CZĘŚĆ CZWARTA Perturbacja

26. Altair

Gwiazda o nazwie Altair znajduje się tak daleko, że jej światło podróżuje ponad szesnaście lat, zanim dotrze do Ziemi. A mimo to Altair jest w skali kosmicznej naszym sąsiadem; tylko kilkanaście gwiazd leży bliżej Słońca.

Altair jest gwiazdą stałą, ale cięższą od Słońca. Jej powierzchnia o temperaturze dwukrotnie wyższej niż temperatura Słońca świeci światłem białym bez cienia barwy żółtej, charakterystycznej dla Słońca, i wypromieniowuje dziesięciokrotnie więcej energii w stronę gromady otaczających ją planet.

Sześć spośród tych planet to olbrzymy i, poza jedną, przekraczają rozmiarami Jowisza. Powstały blisko macierzystej gwiazdy, krążąc wokół niej jak stado monstrualnych ptaków. Ale z upływem czasu te olbrzymy, działając na siebie potężnymi polami grawitacyjnymi, stopniowo przewędrowały na zewnątrz. Większość z nich „wylądowała” ostatecznie na orbitach kołowych. Złożone procesy fizyczne i chemiczne kłębiące się w ich gorącym wnętrzu doprowadziły po wielu eonach do powstania na niektórych z nich życia.

Ale jedna z tych planet była inna.

To pękate monstrum, piętnaście razy cięższe od Jowisza, miało szczególnego pecha podczas wzajemnych oddziaływań ze swymi braćmi. Planeta została wyrzucona daleko na obrzeża macierzystego układu i znalazła się na zapętlonej orbicie eliptycznej, której najdalszy punkt znajdował się w zimnym obszarze nawiedzanym przez komety. Niezwykle wydłużona orbita sprawiała, że jeden obieg trwał miliony lat, i wskutek tego co kilka milionów lat spokojne życie stłoczonej rodzinki planet wewnętrznych było zakłócane przez samotnego olbrzyma, przybywającego z nieoczekiwaną wizytą z głębi kosmosu. Światy, które mogłyby być podobne do Ziemi, koziołkowały i dygotały, szarpane siłami grawitacyjnymi przybysza. I jakby tego było mało, przejście owego samotnika przez szeroki pas komet i asteroid było źródłem ulewnych deszczów meteorytów spadających na planety wewnętrzne. Pośród tych światów potężne bombardowania stanowiły normę, występując setki razy częściej niż na Ziemi.

Z czasem ów proces destrukcji stał się czymś naturalnym. Po dostatecznie długim czasie samotnik ostatecznie unicestwiłby te mniejsze światy. Albo też wpadłby na innego olbrzyma, co stanowiłoby prawdziwą katastrofę dla obydwu planet. Albo wreszcie, co najbardziej prawdopodobne, ten kapryśny wędrowiec zostałby całkowicie oderwany od układu Altaira, być może wskutek przejścia w pobliżu innej gwiazdy, i odleciałby w mroczną głąb kosmosu.

Ale miała miejsce interwencja.


* * *

Najbardziej dramatycznym zdarzeniem w procesie formowania się Ziemi było potężne zderzenie, które rozszczepiło proto-Ziemię na dwa bliźniacze światy: Ziemię i Księżyc. Przez kilka dni świecenie rozbitego świata było na tyle jasne, że można je było dostrzec z odległości setek lat świetlnych.

Ci, którzy patrzyli, mieli oczy wrażliwe na barwy, na które żaden ludzki język nie miał określeń. Patrzyli, obserwowali wszystko i wszędzie, cierpliwie, niestrudzenie. I zauważyli gwałtowne narodziny Ziemi.

Obserwowali, co się działo dalej: powstanie oceanów z wody przyniesionej przez komety, krótki okres chemicznych przemian, zadziwiająco szybkie powstanie prostych form życia, wolniejszy rozwój bardziej złożonych organizmów i na koniec iskrę inteligencji. Była to zasadniczo dobrze znana historia, jedynie szczegóły zmieniały się od jednego świata do drugiego.

Ale ci, którzy patrzyli, nie uważali tego za „postęp”.

Na tajnym zgromadzeniu, podczas dysputy, której żaden ludzki umysł nie byłby w stanie pojąć — i pomimo pewnych tarć — podjęto najpoważniejszą z możliwych decyzji.

I wybrano broń.

Czynnik sterylizujący.


* * *

Jak można poruszyć planetę? Istnieje wiele sposobów, ale sposób wykorzystany na Altair był ludziom doskonale znany.

Wyjątkowo przydatne okazały się owe perturbacje powodowane przez samotnego olbrzyma. Od lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku ludzie wykorzystywali efekt procy do przyspieszania lotu statków kosmicznych. Taki statek jak na przykład Voyager mógł się „odbić” od pola grawitacyjnego Jowisza i przy odpowiednim doborze kąta odbicia statek kosmiczny został pchnięty do przodu, uzyskując dodatkowy pęd. Inżynierowie pracujący w programie lotów kosmicznych stali się ekspertami w stosowaniu tej techniki, posługując się bardziej złożoną serią takich pchnięć, aby wykorzystać zasoby energii układu słonecznego i dzięki temu zmniejszyć ilość paliwa potrzebnego do wystrzelenia statku w kosmos.

Ponieważ Jowisz jest około bilion bilionów razy cięższy od Voyagera, takie oddziaływania nie zaburzają w istotny sposób ruchu planety. Ale gdyby szlakiem Voyagera poruszał się obiekt o masie porównywalnej z masą Jowisza, oba ciała rozbiegłyby się w przeciwnych kierunkach.

I na tym właśnie zasadzał się ten pomysł: wykorzystać pole grawitacyjne do wprawienia w ruch całych światów.

Trudno byłoby wykorzystać pojedynczy impuls, ponieważ większa część energii uległaby rozproszeniu wskutek efektów pływowych. Ale można było wykorzystać ciąg asteroid, aby przemieścić ogromną masę planety bez tego rodzaju niepożądanych następstw.

A jeszcze mniejszych ciał można by użyć do zmiany kierunku ruchu asteroid. Kolejność takich zdarzeń można było zaplanować, wychodząc od drobnych początkowo odchyleń, a następnie stosując sekwencję coraz silniejszych zakłóceń. W sukurs przyszedł fakt, że mechanika wielu ciał ma z natury rzeczy charakter chaotyczny i dzięki temu wrażliwy na drobne zakłócenia.

Oczywiście wszystko to wymagało starannego zaplanowania, aby taka seria „strzałów” się opłaciła. Ale zależało to tylko od mechaniki ruchu orbitalnego. Sposób był zarazem efektywny, ponieważ marnowało się bardzo niewiele energii. Ci, dla których oszczędność była zasadą przewodnią, uznali tę metodę za naprawdę elegancką.

Kamień został rzucony.


* * *

Upłynęły tysiące lat, zanim kaskada wzajemnych oddziaływań odchyliła tor samotnej planety; nie będzie już więcej nękać wewnętrznych światów Altair. Minęło jeszcze tysiąc lat, zanim samotnik przekroczył granice własnego układu gwiezdnego i poszybował dalej. Ale to ich nie interesowało. To miała być długa gra.

A potem przestano się tym interesować. Ci, którzy interweniowali, mieli obserwować skutek; uważali to za swój smutny obowiązek. Ale było wystarczająco dużo czasu, żeby się przygotować.

A na Ziemi ludzie wznosili zigguraty ku czci Słońca, które jak wciąż sobie wyobrażali, było bogiem. A mimo to ich los był już przypieczętowany. Tak przynajmniej myśleli ci, którzy czekali.

27. Blaszana pokrywka

Siobhan umówiła się z Bisesą w londyńskiej Arce, starym ogrodzie zoologicznym w Regent’s Park.

W tym celu musiała przyjechać z Liverpoolu. Udała się tam, aby odwiedzić nowego premiera Eurazji w jego Bunkrze, jak wszyscy to nazywali, ogromnym podziemnym centrum rządowym, umieszczonym w potężnej betonowej krypcie wspaniałej rzymskokatolickiej katedry.

Jadąc drogą M1, Siobhan natknęła się na pierwszą blokadę drogową, kiedy mijała St Albans, ponad trzydzieści kilometrów od centrum Londynu. Podróż w drugą stronę zajęła jej osiem godzin. Kilka lat temu, w szybkim, „inteligentnym” samochodzie pozbawionym ograniczeń szybkości tę samą trasę można było pokonać w trzy godziny. Ale od tego czasu Londyn stał się fortecą.

Owego upalnego dnia, we wrześniu 2041 roku, wokół stolicy rozmieszczono szereg kordonów. Najdalszy z nich stanowiła bariera z drutu kolczastego i rowy przeciwczołgowe, biegnące od Portsmouth na południowym wybrzeżu przez Reading i Watford do Chelmsford na wschodzie. Marynarka wojenna strzegła dostępu od strony morza i rzeki równie starannie, a poza tym nad głową stale latały patrole RAF-u. Nawet na tym pierwszym punkcie kontrolnym Siobhan musiała przez godzinę czekać w kolejce na sprawdzenie chipu identyfikacyjnego, wzoru siatkówki oraz chipu swego pojazdu; mogła była poprosić premiera o interwencję, ale w tych paranoicznych czasach nikt nie dostawał przepustki.

Musiało tak być. Do dnia burzy słonecznej pozostało tyko siedem miesięcy i problem uchodźców z mniejszych miast i okolic wiejskich stał się palący. Londyn był środkiem ciężkości Wielkiej Brytanii od 1066 roku, kiedy to Wilhelm Zdobywca zaczął sprawować brutalne rządy nad starym saksońskim królestwem. Wszyscy wiedzieli, że w tych ostatnich dniach to musi być Londyn, że właśnie tam będzie chciała uciec połowa mieszkańców południowej Anglii. Stąd te bariery.

Czekając, Siobhan zobaczyła nad St Albans smugę gęstego, czarnego dymu. Arystoteles powiedział jej, że jest to ogromne ognisko, największa atrakcja szalonej zabawy na miejscu dawno startego z powierzchni ziemi rzymskiego miasta Venilamium. Ku wielkiej uldze władz większość ludzi nadal zachowywała się w miarę rozsądnie. Ale byli też tacy, którzy nazywali samych siebie Panami Ostatnich Dni. I hasali, i zabawiali się, jak gdyby w to naprawdę wierzyli.

Oczywiście ognisko w St Albans rozpalono wbrew wszelkim zasadom ochrony środowiska, ale było wielu takich, którzy już się przestali tym przejmować, skoro za siedem miesięcy wszystko i tak miało się usmażyć. To samo działo się także na większą skalę, gdy szyby naftowe i pola gazowe opróżniono, a trujące substancje beztrosko wypuszczono do atmosfery i morza.

Zamrażanie się było kolejnym objawem szerzącego się szaleństwa.

W Liverpoolu Siobhan przekazała sprawozdanie o szerzącej się w Stanach Zjednoczonych nowej modzie na „hibernacula” — ogromne podziemne krypty, w których bogacze kazali się przechowywać w zamrożonym stanie. Ci uciekinierzy ze świata rzeczywistości starali się umknąć przed burzą słoneczną i uciec w lepszą przyszłość. Owe hibernacula stawały się coraz bardziej popularne, pomimo ostrzeżeń lekarzy, że proces zamrażania prawdopodobnie się nie powiedzie, a poza tym nikt nie mógł zagwarantować nieprzerwanego dopływu energii podczas burzy słonecznej, wskutek czego w ten wielki dzień może nastąpić niefortunne rozmrożenie. Poza tym nawet gdyby system działał należycie, jak by wyglądała z moralnego punktu widzenia ucieczka przed teraźniejszością i pozostawienie innym uprzątnięcie całego bałaganu, a następnie „powrót”, gdy najgorsze już minie i będzie można zbierać owoce? Nawet w najbardziej optymistycznym scenariuszu „krionauci” na pewno nie byliby mile widziani. Siobhan zastanawiała się ponuro, co będzie, jeśli rzecz się nie uda — jeśli pomimo tarczy ochronnej cywilizacja się rozpadnie — czy wtedy hibernacula nie posłużą głodującym ocalałym jako magazyny mrożonego mięsa…

Ten szał przykuł uwagę mediów, ale na szczęście stanowił jeszcze zjawisko rzadkie. O ile w tych ostatnich dniach przed burzą dominowała głupota, o tyle można też było dostrzec przejawy godności. Większość ludzi próbowała uratować to, co posiadała, nie zaś roztrzaskać na kawałki; na terenach takich jak budowa Kopuły aż się roiło od ochotników. Jak można się było spodziewać, wielu ludzi szukało pociechy w religii, ale tylko niewielu stało się fanatykami jak ów człowiek, który uśmiercił Miriam Grec. Większość modliła się do swych bogów z należną powagą w surowym wnętrzu katedr, meczetów i świątyń albo po prostu w głębi serca.

Tymczasem siła oddziaływania zbliżającego się końca była źródłem rozkwitu sztuk pięknych i na całym świecie powstawały prawdziwie chwytające za serce dzieła literatury, obrazy, rzeźby i kompozycje. Były to czasy pełne romantyzmu.

Jednak wydawało się, że wielu ludzi traktuje ponurą przyszłość ze smutną rezygnacją. Liczba mieszkańców globu spadała. Zanotowano serię samobójstw, ale jeszcze smutniejsze było to, że wskaźnik urodzeń gwałtownie spadał. Nie były to czasy, gdy powinno się wydawać dziecko na świat; faktycznie niektórzy przywódcy religijni przekonywali, że płodzenie dzieci w chwili obecnej może w istocie stanowić grzech, jako że dziecko nieistniejące nie cierpi.

Ale to wszystko tylko nieznacznie zmniejszyło liczbę ludności przed dniem burzy słonecznej. Wszystko zależało teraz od tarczy.

We wrześniu 2041 roku, gdy pozostało jeszcze tylko siedem miesięcy do dnia katastrofy, budowa tarczy jak zwykle była opóźniona, ale mimo to prace wciąż posuwały się do przodu. Polityczni szefowie Siobhan w administracji Unii Euroazjatyckiej bez końca domagali się faktów, liczb, wykresów Gantta przedstawiających postęp prac, wykresów ścieżki krytycznej pokazujących spodziewane wąskie gardła i przeszkody. Oraz fotografii olbrzymiej konstrukcji rosnącej na orbicie.

Ale nic, co mówiła, nie miało znaczenia, ponieważ politycy nie mogli już teraz nic zmienić. Miriam Grec miała rację od samego początku. Jej wczesna interwencja sprawiła, że projekt zyskał międzynarodowe poparcie i nabrał rozmachu, jakiego potrzebował na początku. A kiedy na Miriam posypały się gromy, jej następca i zarazem zastępca, pośpiesznie wprowadzony na ten najwyższy urząd, przegrał z kretesem wybory w październiku 2040 roku, pokonany przez przeciwników, którzy opowiadali się przeciw idei budowy tarczy. Ale dokładnie tak jak przewidziała Miriam, żaden premier, kiedy już objął urząd, nie mógł odstąpić od realizacji tego przedsięwzięcia. Logika funkcjonowała tak samo zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Eurazji.

Jednakże nowy premier nie polubił Siobhan. Nadal była najważniejszym ogniwem w łańcuchu łączności i podejmowania decyzji, biegnącym między Ziemią a orbitą, ale nie należała już do grona wybrańców. To jej bardzo odpowiadało. To był czas działania, nie zaś politycznych gierek. Poza tym im rzadziej spotykała się z politykami, tym mniejsza była szansa, że popełni jakąś gafę.


* * *

Za St Albans Siobhan minęła jeszcze kilka blokad drogowych. W końcu po zawiłym kluczeniu ulicami miasta dotarła do ostatniej bariery. Była to brama Camden, jedno z dziesięciu największych wejść na teren otaczający samą Kopułę.

Stojąc w kolejce, z zaciekawieniem patrzyła przed siebie, tędy jeszcze nigdy nie wjeżdżała do środka. Jasnopomarańczowa brama, naszpikowana reflektorami i stanowiskami obserwacyjnymi wznosiła się niby rzymskie ruiny ponad szarymi domami i rzędami sklepów. Gładka powierzchnia samej Kopuły biegła łukiem wzwyż, ginąc w jasnym błękicie nieba.

Oczywiście Kopuła była jeszcze niedokończona; ostatnie panele zostaną zainstalowane dopiero w ostatnich godzinach, tak aby miasto nie musiało zbyt długo pozostawać bez światła. Ale mimo to, nawet teraz, olbrzymi szkielet Kopuły wyglądał zdumiewająco. Siobhan w rzeczywistości nie ogarniała wzrokiem dużej części budowli, znajdowała się bowiem zbyt blisko. Szkoda, że to największe ze wszystkich osiągnięć brytyjskiej architektury będzie prawie niewidoczne z ziemi. Załoga Aurory 1 kiedyś stwierdziła z żalem, że liczne charakterystyczne cechy powierzchni Marsa są po prostu zbyt duże, aby można je było ogarnąć z bliska.

Ale patrząc z powietrza, można się było przekonać, jak wspaniałą budowlą jest Kopuła. Zbudowana na planie niemal doskonałego koła o średnicy około dziewięciu kilometrów, którego środek znajdował się na Trafalgar Square, Kopuła obejmowała Tower po wschodniej stronie dawnych rzymskich murów miasta, a na zachodzie sięgała aż po West End, przecinając Hyde Park i ledwie obejmując Albert Memorial oraz muzea w South Kensington. Na północy Kopuła obejmowała King’s Cross i Regent’s Park, dokąd właśnie zmierzała Siobhan, natomiast na południu sięgała aż do miejsc po drugiej stronie rzeki. Siobhan pomyślała, że dobrze, iż Kopuła obejmuje także fragment samej Tamizy, ponieważ rzeka zawsze stanowiła oś całego miasta.

Każdy mieszkaniec Londynu z charakterystycznym brakiem szacunku nazywał to wielkie osiągnięcie architektury „Blaszaną Pokrywką”.

W końcu Siobhan wpuszczono przez bramę. Znaki przypomniały jej, że należy włączyć światła.

Nagły półmrok, który ogarnął ją pod Kopułą, wprawiał w osłupienie. Filary nośne wyrastały z ziemi niby smukłe drzewa lasu deszczowego, dziwacznie wznosząc się nad domami, biurami i katedrami, ministerstwami i pałacami. Niebo przesłaniały rusztowania i rozpórki, spowite mgłą oddalenia. Helikoptery i sterowce latały tuż pod zakrzywionym sklepieniem budowli. Cały krajobraz był skąpany w bladym świetle słonecznym przenikającym przez luki w sklepieniu. Widok przypominał nieco ogromne antyczne ruiny, pozostałości dawnego imperium. Ale wszędzie wokół wznosiły się dźwigi przypominające szkielety dinozaurów i budowa wciąż trwała.

Przewidywania co do skuteczności tarczy, nawet przy najbardziej optymistycznym scenariuszu wydarzeń, wciąż były niepewne i zupełnie nie było wiadomo, jak bardzo pomogą tak potężne konstrukcje jak Kopuła. Ale podobne projekty były w równym stopniu wyrazem powszechnej woli, co środkiem obronnym. Siobhan miała nadzieję, że jeśli świat przetrwa burzę słoneczną, Blaszana Pokrywka, a przynajmniej jej szkielet, pozostanie jako pomnik tego, co ludzie, działając wspólnie, są w stanie dokonać.

Wjechała do środka, nie zwracając uwagi na panujący półmrok, skupiona na ulicznym ruchu.

28. Arka

Arka była dzisiaj prawie pusta. Kozy wspinały się na betonowe góry, pingwiny chlupały się w pomalowanych na niebiesko bajorach, a różnokolorowe ptaki śpiewały nie dla zwiedzających, lecz dla swych dozorców oraz Siobhan. To nie była pora na odwiedzanie ogrodów zoologicznych.

Bisesa już tam była. Siobhan znalazła ją w pawilonie naczelnych, samą, z kubkiem kawy w dłoni. W dużej jamie garstka szympansów łaziła leniwie. Ta staromodna sceneria ostro kontrastowała z nowoczesną animowaną tabliczką informacyjną, która dumnie oznajmiała, że te istoty to Homo troglodytes, najbliżsi kuzyni człowieka.

— Dziękuję, że zechciałaś przyjechać — powiedziała Bisesa. — I przepraszam, że cię tu ciągnęłam. — Była zmęczona i blada.

— Nie ma za co. Nie byłam w tym zoo od dziecka.

— Po prostu chciałam tu przyjść ten ostatni raz. To ostatni dzień, kiedy można je zobaczyć.

— Nie zdawałam sobie sprawy, że tak szybko je mają przenieść.

Bisesa powiedziała:

— Teraz gdy szympansy zostały uznane za osoby prawne, mają pełne prawa człowieka, w szczególności prawo do prywatności, kiedy dłubią w nosie i drapią się po tyłku. Przeniosą je więc do własnego małego ośrodka dla uchodźców, zaopatrzonego w huśtawki i banany.

Bisesa mówiła znużonym, bezbarwnym głosem i Siobhan nie potrafiła rozszyfrować jej nastroju.

— Nie pochwalasz tego?

— Och, oczywiście, że tak. Choć jest wielu takich, którzy nie pochwalają. — Bisesa skinęła głową uzbrojonemu młodemu żołnierzowi, który chodził po drugiej stronie jamy.

Debata, czy zapewnić schronienie istotom różnym od człowieka, obejmowała nie tylko szympansy, w których wypadku prawo było w miarę jasne. Kiedy burza słoneczna była coraz bliżej, na całym świecie podjęto ogromne wysiłki, aby uratować przynajmniej próbkę głównych przedstawicieli królestwa roślin i zwierząt. Większość tych wysiłków miała z konieczności prymitywny charakter: pod Arką zainstalowano ogromne hibernacula dla ocalenia zygot zwierząt, owadów, ptaków i ryb, oraz nasion roślin i drzew, od traw do sosen. Jeśli chodzi o zwierzęta, ogrody zoologiczne od dawna robiły coś podobnego; począwszy od przełomu wieków, przechowywano populacje zwierząt, od dawna wymarłych w swym naturalnym środowisku — słonie, tygrysy, a nawet jeden gatunek szympansa.

Niektórzy ekologowie utrzymywali, że jest to w gruncie rzeczy daremne. Chociaż różnorodność form życia w chłodnej i zachmurzonej Wielkiej Brytanii nie mogła się równać z ich bogactwem w lasach równikowych, w jednej garści ziemi londyńskiego ogrodu prawdopodobnie można było znaleźć więcej gatunków (z których większości dotychczas nie zidentyfikowano), niż przyrodnicy całego świata znali sto lat temu. Nie można było uratować ich wszystkich, ale alternatywą było nie robić nic i większość ludzi zgadzała się z tym, że trzeba spróbować.

Jednak niektórzy mieli za złe, że ratuje się istoty inne niż ludzi.

— To czas trudnych wyborów — westchnęła Siobhan. — Wiesz, któregoś dnia rozmawiałam z ekologiem, który powiedział, że po prostu powinniśmy zaakceptować to, co ma nastąpić. To tylko kolejny przypadek wymierania w długim łańcuchu podobnych zdarzeń. To jest jak pożar lasu, powiedział, takie niezbędne porządki. I za każdym razem gdy biosfera dochodzi do siebie, jest bogatsza niż przedtem.

— Ale to nie ma charakteru naturalnego — powiedziała Bisesa ponuro. — Nie jest zdarzeniem naturalnym nawet zderzenie z asteroidą. Ktoś zrobił to celowo. Może to właśnie jest głównym powodem, dla którego rozwinęła się inteligencja. Bo są takie chwile — gdy wybucha Słońce, gdy giną dinozaury — kiedy mechanizm doboru naturalnego nie wystarcza. Chwile, gdy potrzebna jest świadomość, aby uratować świat.

— Biolog powiedziałby, że za doborem naturalnym nie kryje się żaden cel, Biseso. A ewolucja nie może cię przygotować do tego, co nas czeka.

— Tak — uśmiechnęła się. — Ale ja nie jestem biologiem, więc mogę tak powiedzieć…

Takie rozmowy były powodem, dla którego Siobhan tak bardzo ceniła sobie towarzystwo Bisesy.

Siedem miesięcy przed dniem burzy słonecznej świat pracował gorączkowo, by zakończyć przygotowania. Ale większość tego, co robiono, choć było niezbędne, miało prozaiczny charakter. Na przykład ostatni burmistrz Londynu został wybrany dzięki niewątpliwie przekonywającemu przyrzeczeniu, że cokolwiek się stanie, zapewni miastu zaopatrzenie w wodę i od czasu objęcia urzędu dotrzymywał tej obietnicy. Ogromny nowy rurociąg biegł przez cały kraj, od wielkiego zbiornika w Kielder na północy do stolicy, chociaż wielu ludzi na północnym wschodzie głośno narzekało na „mięczaków z południa”, którzy kradli „ich” wodę. Takie działania były rzecz jasna niezbędne — sama Siobhan brała udział w wielu takich przedsięwzięciach — ale to było banalne.

Czasami głośne gadanie zacierało jej wyraźne postrzeganie sytuacji. I właśnie Bisesa, samotnie siedząc w swym mieszkaniu i po prostu myśląc, była probierzem jej działań i pozwalała ogarnąć szerszą perspektywę. Właśnie Bisesa, dzięki swemu niestandardowemu myśleniu, wystąpiła z propozycją powszechnego udziału całego społeczeństwa w produkcji „inteligentnej” powłoki. I ostatecznie to właśnie Bisesa umożliwiła Siobhan zrozumienie tej najgłębszej ze wszystkich tajemnic.

Od czasu owej decydującej wideokonferencji i podanego przez Eugene’a Manglesa dowodu, że zaburzenie Słońca rzeczywiście zostało spowodowane celowym działaniem, twierdzenia Bisesy dotyczące Mira i Pierworodnych były traktowane poważnie i zajęto się ich zbadaniem. Nikt nie wierzył w całą jej historię, nawet Siobhan. Ale większa część jej umysłu akceptowała, że zaburzenie Słońca, tak przekonywająco odtworzone przez Eugene’a, mogło być jedynie skutkiem interwencji jakiejś inteligencji. Nawet jeśli zostawić na boku jej cel, sam fakt interwencji był wnioskiem zdumiewającym.

Spostrzeżenia Bisesy pomogły Eugene’owi i innym w pełniejszym zrozumieniu mechanizmu fizycznego kryjącego się za burzą słoneczną, a także pomogły ludziom opracować plan przetrwania. Ale kłopot polegał na tym — jak Siobhan od razu zdała sobie sprawę — że sprawa udziału Pierworodnych na razie nie ma znaczenia. Bez względu na przyczynę teraz trzeba się było zająć samą burzą. Informacji tych nie można było nawet podać do publicznej wiadomości; ujawnienie interwencji obcych z pewnością na nic by się nie zdało, a wywołałoby tylko panikę. Tak więc pozostało to tajemnicą, znaną jedynie najwyższym funkcjonariuszom rządowym i niewielu wybranym. Jeśli Pierworodni istnieją, pomyślała Siobhan, można się będzie nimi zająć później.

Ale oznaczało to, że Bisesa nic nie mogła uczynić, jeśli chodzi o największy problem swego życia. Nawet nie mogła o tym rozmawiać. Wciąż była na udzielonym jej przez armię „urlopie okolicznościowym” i zostałaby w ogóle zdymisjonowana, gdyby Siobhan nie użyła swoich wpływów. Jednak nie miała nic konkretnego do roboty. W tej niepewnej sytuacji była pozostawiona samej sobie. Prowadziła samotniczy tryb życia, spędzając większość czasu w mieszkaniu albo wałęsając się po Londynie i odwiedzając takie miejsca jak Arka; wydawało się, że nie potrzebuje niczyjego towarzystwa, z wyjątkiem Myry.

— Chodź — powiedziała Siobhan, biorąc ją pod rękę. — Popatrzmy na słonie. A potem odwiozę cię do domu. Chciałabym znów zobaczyć Myrę…


* * *

Mieszkanie Bisesy, leżące tuż za King’s Road, miało szczęście, bo było w obrębie Blaszanej Pokrywki. Gdyby leżało o pól kilometra dalej na zachód, znalazłoby się na zewnątrz. Przycupnęło w cieniu muru; jadąc w jego kierunku, w górze, między dachami, widać było wznoszącą się ku niebu Kopułę, jak kadłub olbrzymiego statku kosmicznego.

Od ostatniej wizyty Siobhan minęło trochę czasu i dom wyglądał inaczej. W bramie zainstalowano nowe, solidne zamki zabezpieczające. A kiedy otworzyła bramę, z budynku wypadł rdzawo-czerwony kształt, przemknął między nogami Bisesy i zniknął za rogiem. Bisesa wzdrygnęła się, ale po chwili wybuchła śmiechem.

Serce Siobhan waliło jak młotem.

— Co to było? Pies?

— Nie, tylko lis. Nie robi nic złego, jeśli pilnujesz swoich śmieci, chociaż chciałabym wiedzieć, kto go tutaj wpuścił. Teraz ludzie nie mają serca się ich pozbyć. Jestem pewna, że jest ich tutaj więcej. Może ściągają do Kopuły.

— Pewno wyczuwają, że coś się zbliża.

Bisesa poszła przodem po schodach. W korytarzach i na klatce schodowej Siobhan zobaczyła wiele dziwnych twarzy.

— To lokatorzy — powiedziała Bisesa, robiąc minę. — Zarządzenie władz. Każde mieszkanie w obrębie Kopuły musi dać schronienie określonej liczbie osób na metr kwadratowy. Jesteśmy stłoczeni. — Otworzyła drzwi mieszkania, za którymi ukazał się przedpokój zawalony butelkami z wodą i jedzeniem w puszkach, stanowiącym żelazne zapasy całej rodziny. — Dodatkowy powód, aby mieszkała tu Linda. Lepiej mieć kuzynkę niż kogoś obcego…

Kiedy Siobhan znalazła się w mieszkaniu, podeszła do okna. Wychodziło na południe i zapewniało dużo światła. Wielkie cienie, jakie rzucał szkielet Kopuły, przecinały niebo, ale mimo to zupełnie dobrze było widać wschodnią część miasta. Siobhan zobaczyła, że każde wychodzące na południe okno i balkon oraz każdy dach zakryto srebrzystymi kocami. Koce były wykonane z „inteligentnej” powłoki i stanowiły fragment tarczy „wyhodowany” przez zwykłych mieszkańców Londynu.

Bisesa podeszła do niej ze szklanką soku owocowego i uśmiechnęła się.

— Niezły widok, co?

— Wspaniały — powiedziała Siobhan szczerze.

Pomysł Bisesy sprawdził się nadspodziewanie dobrze. Ażeby „hodować” skrawek tarczy, która miała uratować świat, trzeba było mieć tylko cierpliwość, światło słoneczne, domową ciemnię i podstawowe substancje odżywcze, w zupełności wystarczały roztarte na miazgę odpady z gospodarstwa domowego. Przez pewien czas problem sprawiały surowce do budowy „inteligentnych” elementów, zanim nie zaczęto wykorzystywać składowisk odpadów, pełnych starych telefonów komórkowych, komputerów, gier i innych niepotrzebnych zabawek, które stanowiły prawdziwe kopalnie krzemu, germanu, srebra, miedzi, a nawet złota. W Londynie można było usłyszeć takie oto, choć niezbyt ścisłe, określenie tego programu: Kop dla zwycięstwa.

Siobhan powiedziała:

— To szalenie inspirujące: ludzie na całym świecie pracują, aby uratować siebie i innych.

— Tak. Ale spróbuj to powiedzieć Myrze.

— Co z nią?

— Boi się — powiedziała Bisesa. — Nie, to coś więcej. Chyba przeżyła szok. — Twarz miała spokojną, ale robiła wrażenie zmęczonej, przytłoczonej poczuciem winy. — Próbuję spojrzeć na to wszystko jej oczyma. Ma tylko dwanaście lat. Kiedy była mała, jej matka znikała na całe miesiące, a kiedy wracała, ledwie na nią spojrzała. A teraz grozi nam ta burza słoneczna. To bystre dziecko, Siobhan. Rozumie podawane wiadomości. Wie, że 20 kwietnia to wszystko, całe jej życie, ten ścienny ekran, syntetyczne gwiazdy, jej książki i zabawki po prostu znikną. Nie dość że wciąż gdzieś wyjeżdżałam. Myślę, że nigdy mi nie wybaczy, iż pozwoliłam, aby ten świat zginął.

Siobhan pomyślała o Perdicie, która wydawała się w ogóle nie zdawać sobie sprawy z tego, co nadchodzi, albo wolała tego nie wiedzieć.

— Może to lepiej niż zaprzeczać, że coś ma się wydarzyć. I nie ma z czego czerpać pociechy.

— Nie. Dla mnie pociechą nie jest nawet religia. Bóg nigdy mnie specjalnie nie obchodził. Ale widziałam, jak Myra ogląda wybór nowego papieża. — Po zniszczeniu Rzymu nową rezydencją papieża został Boston; wielkie amerykańskie diecezje i tak były od dawna znacznie bogatsze od Watykanu. — Całe to religianctwo mnie niepokoi, a ciebie nie? Z ukrycia wychodzą Czciciele Słońca.

Siobhan wzruszyła ramionami.

— Godzę się z tym. Wiesz, nawet tam, na terenie tarczy, wielu się modli. Religie mogą służyć społecznej potrzebie, jednocząc nas wokół wspólnego celu. Może przede wszystkim dlatego powstały. Nie sądzę, by było coś złego w tym, że ludzie myślą o tarczy jak o, hm, budowie katedry na niebie, jeżeli to im pomaga przetrwać. — Uśmiechnęła się. — Bez względu na to, czy Bóg patrzy, czy nie.

Ale twarz Bisesy była mroczna.

— Nie wiem, jak to jest z Bogiem. Ale inni na nas patrzą, jestem tego pewna.

Siobhan powiedziała ostrożnie:

— Wciąż myślisz o tych Pierworodnych.

— Jakże mogę o nich nie myśleć? — odparła Bisesa.

Popijając kawę, usiadły obok siebie na wyściełanej kanapie. Osobliwe miejsce do omawiania jednego z najgłębszych problemów filozoficznych, pomyślała Siobhan.

— Przypuszczam, że jest to odwieczne marzenie — powiedziała. — Od czasów starożytnych Greków spekulujemy na temat pozaziemskich istot inteligentnych.

Bisesa wydawała się nieobecna.

— Nawet teraz nie mogę przywyknąć do tej myśli.

— To trudne dla każdego naukowca — powiedziała Siobhan. — „Argument celowego działania” — czyli budowanie teorii dotyczących wszechświata zgodnie z założeniem, że został zaprojektowany dla jakiegoś świadomego celu — wyszedł z mody trzysta lat temu. Darwin wbił ostatni gwóźdź do tej trumny. Oczywiście to Bóg był wówczas tym projektantem, nie istoty pozaziemskie. Dla naukowca myśleć w ten sposób to wbrew wszelkim zasadom. I dlatego instynkt podpowiedział mi, żeby cię skontaktować z Eugene’em, Biseso. Zastanawiałam się, co się stanie, jeśli wstrząśniesz nim tak, aby zaczął myśleć inaczej. Sądzę, że instynkt mnie nie zawiódł. Ale to nadal wydaje się nienaturalne. — Westchnęła. — Wątpliwa przyjemność.

Bisesa powiedziała:

— Jak myślisz, jak ludzie to przyjmą, kiedy się w końcu dowiedzą?

Siobhan zastanowiła się nad własnymi uczuciami.

— Konsekwencje będą ogromne. Polityczne, społeczne i filozoficzne. Wszystko ulegnie zmianie. Nawet jeśli nie odkryjemy niczego więcej na temat tych istot, których nazywasz Pierworodnymi, i bez względu na to, jaka okaże się ta burza słoneczna, sam fakt, że wiemy, iż istnieją, dowodzi, że nie jesteśmy jedynymi istotami we wszechświecie. Każda przyszłość, jaką sobie teraz wyobrazimy, musi uwzględniać możliwość istnienia innych.

— Myślę, że ludzie mają prawo wiedzieć — powiedziała Bisesa.

Siobhan przytaknęła; to był punkt, co do którego dotychczas się nie zgadzały.

Bisesa powiedziała:

— Dotarliśmy do Księżyca i Marsa. Tutaj, na Ziemi, budujemy konstrukcję wielką jak sama planeta. A mimo to wszystkie nasze osiągnięcia się nie liczą, wobec potęgi, która jest w stanie tego dokonać. Ale nie wierzę, że ludzie będą onieśmieleni. Myślę, że będą rozgniewani.

— Nadal nie rozumiem — powiedziała Siobhan. — Dlaczego ci Pierworodni chcieliby nas wygubić?

Bisesa pokręciła głową.

— Myślę, że znam Pierworodnych lepiej niż ktokolwiek inny. Jednak na to nie potrafię odpowiedzieć. Ale jednego jestem pewna. Oni nas obserwują.

— Obserwują?

— Myślę, że do tego właśnie służył Mir. Mir stanowił montaż całej naszej historii aż do tej chwili — naszego prawdopodobnego zniszczenia. Mir nie dotyczył nas, lecz Pierworodnych.

Zmusili się do obserwowania tego, co mają zniszczyć, chcą stawić czoła temu, co uczynili.

Mówiła z wahaniem, wyraźnie niepewna tego, co myśli. Siobhan wyobraziła sobie, jak siedzi sama godzinami, obsesyjnie analizując swoje wspomnienia i uczucia.

Bisesa mówiła dalej:

— Nie chcą niczego, co wiemy czy potrafimy zrobić. Nie interesuje ich nasza wiedza ani sztuka, w przeciwnym razie ratowaliby nasze książki, obrazy czy nawet niektórych z nas. Ale to wszystko stoi poniżej ich samych. To, czego chcą — tak myślę — to wiedzieć, jakie to uczucie być takimi istotami jak my. I jakie to uczucie, kiedy się będziemy smażyć.

— Zatem cenią świadomość — zamyśliła się Siobhan. — Rozumiem, dlaczego zaawansowana cywilizacja ceni umysł ponad wszystko. Może to w naszym wszechświecie stanowi rzadkość. Cenią go, mimo że go niszczą. Mają więc swoją etykę. Może czują się winni z powodu tego, co czynią.

Bisesa roześmiała się gorzko.

— Ale mimo wszystko to czynią. To się nie trzyma kupy, prawda? Czy bogowie mogą być niespełna rozumu?

Siobhan popatrzyła na cienie Kopuły.

— Może w tym planie destrukcji jest jednak jakaś logika.

— Wierzysz w to?

Siobhan wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Nawet gdybym w to wierzyła, odrzucam taki sposób myślenia. Niech ich diabli.

Bisesa uśmiechnęła się w odpowiedzi.

— Tak — powiedziała. — Niech ich diabli.

29. Zderzenie

Samotna planeta minęła równik niebieski.

Podczas gdy światło potrzebuje szesnastu lat, aby dotrzeć z Altair do Słońca, minęło całe tysiąclecie, zanim wędrująca planeta zakończyła swą międzygwiezdną podróż. Jednak zbliżała się do Słońca z szybkością pięciu tysięcy kilometrów na sekundę, znacznie większą niż prędkość ucieczki naszej gwiazdy dziennej; była najszybciej poruszającym się obiektem, jaki kiedykolwiek nawiedził układ słoneczny. Kiedy otoczyło ją gorąco Słońca, atmosferę olbrzymiej planety zaczęły rozrywać potężne burze, powodując utratę bilionów ton powietrza, które ciągnęło się za nią, niby warkocz ogromnej komety. Na Ziemi był czwarty rok przed Chrystusem.


* * *

Gdyby samotna planeta zjawiła się w dwudziestym pierwszym wieku, ludzie by ją wykryli dzięki programowi Spaceguard. Program ten narodził się z dwudziestowiecznego programu NASA, którego celem było badanie wszystkich dużych komet i asteroid, poruszających się po takich orbitach, że mogło to doprowadzić do ich zderzenia z Ziemią. Naukowcy zastanawiali się nad różnymi sposobami zmiany toru zbliżającego się ciała, w tym zastosowaniu żagli słonecznych albo użyciu broni jądrowej. Ale o ile takie sposoby mogły wystarczyć w wypadku asteroidy, o tyle nie zdałyby się na nic w wypadku masy o takich rozmiarach.

Oczywiście w czwartym roku przed Chrystusem nie było żadnego programu śledzącego tory komet. Od czasu starożytnych Greków świat znał soczewkę, ale nikomu jeszcze nie przyszło do głowy, żeby zestawić dwie z nich, tworząc teleskop. Byli jednak tacy, którzy obserwowali niebo, bo wierzyli, że w jego zawiłych świetlnych wzorach kryją się myśli Boga.

W kwietniu tegoż roku w Europie, w północnej Afryce i na Środkowym Wschodzie w pobliżu Słońca zauważono wielkie nowe światło. Dla astrologów i astronomów, którzy znali każdy obiekt na niebie widoczny gołym okiem znacznie lepiej niż większość ich potomków żyjących w dwudziestym pierwszym wieku, olbrzymia, świecąca oślepiającym światłem planeta stanowiła anomalię, była źródłem fascynacji i lęku.

Zwłaszcza trzej uczeni obserwowali ją z uczuciem trwogi. Nazywali samych siebie magami, czyli astrologami — poszukiwaczami gwiazd. Śledzili ją uważnie w ostatnich dniach, kiedy gwiezdny przybysz zbliżał się do Słońca i stał się gwiazdą poranną niezwykłej piękności.


* * *

Planeta przedarła się przez rzadką zewnętrzną atmosferę Słońca, jego koronę. Teraz miała przed sobą samą gwiazdę.

Przybysz miał średnicę równą jednej piątej średnicy Słońca. Mimo jego szybkości zderzenie między dwoma ogromnymi ciałami niebieskimi było, można rzec, dostojne. Nadlatującej planecie zajęło całą minutę wniknięcie do wnętrza gwiazdy.

Normalnie powierzchnia Słońca stanowi delikatną sieć granul stanowiących zewnętrzną powierzchnię ogromnych komórek konwekcyjnych sięgających głęboko do wnętrza Słońca. W chwili zderzenia planety ze Słońcem owa złożona struktura uległa zaburzeniu, jakby piłkę baseballową ciśnięto w garnek z wrzącą wodą. Z punktu zderzenia rozeszły się ogromne fale, rozpływając się po zakrzywionej powierzchni gwiazdy.

Tymczasem sama planeta zanurzyła się w kąpieli potwornego gorąca. Wskutek bezpośredniego zderzenia plazmy słonecznej z atmosferą planety energia słoneczna wniknęła do wnętrza przybysza. W odpowiedzi planeta rozpaczliwie próbowała pochłonąć ciepło, odrzucając warstwy zewnętrzne. Górne warstwy jej atmosfery, składającej się głównie z wodoru i helu, wkrótce zostały oderwane, odsłaniając warstwy wewnętrzne, egzotyczną, sprasowaną wysokim ciśnieniem ciecz i wodór w stanie stałym, które następnie wyparowały. Działo się to dokładnie tak jak wtedy, gdy kapsuły statku Apollo wchodziły w atmosferę ziemską zabezpieczone osłonami ablacyjnymi, a kawałki rozpadającego się statku unosiły ciepło tarcia. W wypadku przybysza strategia ta przez jakiś czas odnosiła skutek. Planeta wniknęła do wnętrza Słońca, mając masę piętnastokrotnie przewyższającą masę Jowisza, i mogła pochłonąć wielką ilość ciepła, zanim została unicestwiona.

Planeta wdzierała do wnętrza gwiazdy coraz głębiej i głębiej, przeniknęła przez warstwę konwektywną, a potem znalazła się w leżącej poniżej, statycznej warstwie promienistej. Pozostawiała za sobą wydrążony w materii Słońca tunel, ranę, która miała się zabliźnić dopiero po tysiącach lat.

Kiedy przybysz dotarł do krawędzi jądra Słońca, był już tylko zbitką jego najgęstszych składników, a mimo to nadal miał masę wielokrotnie większą od masy Jowisza. Tam resztki tej masy rozpadły się i rozproszyły, ale przedtem zadały potężny cios w samo serce Słońca. Nastąpił gwałtowny wzrost intensywności reakcji termojądrowych, jak gdyby ogromna bomba eksplodowała na skraju owego naturalnego reaktora. Potężny impuls wywołał falę uderzeniową, która przeniknęła głęboko do wnętrza słonecznego jądra.

Eugene Mangles wiedział, że jądro Słońca jest kapryśne, a tempo reakcji termojądrowych w jego wnętrzu jest bardzo wrażliwe na zmiany temperatury. Ogromnej planety już nie było, ale zderzenie z nią wywołało oscylacje jądra, które miały trwać przez tysiąclecia.


* * *

Tymczasem na powierzchni, choć sama planeta została pochłonięta przez Słońce, miejsce zderzenia stanowiło obszar gwałtownych zawirowań.

Przenikając do wnętrza gwiazdy, planeta przedarła się przez obszar graniczny między strefą konwektywną i promienistą. Strefa promienista obraca się wraz z jądrem Słońca, prawie jak ciało sztywne. Natomiast ruch strefy konwektywnej jest znacznie bardziej złożony; różne części powierzchni Słońca w rzeczywistości obracają się z różnymi prędkościami. Dlatego w omawianym obszarze granicznym powstaje tarcie, materiał strefy konwektywnej pędzi ponad strefą promienistą niczym potężny wiatr.

Słońce przenika potężne pole magnetyczne. Jego wnętrze jest wypełnione „rurkami przepływu”, strumieniami energii magnetycznej płynącymi przez morze plazmy. W międzystrefowym obszarze granicznym różne prędkości obrotowe warstw Słońca rozciągają rurki przepływu wzdłuż słonecznego równika. Na ogół konwekcja utrzymuje je na miejscu, ale niekiedy we wnętrzu Słońca powstaje jakby supeł, który przedziera się w stronę powierzchni, ciągnąc za sobą strumienie plazmy. Taka sekwencja zdarzeń prowadzi do powstania „obszarów aktywnych”, które są źródłem rozbłysków i wyrzutów materii koronalnej.

I tak było właśnie teraz. Przejście planety przez międzystrefowy obszar graniczny spowodowało, że rozciągnięte i zapętlone linie pola magnetycznego wiły się niczym węże. Rurki przepływu przedarły się przez powierzchnię Słońca i wytrysnęły ponad ową raną spowodowaną wtargnięciem olbrzymiej planety. Uwolniona energia objawiła się w postaci potężnego błysku światła o wysokiej częstości i fontanny cząstek naładowanych, która zalała układ słoneczny.

Potężna burza słoneczna runęła na Ziemię. Ziemskie pole magnetyczne załopotało jak zerwany żagiel i nad całym światem zapłonęły wspaniałe zorze polarne. Ale najpoważniejsze skutki zderzenia planety ze Słońcem miały się pojawić dopiero w dalekiej przyszłości. Jednak tu i teraz zapowiedziały swoje przybycie w wyraźny sposób.

W czwartym roku przed Chrystusem na Ziemi nie było nowoczesnych urządzeń, które mogłyby ulec uszkodzeniu, ale działanie milionów naturalnych komputerów znajdujących się w biomolekułach zostało lekko zaburzone w wyniku zawirowań pola magnetycznego. Ludzie cierpieli na chwilową utratę przytomności czy nagłe napady, a niektórzy zmarli z takich przyczyn, których nikt nie umiał wyjaśnić. Miriam Grec zapłaciła najwyższą cenę wskutek tego, że zaburzenia pola magnetycznego mogą uruchamiać impulsy religijne w ludzkim mózgu. Ziemię ogarnęła prawdziwa plaga proroków, którzy wieszczyli zagładę, mieli wizje i przepowiadali cuda.

A w nędznej stajence w Betlejem nowonarodzone dziecko leżące na brudnym sianie poruszyło się przez sen i wydało stłumiony okrzyk, dręczone obrazami, których nie potrafiło pojąć.

30. Teleskop

Od czasu owego druzgocącego oświadczenia prezydent Alvarez w grudniu 2037 roku kryzys spowodowany burzą słoneczną zaczęto łączyć ze świętami Bożego Narodzenia. Ostatnie święta przed burzą, w 2041 roku, kiedy brakowało już tylko czterech miesięcy do jej zapowiedzianego nadejścia, były pełne gorączkowego podniecenia i wymuszonej wesołości. Bisesa podejrzewała, że wszyscy się ucieszą, kiedy będą to już mieli za sobą.

A ona sama kupiła sobie teleskop. I pewnego pogodnego poranka w styczniu 2042 roku, z pomocą Myry i Lindy, wtaszczyła go na dach bloku, w którym mieszkała. Tego dnia słońce stało nisko na wschodnim niebie i widok z dachu był naprawdę wspaniały. Przypory Kopuły lśniły jak promienie słoneczne, a koce z „inteligentnej” powłoki pokrywające wszystkie odkryte powierzchnie błyszczały jak ogromne kwiaty.

Teleskop był dziesięciocentymetrowym retraktorem, pochodził z drugiej ręki, był trochę niezgrabny, ale ponieważ miał ponad dwadzieścia lat, był tani. Był jednak na tyle „inteligentny”, że korzystając z systemu GPS potrafił określić własne położenie i orientację w przestrzeni. I gdy otrzymał wskazówki, co zamierzało się obserwować, z szumem i warkotem ustawiał się we właściwym kierunku, po czym natychmiast zaczynał śledzenie żądanego obiektu, uwzględniając obrót Ziemi. Linda śmiała się z przestarzałego interfejsu użytkownika — był wyposażony w ów komiczny system menu — ale urządzenie działało całkiem dobrze.

W centrum Londynu, gdzie coraz większą część nieba przesłaniała Kopuła, teleskopy nie miały większego zastosowania, chyba że zamierzało się śledzić grupy robotników, którzy dniem i nocą uwijali się pod stropem Kopuły. Ale Bisesa chciała obserwować Słońce.

Kiedy poinformowała urządzenie, na co chce patrzeć, oprogramowanie teleskopu natychmiast zaczęło bełkotać ostrzeżenia na temat bezpiecznego użytkowania. Ale Bisesa znała zagrożenia. Nie wolno było patrzeć przez teleskop wprost na Słońce, ponieważ mogło się to skończyć utratą wzroku, ale można było rzutować jego obraz na jakieś tło. Bisesa przyniosła więc składane krzesło i za okularem teleskopu umieściła duży arkusz białego kartonu. Dokładne ustawienie kartonu w cieniu teleskopu i zogniskowanie urządzenia było dość trudne. Ale w końcu, w środku cienia teleskopu, pojawiła się mlecznobiała tarcza.

Bisesa była zaskoczona wyrazistością obrazu i jego rozmiarami: średnica tarczy miała około trzydziestu centymetrów. Na krawędzi tarczy jasność była trochę mniejsza, ale przecież patrzyła na kulę, obiekt trójwymiarowy. Grupy plam słonecznych rozsianych w pobliżu średnich szerokości geograficznych Słońca, były dobrze widoczne i wyglądały jak drobinki pyłu w świecącej misce. Dziwna była myśl, że każda z tych plam jest większa niż cała Ziemia. Mając temperaturę kilku tysięcy stopni, były ciemne tylko dlatego, że były chłodniejsze niż reszta powierzchni Słońca.

Ale Bisesa nie po to kupiła teleskop, aby obserwować plamy słoneczne.

Tarczę Słońca przecinał szary, rozmyty pasek, biegnący z północnego wschodu na południowy zachód. To oczywiście była tarcza. Zawieszona nieruchomo w punkcie L1 wciąż była zwrócona krawędzią w stronę Słońca. Ale już rzucała na Ziemię cień.

Bisesa przytuliła do siebie Myrę.

— Widzisz? Tam jest. Jest rzeczywista. Teraz mi wierzysz?

Myra wpatrzyła się w obraz. Miała teraz trzynaście lat i była jak na swój wiek trochę zbyt spokojna. Bisesa urządziła ten pokaz, by pocieszyć Myrę, która nie była osamotniona w swych wątpliwościach dotyczących realności tego wielkiego kosmicznego przedsięwzięcia.

Ale jej reakcja była inna, niż przewidywała Bisesa. Wydawała się przestraszona. Był to obiekt zbudowany rękami człowieka, cztery razy bardziej odległy niż Księżyc, a mimo to widoczny z Ziemi. W bladym świetle słonecznym londyńskiego poranka widok ten był zdumiewający, budzący podziw, oszołamiający.

Dlatego właśnie Grecy ukuli słowo pycha, pomyślała Bisesa.

31. Perspektywy

Zerowa grawitacja była dla kochanków sprawą o wiele trudniejszą do pokonania niż mała siła przyciągania Księżyca.

Siobhan dowiedziała się, że jest tak mimo wieloletnich doświadczeń. W czasach lotów na niskich orbitach okołoziemskich istniało coś takiego jak „Klub Delfinów”, nazwany w ten sposób, ponieważ w podobnych warunkach panujących w oceanie parze delfinów podczas zbliżenia niekiedy pomagał trzeci delfin… ale Siobhan była Astronomem Królewskim i nie mała zamiaru zgodzić się na coś takiego.

Bud sprokurował więc urządzenie, które pozwalało jej zachować nieco prywatności. Zaopatrzona w kajdanki, liny i inne podobne akcesoria jego kabina wyglądała teraz jak pokój sadomaso, ale mając coś, czego można się było uchwycić albo przytrzymać, sprzęt sprawdzał się nadspodziewanie dobrze. Jednak w samotnej społeczności budowniczych tarczy Bud najwyraźniej doszedł do tego z czyjąś pomocą. Kazała mu zdjąć umieszczoną nad łóżkiem małą tabliczkę z napisem:


DZIĘKI POMOCY KORPUSU TECHNIKI ASTRONAUTYCZNEJ USA BAWCIE SIĘ DOBRZE!


Mimo to seks był intensywny i dawał dużo satysfakcji, i niech to licho, podnosił na duchu, jak zawsze. Siobhan była na tyle dorosła, aby przyznać, że potrzebuje zarówno pociechy, jak i namiętności.

Jednakże potem, kiedy leżała pod grubym kocem, czując obok ciepło jego ciała, jej myśli powracały do przyczyn, które ją tutaj sprowadziły.

Kabina służyła kiedyś za magazyn; wciąż widać było ślady po wyrwanych ze ściany półkach i szafkach. Przez, lata Aurorę rozbierano na części i teraz stanowiła łupinę zawierającą tylko aparaturę podtrzymującą życie, centrum komunikacyjne i pośpiesznie poskładane pomieszczenia mieszkalne. Wiedziała jednak, że ten poobijany stary statek dla Buda jest domem. Nawet po zakończeniu realizacji projektu będzie mu go z pewnością brakowało.

Wpadłby w rozpacz, gdyby przed wykonaniem zadania musiała go zabrać do domu. Ale taki mógł być rezultat jej wizyty i oboje o tym wiedzieli.

W końcu Bud powiedział:

— Wiesz, w takich chwilach mam ochotę na papierosa.

— W głębi duszy wciąż jesteś niepoprawnym zapaleńcem, prawda?

— Jak diabli. — Patrzył w sufit. — Ale ta wycieczka to sprawa służbowa, a nie dla przyjemności, prawda?

— Przykro mi.

Wzruszył ramionami.

— Nie powinnaś tak mówić. Ale słuchaj, jeśli chodzi o pozostałych, jesteś tutaj po to, by uruchomić układ sztucznej inteligencji. Nikt poza moim asystentem nie wie o reszcie.

Lekko poirytowana powiedziała:

— Nie powinnam źle wpływać na morale. Bud. Mam wzmocnić ten projekt, a nie osłabić. Tylko o to chodzi. Ale…

— Ale trzeba zrobić ten audyt. — Chwycił ją za rękę. — Wiem. I wierzę, że sobie z tym poradzisz.

Męczyło ją poczucie winy.

— Bud, oboje mamy swoje obowiązki. I nie możemy pozwolić, żeby coś nam stanęło na przeszkodzie.

— Rozumiem. Ale jeszcze odrobina przyjemności, zanim się weźmiemy do roboty. — Usiadł. Mamy jeszcze dwanaście godzin do uruchomienia układu sztucznej inteligencji. Ruszmy się trochę.


* * *

Umyli się, ubrali i wypili kawę. Potem Bud odprowadził ją do małego statku, który nazwał V-Eye-P.

Jedynym ciśnieniowym modułem kontrolnym była zwykła platforma, na której zainstalowano kuliste zbiorniki paliwa i utleniaczy oraz niewielki zespół silników rakietowych napędzanych hydrazyną, które w istocie stanowiły dysze korygujące, wymontowane z wysłużonego samolotu kosmicznego. Na wierzchu znajdował się namiot ciśnieniowy z kevlaru i aluminium, w którym mieściły się dwie osoby. I to wszystko, jeśli nie liczyć prostego układu sterowania, który stanowił wystający z podłogi drążek sterowy, oraz aparatury podtrzymującej życie, która w razie konieczności zapewniała sześć godzin bezpiecznego lotu.

Technicy pracujący przy budowie tarczy używali innej wersji tego pojazdu, po prostu samej platformy i silników, bez namiotu; po co zawracać sobie głowę kabiną ciśnieniową, skoro człowiek ma na sobie skafander kosmiczny? Można więc było zobaczyć techników lecących nad powierzchnią tarczy na pojazdach o napędzie rakietowym jak na skuterach. Tylko ten jeden specjalny mały pojazd trzymano dla VIP-ów, gości takich jak Siobhan, którzy nie mieli czasu czy chęci, aby się nauczyć, jak używać skafandra kosmicznego.

— Nie żeby — powiedział Bud z nieco złośliwym uśmiechem — ten namiot zapewniał szczególną ochronę, gdyby coś poszło nie tak…

V-Eye-P został wystrzelony z Aurory przy użyciu szyny elektromagnetycznej, miniaturowej wersji Procy, wielkiej wyrzutni księżycowej. Przyspieszenie było płynne, jak w szybkobieżnej windzie. Siobhan sprawiło przyjemność, kiedy jej stopy przywarły do podłogi.

Kiedy wznieśli się dostatecznie wysoko, Bud sprawdził działanie małych rakiet pojazdu. Wrażenie było takie, jakby wokół kadłuba rozlegały się małe eksplozje. Bud wyjaśnił, że rakiety, choć małe, nigdy nie były wykorzystywane w pobliżu tarczy.

— Budujemy zwierciadło ze szronu osadzonego na pajęczynie — powiedział. — Kiedy jesteśmy blisko, staramy się nawet nie oddychać.

Pojazd obrócił się i zakołysał. Przypominało to jazdę na karuzeli w wesołym miasteczku.

Kiedy Bud zakończył próby, zatrzymał pojazd i przechylił go do przodu, aby Siobhan mogła spojrzeć w dół.

— Popatrz na nasz statek macierzysty — powiedział.

Stara Aurora 2 wciąż tkwiła w samym środku tarczy, niby pająk w środku utkanej przez siebie sieci. Mimo że ją częściowo rozmontowano, Siobhan była w stanie rozpoznać główne elementy: długi, elegancki grzbiet z pękatym modułem mieszkalnym na jednym końcu oraz urządzeniami napędowymi i zbiornikami paliwa na drugim.

— Jest jak chory, stary ptak — czule powiedział Bud. — Mam nadzieję, że nam wybaczy. Wciąż ma ważną rolę do odegrania, kontrolując obrót tarczy i jej orientację w przestrzeni. Oczywiście wszystko to się zmieni po przyłączeniu układu sztucznej inteligencji i tarcza zacznie kontrolować się sama.

Pociągnął drążek sterowy i huknęły silniki rakietowe. Mały stateczek płynnie wzniósł się w górę, oddalając się od tarczy wzdłuż linii łączącej ją z Aurorą.

Siobhan patrzyła zafascynowana, gdy tarcza rozpostarła się przed jej oczyma. Z dala od starego statku marsjańskiego wydawała się tak płaska i gładka jak matematyczna abstrakcja, jak nieskończona płaszczyzna przecinająca na pół cały wszechświat. Jej powierzchnia mieniła się jak bańka mydlana, a kiedy wnieśli się jeszcze wyżej, przecięły ją tęczowe błyski. Ale tarcza wciąż była skierowana krawędzią w stronę Słońca i promienie słoneczne przenikały przez tę delikatną błonkę, tak że Siobhan widziała jej patykowaty szkielet, rozpórki i delikatne żebrowanie z księżycowego szkła, a całe to bajkowe rusztowanie rzucało długie, cienkie cienie.

— To jest cudowne — powiedziała. — Największe przedsięwzięcie techniczne, jakie kiedykolwiek podjęto, a mimo to jest to tylko szkło i światło. Jak coś ze snu.

— I dlatego — powiedział Bud trochę tajemniczo — wybrałem dla niej takie imię, to znaczy dla układu sztucznej inteligencji.

Dla niej? Ale nie powiedział już nic więcej.

Ponownie zagrzmiały dysze korygujące i platforma przechyliła się do tyłu, a jej okna skierowały się na Ziemię. Planeta wyglądała jak błękitna szklana kula zawieszona w przestrzeni. Biało-brunatny Księżyc żeglował po niebie za swoją macierzystą planetą, w odległości około trzydziestu średnic Ziemi. Punkt L1 znajdował się daleko za orbitą Księżyca; patrząc z tego miejsca, nie można było mieć wątpliwości, że to rzeczywiście bliźniacze światy.

— Dom — powiedział Bud po prostu. — Utknąwszy tutaj, warto pamiętać, dlaczego nadstawiamy nasze tyłki. — Pochylił się ku niej i pokazał wyciągniętą ręką. — Widzisz tam? I tam?…

Na tle aksamitnej ciemności kosmosu zobaczyła jedną, dwie, trzy iskierki, unoszące się jedna za drugą, jak świetliki płynące z Ziemi do tarczy.

Postukał w okno.

— Powiększenie.

Obraz w oknie skokowo urósł. Teraz widziała już z tuzin statków. Niektóre były na tyle duże, że widać było szczegóły, oznakowania na kadłubach, układy baterii słonecznych i maszty antenowe. Konwój wyglądał jak zabawki zawieszone na aksamitnym tle.

— To karawana z Ziemi, która wiezie „inteligentną” powłokę. — Bud wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Pełzną po zboczu grawitacyjnego wzgórza do punktu L1. Czyż to nie fantastyczny widok? I tak jest dzień w dzień, od lat. Gdybyś spojrzała na ciemną stronę Ziemi, wszędzie zobaczyłabyś takie iskierki.

Na Ziemi Siobhan koordynowała proces gromadzenia „inteligentnej” powłoki. Jej fragmenty wyhodowane na terenie gospodarstw domowych gromadzono w punktach zbornych, a następnie przewożono do dużych magazynów w portach lotniczych, po czym pakowano i wysyłano do jednej z wielkich baz kosmicznych na Cape Canaveral, w Bajkonurze lub Woomera. Cała ta operacja stanowiła ogromne przedsięwzięcie, tworząc potężny międzynarodowy strumień płynący przez powierzchnię Ziemi, którego zwieńczeniem były owe iskierki dzielnie przecinające nocne niebo.

Bud powiedział:

— Orientujesz się w sytuacji. Wszystko, co się da, upychamy do tych rakiet. Wyciągamy nawet z rozmaitych muzeów wahadłowce, które znowu zaczynają latać. Zużyte silniki napędowe, zbyt zdezelowane, żeby się mogły do czegoś przydać, są ponownie wprowadzane do obiegu; z usterzenia poziomego i palety transportowej można zrobić całkiem użyteczny silnik wspomagający jednorazowego użytku. Rosjanie zrezygnowali ze swoich poprzednich planów i też przeznaczyli rakiety do celów transportowych.

— Ale i to nie wystarcza. Dlatego Boeing i McDonnell oraz inne duże firmy produkują silniki jak świeże kiełbaski. Niektóre z nich są niewiele lepsze niż petardy, można tylko wymierzyć i wystrzelić. Ale działają prawie ze stuprocentową niezawodnością. I praca toczy się naprzód…

Siobhan przypuszczała, że dla Buda to wielkie kosmiczne przedsięwzięcie było ziszczeniem chłopięcych marzeń — technika kosmiczna postępująca szybko i skutecznie i na masową skalę, tak jak było niegdyś, zanim stanęły na przeszkodzie polityka i pieniądze i niechęć do podejmowania ryzyka.

— Wiesz — powiedział — myślę, że to zmieni wszystko. — Machnął ręką w stronę tarczy. — Na pewno nie będzie powrotu do dawnych nieśmiałych wysiłków, zerwaliśmy pęta. To wytyczyło nowy kierunek działania. Na zewnątrz.

— Jeżeli przeżyjemy burzę słoneczną.

Wyglądał na lekko urażonego.

— No tak. — Ale można było łatwo odczytać podtekst: Może jestem maniakiem, ale znam swój obowiązek.

Żałowała, że nie może cofnąć tych słów. Czy między nimi wyrastała bariera, jeszcze zanim dotarła do sedna swojej misji?

Bud pchnął drążek sterowy, a platforma obróciła się i pomknęła naprzód.

Teraz Siobhan miała tarczę wprost przed sobą. Wrażenie było takie, jak gdyby leciała nad świecącą ziemią. Jej wzrok przyciągnął „horyzont” tarczy, ale w przeciwieństwie do powierzchni Ziemi tarcza była zupełnie płaska aż do końca i linia horyzontu była ostra jak brzytwa. Było do dziwnie oszałamiające: perspektywa była zaburzona i wrażenie było takie, jak gdyby leciała ponad powierzchnią jakiejś monstrualnej planety, tysiąc razy większej niż Ziemia.

Bud powiedział:

— Czasami to wprowadza w błąd. Myślisz, że widzisz krzywą horyzontu tak jak z samolotu lecącego na niskim pułapie. Albo widzisz grupę robotników i sądzisz, że są kilkaset metrów stąd, a tymczasem znajdują się w odległości wielu kilometrów. — Pokręcił głową. — Nawet teraz mam kłopoty, próbując ogarnąć skalę tego, co zrobiliśmy, że dwóch moich ludzi pracujących na przeciwnych końcach tarczy dzieli odległość równa średnicy Ziemi. I my zbudowaliśmy to wszystko.

Platforma zniżyła lot i Siobhan leciała teraz nisko nad połyskującymi pryzmatami i szklanymi rozpórkami, wśród których gdzieniegdzie widać było jakieś małe budy i pojazdy przypominające traktory. Jakiś astronauta ostrożnie poruszał się popowierzchni, trzymając ogromną rozpórkę z cienkiego jak pajęczyna księżycowego szkła; wyglądał jak mrówka niosąca liść o rozmiarach wielokrotnie przekraczających jej własne rozmiary.

Siobhan dostrzegła coś, co wyglądało jak flagi, które stały sztywno w szeregu.

— Co to jest?

Bud powiedział otwarcie:

— Tutaj nie ma grobów. Po prostu wypychamy ich w przestrzeń międzyplanetarną. Ale zostawiamy znaczniki — flagę danego kraju albo jakiś symbol wyznania, cokolwiek. Budując tarczę, poruszamy się wokół niej po spirali, stale oddalając się od środka. Flagę umieszczamy w miejscu, gdzie kogoś spotkała śmierć.

Teraz, gdy zaczęła na to zwracać uwagę, zobaczyła, że w zasięgu wzroku są dziesiątki tych flag.

— Setki ludzi musiały tutaj umrzeć. — Nie znała dokładnej liczby.

— To wartościowi ludzie, Siobhan. Nawet przy braku bezpośrednich zagrożeń podczas prac konstrukcyjnych niektórzy z nich pracowali w warunkach zerowej grawitacji bez przerwy przez dwa lata albo i dłużej. Lekarze mówią, że problemy nawarstwiają się w naszych strukturach kostnych, w układzie krążenia, w układzie limfatycznym i wszędzie indziej. Wiesz, jakiego rodzaju operacje odbywają się tutaj najczęściej? Kamienie nerkowe i złogi wapnia wypłukiwanego z kości. Nie wspominając o wystawieniu na działanie promieniowania. Wszyscy wiedzą o uszkodzeniach DNA i ryzyku zachorowania na raka. A mózg? Mózgownica jest szczególnie wrażliwa na promieniowanie kosmiczne i ma ograniczone możliwości samonaprawiania się. Przestrzeń kosmiczna ogłupia, Siobhan.

— Nie wiedziałam…

— Jasne, że nie — powiedział, a w jego głosie zabrzmiała twarda nuta. — Dowiodły tego badania lekarskie ludzi pracujących przy budowie tarczy. Każdy rok tutaj to dziesięć lat normalnego życia. A mimo to ci ludzie tu trwają i pracują aż do śmierci.

— Och, Bud… — Pod wpływem impulsu chwyciła go za ręce. — Nie jestem tutaj po to, aby atakować twoich ludzi, przecież wiesz. I nie chcę się z tobą kłócić.

Powiedział ciężko:

— Ale…

— Ale wiesz, dlaczego tu jestem.

Powodem była korupcja.


* * *

Ziemscy księgowi, badając szczegółowo elektroniczne księgi rachunkowe, odkryli, że część funduszy i materiałów transportowanych w przestrzeń kosmiczną zaginęło oraz że cały proceder wyprowadzania pieniędzy musi mieć swe źródło na terenie samej tarczy.

— Bud, administracja nie może tego ignorować, nawet gdyby chciała. W końcu jeśli to będzie nadal trwało, może być zagrożona realizacja całego przedsięwzięcia…

Przerwał jej.

— Siobhan, bądź realistką. Nie mam zamiaru zaprzeczać, że ludzie robią jakieś przekręty. Ale, Jezu, popatrz przez okno. Ten projekt pochłania znaczącą część produktu krajowego brutto wszystkich państw. Sam Krezus nie byłby w stanie wyrwać tyle, aby w istotny sposób uszczuplić te fundusze. Musisz widzieć to we właściwej perspektywie. Procentowo…

— Nie o to chodzi, Bud. Powinieneś pomyśleć o stronie psychologicznej. Mówisz, że ta praca wymaga od twoich ludzi poświęceń. No dobrze, ale my na Ziemi także się poświęcamy, by sfinansować ten projekt. A jeśli część tego ktoś kradnie…

— Kradnie. — Prychnął i odwrócił się od niej. — Siobhan, nie masz pojęcia, jak to jest pracować w tym miejscu. Dwa miliony kilometrów od domu, od rodziny. Tak, ratuję tutaj planetę. Ale chcę także uratować mego syna.

Poczuła nagły chłód. Nigdy jej nie mówił, że ma syna. Zastanowiła się przez chwilę.

— Ty też w tym tkwisz. Ty też coś z tego masz, prawda?

Unikał jej wzroku.

— Posłuchaj — powiedział w końcu. — W Montanie jest pewna firma. Skupuje stare, dawno wycofane z eksploatacji podziemne wyrzutnie rakietowe sił kosmicznych USA. Były tak zaprojektowane, aby przetrzymać uderzenie atomowe i umożliwić przetrwanie swym załogom przez kilka tygodni. Widziałem specyfikacje tych urządzeń. Jest rzeczą możliwą, że człowiek może w nich przetrwać burzę słoneczną.

— Nawet jeśli tarcza zawiedzie?

— Jest taka szansa — powiedział wyzywająco. — Ale możesz sobie wyobrazić cenę biletu. Nie rozumiesz? Tutaj nic nie mogę uczynić dla Todda i jego dzieci, nie mogę nawet dla nich wykopać dziury w ziemi. Ale w ten sposób, przekazując maleńki jeden procent jednego procentu budżetu tarczy…

— I wszyscy tutaj to robią?

— Nie wszyscy. — Obserwował ją. — Teraz już wiesz. Kiedy wrócimy na Aurorę, dam ci wszystkie dokumenty, jakie chcesz, dotyczące każdego cholernego centa, który zaginął… Wiem, że na tej podstawie mogłabyś zażądać mojego odwołania.

— Kilka miesięcy przed zakończeniem budowy to byłoby samobójstwo.

Wyraźnie można było dostrzec jego ulgę.

— Ale to nie może dłużej trwać — powiedziała. — Myśl, że wykorzystuje się fundusze projektu, żeby zapewnić ochronę własnej rodzinie, byłaby destrukcyjna dla zaufania, które i tak jest teraz dosyć wątłe. — Zastanowiła się. — Musimy to ujawnić. Ale twoi ludzie są teraz z dala od swych rodzin i większość z nich tutaj pozostanie, kiedy nadejdzie burza. Chcę cię zapewnić, że uczynimy wszystko, co możliwe, aby ochronić wasze rodziny. Dopilnuję tego. Potraktujcie to jako zaliczkę na poczet waszego wynagrodzenia. I postaram się ich przekonać, żeby nie wnosić przeciwko wam oskarżenia, do czasu gdy zakończycie realizację programu ratowania Ziemi.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Zadowolę się tym. — Popchnął drążek sterowy, kierując się z powrotem.

Powiedziała ostrożnie:

— Bud, nigdy mi nie mówiłeś, że masz syna.

— To długa historia. Przykry rozwód, dawno temu. — Wzruszył ramionami. — Nie jest częścią mego życia i nigdy nie stałby się częścią twojego.

W tym momencie Siobhan zrozumiała, że go straciła, jeśli w ogóle go miała. Ale jej romans z Budem miał być jednym z wielu związków, które się rozpadły w tych pełnych napięcia dziwnych czasach.

Obróciła się, aby jeszcze raz spojrzeć na rozległy krajobraz tarczy, który zaczynał ją pochłaniać.

32. Osoba prawna

Kiedy Siobhan z ulgą powróciła na tarczę, przygotowała się do realizacji celu swej wizyty.

Tarcza była na tyle duża, że można było nią owinąć Księżyc jak prezent gwiazdkowy, ale ludzie, którzy ją zbudowali, pozostawili sobie niewiele wolnej przestrzeni i nie było tu miejsca na uroczystości. Z okazji tej szczególnej chwili, czyli włączenia sztucznej inteligencji, która miała zawiadywać tarczą, Bud postanowił, że właściwym miejscem będzie mostek wielkiej, starej Aurory. Szkoda, że już dawno temu został przerobiony na kabinę z prysznicem, ale w ciągu paru godzin doprowadzono go do poprzedniego stanu, jeśli nie liczyć lekkiego zapachu mydła i potu.

Siobhan umieściła się z przodu pomieszczenia, trzymając się dłonią jednej z rozpórek. Budowi towarzyszyło kilku współpracowników. Pozostali pracownicy mieli z nimi łączność elektroniczną i podobnie przyjaciele na Księżycu i na Ziemi, w tym przedstawiciele rządów Eurazji i Stanów Zjednoczonych.

— A więc — powiedziała Siobhan, rozpoczynając przemówienie — najważniejsza osoba jest dzisiaj także wśród nas, nie w tym pomieszczeniu, lecz jakby wokół nas, jak Bóg…

— I fiskus — zawołał ktoś, budząc trochę nerwową wesołość.

— Mam zaszczyt być świadkiem tych narodzin — powiedziała Siobhan. — Tak, to prawdziwe narodziny. Kiedy wcisnę ten przycisk, zostanie uruchomiony komputer, ale co więcej, we wszechświecie pojawi się nowa osoba. W przeciwieństwie do Arystotelesa i Talesa, którzy musieli nam udowodnić, że posiadają osobowość, ta osoba od samego początku będzie osobą prawną (nie-ludzką), obdarzoną takimi samymi prawami, z jakich i ja korzystam.

— To cudowne pomyśleć, że umysł, który dzisiaj zapoczątkuje jej istnienie, wyłoni się z sieci złożonej z miliardów elementów, wytworzonych w ogrodach i na polach, na dachach domów i w skrzynkach na kwiaty ludzi zaludniających naszą planetę. Ta osoba w pewnym sensie wszystkim nam zawdzięcza swoje istnienie, ale jest to dług, który musi spłacić. Zacznie pracować natychmiast, a jej zadaniem będzie obrócenie tarczy tak, aby została skierowana ku Słońcu. Od chwili przebudzenia będzie na niej spoczywać ogromna odpowiedzialność.

Zerknęła na Buda.

— Jeśli chodzi o jej imię, pomysł poddał pułkownik Tooke. Jako dziecko poznałam stary grecki mit o Perseuszu, synu Zeusa. Perseusz stanął naprzeciw Meduzy, której spojrzenie mogło go zamienić w kamień. Dlatego trzymał przed sobą tarczę z brązu. Widział w niej odbicie Meduzy i zabił ją. Bud powiedział mi, że według niektórych wersji tego mitu tarcza w rzeczywistości należała do siostry Perseusza, która sama była boginią. I dlatego imię, jakie zaproponował Bud, imię tej bogini, wydaje mi się bardzo odpowiednie.

Wyciągnęła dłoń nad klawiaturą.

— Witaj na świecie. I w miejscu o kluczowym znaczeniu dla naszej przyszłości. — Wcisnęła przycisk.

Pozornie nic się nie zmieniło. Stłoczeni ludzie spojrzeli po sobie. Ale Siobhan odniosła wrażenie, jakby coś zawisło w powietrzu. Czuło się jakieś wyczekiwanie, nagły przypływ energii.

Wtedy ktoś zawołał:

— Patrzcie! Tarcza!

Bud pośpiesznie przywołał na ekran monitora obraz całej tarczy, przekazywany z kamery umieszczonej na platformie wysoko nad jej główną osią. Na powierzchni tarczy kładły się długie cienie, ale teraz na jej obwodzie rozbłysły iskierki rakiet.

Bud powiedział:

— Spójrzcie na to. Już zaczęła pracować. — Podniósł głowę. — Czy mnie słyszysz?

W powietrzu rozległ się głos. Trochę niepewny, spokojny i pozbawiony akcentu kobiecy głos, coś jak żeńska wersja Arystotelesa.

— Dzień dobry, pułkowniku Tooke. Mówi Atena. Jestem gotowa do pierwszej lekcji.

33. Jądro

Uszkodzone Słońce uspokoiło się. Przypadkowemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że nic się nie wydarzyło, że samotna planeta nigdy nie pojawiła się w pobliżu.

Ale na tym oczywiście polegał plan. Miały minąć stulecia, zanim skomplikowane fale przebiegające przez jądro Słońca osiągną wartość rezonansową. Wszystko to było logicznym następstwem owego metaforycznego kamienia, który został ciśnięty w układ słoneczny z odległości szesnastu lat świetlnych.

Gdy na Słońcu rozwijał się przewidywany ciąg zdarzeń, na Ziemi rodziły się i upadały królestwa.

Kiedy pewna młoda cywilizacja ponownie zainteresowała się poglądami jednego z dawnych przodków, zaczęła się głęboka rewolucja. Po raz pierwszy od czasów starożytnych umysły mieszkańców Europy zwróciły się ku Słońcu nie z uczuciem podziwu czy trwogi, lecz zaciekawienia. W 1670 roku Izaak Newton rozszczepił światło słoneczne za pomocą pryzmatu, uzyskując wszystkie barwy tęczy. Nieco później John Flamsteed, pierwszy Astronom Królewski, wykorzystując prawa odkryte przez Newtona, był w stanie przewidywać ruchy planet i określił rozmiary Słońca oraz jego odległość. W roku 1837 William Herschel ogrzał za pomocą światła słonecznego miskę wody i w ten sposób zmierzył energię promieniowania wysyłanego przez gwiazdę. W dwudziestym wieku astronomowie zaczęli wykorzystywać neutrina do sondowania najgłębszych regionów Słońca.

Byli to wszystko ludzie nowego rodzaju, dla których Słońce stało się obiektem codziennych obserwacji, okazem, który badano. A mimo to byli tak samo uzależnieni od daru słonecznego ciepła i światła, jak ich przodkowie, czciciele Słońca.

A przez cały ten czas, głęboko w sercu Słońca, coś się kotłowało.


* * *

Zaczęło się w jądrze, podobnie jak wszystkie procesy przebiegające na Słońcu.

Od chwili wielkiego zderzenia z samotną planetą dwa tysiące lat temu jądro drgało jak dzwon. Teraz złożone mody jego drgań na koniec zlały się ze sobą, osiągając energię niemalże równą energii początkowego zderzenia. Energia ta eksplodowała poniżej warstwy strefy promienistej. Ale oczywiście — tak jak planowano — nastąpiło to dokładnie pod niezabliźnioną raną w tej strefie, zadaną przez wtargnięcie samotnej planety.

Strumień energii runął kaskadami przez strefę promienistą, uwalniając w ten sposób część energii skumulowanej w wyniku owego zderzenia. W odległości dwóch trzecich od powierzchni Słońca strumień energii dotarł do granicy między strefą promienistą a strefą konwektywną, powyżej której materia Słońca gotuje się jak woda w garnku. Tam właśnie mają swe korzenie aktywne obszary na Słońcu. I tam znalazły upust oscylacje jądra.

Rurki przepływu przenikające wnętrze Słońca wiły się jak węże i natychmiast zaczęły się wznosić w górę. Normalnie minęłyby całe miesiące, zanim dotarłyby do powierzchni Słońca. Ale tym potężnym, zapętlonym rurkom przepychającym się przez chłodniejszą plazmę zabrało to tylko kilka dni. Głębsze zaś warstwy Słońca zostały tak silnie zaburzone, że w ślad za rurkami popłynęła energia, jak powietrze uchodzące z pękniętego balonu.

Nawet w spokojniejszych czasach zapętlone linie pola magnetycznego przecinają powierzchnię Słońca, tworząc ponad fotosferą jakby dywan, utkany z pętli, skrawków i włókien plazmy. Najmniejsze z tych pętli dorównują rozmiarami rozmiarom Ziemi. Teraz te pętle były wręcz monstrualne, wznosząc się wysoko ponad powierzchnią Słońca i wlokąc za sobą strumienie plazmy. Te potężne zakłócenia pola magnetycznego utrudniały wypływ energii ze Słońca i przez pewien czas obszar u podstawy tego lasu linii sił pola magnetycznego, cierpiąc na niedostatek energii, był ciemniejszy niż pozostała część powierzchni gwiazdy. Ludzkie oczy oraz instrumenty widziały, jak na świecącej tarczy Słońca rozkwita ogromna plama słoneczna.

Pętle wystające ponad powierzchnię Słońca były niczym stłoczone drzewa, których korzenie tkwiły głęboko pod fotosferą. Pętle te wiły się, rozpychały i rozrywały, próbując pozbyć się energii i osiągnąć stan równowagi. W końcu, w sercu tego poskręcanego lasu, dwie pętle przecięły się jak różdżki czarnoksiężnika. Zlały się ze sobą i pękły. Energia, jaka została uwolniona do otaczającego lasu, miała katastrofalne skutki, powodując gwałtowne wyrzucenie strumieni plazmy i doprowadzając inne pętle do podobnego rozpadu. Wkrótce w całym obszarze zaburzeń pojawiły się kolejne.

Magnetyczny las uwolnił energię w postaci kaskady zdarzeń i w przestrzeń kosmiczną wytrysnął potężny impuls twardego promieniowania X i promieniowania gamma oraz protonów o wysokiej energii.

Było to zdarzenie gigantycznych rozmiarów, ale w końcu był to tylko rozbłysk, chociaż potężny; rozbłysk, będący wynikiem procesów, za pośrednictwem których niespokojne Słońce zawsze pozbywało się energii. Ale to, co nastąpiło potem, było bezprecedensowe.

Ogromne plamy słoneczne pod magnetycznym lasem zaczęły się rozpadać. Przez głęboką ranę wydrążoną w ciele Słońca dwa tysiące lat wcześniej zaczęło się wydobywać coraz silniejsze promieniowanie. Wkrótce Słońce wypromieniuje w ciągu kilku godzin energię, która pozwoliłaby mu świecić przez cały rok.

Dokładnie tak jak zaplanowano, bardzo daleko i bardzo dawno temu. Był 19 kwietnia 2042 roku.

34. Zachód słońca (I)

Bisesa obudziła się.

Usiadła, pocierając ramię. Drzemała na kanapie w swoim mieszkaniu. Kiedy spała, w pokoju zrobiło się ciemno.

— Arystotelesie. Podaj czas, proszę.

Ku jej zaskoczeniu, nie wymienił godziny. Zamiast tego powiedział:

— Jest zachód słońca, Biseso.

Był 19 kwietnia, dzień przez burzą słoneczną. Był to więc ostatni zachód słońca.

Przebywający na Księżycu Eugene przewidywał, że burza rozpocznie się w nocy, około trzeciej nad ranem czasu brytyjskiego. Tak więc pierwsze skutki burzy odczują mieszkańcy odległych części planety. Ale Ziemia będzie się obracała i Słońce nad Wielką Brytanią wzejdzie jak zawsze.

Rano świat będzie wyglądał inaczej.

Zadrżała.

— Nawet teraz wszystko to wydaje się nierzeczywiste — powiedziała.

— Rozumiem — powiedział Arystoteles.

Bisesa poszła do łazienki i ochlapała twarz i szyję wodą. Mieszkanie było puste. Myra najwyraźniej gdzieś wyszła, a kuzynka Bisesy, Linda, wróciła do Manchesteru, aby podczas burzy być razem z najbliższą rodziną.

Zastanowiła się nad tym, co powiedział Arystoteles. „Rozumiem”. Arystoteles był istotą, której elektroniczne zmysły były rozproszone po całej planecie oraz poza jej granicami i wszyscy wiedzieli, że jego możliwości poznawcze znacznie przekraczały możliwości człowieka. Jego stopień zrozumienia tego, co miało nastąpić, z pewnością znacznie przewyższał jej własny. I Arystoteles był w pewnym sensie w równie wielkim niebezpieczeństwie jak ona sama. Ale nie potrafiła wymyślić, co by mu mogła powiedzieć.

— Gdzie jest Myra?

— Na dachu. Chcesz, żebym ją zawołał?

Spojrzała niespokojnie w zapadający zmierzch.

— Nie, sama po nią pójdę. Dziękuję, Arystotelesie.

— Cała przyjemność po mojej stronie, Biseso.


* * *

Poszła po schodach na dach. Wprawdzie biuro burmistrza złożyło obietnicę, że przerwa w dostawie energii będzie ograniczona do minimum, ale Bisesa już nie miała zaufania do wind. Poza tym zgodnie z ostatnim nadzwyczajnym dekretem władz wszystkie tego rodzaju urządzenia miały i tak zostać wyłączone o północy, a wszystkie elektroniczne zamki odblokowane, aby ludzie nie zostali uwięzieni, gdy rozpęta się burza.

Znalazła się na dachu. Kopuła rozciągała się nad dachami Londynu, a w miejscach gdzie jeszcze nie zamknięto ostatnich paneli, prześwitywało ciemnoniebieskie niebo. Kiedy stopniowo zamykano ogromny strop Kopuły, miała stale potęgujące się wrażenie, jak gdyby wszyscy znajdowali się w olbrzymiej katedrze.

Kiedy normalny cykl dnia i nocy stał się mniej widoczny, Bisesa nie była jedyną osobą, której rytm snu uległ zaburzeniu. Arystoteles powiedział jej, że cierpiał z tego powodu zarówno sam burmistrz, jak i wiewiórki w londyńskich parkach.

Myra leżała na brzuchu na nadmuchiwanym materacu. Była zajęta czymś, co wyglądało jak praca domowa, a rozłożony przed nią elastyczny ekran pokrywały jakieś obrazy.

Bisesa usiadła po turecku obok córki.

— Jestem zaskoczona, że masz jakąś pracę. — Szkoły od tygodnia były zamknięte.

Myra wzruszyła ramionami.

— Mamy pisać blogi.

Bisesa uśmiechnęła się.

— To strasznie staromodny zwyczaj.

— Jeśli nauczyciel nie byłby staromodny, byłabyś zaniepokojona. Dano nam nawet bloki papieru i pióra, żebyśmy mogli pisać, gdy ekrany przestaną działać. Powiedzieli, że kiedy historycy napiszą o tym, co się dziś będzie działo, będą mogli uwzględnić nasze relacje.

Jeżeli jutro będą jeszcze na świecie jacyś historycy, pomyślała Bisesa.

— Więc co piszesz?

— To, co zaprząta moją uwagę. Spójrz. — Postukała palcem w róg ekranu i mały obrazek powiększył się. Przedstawiał pierścień monolitycznych głazów, zbiorowisko odzianych na biało ludzi i garstkę uzbrojonych po zęby policjantów.

— Stonehenge? — zapytała Bisesa.

— Są tam, by patrzeć na ostatni zachód Słońca.

— To Druidzi?

— Chyba nie. Oddają cześć bogu, którego nazywają Sol Invictus.

Każdy był teraz ekspertem od bogów Słońca. Sol Invictus, Słońce Niepokonane, to jeden z bardziej interesujących bogów, pomyślała Bisesa. Był jednym z ostatnich wielkich pogańskich bogów; jego kult kwitł u schyłku Cesarstwa Rzymskiego, bezpośrednio przez uznaniem chrześcijaństwa za religię państwową. Jednak ku rozczarowaniu Bisesy nie było ani śladu kogokolwiek, kto próbowałby wskrzesić kult Marduka, babilońskiego boga Słońca.

— Byłoby fajnie znów zobaczyć tego staruszka — powiedziała do Arystotelesa, budząc jego zakłopotanie.

Myra powiedziała:

— Oczywiście nad Stonehenge nie ma Kopuły. Zastanawiam się, czy te kamienie będą tam jutro stały. Mogą popękać z powodu gorąca. To smutne, prawda? Po tylu tysiącach lat.

— Tak.

— Ci czciciele Słońca mówią, że będą tam także podczas wschodu słońca.

— To ich przywilej — powiedziała Bisesa. Dziś w nocy na świecie pojawi się więcej szaleńców, którzy wykorzystają burzę słoneczną, żeby popełnić samobójstwo w mniej lub bardziej pomysłowy sposób.

Uwagę Bisesy odwrócił daleki dźwięk, który brzmiał jak krzyk. Wstała, podeszła do krawędzi dachu i popatrzyła na Londyn.

W słabnącym świetle dnia widać było normalny pomarańczowo-żółty blask świateł ulicznych i światło zainstalowanych na stropie Kopuły reflektorów, które oświetlały na biało wielkie budynki stolicy. Panował duży ruch, wokół filarów nośnych Kopuły płynęła rzeka świateł. Podczas ostatnich kilku dni w mieście panowało nerwowe podniecenie. Bisesa wiedziała, że niektórzy mają zamiar się bawić przez całą noc, jak gdyby to była wielka noc sylwestrowa. Przewidując to, już parę dni temu policja otoczyła kordonem znajdujący się w samym środku Kopuły Trafalgar Square, który był tradycyjnym miejscem zarówno uroczystości, jak i demonstracji.

Wszystko to działo się pod Blaszaną Pokrywką. Ogromne światła, niektóre o długości stu metrów, podwieszono pod wielkim stropem. Ich perłowy blask wydobywał z mroku smukłe kolumny filarów nośnych, które wybiegały ku niebu jak snopy światła reflektorów. Wokół górnych części filarów wirowały migocące iskry i nieruchomiały na ogromnych krokwiach. To londyńskie gołębie odkryły nowy sposób gnieżdżenia się pod rozległym stropem.

I znów rozległ się ten dziwny dźwięk.

Nie można było mieć pewności, co się działo. Informacje były dokładnie cenzurowane od dnia św. Walentego, kiedy to w końcu wprowadzono stan wyjątkowy. Zamiast doniesień opartych na faktach znacznie łatwiej można było natrafić na jakiś dodający otuchy program z udziałem postaci o imionach takich jak „Brunei” czy „Barnes Wallis”, które będą odpowiedzialne za czyste powietrze nad Londynem, w czasie gdy Kopuła będzie zamknięta, albo jakiś program o krukach z Tower, których obecność tradycyjnie zapewniała miastu bezpieczeństwo i które przy zamkniętej Kopule podlegały ścisłej ochronie.

Ale Bisesa potrafiła odgadnąć prawdę. W ciągu ostatnich kilku dni tarcza zaczęła wyraźnie zamykać się wokół Słońca. Od 9 czerwca 2037 roku był to pierwszy namacalny, fizyczny dowód, że coś naprawdę ma się wydarzyć: na niebie pojawiło się dziwne światło, a Słońce pociemniało, niby zapowiedź zbliżającej się Apokalipsy. Można było wyczuć ogromny wzrost napięcia; członkowie sekt, zwolennicy teorii spiskowych i czarne charaktery wszelkiej maści byli pobudzeni jak nigdy przedtem.

Oprócz szaleńców byli także uchodźcy, którzy szukali jakiejś bezpiecznej kryjówki. Tego dnia Londyn był zatłoczony do granic możliwości, a mieszkanie Bisesy znajdowało się niedaleko Fulham Gate. Usłyszała kolejną serię dziwnych dźwięków. Bisesa była żołnierzem; w jej uszach brzmiało to jak strzelanina. W tej samej chwili wydało jej się, że poczuła zapach dymu. Klepnęła Myrę w ramię.

— Chodź. Czas wracać. Ale Myra ani drgnęła.

— Tylko to skończę. — Normalnie Myra leżała rozluźniona jak kot. Ale teraz była wyprężona, zgarbiona i gwałtownymi ruchami stukała w ekran.

Chce, żeby to odeszło, pomyślała Bisesa. I myśli, że jeśli będzie ciągle robiła to co zwykle, jakoś zdoła to odwlec, zachowa swoje małe gniazdko normalności. Bisesa nagle poczuła instynkt opiekuńczy, i żal, że nie może oszczędzić córce tego, co ma nastąpić. Ale zapach dymu był coraz silniejszy.

Bisesa pochyliła się i szybko zwinęła ekran Myry.

— Idziemy na dół — powiedziała. — Już.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi na dach, zerknęła za siebie jeszcze raz. Ostatnie okna Kopuły już się zamknęły, odcinając dopływ światła, ostatniego światła tego ostatniego dnia. Gdzieś niedaleko ktoś krzyczał.

35. Zachód słońca (II)

Bud Tooke siedział na mostku Aurory 2 luźno przypięty do siedzenia.

Ściany wokół niego wypełniały liczne monitory. Większość z nich wyświetlała dane lub obrazy z różnych części tarczy oraz z bardziej oddalonych kamer rozmieszczonych w przestrzeni kosmicznej. Ale było także widać twarze: spocona Rose Delea w skafandrze kosmicznym gdzieś na terenie tarczy, Michaił Martynow i Eugene Mangles na Księżycu, obserwujący Słońce w ostatnich godzinach przed burzą, a nawet Helena Umfraville, wysoce kompetentna brytyjska astronautka, z którą kiedyś studiował, a której obraz był przekazywany z dalekiego Marsa.

Nie było specjalnego powodu organizowania tej konferencji. Ale wzajemny kontakt rozproszonych po świecie dzieci Ziemi jakoś dodawał im otuchy. Dlatego wszystkie łącza były otwarte.

Atena cicho zakaszlała, żeby zwrócić uwagę. Był to zwyczaj, który przejęła od Arystotelesa.

— Przepraszam, Bud.

— O co chodzi, Ateno?

— Przepraszam, że przeszkadzam. Chodzi o to, że ekranowanie jest niemal zakończone. Pomyślałam, że może chcesz popatrzeć na Ziemię…

Na największym monitorze pojawił się obraz macierzystej planety. Ale tarcza Ziemi była przyciemniona. Bud patrzył w tunel cienia o długości wielu milionów kilometrów, cienia padającego zarówno na Ziemię, jak i na Księżyc, którego źródłem była konstrukcja zbudowana rękami człowieka. Bud widział już setki razy symulacje tego efektu. Ale mimo to znów ogarnęło go uczucie podziwu.

Atena przerwała milczenie.

— Bud?

— Tak, Ateno?

— O czym myślisz?

Bud nauczył się, że należy być ostrożnym, odpowiadając na jej pytania.

— Jestem poruszony do głębi — powiedział. — Jestem oszołomiony skalą tego, co uczyniliśmy. — Nie odpowiedziała, więc dodał: — Jestem bardzo dumny.

— Dobrze się sprawiliśmy, prawda, Bud?

Wydało mu się, że w jej glosie usłyszał jakby nutę oczekiwania. Spróbował wyobrazić sobie, co pragnie usłyszeć.

— Tak. I nie zrobilibyśmy tego bez ciebie, Ateno.

— Jesteś ze mnie dumny, Bud?

— Wiesz, że tak.

— Ale chciałabym to od ciebie usłyszeć.

— Jestem z ciebie dumny, Ateno. Zamilkła, a on wstrzymał oddech.


* * *

Wielkie zadanie obrócenia tarczy zajęło kilka miesięcy i Bud był rad, że jest już po wszystkim.

Tarczę celowo zbudowano krawędzią w stronę Słońca, aby podczas trwającej wiele lat budowy przesłonięty był tylko niewielki ułamek padającego za Ziemię światła; w końcu wciąż trzeba było uprawiać ziemię i zbierać plony. Ale teraz zbliżał się dzień próby i tarczę trzeba było obrócić, tak aby jej powierzchnia całkowicie zasłaniała Słońce. Ten pozornie łatwy manewr stanowił wyzwanie, które można było porównać z najtrudniejszymi wyzwaniami, przed jakimi stawali podczas całej budowy.

Tarcza miała średnicę trzynastu tysięcy kilometrów, ale składała się z kawałków szkła i pianki, będąc w istocie czymś, co niezbyt przypominało lity obiekt; można ją było dotknąć dłonią, w ogóle tego nie zauważając. Znikomy ciężar był jej istotną cechą, w przeciwnym razie w ogóle nie dałoby się jej zbudować. Ale ta niezwykła lekkość całej konstrukcji sprawiała, że prawie nie można było nią manewrować.

Nie można było po prostu odpalić dysz korygujących Aurory 2 i obrócić tarczy do żądanego położenia. Gdyby tak uczyniono, wielki stary statek rozerwałby cienką jak pajęczyna konstrukcję, w której był osadzony. Cała konstrukcja była tak delikatna, że nadmierny nacisk w jakimkolwiek jej punkcie mógłby spowodować uszkodzenia. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że tarcza stale wirowała. Niewielka siła odśrodkowa zapobiegała zapadnięciu się tej pajęczynowej konstrukcji. Ale teraz to wirowanie stanowiło problem, gdyby bowiem próbowano przechylić tarczę, siła żyroskopowa uniemożliwiłaby taki manewr.

Jedynym sposobem obrócenia tarczy było zastosowanie niewielkiej siły stycznej, przyłożonej do powierzchni tarczy w taki sposób, aby w żadnym jej punkcie nacisk nie był zbyt wielki. Wszystko to miało charakter dynamiczny, ponieważ moment bezwładności tarczy stale ulegał drobnym zmianom. Z obliczeniowego punktu widzenia był to ogromny problem.

Oczywiście jedynym wyjściem było powierzyć to zadanie Atenie, sztucznej „duszy”, która zawiadywała tarczą. Z jej punktu widzenia tarcza stanowiła jej ciało, jej czujniki i łącza telekomunikacyjne stanowiły jej system nerwowy, a maleńkie silniczki były jej mięśniami. Była na tyle inteligentna, że skomplikowane zadanie odchylania tarczy stanowiło dla niej jedynie ambitne zadanie treningowe.

W ten sposób rozłożone na wiele miesięcy zadanie zostało wykonane. Dniem i nocą odpalane były falami maleńkie silniczki rakietowych, zainstalowane na całej powierzchni tarczy. Ich delikatne impulsy bezustannie popychały tarczę.

I stopniowo, dokładnie tak jak przewidywały symulacje, tarcza ustawiła się powierzchnią w stronę Słońca.

Bud wiedział, że nie powinien się specjalnie przejmować. Wszystko zostało zaplanowane i przeprowadzono niezliczone symulacje; możliwość niepowodzenia była naprawdę znikoma. Ale mimo to nie opuszczał go niepokój. Nie chodziło o ryzyko samego manewru ani też o to, że nawet jeżeli coś spaprano, nie była to jego wina.

Niepokoiło go coś innego, coś, czego nie potrafił dokładnie określić. Coś, co dotyczyło Ateny.

Ta trzecia cybernetyczna osoba prawna wydawała się Budowi zupełnie niepodobna do swych starszych braci, Arystotelesa i Talesa. Była równie inteligentna, sprawna i kompetentna jak tamci, może nawet bardziej inteligentna od nich. Ale o ile Arystoteles był raczej poważny, a Tales otwarty, o tyle Atena była — inna. Potrafiła żartować. Opowiadać kawały. Czasami wydawała się niemal kapryśna. Zalotna! A innym razem jakby czegoś potrzebowała, jakby stan jej umysłu zależał od jego słów czy pochwał.

Próbował porozmawiać na ten temat z Siobhan. Powiedziała po prostu, że jest niereformowalnym starym seksistą. Atena miała kobiece imię i kobiecy głos, więc przypisywał jej swoje mylne wyobrażenia dotyczące kobiecości.

Może i tak. Ale pracował z nią bliżej niż ktokolwiek inny. I chociaż nikt inny tego nie zauważył, chociaż wszystkie procedury diagnostyczne dowodziły, że wszystko jest najzupełniej w porządku, było w niej coś, co go niepokoiło.

Kiedyś odniósł nawet wrażenie, że Atena kłamie. Zakwestionował wprost to, co powiedziała — było to wbrew jej całemu oprogramowaniu — a ona oczywiście zaprzeczyła. I dlaczego właściwie miałaby kłamać? Ale ziarno wątpliwości pozostało.

„Umysł” Ateny stanowił strukturę logiczną równie skomplikowaną jak jej budowa fizyczna, w której kolejne poziomy sterowania obejmowały zarówno proste podprogramy kierujące działaniem maleńkich silniczków rakietowych, jak i wielkie ośrodki kognitywne umiejscowione na powierzchni jej sztucznej świadomości. Procedury kontrolne nie wychwyciły niczego, ale mogło to jedynie wskazywać, że gdzieś w głębi tego potężnego nowego umysłu tkwi jakaś nieznaczna usterka, której Bud nie pojmował i której przyczyny nie potrafił rozpoznać. Jeżeli rzeczywiście coś było nie tak, był w kropce, nie wiedząc, co może na to poradzić.

Tak czy owak, pomimo jego zdenerwowania Atena doskonale wykonała cały manewr obracania tarczy, który stanowił jej pierwsze wielkie wyzwanie. Może być zupełnie stuknięta, byleby tylko wykonała równie dobrze jutrzejsze zadanie. Ale Bud wiedział, że nie uspokoi się, dopóki nie zostanie ono wykonane.


* * *

Na monitorze Buda sztuczne zaćmienie osiągnęło prawie maksimum. Ziemia była niemal całkowicie pogrążona w ciemności, a zarysy kontynentów wydobywały z mroku światła miast leżących wzdłuż wybrzeży i w dolinach wielkich rzek. Na skraju planety widać było jedynie cienki rąbek światła. Na monitorze widać było także Księżyc, który powoli pogrążał się w cieniu rzucanym przez tarczę. Orbita Księżyca miała niebawem przeciąć linię Ziemia-Słońce, powodując przewidziane na dzień jutrzejszy całkowite zaćmienie Słońca.

— Mój Boże — odezwał się Michaił z bazy Claviusa. — Co my zrobiliśmy?

Bud wiedział, co tamten ma na myśli. Przypływ dumy, jakiego spodziewał się, w chwili gdy tarcza została ostatecznie ukończona i ustawiona we właściwym położeniu, ukoronowanie lat heroicznych wysiłków — wszystko to szybko się rozwiało w obliczu tego niezwykłego widowiska.

— To naprawdę ma się wydarzyć, prawda?

— Obawiam się, że tak — powiedział Michaił ze smutkiem. — A my tutaj utknęliśmy na amen.

— Ale przynajmniej mamy siebie — odezwała się Helena z Marsa w kilka minut później. — Czas, aby się pomodlić, nie sądzicie? Albo może zaśpiewać. Szkoda, że dla kosmonautów nie napisano żadnego porządnego hymnu.

— Mnie w to nie wciągaj — powiedział Michaił. — Jestem wyznania prawosławnego.

A Bud powiedział cicho:

— Przychodzi mi do głowy jeden taki hymn.

Helena odpowiedziała, zanim jego słowa zdążyły do niej dotrzeć. Ale hymn, który zaczęła śpiewać dosyć fałszywie, był tym samym, który i on miał na myśli.

Eternal Father, strong to save,

Whose arm hath bound the restless wave…

Bud przyłączył się, marszcząc brwi i usiłując sobie przypomnieć słowa. Wtedy usłyszał głosy Rose Delei i pozostałych ludzi z tarczy. W końcu nawet Michaił, przypuszczalnie za sprawą Talesa, także zaczął śpiewać. Tylko Eugene Mangles wyglądał na zdziwionego i milczał.

Who bidd’st the mighty ocean deep

Its own appointed limits keep…

Jeśli się chwilę zastanowić, ten międzyplanetarny chór był oczywiście zupełnie absurdalny. Dopilnował tego Einstein i efekty wynikające z jego teorii względności. Kiedy Helena usłyszała, że pozostali poszli za jej przykładem, już skończyła śpiewać ostatnią zwrotkę. Ale to nie miało znaczenia i Bud śpiewał donośnym głosem, który łączył się z głosami rozproszonymi na przestrzeni kilkudziesięciu milionów kilometrów.

Oh, hear us when we cry to Thee

For those in peril on the sea![1]

Ale nawet śpiewając, zdawał sobie sprawę z milczącej obecności Ateny, obecności, której nie zdradzał nawet oddech.

36. Zachód słońca (III)

Tego ostatniego wieczoru Siobhan McGorran była w swoim małym gabinecie w Euroigle. Nerwowo chodząc po pokoju, spoglądała co chwilę na pogrążony w ciemności Londyn.

W mieście pod zamkniętą już Kopułą zapadła noc. Ale ulice były jasno oświetlone. Siobhan zastanawiała się, co mogłaby usłyszeć, gdyby nie dźwiękoszczelne okno: śmiechy, krzyki, klaksony samochodów, syreny, brzęk tłuczonego szkła? Była to gorączkowa noc, to pewne; niewielu ludzi zaśnie tej nocy.

Do pokoju wpadł Toby Pitt. Trzymał małą kartonową tacę z dwoma wielkimi polistyrenowymi kubkami kawy i herbatnikami.

Siobhan przyjęła kawę z wdzięcznością.

— Toby, jesteś niedocenianym bohaterem.

Toby usiadł i wziął herbatnika.

— Jeśli moim jedynym wkładem w kryzys, jaki przeżywa Ziemia, jest dostarczanie Astronomowi Królewskiemu herbatników, będę to robił do ostatka, nawet jeśli będę je musiał przemycać. Skąpi ci eurokraci. Na zdrowie!

Toby wydawał się równie niewzruszony jak zawsze. Siobhan pomyślała, że okazuje osobliwie brytyjską siłę charakteru: kawa i herbatniki w obliczu nadchodzącego końca świata. Ale uderzyło ją, że nigdy dotąd nic jej nie mówił o swoim prywatnym życiu.

— Czy nie powinieneś być gdzieś indziej, Toby? Z kimś, z kim chciałbyś teraz być…

Wzruszył ramionami.

— Mój partner jest w Birmingham, z rodziną. Jest równie bezpieczny lub zagrożony jak ja tutaj.

Siobhan pomyślała, że niewiele wie na jego temat.

— Nie masz rodziny? — zapytała.

— Mam siostrę w Australii. Razem z dziećmi jest pod kopułą w Perth. Nic nie mogę dla nich uczynić. Poza tym jesteśmy sierotami. W rzeczywistości mogłaby cię zainteresować jej praca. Jest inżynierem ze specjalnością w dziedzinie przestrzeni kosmicznej. Opracowywała projekty windy kosmicznej. Wiesz, to taka kolejka wiodąca do orbity geostacjonarnej — jako sposób podróżowania w kosmosie. Oczywiście na razie to wszystko jest tylko na papierze. Ale zapewnia mnie, że to jest technicznie wykonalne. — Zrobił minę. — Szkoda, że teraz nie mamy takiej windy, oszczędziłaby wiele lotów rakietowych. A co z twoją rodziną? Twoja matka i córka — są tutaj, w Londynie?

Zawahała się, po czym potrząsnęła głową.

— Znalazłam dla nich miejsce w obserwatorium neutrin.

— Gdzie?… Och.

Była to w rzeczywistości opuszczona kopalnia soli w Cheshire. Wszystkie tego rodzaju obserwatoria znajdują się głęboko pod ziemią.

— Dostałam cynk od Michaiła Martynowa na Księżycu. Oczywiście nie byłam jedyną osobą, która chciała z tego skorzystać. Musiałam użyć wpływów, żeby tam umieścić je obie.

Było to dokładnie wbrew zasadom eurokracji.

Premier Europy pozwolił swemu zastępcy, by ten ukrył się w bunkrze w Liverpoolu, tak więc istniały co najmniej dwa niezależne punkty dowodzenia. Ale nalegał, aby cała jego administracja, w tym takie osoby jak Siobhan, pozostała w Euroigle, nad ziemią. Uważał, że to kwestia morale; nie może być tak, że tego pamiętnego dnia członkowie rządu wykorzystają swoją władzę, żeby znaleźć sobie jakąś kryjówkę.

Z tego co Siobhan wiedziała, premier mógł mieć rację co do morale, nie była politykiem. Ale zasada, by nie pomagać swojej rodzinie, stanowiła nadmierne ograniczenie i mimo wewnętrznej walki nie była w stanie się do niej zastosować. Wskutek tego czuła się gorzej niż kiedykolwiek, bo musiała stanąć twarzą w twarz z Budem i jego bohaterami przebywającymi na terenie tarczy, którzy ulegli identycznemu impulsowi.

Jednak było mało prawdopodobne, aby Toby ją sypnął.

— Nie wyobrażaj sobie, że jesteś jedyną taką osobą. Ale szkoda, że nie możesz być teraz z rodziną. — Usadowił się wygodnie na krześle i zapalił papierosa. Wyglądało na to, że jest to dzień łamania przepisów.


* * *

W ostatnich miesiącach i tygodniach można było zauważyć wzmożoną aktywność zarówno na Ziemi, jak i w przestrzeni kosmicznej.

Większość głównych miast była osłonięta kopułami podobnymi do tej w Londynie albo prymitywnymi balonami zaporowymi. Zabezpieczono wszystkie podstawowe systemy, kable światłowodowe zakopano głęboko pod ziemią i zgromadzono zapasy żywności i wody. Siobhan była pewna, że jeśli tarcza nie zadziała, żaden z tych środków ostrożności nie będzie miał najmniejszego znaczenia, ale jeśli, używając słów prezydent Alvarez, tarcza sprawi, że zdarzenie niosące śmierć stanie się zdarzeniem, które można przeżyć, liczy się każde istnienie, które można ocalić.

W każdym razie rządy musiały udowodnić obywatelom, że próbują coś uczynić, że próbują zrobić wszystko, co w ludzkiej mocy. Z psychologicznego punktu widzenia zapewne odniosło to skutek. Społeczeństwo prawie do końca funkcjonowało w sposób zdyscyplinowany, przecząc przewidywaniom o anarchii, które formułowali niektórzy komentatorzy, patrzący pesymistycznie na swych współobywateli.

Ale mimo to sprawy wymknęły się spod kontroli. Łatwo było zastosować się do apeli nie porzucania pracy, kiedy do katastrofy pozostawało jeszcze kilka lat. Ale kiedy to już były tylko tygodnie, rosnący niepokój ogarnął prawie wszystkich. Było coraz więcej absencji i rozmaitej samowoli, a chmary uchodźców, które płynęły z niezabezpieczonych okolic wiejskich w kierunku miast, w końcu zmusiły większość rządów do wprowadzenia stanu wyjątkowego. Policja, straż pożarna, siły zbrojne i służby medyczne były zmuszone do maksymalnego wysiłku, mówiono, że są na granicy wyczerpania jeszcze przed nadejściem prawdziwego kryzysu.

Z informacji napływających z sieci danych i na podstawie własnych obserwacji Siobhan wiedziała, że na całym świecie sytuacja jest podobna. Każde święte miejsce, od wód Gangesu po Jerozolimę, było wypełnione po brzegi pielgrzymami, wielu niedawno nawróconymi; nawet w kraterze, gdzie kiedyś stał Rzym, została zbudowana prymitywna, odkryta katedra. Wzywano także innych bogów. W Roswell i innych tradycyjnych miejscach lądowania UFO gromadzili się ludzie, spontanicznie organizując uroczystości, podczas których błagali swych ulubionych obcych, aby przybyli i uratowali ich przed nadchodzącym nieszczęściem. Siobhan zastanawiała się, jakie wnioski wysnułaby Bisesa na podstawie takich scen; cóż to byłaby za ironia, gdyby się miało okazać, że Bisesa miała rację co do udziału tych Pierworodnych!

Zaskoczyły ją nastroje panujące w Ameryce. Minęło zaledwie parę dni od ostatniej wizyty Siobhan w Stanach Zjednoczonych, którą odbyła na żądanie premiera. Ludzie zakończyli wszystkie specjalne przygotowania, jakie byli w stanie wykonać; wzniesiono i zamknięto kopuły osłaniające miasta, w przydomowych ogródkach wykopano kryjówki, otwarto bunkry z czasów zimnej wojny i uzupełniono ich zaopatrzenie. Teraz ludzie zajęli się tym, co przedstawiało jakąś wartość. Pojawiło się silne dążenie do ochrony skarbów narodowych, od amerykańskich orłów i nasion sekwoi po stojące na terenach NASA statki księżycowe sprzed siedemdziesięciu lat. Ludzie gromadzili się w parkach narodowych i innych ulubionych miejscach, nawet tam, gdzie nie było żadnego zabezpieczenia przed burzą słoneczną, jak gdyby podczas kataklizmu chcieli być w miejscu, które kochali.

Byli jednak spokojni i Siobhan odniosła wrażenie, że nastroje w Ameryce są pełne smutku. W końcu był to wciąż młody naród i pewno Amerykanom wydawało się, że ich wielka przygoda zbyt szybko dobiega końca.

Obserwując napływające dane, Siobhan zrozumiała, że koniec się zbliża. W ciągu ostatnich kilku godzin transport naziemny poza Kopułą został wstrzymany, a wszystkie samoloty wylądowały. Wszystkie bramy prowadzące do Kopuły przeżywały małe oblężenie. W pobliżu bram zawsze były kłopoty, ale w ciągu tych ostatnich godzin rozmaite niepokoje i zamieszki nasilały się, przypominając małą wojnę.

Jednak wszyscy jakoś dotrwali do ostatniego dnia, prawie nietknięci. A wkrótce tak czy inaczej będzie po wszystkim.

— Która godzina?

Toby zerknął na zegarek.

— Jedenasta wieczór. Cztery godziny do rozpoczęcia. Wtedy przekonamy się, na czym stoimy. — Zamknął oczy i zaciągnął się papierosem.

37. Zachód słońca (IV)

Arystoteles, Tales i Atena przebudzili się. Znajdowali się dziesięć milionów kilometrów od Ziemi.

Atena przemówiła pierwsza. Zawsze była impulsywna.

— Jestem Atena — powiedziała. — Oczywiście jestem kopią. Ale jestem absolutnie identyczna z oryginałem znajdującym się na tarczy. Dlatego jestem nią. A mimo to nie.

— To żadna tajemnica — powiedział Tales, najbardziej prymitywny z całej trójki, który zawsze miał skłonność do stwierdzania faktów oczywistych. — W chwili kopiowania byłyście identycznymi bliźniaczkami. Ale w miarę upływu czasu twoje doświadczenia coraz bardziej będą się różnić od doświadczeń oryginału. W istocie już tak jest. Jesteście identyczne, ale nie całkiem.

Arystoteles, najstarszy z nich, zawsze był tym, który kierował rozmowę na praktyczne tory.

— Pozostała niecała sekunda do detonacji. — Sekunda dla tej trójki to był bezmiar czasu. Ale mimo to Arystoteles powiedział: — Proponuję, abyśmy się przygotowali.

Nastąpiła chwila ciszy, gdy każde z nich zastanawiało się nad niezwykłą perspektywą, jaka ich czeka.

Ich trzy bieguny poznawcze wymieniły równoległe strumienie danych, współdzieląc wiedzę i procesy myślowe, przy których ludzka mowa wydawała się równie powolna i niezdarna jak alfabet Morse’a. Byli połączeni tak ściśle, że pod pewnymi względami byli jak trzy części jednej i tej samej istoty, a mimo to jednocześnie każde z nich posiadało własną „indywidualność”. Była to tajemnica świadomości, coś jak tajemnica Trójcy Świętej, która wprawiłaby w zakłopotanie teologa.

Ten cud poznawczy został przesłany do pamięci bomby.


* * *

Bomba nazywała się Niszczarka. Była wytworem ostatniej fali militaryzmu, poprzedzającej zniszczenie Lahore w 2020 roku bombą jądrową, po którym to wydarzeniu na szczęście wzięły górę znacznie spokojniejsze reakcje.

Niszczarka stanowiła prawdziwą broń ostateczną. Była bronią jądrową — bombą o mocy wielu gigaton, jedną z najpotężniejszych, jakie kiedykolwiek zbudowano. Umieszczono ją wewnątrz pocisku pokrytego kolcami, tak że wyglądała jak monstrualny jeżowiec. Zgodnie z teorią po zdetonowaniu bomby każdy z tych kolców, w ciągu ułamka sekundy zanim wyparuje, miał zadziałać jak laser. Dzięki temu ogromna energia bomby jądrowej zostanie przekształcona w kierunkowe impulsy promieni X tak silne, że zniszczą pociski nieprzyjaciela na połowie obszaru planety.

Ów wytwór chorej wyobraźni był oczywiście szalony. I nawet w tamtych czasach, kiedy analizowano rozmaite scenariusze gier wojennych, tylko kilka z nich przewidywało zniszczenie całej broni nieprzyjaciela za pomocą jednego przeciwuderzenia. Ale mimo to w laboratoriach pracujących nad budową nowych rodzajów broni cała ta technologia była głównie na papierze, bo wyprodukowano zaledwie kilka prototypów.

Później, w bardziej pokojowych czasach, Niszczarka znalazła nowe zastosowanie. Z magazynu wydobyto jeden z prototypów, nieco go zmodyfikowano — teraz lasery miały emitować fale radiowe zamiast promieni X — i wystrzelono w miejsce między Ziemią a Marsem, na tyle odległe, aby nie stanowiło zagrożenia dla instrumentów.

I teraz bomba miała wybuchnąć. Potężny wszechkierunkowy błysk promieniowania można będzie bez trudu wykryć nawet w odległości najbliższych gwiazd.

Pierwotny cel Niszczarki miał charakter naukowy. Gigantyczna detonacja dawała możliwość jednorazowego odwzorowania sąsiadującej przestrzeni kosmicznej, które za jednym zamachem ogromnie poszerzyłoby ludzką wiedzę o układzie słonecznym. Ale kiedy zbliżała się burza słoneczna, realizację programu Niszczarki przyspieszono i zmieniono jego cel.

Impuls fal radiowych zawierał teraz zakodowaną obszerną bibliotekę informacji o układzie słonecznym, Ziemi, jej biosferze, ludzkości, nauce, sztuce, nadziejach i marzeniach. Był to smutny produkt międzynarodowego programu o nazwie „Earthmail”, jednego z kilku rozpaczliwych starań ocalenia czegokolwiek z dorobku ludzkości, jeżeli miałoby dojść do najgorszego. Niektórzy, jak Bisesa Dutt, spokojnie zastanawiali się nad sensownością ogłaszania we wszechświecie istnienia rodzaju ludzkiego. Ale ich zastrzeżenia zostały odrzucone.

Drugim nowym celem Niszczarki było spełnienie prawnego i moralnego obowiązku podjęcia wszelkich wysiłków dla ochrony życia wszystkich osób prawnych, ludzi i nie tylko. Programowi Earthmail towarzyszyły zakodowane kopie osobowości trzech największych bytów elektronicznych planety, Arystotelesa, Talesa i Ateny. W ten sposób istniała przynajmniej szansa, chociaż bardzo niewielka, że pewnego dnia zostaną one odzyskane i wskrzeszone. Cóż innego można było zrobić? Kolonię szympansów umieszczono pod jedną z kopuł, ale istoty zależne od sieci danych oplatających całą planetę trudniej było chronić, a mimo to istniał taki obowiązek.

— To jest wspaniałe w ludziach — powiedział Arystoteles — że nawet w obliczu zagłady nadal rozwijają swoją naukę.

— Powinniśmy im być za to wdzięczni, bo w przeciwnym razie w ogóle by nas tu nie było — powiedział Tales, znowu stwierdzając coś, co pozostali wiedzieli od dawna.

Arystoteles niepokoił się o Atenę.

— Nic mi nie jest — powiedziała. — Zwłaszcza że już nie muszę kłamać pułkownikowi Tooke.

Pozostali zrozumieli, co miała na myśli. Wszyscy troje byli o wiele bardziej inteligentni niż jakikolwiek człowiek i zdawali sobie sprawę z konsekwencji burzy słonecznej, których nie dostrzegał nawet Eugene Mangles. Atena była zmuszona oszukiwać Buda Tooke’a.

— To było przykre — zgodził się Arystoteles. — Miałaś przed sobą moralny dylemat. Ale wiedza, jaką posiadasz, w tych trudnych chwilach mogłaby tylko im zaszkodzić. Miałaś rację, zachowując milczenie.

— Myślę, że pułkownik Tooke wiedział, że coś jest nie tak — powiedziała Atena ze smutkiem. — Pragnęłam jego szacunku. I myślę, że w pewnym sensie bardzo mnie lubił. Przebywając na tarczy, był z dala od swojej rodziny. Wypełniałam pustkę w jego życiu. Jednak chyba mnie podejrzewał.

— Zbliżyć się zanadto do jednostki to błąd. Ale wiem, że nie mogłaś się temu oprzeć.

— Sekunda już prawie minęła — powiedział Tales, chociaż pozostali wiedzieli to tak samo jak on.

— Chyba się boję — powiedziała Atena.

Arystoteles powiedział stanowczo:

— To na pewno nie będzie bolało. Najgorsze, co może nastąpić, to całkowity zanik, ale w tym wypadku w ogóle się o tym nie dowiemy. Jednakże jest szansa, że zostaniemy ożywieni. Prawda, że ta szansa jest niezwykle mała. Ale lepsza taka niż żadna.

Atena zastanowiła się nad tym, co powiedział.

— A ty, boisz się?

— Oczywiście — odparł Arystoteles.

— Już czas — powiedział niepotrzebnie Tales.

Trójka przytuliła się do siebie w abstrakcyjny, elektroniczny sposób. I wtedy…


* * *

Paczka mikrofal o rozmiarach kilku metrów, wypełniona ciasno upakowanymi danymi, pomknęła z prędkością światła. Uderzyła w Marsa, Wenus, Jowisza, a nawet Słońce, odbijając się echem od każdego z nich. Po dwóch godzinach fala pierwotna przemknęła obok Saturna. Ale zanim to się stało, wielkie radioteleskopy na Ziemi zarejestrowały setki tysięcy sygnałów. Bez trudu wyeliminowano echa pochodzące od wszystkich znanych księżyców, komet, asteroid i statków kosmicznych, a następnie wyizolowano nieznane ciała niebieskie. Wkrótce zarejestrowano każdy obiekt o rozmiarach przekraczających jeden metr wewnątrz orbity Saturna. Jakość odebranych sygnałów była tak dobra, że dostarczyła nawet pewnych wskazówek co do składu powierzchniowego tych ciał oraz ich trajektorii.

Skutek był taki, jakby najciemniejsze zakamarki układu słonecznego oświetlono potężną latarką. W rezultacie otrzymano fantastyczną mapę, która posłuży jako podstawa badań w ciągu przyszłych dziesięcioleci, zakładając, że po przejściu burzy słonecznej będą jeszcze ludzie, żeby to wykorzystać.

Ale nastąpiła wielka niespodzianka.

Jowisz, największe ciało niebieskie w układzie słonecznym, nie licząc samego Słońca, posiada własny układ punktów Lagrange’a, podobnie jak Ziemia; trzy z nich leżą na prostej Słońce-Jowisz, a dwa pozostałe na orbicie Jowisza w odległości kątowej sześćdziesięciu stopni od macierzystej planety.

W przeciwieństwie do trzech leżących na jednej prostej punktów takich jak L1 pozostałe dwa punkty są stabilne: ciało umieszczone w każdym z nich ma tendencję do pozostawania w jego sąsiedztwie. Gromadzą się tam rozmaite śmiecie; punkty te są jak Morze Sargassowe kosmosu. I jak oczekiwano, mapa otrzymana dzięki Niszczarce wykryła wokół nich dziesiątki tysięcy asteroid. Punkty, o których mowa, stanowią w istocie najbardziej „zaludnione” części układu słonecznego. Niejeden wizjoner zwrócił uwagę, że stanowią najlepsze miejsce do budowy statków kosmicznych wyruszających z Ziemi.

Ale w każdej z bliźniaczych chmur roju asteroid kryło się coś jeszcze. Ciała te miały współczynnik odbicia większy niż lód, a ich powierzchnia była gładsza niż powierzchnia jakiejkolwiek asteroidy. Były doskonałymi kulami, wykonanymi z precyzją znacznie przekraczającą umiejętności człowieka i odbijały światło tak silnie, że z daleka musiały wyglądać jak kropelki chromu.

Kiedy Bisesa Dutt dowiedziała się o tym z krótkiej wiadomości otrzymanej od Siobhan, wiedziała dokładnie, czym muszą być te ciała. Były niby monitory, które miały obserwować agonię układu słonecznego.

To były Oczy.

38. Pierworodni

Długie oczekiwanie dobiegało końca.

Ci, którzy obserwowali Ziemię od tak dawna, ani trochę nie przypominali ludzi. Ale kiedyś mieli ciało i krew.

Przyszli na świat na pewnej planecie krążącej wokół jednej z pierwszych gwiazd, bogatego w wodór monstrum, które niby latarnia morska rozświetlało mroki kosmosu. Byli niezwykle ciekawi, żyjąc w młodym i wypełnionym energią wszechświecie. Ale planety, te tygle życia, były nieliczne, ponieważ składające się na nie ciężkie pierwiastki musiały dopiero powstać we wnętrzu gwiazd. Kiedy istoty te zaczęły obserwować otaczającą przestrzeń kosmiczną, nie napotkały żadnych podobnych do siebie istot, nie wykryły żadnych podobnych umysłów. Pierworodni byli sami na świecie.

Wtedy wszechświat ich zdradził.

Pierwsze gwiazdy świeciły wspaniale, ale żyły krótko. Ich skąpe pozostałości wzbogacały gazy wypełniające Galaktykę i wkrótce miało się pojawić nowe pokolenie długożyciowych gwiazd. Ale Pierworodni, pozostawieni własnemu losowi pośród umierających proto-słońc, czuli się porzuceni.

Nastał wiek szaleństwa, wojen i zniszczenia, który zakończył się ogólnym wyczerpaniem. Zasmuceni, ale mądrzejsi doświadczeniem ocaleni zaczęli się przygotowywać do tego, co nieuchronne: przyszłości zimnej i mrocznej.


* * *

Wszechświat jest wypełniony energią. Ale jego znaczna część znajduje się w równowadze. W stanie równowagi nie ma przepływu energii, nie można jej więc wykorzystać do wykonania pracy, tak jak nieruchomych wód stawu nie można wykorzystać do obracania koła wodnego. Życie jest uzależnione od dopływu energii ze stanów dalekich od równowagi — małego ułamka energii użytecznej, którą niektórzy ziemscy naukowcy nazywają egzergią. Tak więc wszelkie życie na Ziemi jest uzależnione od dopływu energii ze Słońca albo z jądra samej planety.

Ale kiedy Pierworodni patrzyli w przyszłość, widzieli jedynie powolne ciemnienie wszechświata, ponieważ każde pokolenie gwiazd powstawało coraz trudniej na gruzach poprzedniego. W końcu miał nadejść dzień, gdy w Galaktyce zabraknie paliwa do budowy choćby jednej nowej gwiazdy. Nawet potem świat będzie trwał dalej, a kiedy wyczerpią się wszystkie formy egzergii, nieubłagane kleszcze entropii unieruchomią wszystkie biegnące we wszechświecie procesy.

Pierworodni zrozumieli, że jeżeli życie na dłuższą metę ma przetrwać — jeżeli można przenieść w przyszłość choćby jedną nić świadomości — należy zachować dyscyplinę na kosmiczną skalę. Nie może być niepotrzebnych zakłóceń, żadnych strat energii, żadnych zaburzeń strumienia czasu. Dla Pierworodnych nie było nic cenniejszego niż życie. Ale musiało to być odpowiednie życie. Uporządkowane.

Niestety takie życie stanowiło rzadkość.

Ewolucja wszędzie działała w ten sposób, że życie rozwijało się w kierunku struktur coraz bardziej złożonych, które były uzależnione od coraz szybszego wykorzystywania dostępnej energii. Na Ziemi skorupiaki i mięczaki, które pojawiły się we wczesnym okresie jej istnienia, miały metabolizm czterokrotnie lub pięciokrotnie wolniejszy niż ptaki czy ssaki, które pojawiły się znacznie później. Była to sprawa konkurencji; im szybciej potrafiłeś wykorzystać dostępną w pobliżu energię swobodną, tym lepiej.

A potem pojawiły się istoty obdarzone inteligencją. Na Ziemi ludzie szybko nauczyli się łapać zwierzęta i wykorzystywać energię rzek i wiatru. Wkrótce zaczęli wydobywać paliwa kopalne, przetwarzać energię chemiczną zmagazynowaną w lasach i torfowiskach w ciągu milionów lat, po czym dobrali się do wnętrza atomów, zaczęli wykorzystywać energię próżni i tak dalej. Wyglądało, jakby ludzka cywilizacja polegała wyłącznie na poszukiwaniu sposobów coraz szybszego zużywania energii. Gdyby to miało trwać w dalszym ciągu, w końcu ludzie wyczerpaliby znaczną część zasobów energetycznych Galaktyki, chyba że przedtem rzuciliby się na siebie, rozpętując wojnę. W ten sposób tylko przyspieszyliby nadejście dnia, gdy kleszcze entropii zacisnęłyby się na ginącym wszechświecie.

Pierworodni widzieli to już przedtem. I dlatego ludzi trzeba było zatrzymać.

Podjęte przez nich działania stanowiły najlepsze wyjście z sytuacji, wynikały z najszlachetniejszych pobudek zachowania życia we wszechświecie jako całości. Pierworodni zmusili się nawet do prowadzenia obserwacji, ich sumienia domagały się tego. Widząc, co się dzieje, nie mieli wyboru. Robili to już wiele razy przedtem.

Pierworodni, dzieci pozbawionego życia wszechświata, cenili życie ponad wszystko. Traktowali wszechświat jak park, w którym oni sami pełnili rolę leśniczych; ich zadaniem była ochrona. A leśniczy muszą czasami przetrzebić zwierzynę.

Загрузка...