Marek Oramus Posłowie

Okoliczności życiowe zmusiły mnie do przyjęcia funkcji kierownika jednoosobowego przedszkola; od tego czasu zupełnie zmienił się rodzaj moich lektur. Dla przykładu zmuszony jestem ostatnio fascynować się twórczością Jana Brzechwy, a osobliwie wierszem „Jak rozmawiać trzeba z psem”: Wy nie wiecie, a ja wiem/ Jak rozmawiać trzeba z psem. Ponieważ klepiemy te klasyczne wersy po wielekroć, zniecierpliwiona latorośl dopowiada sama: Bo poznałem język psi/ Gdy mieszkałem w pewnej wsi.

Psy i ludzie jako dwie rasy rozumne żyjące ze sobą i obok siebie muszą się porozumiewać; znajomość psiego języka bardzo by to ułatwiła. Niestety, sprawy nie przedstawiają się tak prosto jak w czytance Brzechwy.

W roku 1929 naukowcy skupieni w Kole Wiedeńskim opublikowali pracę „Naukowy pogląd na świat”, co w filozofii przyjmuje się jako początek neopozytywizmu. Nurt ten głosił, że prawdziwą wiedzą jest jedynie wiedza empiryczna, a twierdzenia, które nie dają się zweryfikować, są pozbawione sensu. Ludwig Wittgenstein, choć przebywał w Wiedniu, kiedy Koło się zawiązało, formalnie do niego nie należał, a nawet spotykał się z nim niewiele. Pomimo tego to właśnie jego „Traktat logiczno-filozoficzny” uznano za biblię neopozytywizmu i od niego pochodzi słynny aforyzm, że „granice mego języka są granicami mego świata”. Innymi słowy tyle ze świata rozumiemy, ile jesteśmy w stanie powiedzieć o nim językiem, którego używamy. Nasuwa to daleko posuniętą podejrzliwość wobec języka oraz powoduje niepewność, jak to, co nim wypowiadamy o rzeczywistości, ma się do samej rzeczywistości i jak wewnętrzne błędy języka, jego struktura i forma zaciemniają i tak ciemny obraz tego, co postrzegamy.

Z tego typu wątpliwości i dociekań, mam wrażenie, urodziła się w połowie lat 60. XX wieku powieść fantastyczno-naukowa Samuela R. Delany’ego „Babel-17”. Tytuł oznacza język, stworzony do celów militarnych — każda droga prowadząca do zwycięstwa się liczy. Zwięzły, ciasny, upakowany — oto jak odbiera go Rydra Wong, która sama będąc lingwistycznym fenomenem otrzymuje zadanie rozpracowania tajemniczych komunikatów, towarzyszących każdorazowo aktom sabotażu. Z powieściowych zaszłości dowiadujemy się, że Babel-17 spowalnia czas i wyostrza inteligencję: „Kiedy wnikam w ten język, zaczynam widzieć za dużo”. Opinie o tym cudownym języku są pełne superlatyw: „Większość jego słów lub wyrażeń zawiera więcej informacji o rzeczach, które oznaczają, niż dowolne cztery czy pięć języków, jakie przychodzą mi do głowy, i zajmuje to mniej miejsca.” Jego użycie jest jak „nagłe wyostrzenie obiektywu, który latami dawał nieostry obraz”. „Myślenie w Babel-17 przypominało oglądanie dna studni, o której jeszcze chwilę temu sądziło się, że ma tylko parę metrów głębokości.” Babel-17 jest zatem cudownym narzędziem do komunikacji i opisu świata, dającym przez samo swe użycie nieziemskie możliwości, tak jakby Prometeusz z innej planety wykradł bogom nie ogień, a ich mowę.

Czy taki język jest możliwy? Moim zdaniem nie; tu właśnie tkwi główny ładunek fantastyczności powieści Delany’ego. Język nie jest czymś, co wisi w przestrzeni kosmicznej i każdy może z tego korzystać z pożytkiem. Język jest ściśle przylepiony do kultury, tak ściśle, że wydaje mi się, iż jest niepodobieństwem rozdzielenie ich. Skoro tak, niepodobieństwem jest również używanie cudzego języka bez znajomości kultury tego, kto nim gada; prawdę tę, dość oczywistą, znają z autopsji wszyscy, którzy zdecydowali się na naukę angielskiego czy niemieckiego. Można jednak wyobrazić sobie język bardziej uniwersalny, minimalizujący owo przyporządkowanie kulturze, choć Delany czyni to nieco naiwnie, biorąc za analogię języki programowania znane w czasie gdy powieść powstawała. Wymienia Onoff, Cobold i Fortran; z dwoma ostatnimi miałem okazję zetknąć się pod koniec studiów w połowie lat 70. i zaręczam, że na pierwszy rzut oka wyglądały równie odstręczająco jak zapisy programów dzisiejszych. Człowiek na pewno nie mógłby bez wielkich trudności używać tych języków do własnej wewnątrzosobniczej komunikacji, ale w połowie lat 60. XX wieku nie było to tak oczywiste. Wszystkie zresztą wymienione przez Delany’ego języki programowania rychło odeszły do lamusa; za moich czasów modny zaczynał być już Algol, ale jego ani powąchałem. Program do obliczenia układu równań różniczkowych w pracy dyplomowej napisał mi kolega za pół litra wódki i na tym zakończyła się moja zażyłość z branżą informatyczną; na pamiątkę została mi tylko podziurkowana różowa tasiemka, na której ten język wówczas zapisywano niby jakimś brajlem dla ociemniałych maszyn.

Delany’emu jednak wolno było abstrahować od tych ograniczeń i postulować taki fantastyczny język, łatwy w użyciu a zarazem pojemny jak czarna dziura. James Gunn w trzecim tomie „Drogi do science fiction” informuje, że autor ten zaczytywał się wcześniej wymienionym już tu Wittgensteinem, poszukując nowych i świeżych źródeł inspiracji właśnie w lingwistyce. Owo poszukiwanie novum w ogródku humanistyki zamiast — tradycyjnie — w technice i naukach ścisłych, lokuje Delany’ego wśród eksperymentatorów i wskazuje na jego ścisły związek z brytyjską Nową Falą, chociaż był Amerykaninem. Nie chcę powiedzieć, że „Babel-17” jest dziełem artystycznie wykwintnym i skończonym, ale na pewno lokuje się znacznie powyżej przeciętnych produkcji SF, zarówno pod względem treści, jak i formy, miejscami po artystowsku eksperymentalnej, a jednocześnie nie tracącej na przejrzystości i czytelności. Ktoś nazwał „Babel-17” kamieniem milowym światowej SF i nie widzę powodu, żeby się z tą opinią spierać. To, żeśmy się do tego czasu bez owego kamienia obywali, uznaję za efekt polskiego talentu do bytowania bez rzeczy niezbędnych i gustowania w prowizorce — ale może właśnie nadchodzi kres tych smętnych czasów i wreszcie będzie normalnie.

Cudowność języka Babel-17 polega nie tylko na jego poręczności, dokładności i zwięzłości, ale przede wszystkim na jego dopasowaniu do świata, który opisuje. Żeby stworzyć taki język, trzeba najpierw ten świat nieźle poznać i pojąć, aby wiedzieć, co ma być opisane i jak. Raczej twórcami takiego języka nie mogliby być np. neandertalczycy, nie dla ich mniemanej milkliwości, tylko dla słabego zrozumienia otaczających ich fenomenów. Nie moglibyśmy czegoś takiego stworzyć nawet my, ludzie z XXI wieku, i to nie tylko z powodu postępującego w przerażającym tempie ogłupienia. Niby wiemy o świecie i Wszechświecie o wiele więcej niż człek neandertalski, lecz kudy tam do końca. Zresztą żadnego końca prawdopodobnie nie ma i twórcy Babel-17 nie mogli nań czekać, bo by nie dożyli, tylko musieli przystępować do dzieła, nagleni wojną i jej potrzebami. Z definicji zatem coś takiego jak Babel-17 musi być tworem niedoskonałym, przybliżonym, nadającym się do ulepszenia — na co najlepszym dowodem chwalba Rydry Wong, że już się kształtuje nowa wersja Babela, oznaczona numerem 18.

Język taki jak Babel-17, „najbardziej precyzyjny język analityczny, jaki można sobie wyobrazić”, mógł więc powstać tylko w tyglach bardzo zaawansowanej kosmicznej cywilizacji. Ot, takiej choćby jak istoty z Çiribii, operujące ciepłem — ich „cieplny promień” (Delany’ego prototyp lasera?) jest bronią tak potężną, że aż zakazaną w wojennych zmaganiach. Zaawansowanie techniczne idzie u nich w parze z lingwistycznym — na opisanie gigantycznej instalacji do przetwarzania energii słonecznej ich język potrzebuje ledwie dziewięciu krótkich słów. Dziewięć słów stanowi odpowiednik kilku tomów projektów i schematów, jakie taka rzecz zabrałaby konstruktorom ziemskim. Wydaje się logiczne, że skoro język ma być odbiciem świata, coraz doskonalszym sposobem wyrażania rzeczywistości, to poszerzaniu granic znanego świata powinno towarzyszyć proporcjonalne poszerzanie granic języka. Teza idealistyczna, ale SF znana jest z idealistycznego podejścia.

Dyskusyjne wydaje mi się natomiast założenie, że jeśli komuś (w powieści — Rzeźnikowi) wyczyści się pamięć i na to miejsce załaduje słownictwo z pewnej dziedziny, np. stolarstwa, to osobnik taki prędzej czy później chwyci za hebel i zostanie stolarzem. Taki zabieg nie przesądza losów życiowych delikwenta, może go najwyżej skłonić do uczestnictwa w debatach o stolarstwie, do pisania rozpraw na temat stolarstwa, gdyż liczy się jeszcze talent do operowania drewnem i narzędziami do jego obróbki. Decydują nie same słowa, ale ich desygnaty, czyli to, co słowa opisują — kto nie poczuł w ręce szorstkości deski, nie wciągnął do płuc zapachu drewna, ten nie doznał stolarstwa, że tak się wyrażę górnolotnie, wszystkimi zmysłami. Jako wybitny teoretyk może być nawet i zdolny do wyprodukowania „Słownika stolarstwa” czy „Metodyki pociągania heblem”, ale stołu, na którym udałoby się równo ustawić kufel, raczej nie zrobi. (Kupił te szorstkie listwy i deski/ Stolarz warszawski Adam Wiśniewski, że zacytuję tym razem Tuwima.) Jasne, że powieść SF nie obywa się bez uproszczeń — byle tylko nie szły one za daleko.

Powieść Delany’ego, pochodząca, jako się rzekło, sprzed półwiecza z okładem, zaskakuje czytelnika świeżością pomysłów i wykonania. To nie jest ramotka, którą czytamy z szacunku dla jej pozycji w rankingu historycznym dzieł zasłużonych. To jak najbardziej współczesna książka, która po niewielkich korektach mogłaby powstać choćby wczoraj. To fantastyka ambitna, nie pospolite przesuwanie figurek bohaterów czy modeli rakiet po planszach, tylko pełnowymiarowa literatura o niepokojącym kształcie przyszłości. O tym, jak dziwne czynniki będą grały w niej kluczową rolę, jakim skomplikowanym czy przerażającym fenomenom przyjdzie stawić czoła i jak z tej roli wywiąże się człowiek. A wywiązać się musi, jeśli zechce przetrwać, bo innej możliwości mu nie pozostawiono.


maj 2008

Загрузка...