył ramionami.
— Lubię praktyczne zastosowania. Niebo rozciągające się ku powierzchni Ziemi… Większość pojęć kosmologicznych to abstrakcja i dotyczą one obiektów bardzo odległych, ale to nie odnosi się do Słońca. A poza tym nas, Rosjan, Słońce zawsze pociągało. Mówi się, że sam Ciołkowski, nasz wielki wizjoner epoki lotów kosmicznych, w swych niektórych zapatrywaniach odwoływał się do kultu Słońca.
— Może uważasz tak dlatego, że jak dotąd nie przyjrzałeś się uważnie jego północnej części.
Michaił był zaskoczony. Czy to był żart? Zmusił się do uśmiechu.
— Chodź — powiedział wstając. — Myślę, że już czas, abyśmy odwiedzili pokój kontrolny.
Musieli przejść krótkim, niskim tunelem do sąsiedniej kopulastej konstrukcji. Kiedy znaleźli się w pokoju kontrolnym, młody człowiek zaczął rozglądać się wokół z otwartymi ustami.
Pomieszczenie wyglądało jak pochodzące z dwudziestego pierwszego wieku sanktuarium Słońca. Jego ściany pokrywały świecące ekrany ukazujące obrazy powierzchni Słońca i jego atmosfery albo przestrzeni między Ziemią i Słońcem, wypełnionej dynamicznie zmieniającymi się układami plazmy i pól elektromagnetycznych, albo wreszcie samej Ziemi i jej magnetosfery. Obrazy były wyświetlane w różnych długościach fali — w świetle widzialnym, podczerwonym i ultrafioletowym, a także w długościach odpowiadających falom radiowym — i każdy obraz ukazywał coś wyjątkowego, jeśli chodzi o Słońce i jego otoczenie. Dla wyrobionego oka jeszcze bardziej pouczające były analizy spektralne, wykresy, które ujawniały sekrety ziemskiej gwiazdy.
Było to jakby graficzne podsumowanie działania kosmicznej służby meteo. Ta księżycowa placówka stanowiła tylko jeden z elementów sieci stacji nieustannie monitorujących aktywność Słońca; na Ziemi, na wszystkich kontynentach, znajdowały się siostrzane stacje, a liczne satelity krążyły na orbitach okołosłonecznych. Dzięki temu niezliczone oczy służby meteo były nakierowane na Słońce.
Było to niezbędne. Słońce świeciło od pięciu miliardów lat, wysyłając światło i ciepło oraz będąc źródłem wiatru słonecznego, czyli strumienia naładowanych cząstek o wysokiej energii. Ale nie było niezmienne. Nawet w okresie normalnej aktywności wiatr słoneczny jest porywisty; jego potężne strumienie tryskają z dziur koronalnych, które stanowią wyrwy w zewnętrznej atmosferze Słońca. Plamy słoneczne na powierzchni Słońca, czyli chłodniejsze obszary, w których kłębią się potężne pola magnetyczne, ludzie zauważyli już w czwartym stuleciu przed Chrystusem. W tych burzliwych obszarach rozbłyski i potężne eksplozje są źródłem promieniowania o wysokiej częstości i szybkich cząstek naładowanych elektrycznie. Fragmenty te bombardują zewnętrzne warstwy atmosfery i wywołują zaburzenia pola magnetycznego rozciągającego się wokół Ziemi.
W ciągu znacznej części historii ludzkości wszystko to pozostawało niezauważone, jeśli nie liczyć wspaniałych zórz polarnych nieregularnie pojawiających się na niebie. Ale o ile ludzie są na ogół niewrażliwi na burze w przestrzeni kosmicznej, o tyle zbudowany przez nich sprzęt elektroniczny tak. W roku 2037 minęło prawie dwieście lat, odkąd indukowane przez Słońce prądy w liniach telegraficznych zaczęły wywoływać bóle głowy u obsługujących je ludzi. Od tego czasu świat człowieka stawał się coraz bardziej uzależniony od technologii i wskutek tego był coraz bardziej narażony na konwulsje, które targały Słońcem, jak doświadczała Ziemia tego właśnie dnia.
Zrozumiano, że życie kruchej, połączonej licznymi więzami nowoczesnej cywilizacji w bliskim sąsiedztwie gwiazdy to jak życie obok pogrążonego we śnie niedźwiedzia. Może nie uczynić ci żadnej krzywdy. Ale przynajmniej trzeba go bardzo uważnie obserwować. I właśnie dlatego ustanowiono kosmiczną służbę meteo.
Zarządzana obecnie przez Unię Euroazjatycką, miała skromne początki: wypączkowała w dwudziestym wieku z amerykańskiego Centrum Badań Kosmicznych, będącego wspólnym przedsięwzięciem takich organizacji jak NASA, Krajowy Ośrodek Oceanów i Atmosfery oraz Departament Obrony.
— Wtedy gromadzenie danych miało charakter wyrywkowy — powiedział Michaił. — Wygrzebywano je z satelitów badawczych poświęconych innym celom. A prognozy to były czyste spekulacje. Ale położyło temu kres kilka katastrof spowodowanych przez burze słoneczne w pobliżu maksimum aktywności Słońca z 2011 roku. Dzisiaj dysponujemy całkiem obszernym zbiorem danych, który jest stale uzupełniany. Systemy prognozowania to wielkie zestawy do przewidywań numerycznych, których działanie opiera się na magnetohydrodynamice, fizyce plazmy i tym podobnych. Mamy pełny łańcuch modelowania teoretycznego od powierzchni Słońca do powierzchni Ziemi…
Ale Eugene nie słuchał. Postukał palcem w obraz.
— To jest prawdziwy problem — powiedział.
Wskazywał nowy aktywny obszar. Był wyraźnie ciemniejszy od otaczającej go fotosfery i przecinała go paskudnie wyglądająca smuga w kształcie litery S.
— Przyznaję, że to zagadka — powiedział Michaił. — W tym momencie cyklu aktywności Słońca czegoś takiego trudno było oczekiwać.
— Ja tego oczekiwałem — powiedział Eugene. — I o to właśnie chodzi.
Michaił ostrożnie zapytał:
— Koniec świata?
— Jeszcze nie teraz. To tylko zwiastun. Ale będzie źle. Dlatego tu przyszedłem. Musisz ich ostrzec. — Oczy miał wielkie i mroczne, udręczone. — Dysponuję przewidywaniami zaopatrzonymi w daty.
— Już to mówiłeś.
— Mimo to w ogóle nie zwracają na mnie uwagi. Ale ciebie wysłuchają. W końcu to twoja praca. A teraz, kiedy masz dowód, musisz to zrobić, dobrze? Musisz ich ostrzec.
Eugene rzeczywiście jest całkowicie pozbawiony talentów towarzyskich, pomyślał Michaił z mieszaniną niezadowolenia i współczucia.
— Kim są oni? Kogo dokładnie chcesz, abym ostrzegł?
Eugene rozłożył ręce.
— Na początek wszystkich tych, którzy są narażeni na niebezpieczeństwo. Na Księżycu. W Stacji Kosmicznej. Na Marsie i na pokładzie Aurory 2.
— I na Ziemi?
— A tak. I na Ziemi. — Eugene zerknął na zegarek. — Ale teraz Ziemi to już dosięgło.
Michaił przyglądał się jego twarzy przez długą chwilę. A potem wezwał Talesa.
Siobhan przypatrywała się ekranom na stole konferencyjnym, szukając potrzebnych informacji.
Nie było to łatwe. Badania Słońca i „pogoda kosmiczna” po prostu nie były specjalnością Siobhan. Arystoteles mógł jej pomóc, chociaż wydawał się chwilami trochę roztargniony; z niepokojem zdała sobie sprawę, że rozpad światowej łączności, na której się opierał, musiał dotknąć i jego.
Szybko odkryła, że obserwatoria słoneczne znajdują się na całym świecie, a także poza nim. Próbowała połączyć się z Kitt Peak, z Mauna Kea na Hawajach i z obserwatorium Big Bear w południowej Kalifornii. Jak można się było spodziewać, nie dodzwoniła się do żadnego z tych miejsc; nawet jeśli systemy komunikacyjne nie uległy awarii, bez wątpienia były bombardowane telefonami. Ale dowiedziała się, że istnieje coś takiego jak „kosmiczna służba meteo”, czyli sieć obserwatoriów, satelitów, banków danych oraz specjalistów, którzy obserwowali Słońce i jego burzliwe okolice, próbując przewidzieć jego najgorsze „wybryki”. Okazało się, że jest także stacja meteorologiczna na południowym biegunie Księżyca.
Mimo że kapryśne Słońce obserwowano od wielu dziesięcioleci, tylko jeden człowiek przewidział dzisiejsze niezwykłe wydarzenia: przebywający na Księżycu młody naukowiec nazwiskiem Eugene Mangles, który opracował całkiem dokładne prognozy tego zjawiska. Ale z Księżycem nie było kontaktu.
Trzydzieści minut po ich ostatniej rozmowie Siobhan ponownie zatelefonowała do Philippy Duflot.
— To wszystko ma coś wspólnego ze Słońcem — zaczęła.
Philippa powiedziała:
— Tyle to i my wiemy…
— Nastąpiło coś, co obserwatorzy nazywają „wyrzutem materii koronalnej”.
Opisała, w jaki sposób korona, rozległa zewnętrzna atmosfera Słońca, jest utrzymywana w równowadze przez potężne pole magnetyczne, mające swe źródło w samym Słońcu. Niekiedy pole to zwija się, co często ma miejsce nad obszarami aktywnymi. W jego splotach zostają uwięzione pęcherze przegrzanej plazmy wyrzucanej przez Słońce, które następnie zostają gwałtownie uwolnione. To właśnie wydarzyło się dzisiaj rano nad wielką plamą słoneczną, którą specjaliści określają jako obszar aktywny 12688; licząca miliardy ton masa plazmy, ściśniętej przez pole magnetyczne Słońca, została wyrzucona na zewnątrz z prędkością stanowiącą spory ułamek prędkości światła.
— Wyrzucona plazma dotarła do nas w niecałą godzinę — powiedziała Siobhan. — Rozumiem, że jak na tego rodzaju zjawisko to naprawdę szybko. Nikt nie widział, jak się zbliża, i nikt specjalnie nie oczekiwał, że coś takiego się wydarzy w tym momencie słonecznego cyklu. — Z wyjątkiem, zanotowała w pamięci, owego samotnego astronoma na Księżycu.
Philippa podsunęła:
— Więc ta masa gazu skierowała się ku Ziemi…
— Sam gaz jest rzadszy niż próżnia przemysłowa — powiedziała Siobhan. — To energia, jaką niosą jego cząstki i pola, wywołała te szkody.
Kiedy cząstki te dotarły do Ziemi, zderzyły się z ziemskim polem magnetycznym. Pole to normalnie osłania planetę, a nawet satelity krążące po niskich orbitach, ale dzisiaj ów wyrzut materii zepchnął pole magnetyczne poniżej orbit wielu satelitów. Systemy satelitarne wystawione na działanie cząstek o wysokiej energii pochłonęły elektryczność statyczną, która następnie spowodowała wyładowania.
— Wyobraź sobie miniaturowe błyskawice strzelające iskrami koło twoich płytek drukowanych…
— To nie byłoby dobrze — powiedziała Philippa.
— No właśnie. Cząstki naładowane przeniknęły również do górnych warstw atmosfery, tracąc po drodze energię — to była przyczyna pojawienia się zórz. A pole magnetyczne Ziemi doznało ogromnych wahań. Zapewne wiesz, że elektryczność i magnetyzm są ze sobą powiązane. Zmienne pole magnetyczne indukuje prąd w przewodnikach.
Philippa powiedziała niepewnie:
— Czy nie na tym polega działanie prądnicy?
— Dokładnie tak! Kiedy ziemskie pole magnetyczne ulega wahaniom, powstają potężne prądy płynące przez samą Ziemię, i przez każdy materiał przewodzący, jaki znajdzie się na ich drodze.
— Jak nasze sieci elektroenergetyczne — powiedziała Philippa.
— Albo nasze łącza. Setki tysięcy kilometrów kabli, przez które nagle zaczynają płynąć szybkozmienne prądy o wysokim napięciu.
— No dobrze. Więc co mamy z tym zrobić?
— Zrobić? Nic nie możemy zrobić. — Pytanie wydało się Siobhan absurdalne; musiała powstrzymać nagłą chęć roześmiania się. — Rozmawiamy o Słońcu. — Słońce to gwiazda, która w ciągu jednej sekundy generuje więcej energii niż ludzkość byłaby w stanie wytworzyć przez milion lat. Ten wyrzut materii spowodował burzę geomagnetyczną, której gwałtowność znacznie przekroczyła skale używane przez cierpliwych obserwatorów aktywności Słońca, ale dla samego Słońca to był zaledwie drobny skurcz. Zrobić, dobre sobie. W wypadku Słońca nie można było niczego zrobić, chyba tylko trzymać się od niego z dala. — Musimy to po prostu przetrzymać. Philippa zmarszczyła brwi.
— Jak długo to potrwa?
— Nikt tego nie wie. O ile się orientuję, jest to wydarzenie bezprecedensowe. Ale wyrzucona materia porusza się szybko i wkrótce nas minie. Zapewne za parę godzin.
Philippa powiedziała poważnie:
— Musimy wiedzieć. Musimy myśleć nie tylko o energii. Są jeszcze ścieki, wodociągi…
— Bariera rzeczna — powiedział Toby. — Kiedy jest przypływ?
— Nie wiem — powiedziała Philippa notując. — Pani profesor, czy mogłaby pani spróbować określić skalę czasu?
— Dobrze, spróbuję. — Przerwała połączenie.
— Oczywiście — powiedział Toby do Siobhan — rozsądną rzeczą byłoby przede wszystkim zbudowanie naszych systemów w bardziej solidny sposób.
— Ale czy my, ludzie, kiedykolwiek byliśmy rozsądni?
Siobhan pracowała. Ale w miarę upływu czasu sytuacja na łączach telekomunikacyjnych pogarszała się. I rozpraszały ją kolejne obrazy.
Oto miała miejsce potężna eksplozja wielkiego transeuropejskiego rurociągu, który obecnie zaopatrywał Wielką Brytanię w gaz ziemny. Podobnie jak kable, rurociągi miały długość wielu tysięcy kilometrów, a indukowane w nich prądy mogły wywołać uszkodzenia i doprowadzić do awarii. Ażeby zapobiec takiej możliwości, rurociągi były w regularnych odstępach uziemione. Ale ten rurociąg, będący konstrukcją bardzo nowoczesną, został ze względów oszczędnościowych wykonany z etylenu i mógł się znacznie łatwiej zapalić. Siobhan tępo przyglądała się statystyce tego jednego przypadku: szeroka na kilometr ściana ognia, drzewa zwalone na przestrzeni setek metrów, setki ofiar śmiertelnych… Próbowała wyobrazić sobie ten horror zwielokrotniony tysiąc razy, bo ogarniający cały świat.
A dotknięci zostali nie tylko ludzie i ich systemy technologiczne. Docierały wyrywkowe informacje o stadach ptaków, które najwyraźniej zgubiły drogę, i zapadające w pamięć obrazy wielorybów wyrzuconych na brzeg w Ameryce Północnej.
Toby Pitt przyniósł jej telefon, nędzny aparat, za którym ciągnął się sznur.
— Przepraszam, że to trwało tak długo — powiedział.
Telefon musiał mieć co najmniej trzydzieści lat, ale kiedy został podłączony do niezawodnych zapasowych linii światłowodowych, zaczął jako tako działać. Dopiero po paru próbach dodzwoniła się do recepcjonisty, którego przekonała, żeby odnalazł jej matkę.
Maria robiła wrażenie wystraszonej, ale panowała nad sobą.
— Mam się dobrze — powtarzała. — Przerwa w dostawie prądu trwała tylko chwilę, system awaryjny działa. Ale dzieją się tu dziwne rzeczy.
Siobhan przytaknęła.
— Szpitale muszą być zatłoczone. Ofiary poparzeń, wypadki drogowe…
— To nie tylko to — powiedziała Maria. — Ludzie przychodzą, bo nawalają im rozruszniki serca albo serwomięśnie, albo implanty kontrolujące pracę jelit. Wydaje mi się, że są tutaj całe tłumy cierpiących na atak serca. Nawet ludzie nie mający żadnych implantów.
Oczywiście, zamyśliła się Siobhan. Ludzkie ciało to skomplikowany układ sterowany bioprądami, które same podlegają wpływom pól elektrycznych i magnetycznych. Wszyscy jesteśmy uzależnieni od Słońca, pomyślała, jak ptaki i wieloryby; podlegamy niewidzialnym siłom, których istnienia kilkaset lat temu nikt nawet nie podejrzewał. I jesteśmy, my i nasze ciała, tacy bezbronni wobec wybryków Słońca.
Toby Pitt powiedział:
— Siobhan, przepraszam, że przerywam, ale masz drugi telefon.
— Kto to?
— Premier.
— Dobry Boże. — Zastanowiła się i zapytała: — Który?…
— Telefon, który trzymała w dłoni, ożył. Przez jej ciało przebiegł prąd i mięśnie prawej ręki gwałtownie zesztywniały. Telefon wypadł jej z dłoni i przejechał po stole, sypiąc deszczem błękitnych iskier.