CZĘŚĆ PIERWSZA RYDRA WONG

…Oto pierścień dwuznaczności.

Elektryczne widma tańczą na ulicy.

Niejednoznaczność pęta ukryte w cieniu rysy

chłopców, którzy nie są chłopcami; wybryk ciemności

wysusza pełne usta ku starości

lub przycina je do ostrza brzytwy; chlapie kwasem

na bursztynowy policzek, gładzi

krocze, albo roztrzaskuje się o spojenie łonowe

i zagłębia w mrocznym skrzepie krwawiącym w piersi

rozpraszanym przez ruch albo przebłysk światła

przez który usta pęcznieją i zaczynają ociekać krwią.

Mówią, że dziwki malują usta krwią.

Mówią, że ten sam tłum sączy się ulicą

I wraca, jak dryfujące drewno

Naprzeciwko przypływowi, odciągany zmywem

By znów chlapnąć na piasek

By wyszarpnąć się i odpłynąć

Dryfujące drewno; wąskie biodra, płynne oczy,

Szeroko rozrzucone ramiona i szorstkie dłonie

Szakale o szarych pyskach klęczą przed swą ofiarą.

Kolory znikają o poranku

Gdy maruderzy ciągnący ku zachodnim dokom na rzece

Spotykają młodych marynarzy przechadzających się ulicą ku stoczni…

Pryzmat i obiektyw

1.

Portowe miasto.

Dymy pokrywają tu niebo jak rdza, pomyślał generał. Gazy przemysłowe omywają wieczór pomarańczem, barwą łososia, purpurą, w której jest za dużo czerwieni. Na zachodzie wznosiły się i opadały statki transportowe, przerzucając ładunki z gwiazdocentrów i satelitów, boleśnie raniąc chmury. To także przeklęte, biedne miasto, myślał generał, skręcając za róg przy krawężniku zasypanym śmieciami.

Od dnia Inwazji mordercze embarga — aż sześć — dławiły miasto, którego przetrwanie zależało od tętnienia krwiobiegu, jakim był międzygwiezdny handel. Jakże mogło funkcjonować, obłożone sekwestrem? Sześć razy w ciągu dwudziestu lat zadawał sobie to pytanie. Odpowiedź? Nie mogło.

Panika, zamieszki, pożary, dwukrotnie kanibalizm…

Generał odwrócił wzrok od rysujących się na tle nieba wież załadowczych, które sterczały między rozlatującą się kolejką jednoszynową a zasmolonymi budynkami. Ulice były tu mniejsze, zatłoczone transportowcami, nielicznymi gwiazdowcami w zielonych mundurach i istną hordą bladych, porządnych ludzi, którzy zarządzali zawiłym chaosem służb celnych. Teraz są milczący, pomyślał generał, skupieni na domu lub pracy. A przecież ci wszyscy ludzie od dwudziestu lat żyją pod okupacją. Głodowali za czasów embarga, wybijali okna, szabrowali, uciekali z krzykiem przed wodą ze strażackich węży, ogryzali mięso z ludzkiego ramienia odwapnionymi zębami.

Kim jest to ludzkie zwierzę? Zadawał sobie to abstrakcyjne pytanie, by zamazać wiersze pamięci. Będąc generałem łatwiej było zadawać pytania o „ludzkie zwierzę” niż o kobietę, która podczas ostatniego embarga siedziała na środku chodnika, opierając na nodze niemowlę wyglądające jak szkielet, czy o trzy wymizerowane nastolatki, które zaatakowały go na ulicy z brzytwami (syczała przez brązowe zęby, gdy metalowe ostrze połyskiwało przy jego piersi: „No, chodź tu, befsztyku, chodź, mielonko…”; musiał się bronić, używając karate), czy ślepego mężczyznę, który szedł aleją i krzyczał.

Bladzi, porządni ludzie, którzy mówili cicho, którzy zawsze się zawahali, zanim na ich twarzach utrwalił się jakiś wyraz, z bladymi, solidnymi, patriotycznymi ideami: pracować na rzecz zwycięstwa nad Najeźdźcami; Alona Star i Kip Rhyak byli świetni w Gwiezdnych wakacjach, ale Ronald Quar jest najlepszym poważnym aktorem. Słuchali muzyki Hi Lite’a (czy rzeczywiście słuchali, zastanawiał się generał, podczas tych powolnych tańców, gdzie nikt nikogo nie dotykał). Stanowisko celnika to pewna praca.

Praca bezpośrednio w Transporcie wyglądała może na bardziej ekscytującą i zabawną, ale tylko wtedy, gdy się ją oglądało w filmach. W rzeczywistości ci wszyscy dziwni ludzie…

Bardziej inteligentni i wyrafinowani rozmawiali o poezji Rydry Wong.

Często mówili też o Inwazji, używając jakiejś setki fraz uświęconych przez dwadzieścia lat powtarzania ich w wiadomościach i w gazetach. Rzadko wspominali o embargu i nazywali je tylko tym jednym słowem.

Weźmy dowolnych z nich, weźmy i milion. Kim oni są? Czego chcą? Co by powiedzieli, gdyby mieli szansę cokolwiek powiedzieć?

Rydra Wong stała się głosem tego stulecia. Generał przypomniał sobie gładkie zdanie z hiperbolicznej recenzji. Co za paradoks: przywódca militarny miał teraz poznać Rydrę Wong w celach militarnych.

Światła uliczne zapaliły się i w szybie baru odbiła się jego postać. Dobrze, że dziś nie mam na sobie munduru. Zobaczył wysokiego, muskularnego mężczyznę, na którego pobrużdżonej twarzy malował się autorytet nabyty przez pół stulecia. Czuł się niezręcznie w szarym cywilnym garniturze. Zanim osiągnął trzydziestkę, na ludziach, których poznawał, robił wrażenie „wielkiego i nieporadnego”. Potem — a zmiana ta zbiegła się z Inwazją — „potężnego i despotycznego”.

Gdyby Rydra Wong chciała się z nim spotkać w Kwaterze Głównej Sojuszu, czułby się o wiele bezpieczniej. Przyszedł więc w cywilnym ubraniu, nie w zielonym mundurze gwiazdowca. Bar był dla niego czymś nowym. A ona była najsłynniejszą poetką w pięciu zbadanych galaktykach. Po raz pierwszy od wieków poczuł się nieporadnie.

Wszedł do środka.

— Mój Boże, ależ ona jest piękna — wyszeptał, nie musząc nawet wyszukiwać jej pośród innych kobiet. — Taka piękna; na zdjęciach nie było widać…

Spojrzała na niego (a postać w lustrze za ladą zobaczyła go i odwróciła się od niego), wstała z barowego stołka i uśmiechnęła się.

Podszedł, ujął jej dłoń, a słowa „Dobry wieczór, panno Wong” obracał na języku tak długo, aż połknął je, nie wypowiedziawszy. I oto ona miała przemówić.

Na ustach miała szminkę barwy miedzi, a źrenice jej oczu przypominały wykute miedziane dyski.

— Babel-17 — rzekła. — Jeszcze go nie rozpracowałam, panie generale.

Ubrana była w sukienkę z dzianiny barwy indygo, a jej włosy spływały na ramię jak rwący potok nocą.

— To nie jest dla mnie zaskoczeniem, panno Wong — odparł.

Zaskoczenie, pomyślał. Wong kładzie rękę na barze, opiera się o stołek, odziane w błękit biodro przesuwa się w górę, a z każdą chwilą jestem oczarowany, zaskoczony, oszołomiony. Czy mogę się zwolnić z tej wachty, czy ona naprawdę może być taka…

— Ale posunęłam się dalej niż wy, ludzie z wojska.

Na delikatnej linii jej ust pojawił się jeszcze delikatniejszy uśmiech.

— Spodziewałem się tego po pani, panno Wong, więc tym też nie jestem zaskoczony.

Kim ona jest, pomyślał? Zadał to pytanie, myśląc o abstrakcyjnej populacji. Zapytał o własne odbicie w lustrze. Zapytał o nią, rozmyślając: nic innego nie ma znaczenia, ale o niej muszę się tego dowiedzieć. To jest ważne. Muszę się dowiedzieć.

— Przede wszystkim, panie generalne — rzekła — Babel-17 nie jest szyfrem.

Jego umysł wpadł w poślizg i powrócił do tematu, rozchwiany.

— Nie jest szyfrem? Sądziłem, że kryptografia ustaliła przynajmniej… — Zamilkł, bo nie był pewien, co ustaliła kryptografia, a także dlatego, że potrzebny był mu kolejny moment, by opuścić się z występów jej kości policzkowych, by wycofać się z jaskiń jej oczu. Naprężył mięśnie twarzy i zmusił się, by ustawić znów swe myśli w szeregu poświęconym Babel-17. Inwazja: Babel-17 może być kluczem do zakończenia dwudziestoletniej plagi. — Chce pani powiedzieć, że próbowaliśmy odszyfrować jakiś bełkot?

— To nie jest szyfr — powtórzyła. — To jest język.

Generał zmarszczył brwi.

— Cóż, bez względu na to, czym jest, szyfrem czy językiem, i tak musimy rozpracować, co oznacza. A dopóki go nie rozumiemy, jesteśmy daleko od miejsca, w którym powinniśmy być.

Wyczerpanie i napięcie ostatnich miesięcy zagościły w jego brzuchu; tajemna bestia, która zaatakowała koniec języka, wyostrzyła słowa.

Jej uśmiech zgasł, a obie dłonie spoczęły na barze. Chciał jakoś stępić tę ostrość.

— Pan nie jest bezpośrednio związany z Wydziałem Kryptografii — rzekła. Jej głos był spokojny i równy.

Potrząsnął głową.

— W takim razie coś panu powiem. Zasadniczo, panie generale, istnieją dwa rodzaje kodów, szyfry i kody prawdziwe. W przypadku pierwszego rodzaju, litery lub symbole oznaczające litery zostają przestawione, przemieszane, według jakiegoś wzorca. W przypadku drugiego, litery, słowa czy grupy słów zastępuje się innymi literami, słowami czy grupami słów. Szyfr może być pierwszego rodzaju, drugiego lub mieszany. Ale oba mają pewną wspólną cechę: kiedy już znajdzie się klucz, wystarczy go użyć i otrzymamy logiczne zdania. Język jednak ma swoją wewnętrzną logikę, własną gramatykę, własny sposób ujmowania myśli za pomocą słów, które obejmują różne widma znaczeniowe. Nie ma żadnego klucza, którego można by użyć do wydobycia dokładnego znaczenia. W najlepszym razie można uzyskać dobre przybliżenie.

— Chce pani powiedzieć, że Babel-17 dekoduje się na jakiś inny język?

— Ależ nie. To pierwsza rzecz, którą sprawdziłam. Możemy wykonać skanowanie prawdopodobieństwa dla różnych elementów i sprawdzić, czy są spójne z innymi wzorcami języka, nawet jeśli te elementy występują w niewłaściwego kolejności. Nie. Babel-17 sam w sobie jest językiem, którego nie rozumiemy.

— Sądzę — generał Forester próbował się uśmiechnąć — że próbuje mi pani powiedzieć, iż to nie szyfr, tylko obcy język, którego nie rozumiemy, więc równie dobrze możemy dać sobie spokój. — Jeżeli miał ponieść klęskę, przyjęcie jej z rąk tej kobiety było nieomal ulgą.

Potrząsnęła głową.

— Obawiam się, że chcę powiedzieć coś zupełnie innego. Nieznane języki były odczytywane, choć nie dysponowaliśmy tłumaczeniami: na przykład pismo linearne B czy hetycki. Jeśli jednak mam się zająć Babel-17, muszę wiedzieć o wiele więcej.

Generał uniósł brwi.

— A co jeszcze chce pani wiedzieć? Przekazaliśmy pani wszystkie nasze próbki. Jeśli zdobędziemy kolejne, na pewno…

— Panie generale, muszę wiedzieć wszystko, co wiemy o Babel-17: skąd macie te próbki, w jakich okolicznościach je zdobyliście, wszystko, co może stanowić dla mnie jakąś wskazówkę.

— Udostępniliśmy wszystkie informacje, które…

— Daliście mi dziesięć stron maszynopisu z podwójną interlinią, zawierających jakiś bełkot opisany jako Babel-17, i zapytaliście, co to znaczy. To nie wystarczy, żebym mogła wam to powiedzieć. Gdyby było tego więcej, może. To naprawdę proste.

Pomyślał: gdyby to było proste, gdyby to było aż tak proste, nigdy byśmy pani nie poprosili o pomoc, pani Wong.

— Gdyby to było proste, gdyby to było aż tak proste, nigdy byście nie poprosili mnie o pomoc, panie generale — powiedziała.

Wzdrygnął się; przez jeden absurdalny moment przyszło mu do głowy, że Wong czyta mu w myślach. Ale oczywiście wiedziała o tym. Dlaczego miałaby nie wiedzieć?

— Panie generale, czy ten pański Wydział Kryptografii w ogóle odkrył, że to jest język?

— Jeśli nawet tak, to nie poinformowano mnie o tym.

— Jestem raczej pewna, że o tym nie wiedzą. Dokonałam paru podejść do określenia reguł gramatycznych. Czy coś takiego im się udało?

— Nie.

— Panie generale, oni może dużo wiedzą o szyfrach, ale niewiele o naturze języka. I właśnie tak idiotyczna specjalizacja to jeden z powodów, dla których od ostatnich sześciu lat z nimi nie pracowałam.

Kim ona jest? — pomyślał znowu. Tego ranka dostał jej dossier od służb bezpieczeństwa, ale przekazał je sekretarzowi i tylko później odnotował, że zostało oznaczone jako „zatwierdzone”. Usłyszał własny głos:

— Może mogłaby pani opowiedzieć mi coś o sobie, panno Wong. Łatwiej by się nam rozmawiało. — To nielogiczne, ale wypowiedział te słowa ze spokojem i pewnością. Czy to, co odmalowało się na jej twarzy, to zdumienie?

— A co pan chce wiedzieć?

— Cóż, jak dotąd wiem tylko, jak się pani nazywa, i to, że jakiś czas temu pracowała pani dla Wydziału Kryptografii. Wiem, że kiedy pani stamtąd odeszła, mimo bardzo młodego wieku cieszyła się pani taką reputacją, iż teraz, sześć lat później, ludzie, którzy panią pamiętali, jednogłośnie rzekli — po miesięcznych zmaganiach z Babel-17 — „Dajcie to Rydrze Wong”. — Zamilkł. — A pani mi mówi, że do czegoś udało się pani dojść. Więc mieli rację.

— Napijmy się czegoś — odparła.

Barman podpłynął i cofnął się, zostawiając na barze dwie szklaneczki barwy dymnej zieleni. Pociągnęła łyk, patrząc na niego. Pomyślał, że jej oczy są skośne jak osłupiałe skrzydła.

— Nie jestem z Ziemi — rzekła. — Mój ojciec był oficerem łączności w Centrum Gwiezdnym X-11-B, tuż za Uranem. Moja matka była tłumaczką w Trybunale Planet Zewnętrznych. Do siódmego roku życia byłam najbardziej zepsutym bachorem w Centrum Gwiezdnym. Nie było tam za wiele dzieci. Przeprowadziliśmy się bliżej Ziemi, na Urana-XXVII w pięćdziesiątym drugim. Kiedy miałam dwanaście lat, znałam siedem ziemskich języków i potrafiłam się zrozumiale wyrażać w pięciu pozaziemskich. Zapamiętywałam języki tak, jak większość ludzi zapamiętuje słowa piosenek. Straciłam oboje rodziców podczas drugiego embarga.

— Była pani na Uranie podczas embarga?

— Wie pan, co tam się stało?

— Wiem, że Zewnętrzne Planety ucierpiały o wiele bardziej niż Wewnętrzne.

— A zatem nie wie pan. Ale tak, tak istotnie się stało.

— Wzięła głęboki oddech, jakby jej pamięć ją czymś zaskoczyła. — Ale jeden drink to za mało, żebym była w stanie o tym opowiadać. Kiedy wyszłam ze szpitala, podejrzewano, że mam uszkodzony mózg.

— Uszkodzony mózg…?

— Wie pan o niedożywieniu. To teraz niech pan doda to tego zarazę neurokulszową.

— O zarazie też wiem.

— Tak czy inaczej, przyleciałam na Ziemię, żeby zamieszkać z ciotką i wujem i poddać się neuroterapii. Tylko że jej nie potrzebowałam. I nie wiem, czy problem był psychologiczny czy fizjologiczny, ale wyszłam z tego z idealną pamięcią werbalną. Przez całe moje dotychczasowe życie przemieszczałam się na granicy tej umiejętności, więc nie było to niczym dziwnym. Ale miałam także słuch absolutny.

— Czy to zwykle nie łączy się z błyskawicznym liczeniem albo pamięcią ejdetyczną? Przypuszczam, że wszystkie przydałyby się kryptografowi.

— Jestem dobrą matematyczką, ale nie liczę błyskawicznie. Osiągam dobre wyniki w testach na koncepcję wizualną i specjalne powiązania — śnię w technikolorze i tak dalej — ale pamięć sumaryczną mam wyłącznie werbalną. Już wtedy zaczęłam pisać. Latem dostałam rządową posadę związaną z tłumaczeniami i zaczęłam uczyć się o szyfrach. Szybko odkryłam, że mam pewien szczególny dar. Nie jestem dobrym kryptografem. Nie mam cierpliwości, żeby ciężko pracować nad jakimś tekstem, którego sama nie napisałam. To strasznie neurotyczne; dlatego zrezygnowałam na rzecz poezji. Ale ten dar był nieco przerażający. Kiedy miałam za dużo pracy i naprawdę chciałam być gdzieś indziej, i zaczynałam się bać, że mój przełożony zacznie mnie poganiać, nagle wszystko, co wiedziałam o łączności, układało mi się w głowie, i łatwiej było mi czytać tekst, który miałam przed sobą, i stwierdzić, o czym on jest, niż myśleć o tym, że jestem zmęczona, wystraszona i przygnębiona.

Spojrzała na swojego drinka.

— W końcu ten dar rozwinął się prawie do postaci, w której mogłam go kontrolować. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i reputację małej dziewczynki, która potrafi sobie poradzić ze wszystkim. Przypuszczam, że wiedziałam o języku coś, co właśnie tak działało, i łatwiej było mi rozpoznać wzorce — to jak wyróżnianie gramatycznego porządku spośród losowego przetasowania za pomocą intuicji. Coś takiego zrobiłam z Babel-17.

— Dlaczego pani odeszła?

— Już podałam panu dwa powody. Trzeci był po prostu taki, że kiedy opanowałam ten dar, chciałam wykorzystać go do własnych celów. W wieku dziewiętnastu lat opuściłam wojsko i cóż… wyszłam za mąż i zaczęłam poważnie pisać. Trzy lata później ukazała się moja pierwsza książka. — Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. — A jeśli chodzi o resztę, to proszę przeczytać moje wiersze. Wszystko tam jest.

— I na światach pięciu galaktyk ludzie teraz zagłębiają się w pani metaforykę, znaczenie odpowiedzi na zagadki języka, miłości i izolacji. — Te trzy słowa wskoczyły mu do zdania jak włóczędzy do wagonu towarowego. Stała przez nim i przemawiała; tu, z dala od wojska, czuł się przeraźliwie odizolowany i był rozpaczliwie… nie!

To niemożliwe i absurdalne, i zbyt proste, tak objaśnić to, co kursowało i pulsowało w jego oczach, w jego dłoniach. — Jeszcze jednego drinka? — Automatyczna obrona. Ale uzna to za automatyczną uprzejmość. Czy na pewno? Barman podszedł i odszedł.

— Na światach pięciu galaktyk — powtórzyła. — To takie dziwne. A ja mam dopiero dwadzieścia sześć lat. — Wpatrywała się w coś za lustrem. Była dopiero w połowie pierwszego drinka.

— Keats nie dożył nawet pani wieku.

Wzruszyła ramionami.

— To dziwna epoka. Bardzo szybko rodzi bohaterów, bardzo młodo, i równie szybko ich porzuca.

Skinął głową, przypominając sobie pół tuzina piosenkarzy, aktorów, a nawet pisarzy, którzy mieli kilkanaście albo dwadzieścia parę lat, i których przez rok, dwa albo trzy nazywano geniuszami, by potem pozwolić im odejść w zapomnienie. Jej reputacja była jak dotąd kwestią zaledwie trzech lat.

— Jestem częścią moich czasów — rzekła. — Chciałabym je przetrwać, ale one same w dużym stopniu przyczyniły się do tego, że jestem tym, kim jestem. — Puściła szklankę i położyła dłoń na mahoniowym barze. — Pan jest wojskowym, pewnie musi to wyglądać dość podobnie. — Uniosła głowę. — Czy już dostał pan ode mnie to, co chciał pan dostać?

Skinął głową. Łatwiej było skłamać gestem niż słowem.

— Dobrze. A teraz, panie generale, czym jest Babel-17?

Rozejrzał się w poszukiwaniu barmana, ale jakaś poświata sprawiła, że znów spojrzał na jej twarz; tą poświatą był jej uśmiech, ale patrząc na niego kątem oka wziął go za światło.

— Proszę — rzekła, przesuwając swego drugiego drinka, nietkniętego, w jego stronę. — Nie wypiję go.

Sięgnął i pociągnął łyk.

— Inwazja, panno Wong. To musi być jakoś związane z Inwazją.

Oparła się na jednej ręce i słuchała, mrużąc oczy.

— Zaczęło się od serii wypadków — cóż, przynajmniej na początku wyglądały one na wypadki. Teraz jesteśmy pewni, że był to sabotaż. Zdarzały się regularnie na terenach Sojuszu od grudnia sześćdziesiątego ósmego. Czasem na okrętach wojennych, czasem w stoczniach Marynarki — zwykle była to awaria jakiegoś ważnego urządzenia. Dwukrotnie doszło do eksplozji, w których ginęły ważne osobistości. Czasami te „wypadki” miały miejsce w fabrykach produkujących coś istotnego z militarnego punktu widzenia.

— A co łączy te „wypadki”, poza tym, że dotyczyły instytucji wojskowych? Nasza gospodarka działa tak, jak działa; trudno, żeby jakikolwiek większy wypadek w przemyśle nie miał wpływu na wojnę.

— To, co je łączy, panno Wong, to Babel-17.

Patrzył, jak dopija drinka i odstawia szklaneczkę dokładnie tam, gdzie na barze widać było krąg wilgoci.

— Tuż przed lub tuż po każdym z tych wypadków, bądź też podczas niego, w eterze pojawiło się mnóstwo komunikatów radiowych z niewykrytych źródeł; większość z nich miała zasięg zaledwie kilkuset metrów. Pojawiały się też jednak chwilowe zrywy na kanałach hiperstatycznych, obejmujących kilka lat świetlnych. Zapisaliśmy to, co odebraliśmy podczas trzech ostatnich „wypadków”, i nadaliśmy temu roboczą nazwę „Babel-17”. A teraz: czy to jest dla pani informacja, którą może pani wykorzystać?

— Tak. Jest dość prawdopodobne, że w ten sposób osoby, które kierowały aktami sabotażu, wymieniały komunikaty z tymi, którzy ich dokonywali.

— Ale nie byliśmy w stanie znaleźć niczego! — Poczuł irytację. — Nie ma nic poza tym przeklętym bełkotem, napływającym z podwójną prędkością! W końcu ktoś zauważył pewne powtórzenia we wzorcu, które sugerowały, że to może być szyfr. Kryptografia na początku była zdania, że to dobra wskazówka, ale przez miesiąc nie zdołała go złamać; więc wezwała panią.

Gdy mówił, obserwował, jak Wong się zastanawia. Po chwili odezwała się:

— Panie generale, chciałabym dostać oryginalne zapisy tych transmisji plus, jeśli istnieje, szczegółowy raport z „wypadków”, sekunda po sekundzie, zsynchronizowany z transmisjami.

— Nie wiem, czy…

— Jeśli nie ma pan takiego raportu, proszę go przygotować, kiedy wydarzy się następny „wypadek”. Jeśli ten bełkot radiowy jest rozmową, muszę mieć możliwość wyłapania, o czym się mówi. Być może pan tego nie zauważył, ale w raporcie, który przesłała mi kryptografia, nie było podziału na głosy. Krótko mówiąc, pracuję teraz z transkrypcją wysoce technicznej wymiany zdań, podaną ciurkiem, bez znaków przestankowych czy nawet przerw między wyrazami.

— Pewnie będę mógł dostarczyć pani wszystko poza oryginalnymi nagraniami…

— Będzie pan musiał. Muszę sporządzić własną transkrypcję, starannie i na własnym sprzęcie.

— Zrobimy nową, zgodnie z pani wskazówkami.

Potrząsnęła głową.

— Muszę to zrobić sama, w przeciwnym razie nie mogę niczego obiecać. Istnieje coś takiego jak rozróżnienia fonemiczne czy alofoniczne. Wasi ludzie nie zauważyli nawet, że to język, więc mogło im nie przyjść do głowy…

— Jakie rozróżnienia? — przerwał jej.

— Wie pan, że niektórzy ludzie ze Wschodu nie rozróżniają dźwięków „l” i „r”, kiedy mówią jakimś zachodnim językiem? To dlatego, że „l” i „r” w wielu językach Wschodu to alofony, czyli coś, co jest uważane za ten sam dźwięk — w piśmie, a nawet w mowie, tak samo jak „th” w angielskich słowach „they” i „theater”.

— A jaka jest różnica w „th” między „they” a „theater”?

— Niech pan je wypowie i posłucha. Jedno jest dźwięczne, jedno bezdźwięczne; są różne, jak „v” i „f”, tylko że są alofonami, przynajmniej w brytyjskiej angielszczyźnie; więc Brytyjczycy przyzwyczaili się do odbierania ich, jakby były tym samym fonemem. Amerykanie, oczywiście, mają minimalną parę „ether/either”, gdzie samo udźwięcznienie stanowi o różnicy semantycznej…

— Och…!

— Ale rozumie pan, na czym polega problem z „obcokrajowcem”, próbującym dokonać transkrypcji z języka, którego nie zna; może uzyskać zbyt wiele albo zbyt mało rozróżnień dźwięków.

— A jak pani proponuje to zrobić?

— Na podstawie tego, co wiem o systemach dźwięków wielu innych języków, i korzystając z intuicji.

— Znów ten dar?

Uśmiechnęła się.

— Tak sądzę.

Czekała, aż jakoś wyrazi swą zgodę. Dlaczego miałby się nie zgodzić? Przez chwilę subtelności dźwięku, jakie pobrzmiewały w jej głosie, rozproszyły go.

— Oczywiście, panno Wong — rzekł. — To pani jest ekspertem. Proszę przyjść jutro na Wydział Kryptografii i będzie pani miała dostęp do wszystkiego, co będzie pani potrzebne.

— Dziękuję, panie generale. Przyniosę mój oficjalny raport.

Stał i pławił się w jej uśmiechu. Muszę już iść, pomyślał z rozpaczą. Och, jeszcze tylko coś powiem.

— Doskonale, panno Wong. Porozmawiamy wtedy.

Coś jeszcze, cokolwiek.

Odwrócił się. (Muszę się od niej odwrócić). Powiedz coś jeszcze, dziękuję, do zobaczenia, kocham cię. Podszedł do drzwi, czując, jak jego myśli cichną: kim ona jest? Och, to wszystko, co powinno było zostać powiedziane. Byłem szorstki, po wojskowemu skuteczny. Tylko ta bujność myśli i słów, jakimi powinienem był ją obdarzyć. Drzwi otworzyły się i wieczór musnął go błękitnymi palcami po oczach.

Mój Boże, pomyślał, gdy poczuł chłód na twarzy, tyle się we mnie dzieje, a ona o tym nie wie! Niczego jej nie powiedziałem! Gdzieś w głębinach słów: nic, jest nadal bezpiecznie. Ale na powierzchni dominowała wściekłość na własne milczenie. Nie powiedziałem jej niczego…


Rydra wstała, oparła dłonie na brzegu baru, spojrzała w lustro. Barman podszedł, by wziąć szklaneczki stojące tuż przy koniuszkach jej palców. Gdy po nie sięgał, zmarszczył czoło.

— Panno Wong?

Jej twarz była nieruchoma.

— Panno Wong, czy pani…?

Kostki jej palców zbielały; barman patrzył, jak biel pełznie po dłoniach, aż zaczęły wyglądać jak drżący wosk.

— Czy coś się stało, panno Wong?

Odwróciła się gwałtownie w jego stronę.

— Zauważył pan?

Jej głos był szorstkim szeptem, chrypiącym, sarkastycznym, napiętym. Odwróciła się od baru i ruszyła w stronę drzwi; zatrzymała się tylko na sekundę, by zakaszleć, i pobiegła dalej.

2.

— Mocky, pomocy!

— Rydra? — Dr Markus T’mwarba w ciemności poderwał się z poduszki. Jej twarz pojawiła się w dymnym świetle nad łóżkiem. — Gdzie jesteś?

— Na dole, Mocky. Proszę. M-muszę z tobą porozmawiać. — Jej wzburzona twarz przesunęła się w prawo, potem w lewo, jakby próbowała unikać jego spojrzenia. Zacisnął oczy, chroniąc je przed blaskiem, a następnie powoli je otworzył. — Chodź na górę.


Jej twarz znikła.

Machnął ręką nad pulpitem sterowania i urządzoną z przepychem sypialnię wypełniło delikatne światło. Odrzucił złocistą kołdrę, stanął na futrzanym dywanie, sięgnął po szlafrok z czarnego jedwabiu przerzucony przez powykrzywianą kolumnę z brązu. Gdy narzucał go na plecy, automatyczne fiszbiny owinęły się wokół jego piersi i wyprostowały materiał na ramionach. Znów przesunął palcami nad czujnikiem indukcyjnym w rokokowej ramie i w kredensie opadły aluminiowe klapki. Wysunął się parujący dzbanek i butelki z trunkami. Jeszcze jeden gest i na podłodze zaczęły się napełniać powietrzem nadymane fotele. Dr T’mwarba odwrócił się w stronę szafy, w której były drzwi; coś zaskrzypiało, odrzwia z miki odsunęły się i Rydra usiłowała złapać oddech.

— Kawy? — Odsunął dzbanek, a pole siłowe chwyciło go i przetransportowało delikatnie w jej stronę. — Coś ty robiła?

— Mocky, to… ja…?

— Napij się kawy.

Nalała sobie filiżankę i uniosła ją do ust.

— Nie masz jakichś środków uspokajających?

— Likier kakaowy albo kawowy? — Uniósł w górę dwa małe kieliszki. — Chyba że myślisz, iż alkohol też jest zdradziecki. Och, i zostało jeszcze trochę parówek i fasoli z obiadu. Miałem gości.

Potrząsnęła głową.

— Kakaowy.

Malutki kieliszek poleciał za kawą wzdłuż promienia.

— Miałem naprawdę straszny dzień. — Złożył ręce. — Żadnej pracy po południu, na kolacji goście, którzy próbowali się kłócić, a potem, ledwie wyszli, mnóstwo telefonów. Poszedłem spać dziesięć minut temu. — Uśmiechnął się. — A jak tobie minął wieczór?

— Mocky, to… to było straszne.

Dr T’mwarba pociągnął łyk likieru.

— To dobrze. W przeciwnym razie nigdy bym ci nie wybaczył, że mnie obudziłaś.

Uśmiechnęła się wbrew sobie.

— Z-zawsze mogę l-liczyć na twoje w-współczucie, Mocky.

— Możesz na mnie liczyć, jeśli chodzi o zdrowy rozsądek i przekonującą poradę psychiatryczną. Współczucie? Przykro mi, nie po jedenastej trzydzieści. Usiądź. Co się stało? — Ostatnie machnięcie dłonią sprawiło, że koło niej pojawił się fotel. Jego skraj dotknął tyłu jej kolan i usiadła. — A teraz przestań się jąkać i mów do mnie. Wyszłaś z tego, kiedy miałaś piętnaście lat. — Przemawiał łagodnym i pewnym siebie tonem.

Pociągnęła kolejny łyk kawy.

— Szyfr. Pamiętasz ten sz-szyfr, nad którym pracowałam?

Dr T’mwarba opadł na szeroki skórzany hamak i przeczesał palcami siwe włosy, nadal zmierzwione od snu.

— Pamiętam, że poproszono cię, żebyś pracowała nad czymś dla rządu. Odnosiłaś się do tego raczej pogardliwie.

— Tak. I… cóż, to nie jest szyfr, tak naprawdę to jest język… ale dziś wieczorem r-rozmawiałam z generałem, który się tym zajmuje. Generałem Foresterem. I stało się coś takiego… To znaczy, znowu się to stało, wiedziałam!

— Co wiedziałaś?

— Jak ostatnim razem, wiedziałam, o czym on myśli!

— Czytałaś mu w myślach?

— Nie. Nie, to było tak jak ostatnim razem! Mogłam wydedukować na podstawie tego, co robi, co mówi…

— Próbowałaś mi to już kiedyś wyjaśnić, ale nadal nie rozumiem, chyba że mówisz o jakimś rodzaju telepatii.

Potrząsnęła głową. I jeszcze raz.

Dr T’mwarba zaplótł palce i rozsiadł się wygodnie.

Rydra odezwała się nagle, nie jąkając się:

— Mam pewne wyobrażenie tego, co próbujesz powiedzieć, moja droga, ale musisz sama to ująć w słowa. To właśnie chciałeś powiedzieć, Mocky, prawda?

Białe brwi T’mwarby powędrowały w górę.

— Tak. Właśnie tak. Mówisz, że nie czytasz mi w myślach? Przecież zademonstrowałaś mi to kilkanaście razy…

— Wiem, co chcesz powiedzieć, a ty nie wiesz, co ja chcę powiedzieć. To nie fair! O mało nie uniosła się z fotela.

— I dlatego jesteś taką dobrą poetką — powiedzieli oboje równocześnie. — Wiem, Mocky — mówiła dalej Rydra. — Muszę starannie wszystko obrabiać w głowie, a potem umieszczać w moich wierszach, by ludzie to zrozumieli. Ale nie to robiłam przez ostatnie dziesięć lat. Wiesz, co robię? Słucham innych ludzi, zataczając się pośród ich pół zdań, pół myśli, nieporadnych uczuć, i sprawia mi to ból. Więc idę do domu, poleruję to i cyzeluję, spawam w rytmiczną konstrukcję, sprawiam, że zmętniałe kolory zaczynają lśnić, tłumię krzykliwą sztuczność, aż staje się pastelowa i przestaje zadawać mi ból: i to jest mój wiersz. Wiem, co chcą powiedzieć, i mówię to za nich.

— Głos naszej epoki — mruknął T’mwarba.

Odpowiedziała czymś niecenzuralnym, a gdy skończyła, na jej dolnej powiece pojawiły się łzy.

— To, co chcę powiedzieć, co chcę wyrazić, po prostu… — Znów potrząsnęła głową. — Nie umiem tego powiedzieć.

— Jeśli chcesz się rozwijać jako poetka, będziesz musiała.

Skinęła głową.

— Mocky, dopiero jakiś rok temu uświadomiłam sobie, że mówię myślami innych ludzi. Przedtem sądziłam, że to moje własne.

— Każdy młody pisarz, który jest coś wart, przechodzi przez coś takiego. W ten sposób uczysz się rzemiosła.

— A teraz mam do powiedzenia coś, co jest moje własne. Nie myśli innych ludzi ujęte w niezwykłą formę. I nie jest to gwałtowny sprzeciw w stosunku do czegoś, co powiedzieli inni ludzie, bo to sprowadziłoby się do tego samego. To jest nowe, a ja jestem śmiertelnie przerażona.

— Każdy młody pisarz, który staje się dojrzałym pisarzem, musi przez to przejść.

— Łatwo to powtarzać, trudniej powiedzieć, Mocky.

— To dobrze, że teraz się tego uczysz. Czemu nie opowiesz mi dokładnie, jak działa ten twój… dar zrozumienia?

Zamilkła na pięć sekund, które rozciągnęły się do dziesięciu.

— Dobrze. Spróbuję jeszcze raz. Zanim wyszłam z tego baru, stałam tam, patrzyłam w lustro, a barman podszedł i zapytał, czy coś się stało.

— Wyczuł, że jesteś zaniepokojona?

— Nie wyczuł. Spojrzał na moje ręce. Zacisnęłam je na barze i zbielały. Nie musiał być geniuszem, żeby się domyślić, że w mojej głowie dzieje się coś dziwnego.

— Barmani są dość wyczuleni na tego typu sygnały. To ich praca. — Dopił kawę. — Zbielały ci ręce? Dobrze, co takiego powiedział ci ten generał, albo chciał powiedzieć, ale nie powiedział?

Jakiś mięsień w jej twarzy drgnął dwukrotnie, a dr T’mwarba pomyślał: czy powinienem zinterpretować to jakoś inaczej niż jako oznakę nerwowości?

— Był rzutkim, energicznym mężczyzną — wyjaśniła. — Pewnie nieżonatym, robiącym karierę w wojsku, z całym brakiem stabilności, jaki się z tym wiąże. Miał jakieś pięćdziesiąt lat i dziwnie się z tym czuł. Wszedł do baru, gdzie mieliśmy się spotkać, z przymrużonymi oczami, po czym otworzył oczy szeroko, oparł rękę na nodze i nagle podkurczył palce i zaraz je wyprostował, zwolnił kroku, gdy wszedł, ale przyspieszył, gdy był trzy kroki ode mnie, i potrząsnął moją ręką, jakby się bał, że mi ją złamie.

Uśmiech T’mwarby przeszedł w śmiech.

— Zakochał się w tobie!

Skinęła głową.

— Ale dlaczego, u licha, jesteś zakłopotana? Powinno ci to pochlebiać.

— Och, tak! — Pochyliła się do przodu. — Pochlebiało mi to. I mogłam śledzić cały ciąg myślowy w jego głowie. W pewnej chwili, gdy próbował skoncentrować się znów na Babel-17, powiedziałam dokładnie to, o czym pomyślał, tylko po to, żeby mu dać do zrozumienia, że jestem tak blisko niego. Obserwowałam przepływ jego myśli, może nawet czytałam w nich…

— Poczekaj sekundę. Tego właśnie nie rozumiem. Skąd wiedziałaś dokładnie, co myśli?

Uniosła rękę do ust.

— Powiedział mi, tutaj. Powiedziałam coś o tym, że potrzebuję więcej informacji, by rozpracować ten język. Nie chciał mi ich udostępnić. Powiedziałam, że muszę je dostać, w przeciwnym razie to się nie uda. Uniósł głowę, ale tylko odrobinę, żeby nią nie potrząsnąć. Gdyby potrząsnął głową, z lekkim ściągnięciem ust, jak myślisz, co by powiedział?

Dr T’mwarba wzruszył ramionami.

— Że to nie jest takie proste, jak ci się wydaje?

— Tak. Wykonał jeden gest, by uniknąć drugiego. Co to znaczy?

T’mwarba potrząsnął głową.

— Uniknął tego gestu, bo skojarzył fakt, że to nie jest proste, z moją obecnością. Więc zamiast tego uniósł głowę.

— Coś w stylu: gdyby to było proste, to nie byłaby pani nam potrzebna — podsunął T’mwarba.

— Właśnie tak. A kiedy uniósł głowę, zatrzymał się na sekundę. Rozumiesz, co to znaczy?

— Nie.

— Gdyby to było tak proste — tutaj pauza — gdyby to tylko było tak proste, nie wzywalibyśmy pani. — Położyła dłonie na kolanach wnętrzem do góry. — I tak mu powiedziałam, i wtedy zacisnął usta…

— Jakby był zaskoczony?

— Tak. I wtedy przez sekundę się zastanowił, czy potrafię czytać mu w myślach.

Dr T’mwarba potrząsnął głową.

— To zbyt precyzyjne, Rydro. To, co opisujesz, to czytanie z ruchu mięśni; może ono być dość precyzyjne, zwłaszcza jeśli wiemy, wokół jakiego tematu krążą myśli naszego rozmówcy. Ale to nadal zbyt precyzyjne. Wróćmy do tego, czemu byłaś zmieszana. Zachowanie tego… nieokrzesanego gwiazdowca uraziło jakoś twoją skromność?

Odpowiedziała zdaniem, które nie było ani skromne, ani okrzesane.

Dr T’mwarba przygryzł wargę i zastanowił się, czy to dostrzegła.

— Nie jestem małą dziewczynką — powiedziała. — Poza tym nie miałam na myśli niczego nieokrzesanego. Jak już powiedziałam, pochlebiło mi to. Kiedy rzuciłam tym niewinnym żartem, chciałam po prostu dać mu do zrozumienia, jak bardzo jesteśmy zgrani. Uważałam go za czarującego. A gdyby on był w stanie widzieć równie wyraźnie jak ja, wiedziałby, że żywię do niego wyłącznie ciepłe uczucia. Dopiero kiedy wyszedł…

T’mwarba usłyszał, jak w jej głosie znów pojawia się szorstkość.

— … kiedy wyszedł, ostatnią rzeczą, jaką pomyślał, było: „Ona nie wie; niczego jej nie powiedziałem”.

Oczy jej pociemniały; nie, pochyliła się lekko do przodu i zmrużyła je nieznacznie, przez co wydały się ciemniejsze. Widział to już tysiące razy, od dnia, gdy wychudzona, prawie autystyczna dwunastoletnia dziewczynka została skierowana do niego na neuroterapię, która potem przekształciła się w psychoterapię — a na końcu w przyjaźń. Ale dopiero teraz zrozumiał, na czym polega ten efekt. Precyzja jej obserwacji zainspirowała go do przyglądania się bliżej innym. Dopiero kiedy terapia oficjalnie się zakończyła, wrócił do punktu wyjścia i zaczął się jej bliżej przyglądać. Czy to pociemnienie oznaczało coś więcej niż zmianę? Wiedział, że istnieją miriady rysów osobowości, które czytała z niego jak pod mikroskopem. Był bogaty, był światowcem, znał wielu ludzi równie sławnych jak ona. Sława nie napawała go trwogą. Ale ona sama często tak.


— Pomyślał, że nie zrozumiałam. Pomyślał, że nie przekazał mi żadnych informacji. A ja byłam zła. Sprawił mi ból. Te wszystkie nieporozumienia, które ograniczają świat i rozdzielają ludzi, dygotały przede mną, wszystkie naraz, czekając, aż je rozplączę, wyjaśnię, a ja nie mogłam. Nie znałam słów, gramatyki, składni. I…

Na jej twarzy o orientalnej urodzie działo się coś jeszcze i usiłował to uchwycić.

— Tak?

— Babel-17.

— Ten język?

— Tak. Wiedziałeś, jak kiedyś nazywałam mój „dar”?

— Chcesz powiedzieć, że nagle zrozumiałaś ten język?

— Cóż, generał Forester powiedział mi, że to, co dostałam, nie było monologiem, ale dialogiem, o czym wcześniej nie wiedziałam. Wpasowało się to w inne rzeczy, które tkwiły w mojej głowie. Uświadomiłam sobie, że potrafię powiedzieć, jak te głosy mnie zmieniają. I wtedy…

— Rozumiesz to?

— Rozumiem niektóre partie lepiej niż do tego popołudnia. W tym języku jest coś, co przeraża mnie jeszcze bardziej niż generał Forester.

Na twarzy T’mwarby zastygło zdumienie.

— Coś związanego z samym językiem?

Skinęła głową.

— Co?

Mięsień na jej policzku znowu podskoczył.

— Przede wszystkim chyba wiem, gdzie wydarzy się następny wypadek.

— Wypadek?

— Tak. Następny sabotaż, który planują Najeźdźcy, jeśli to rzeczywiście Najeźdźcy, bo tego nie jestem pewna. Ale ten sam język… jest… jest dziwny.

— Dlaczego?

— Mały — odparła. — Ciasny. Upakowany. To ci nic nie mówi, prawda? W przypadku języka?

— Zwięzłość? — spytał doktor T’mwarba. — To chyba pozytywna cecha w przypadku języka mówionego?

— Tak — odparła i ostatnia głoska przeszła w wydech. — Mocky, ja się boję!

— Czemu?

— Bo próbuję coś zrobić i nie wiem, czy mogę.

— Jeśli warto próbować, powinnaś się trochę bać. A co to jest?

— W barze doszłam do wniosku, że muszę z kimś porozmawiać. Zwykle oznacza to ciebie.

— Dawaj.

— Zamierzam sama rozwiązać tę całą zagadkę z Babel-17.

T’mwarba przechylił głowę na prawo.

— Muszę znaleźć kogoś, kto mówi tym językiem, dowiedzieć się, skąd pochodzi i co próbuje przekazać.

Przechylił głowę w przeciwnym kierunku.

— Dlaczego? Cóż, większość podręczników twierdzi, że język jest mechanizmem wyrażania myśli, Mocky. Tylko że w rzeczywistości język jest myślą. Myśl to informacja, która przybrała formę. Forma jest językiem. Forma tego języka jest… zdumiewająca.

— Co cię w niej zdumiewa?

— Mocky, kiedy uczysz się obcego języka, uczysz się, w jaki sposób inni ludzie postrzegają świat, wszechświat.

Skinął głową.

— Kiedy wnikam w ten język, zaczynam… widzieć za dużo.

— Brzmi to bardzo poetycko.

Zaśmiała się.

— Zawsze próbujesz sprowadzić mnie na ziemię.

— Ale nie muszę tego robić zbyt często. Dobrzy poeci są praktyczni i nie znoszą mistycyzmu.

— Rzeczywistość można uchwycić — rzekła. — Tylko że kiedy poezja próbuje dotknąć czegoś rzeczywistego, efekt może się okazać poetycki.

— Dobrze. Nadal nie rozumiem. Jak zamierzasz rozpracować tę całą tajemnicę Babel-17?

— Naprawdę chcesz wiedzieć? — Jej ręce znów opadły na kolana. — Chcę zdobyć statek, zatrudnić załogę i polecieć na miejsce następnego wypadku.

— Żaden problem, masz uprawnienia kapitana międzygwiezdnego. A stać cię na to?

— Rząd dofinansuje.

— Och, a to dlaczego?

— Znam pół tuzina języków Najeźdźców i Babel-17 do nich nie należy. To nie jest też język Sojuszu. Chcę się dowiedzieć, kto mówi tym językiem — bo chcę się dowiedzieć, kto, albo co, we wszechświecie myśli w ten sposób. Jak sądzisz, uda mi się, Mocky?

— Napij się jeszcze kawy. — Wyciągnął rękę i dzbanek znów pożeglował w jej stronę. — To dobre pytanie. Jest tyle rzeczy, nad którymi trzeba by się zastanowić. Nie jesteś najbardziej stabilną osobą na świecie. Dowodzenie statkiem kosmicznym wymaga specjalnych cech psychologicznych — i ty je masz. Twoje papiery, o ile pamiętam, wzięły się z tego dziwnego — ech, twojego małżeństwa, parę lat temu. Ale korzystałaś tylko z automatycznej załogi. Czy w przypadku tak dalekiej podróży nie będziesz musiała dowodzić ludźmi z Transportu?

Skinęła głową.

— Przeważnie mam do czynienia z celnikami. Ty też, mniej lub bardziej, do nich należysz.

— Oboje rodzice służyli w Transporcie. Ja też byłam transportowcem przed embargiem.

— To prawda. A gdybym powiedział: „tak, poradzisz sobie”?

— Powiedziałabym „dzięki” i odleciała jutro.

— A gdybym powiedział, że potrzebuję tygodnia na sprawdzenie twoich psychoindeksów pod mikroskopem, a ty sobie u mnie wypoczniesz, nie będziesz prowadzić zajęć, wygłaszać odczytów publicznie, unikać imprez z drinkami?

— Powiedziałabym „dzięki” i odleciała jutro.

Uśmiechnął się kwaśno.

— W takim razie po co zawracasz mi głowę?

— Bo… — Wzruszyła ramionami. — Bo jutro będę piekielnie zajęta… i nie będę mieć czasu się pożegnać.

— Och. — Jego cierpki uśmiech przeszedł w prawdziwy.

I wtedy znów pomyślał o gwarku.

Rydra, trzynastoletnia, chuda, nieporadna, przedarła się przez potrójne drzwi szklarni, wypróbowując nowość, jaką właśnie odkryła w swoich ustach: śmiech. Był prawie dumny jak rodzic, gdy ten nieomal trup, którego oddano mu pod opiekę, znów stał się dziewczynką, z przyciętymi po chłopięcemu włosami, z dąsami i napadami złości, pytaniami i obsypywaniem pieszczotami dwóch świnek morskich, które nazwała Gruda i Grudka. Podmuch z klimatyzacji przyciskał gałęzie do szklanych ścian, a słońce świeciło przez szklany dach.

— Co to jest, Mocky? — spytała.

Uśmiechnął się do niej, oblanej słońcem, w białych szortach i zbędnym kapeluszu.

— To gwarek. Umie mówić. Przywitaj się z nim.

Czarne oko było martwe jak rodzynek, ze światełkiem jak główka od szpilki ukrytym w kącie. Pióra lśniły, a w otwartym, wąskim jak szpilka dziobie ukazywał się wąski język. Przekrzywiła głowę i ptak przekrzywił swoją.

— Dzień dobry.

By sprawić jej niespodziankę, T’mwarba przez dwa tygodnie uczył gwarka, karmiąc go świeżo wykopanymi dżdżownicami. Ptak spojrzał przez lewe ramię i zabrzęczał:

— Dzień dobry, Rydro, ładna dziś pogoda, bardzo się cieszę.

Krzyk.

Tego się nie spodziewał.

Przez chwilę myślał, że to śmiech. Ale twarz miała ściągniętą i zaczęła młócić powietrze ramionami, cofać się, upadać. Krzyk zgrzytał w prawie zapadniętych płucach, przycichł, znów zazgrzytał. Podbiegł, by ją złapać, walczącą z histerią, a przez jej zawodzenie przebił się brzęczący głos ptaka: ładna dziś pogoda, bardzo się cieszę.

Widział już takie ataki paniki, ale ten nim wstrząsnął. Kiedy potem z nią o tym rozmawiał, powiedziała po prostu zbielałymi wargami:

— Wystraszył mnie.

I na tym sprawa by się skończyła, gdyby nie to, że trzy dni później przeklęty ptak uciekł i poleciał na antenę, którą Rydra zmontowała do swojego amatorskiego stazyradia; służyło jej do podsłuchiwania nadawanych w hiperstazie rozmów między statkami transportowymi w tym ramieniu galaktyki. Skrzydło i noga ptaka utkwiły w konstrukcji; zaczął walić tak szaleńczo o jeden z kabli pod napięciem, że iskry było widać nawet w świetle słońca.

— Musimy go stamtąd wydostać! — krzyczała Rydra, dotykając ust końcami palców. Patrzyła na ptaka, a jej opiekun widział, jak kolor odpływa z jej opalonej twarzy.

— Zajmę się tym, kochanie — powiedział. — Nie myśl o tym.

— Uderzy jeszcze parę razy i zginie!

Ruszył do domu po drabinę. Gdy wyszedł, stanął jak wryty: Rydra wspięła się już na wysokość czterech piątych linki zwisającej z katalpy ocieniającej róg domu. Piętnaście sekund później patrzył, jak sięga, cofa się, znów sięga po rozszalały kłębek piór. Wiedział, że nie boi się przewodu pod napięciem, sama go zamontowała. Znów iskry. Podjęła decyzję i sięgnęła. Po minucie maszerowała przez podwórko, trzymając nastroszonego ptaka w wyciągniętej ręce. Twarz miała bladą, jakby ktoś obsypał ją wapnem.

— Weź go, Mocky — powiedziała cicho, a wargi jej drżały. — Zanim coś powie i znowu się wystraszę.

A teraz, trzynaście lat później, coś innego do niej mówiło, a ona mówiła, że się boi. Wiedział, jak bardzo może się bać; wiedział też, jaką odwagę może zmobilizować, by stawić czoło swoim lękom.

— Do widzenia — powiedział. — Cieszę się, że mnie obudziłaś. Byłbym wkurzony jak wściekły pies, gdybyś nie przyszła. Dziękuję.

— To ja ci dziękuję, Mocky — odparła. — Ciągle się boję.

3.

Danil D. Appleby, który myśląc o sobie rzadko używał swojego imienia — był celnikiem — patrzył na rozkaz przez okulary w drucianych oprawkach i przesunął dłoń po rudych, przyciętych na wojskową modłę włosach.

— Cóż, tu jest napisane, że jeśli pani chce, to pani może.

— No i?

— I jest podpisany przez generała Forestera.

— Więc mam nadzieję, że będzie pan współpracował.

— Ale musi pani zatwierdzić…

— To może pan pójść ze mną i zatwierdzimy wszystko na miejscu. Nie mam czasu na wysyłanie raportów i czekanie, aż ktoś się z nimi zapozna.

— Ale nie można…

— Można. Proszę iść ze mną.

— Panno Wong, nie chciałbym spacerować po Mieście Transportu nocą.

— Ja to lubię. Boi się pan?

— Niekoniecznie, ale…

— Do rana muszę mieć statek z załogą. A tu jest podpis generała Forestera. Zgadza się?

— Tak przypuszczam…

— W takim razie idziemy. Muszę zatwierdzić załogę.

Uparta Rydra i niechętny oficer opuścili budynek z brązu i szkła.

Na przyjazd kolejki jednoszynowej czekali prawie sześć minut.

W miejscu, gdzie wysiedli, ulice były węższe, a niebo wypełniał jednostajny szum statków transportowych. Magazyny, warsztaty i sklepy przeplatały się z rozsypującymi się mieszkaniami i pensjonatami. Teren przecinała szersza ulica, kipiąca ruchem, wypełniona ładowaczami i gwiazdowcami. Mijali neonowe przybytki rozrywki, restauracje serwujące kuchnię wielu światów, bary i burdele. W tłumie celnik przygarbił się, ale maszerował szybciej, by dotrzymać kroku długonogiej Rydrze.

— Gdzie zamierza pani znaleźć…?

— Pilota? Jego muszę wybrać najpierw.

Zatrzymała się na rogu, włożyła ręce do kieszeni skórzanych spodni i rozejrzała się.

— Ktoś pani przychodzi do głowy?

— Zastanawiam się nad paroma osobami. Tędy.

Skręcili w węższą uliczkę, bardziej zatłoczoną i jasno oświetloną.

— Dokąd idziemy? Zna pani tę dzielnicę?

Zaśmiała się, ujęła go za ramię i jak tancerka prowadząca partnera bez wysiłku, pociągnęła go na stalowe schody.

— Tu?

— Był pan tu kiedyś? — spytała z niewinną ciekawością; przez chwilę poczuł się, jakby był jej eskortą.

Potrząsnął głową.

Z kawiarenki w piwnicy wynurzyła się góra czerni: mężczyzna o skórze barwy hebanu, obwieszony czerwoną i zieloną biżuterią na piersi, twarzy, ramionach i udach. Membrany wilgoci, także upstrzone klejnotami, opadały mu z ramion, kłębiły się na smukłych odnóżach, gdy pędził po stopniach.

Rydra złapała go za ramię.

— Hej, Lome!

— Kapitan Wong! — Miał wysoki głos i białe, ostre jak szpilki zęby. Odwrócił się do niej, szumiąc swoimi żaglami. Nadstawił szpiczaste uszy. — Co cię tu sprowadza?

— Lome, Mosiądz dziś walczy?

— Chcesz go zobaczyć? Tak jest, pani kapitan, i Srebrny Smok, na razie remis. Hej, szukałem cię na Denebie. I kupiłem twoją książkę. Nie mogę za dużo czytać, ale kupiłem. I nie znalazłem cię. Gdzie byłaś przez sześć miesięcy?

— Na Ziemi, uczyłam na uniwersytecie. Ale znowu lecę.

— Chcesz Mosiądza na pilota? Lecisz do Rozpadliny Specellego?

— Zgadza się.

Lome objął ją czarnym ramieniem i żagiel owinął się wokół niej, połyskując.

— Jakbyś leciała do Mgławicy Cezara, bierzesz Lome’a, zawsze Lome’a. Znam Cezara… — Skrzywił się i potrząsnął głową. — Nikt nie zna tej mgławicy lepiej.

— Jeśli tam polecę, to na pewno. Ale teraz Specelli.

— To Mosiądz będzie dobry. Pracowałaś z nim już?

— Piliśmy razem, jak siedzieliśmy przez tydzień na kwarantannie na planetoidzie w Gwiazdozbiorze Łabędzia. Wyglądało na to, że wie, co mówi.

— Mówi, mówi, mówi — szydził Lome. — Tak, pamiętam cię, kapitan, która gada. Idź i popatrz sobie, jak ten suczy syn walczy. To będziesz wiedzieć, jakim jest pilotem.

— Właśnie po to przyszłam — zwróciła się do celnika, który kulił się przy stalowej poręczy. (Boże, pomyślał, zaraz mnie przedstawi!). Przechyliła jednak tylko głowę i uśmiechnęła się. — Do zobaczenia, Lome, jak wrócę.

— Tak, tak, mówisz tak i mówisz. A potem cię pół roku nie widzę. — Zaśmiał się. Ale podobasz mi się, pani kapitan. Weź mnie kiedyś na drogę Cezara, to ci pokażę.

— Ja lecę, ty lecisz, Lome.

Rzucił jej chytre spojrzenie.

— Leć, leć, jak mówisz. Muszę iść, pani kapitan. Do widzenia. — Ukłonił się i zasalutował. — Pani kapitan Wong. — I znikł.

— Nie powinien się pan go bać — rzekła do celnika Rydra.

— Ale on… — Szukając słowa, zastanowił się, skąd wiedziała. — Skąd on jest, u licha?

— Z Ziemi. Choć przypuszczam, że raczej urodził się na trasie z Arktura na Centaura. Jego matka była Ślimakiem. Ale pewnie i tak kłamie. Lome opowiada różne rzeczy.

— Ta cała dekoracja to skutek kosmetochirurgii?

— Aha. — Rydra ruszyła po schodach.

— Dlaczego, u licha, ludzie robią sobie takie rzeczy? To takie dziwaczne. Dlatego normalni ludzie nie chcą mieć z nimi nic wspólnego.

— Marynarze tatuowali swoje ciała. Poza tym Lome nie ma nic lepszego do roboty. Pewnie od czterdziestu lat nie pracuje jako pilot.

— Nie jest dobrym pilotem? Więc po co ta cała gadka o Mgławicy Cezara?

— Na pewno ją zna. Ale on ma co najmniej sto dwadzieścia lat. Po osiemdziesiątce odruchy słabną i to już koniec kariery pilota. Włóczy się więc od jednego portowego miasta do drugiego, wie, co się ze wszystkimi dzieje, plotkuje i doradza.

Weszli do knajpy po rampie, która zwisała nad głowami pijących przy barze i stolikach jakieś dziesięć metrów pod nimi. Powyżej i z boku unosiła się niczym dym prawie dwudziestometrowa kula oświetlona reflektorami. Rydra oderwała od niej wzrok i zwróciła się do celnika.

— Walka jeszcze się nie zaczęła.

— Więc to tu się… walczy?

— Zgadza się.

— Przecież to chyba nielegalne?

— Ustawa nigdy nie została przegłosowana. Odbyła się debata, a potem sprawa ugrzęzła.

— Och…

Kroczyli między jowialnymi transportowcami, a celnik mrugał. W większości byli to zupełnie normalni ludzie, ale skutki działania kosmetochirurgii u niektórych były tak spektakularne, że nie mógł odwrócić wzroku.

— Nigdy nie byłem w takim miejscu — szepnął. Płazie i gadzie stworzenia śmiały się i kłóciły z gryfami i sfinksami o metalicznej skórze.

— Zostawiacie ubranie? — uśmiechnęła się szatniarka. Jej naga skóra miała kolor zielonej landrynki, olbrzymia fryzura wyglądała na stertę różowej waty. Piersi, pępek i wargi lśniły.

— Raczej nie — odparł szybko celnik.

— To niech pan przynajmniej zdejmie koszulę i buty — rzekła Rydra, ściągając bluzkę. — Ludzie będą się gapić. — Pochyliła się i podała sandały kobiecie po drugiej stronie lady. Zaczęła rozplątywać zwój zamotany w talii, zauważyła jego błagalne spojrzenie, uśmiechnęła się i zamotała go z powrotem.

Ostrożnie zdjął marynarkę, kamizelkę, koszulę i podkoszulek. Już miał zdjąć buty, kiedy ktoś chwycił go za ramię.

— Hej, celnik!

Wyprostował się. Stał przed nim wielki, nagi mężczyzna z grymasem na pobrużdżonej twarzy, przypominającym pęknięcie w przegniłej skórce. Zdobiły go jedynie mechaniczne świecące żuki, które układały się we wzory na jego piersi, ramionach, nogach i dłoniach.

— Słucham?

— Celnik, co tu robisz?

— Ja pana nie zaczepiałem.

— Ja też cię nie zaczepiałem. Celnik, chodź się napić. Ja tylko chcę być miły.

— Dziękuję bardzo, ale raczej…

— Jestem miły. Ty nie jesteś. Jak nie będziesz miły, celnik, to ja też przestanę.

— Ale ja z kimś jestem… — Spojrzał z rozpaczą na Rydrę.

— Chodź. Oboje się napijecie. Ja stawiam. Do licha, serio jestem miły. — Jego druga ręka powędrowała w kierunku ramienia Rydry, ale dziewczyna złapała go za nadgarstek. Rozłożył palce i we wnętrzu dłoni ukazał się wieloskalowy gwiazdometr wszczepiony w rękę. — Nawigator?

Skinął głową. Puściła go, a on opuścił rękę.

— Czemu to akurat dziś jesteś taki miły?

Naćpany mężczyzna potrząsnął głową. Włosy miał splecione nad uchem w gruby czarny warkocz.

— Jestem miły dla celników. Podobacie mi się.

— Dzięki. To postaw nam tego drinka i my ci też postawimy.

Skinął ciężko głową, a jego zielone oczy zwęziły się. Sięgnął między piersi Rydry i dotknął złotego dysku, który nosiła na zawieszonym na szyi łańcuszku.

— Kapitan Wong?

Skinęła głową.

— Z tobą to lepiej nie zaczynać. — Zaśmiał się. — No, pani kapitan, postawię pani i celnikowi coś, co was rozweseli.

Ruszyli przez tłum w stronę baru.

Coś, co było zielone i w bardziej eleganckich przybytkach podawane w szklankach, tu serwowano w kubkach.

— Na kogo stawiacie w walce Mosiądz — Smok? Bo jak powiecie, że na Smoka, rzucę wam tym w twarz. Oczywiście żartuję, pani kapitan.

— Nie obstawiam. — rzekła Rydra. — Szukam. Znasz Mosiądza?

— Robiłem za nawigatora przy jego ostatnim locie. Wróciliśmy tydzień temu.

— I chcesz obstawiać z tego samego powodu, z którego on walczy?

— Można tak powiedzieć.

Celnik podrapał się po obojczyku. Wyglądał na skonsternowanego.

— Przy ostatnim locie Mosiądz nawalił — wyjaśniła Rydra. — Załoga nie ma pracy. Mosiądz dziś robi za eksponat. — Zwróciła się do nawigatora. — Jacyś kapitanowie będą go obstawiać?

Dotknął językiem górnej wargi, zmrużył jedno oko i opuścił głowę. Wzruszył ramionami.

— Tylko na mnie się nadziałeś?

Skinięcie, duży łyk.

— Jak się nazywasz?

— Calli, Drugi Nawigator.

— Gdzie są Pierwszy i Trzeci?

— Trzeci jest gdzieś tam, pije. Pierwszym była słodka dziewczynka, nazywała się Cathy O’Higgins. Nie żyje. — Dokończył drinka i sięgnął po kolejnego.

— Ja stawiam — rzekła Rydra. — Co się z nią stało?

— Wpadła na Najeźdźców. Zostałem tylko ja, Mosiądz i Trzeci. I nasze Oko. Straciliśmy cały pluton. Naszego Ślimaka. Kurewsko dobrego Ślimaka. To był kiepski rejs, pani kapitan. Oko sfiksował bez Ucha i Nosa. Byli razem przez dziesięć lat. Ron, Cathy i ja — byliśmy trójką tylko parę miesięcy. Ale i tak… — Potrząsnął głową. — Kiepsko.

— Ściągnij Trzeciego — powiedziała Rydra.

— Po co?

— Szukam pełnej załogi.

Calli zmarszczył czoło.

— Nie mamy już Pierwszego.

— Zamierzasz tu siedzieć wieczność i rozczulać się nad sobą? Idź do Kostnicy.

Calli mruknął coś.

— Chcecie zobaczyć mojego Trzeciego, chodźcie.

Rydra wzruszyła ramionami na zgodę, a celnik ruszył za nimi.

— Hej, głupku, obróć się.

Dzieciak, który obrócił się na barowym stołku, miał może dziewiętnaście lat. Celnikowi przyszło do głowy warknięcie metalowych krat. Calli był wielkim, przyjemnym człowiekiem…

— Pani kapitan Wong, to jest Ron, najlepszy Trzeci pochodzący z Układu Słonecznego.

… ale Ron był mały, chudy, zbudowany w jakiś nieprzyjemnie umięśniony sposób; mięśnie piersiowe jak żłobione metalowe płyty pod woskowatą skórą; brzuch jak żebrowate rury, ramiona jak plecione kable. Nawet mięśnie twarzy opierały się na tylnej części szczęki i wcinały w oddzielone kolumny szyi. Był niechlujnym świńskim blondynem o szafirowych oczach, ale jedyny widoczny dowód na poddanie się operacji kosmetochirurgicznej stanowiła wielka czerwona róża rosnąca na ramieniu. Rzucił im szybki uśmiech i dotknął czoła palcem, udając, że salutuje. Guzkowate paznokcie wyglądały jak węzły z białej liny.

— Kapitan Wong szuka załogi.

Ron uniósł się na stołku, odchylił głowę do tyłu; wszystkie mięśnie jego ciała poruszały się jak węże w mleku.

Celnik zobaczył, jak Rydra otwiera szeroko oczy, ale nie rozumiał tej reakcji, więc zignorował ją.

— Nie mamy Pierwszego — rzucił Ron. Jego uśmiech był zarazem szybki i smutny.

— A gdybym znalazła wam Pierwszego?

Nawigatorzy wymienili spojrzenia.

Calli odwrócił się w stronę Rydry i potarł nos kciukiem.

— Wie pani, ale w Trójce…

Lewa ręka Rydry złapała jego prawą.

— Trójka, rozumiem. Oczywiście będziecie mogli zgodzić się na mój wybór lub nie.

— Cóż, to bardzo trudne, by ktoś inny…

— To niemożliwe. Ale wybór należy do was. Ja tylko podpowiadam. I moje podpowiedzi są dobre. Co wy na to?

Kciuk Callego przemieścił się od nosa do ucha. Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Nie dostaniemy lepszej oferty.

Rydra spojrzała na Rona.

Dzieciak oparł nogę o barowy stołek, objął dłonią kolano i spojrzał na swoją rzepkę.

— My na to, że zobaczymy, kogo wybierzesz.

Skinęła głową.

— Zgoda.

— Nie ma za dużo zleceń dla niekompletnych Trójek. — Calli położył dłoń na ramieniu Rona.

— Tak, ale…

Rydra uniosła wzrok.

— Obejrzyjmy walkę.

Siedzący wzdłuż lady ludzie podnosili głowy. Klienci usadowieni przy stołach rozkładali siedzenia foteli.

Kubek Callego stuknął o ladę, a Ron oparł obie stopy na stołku i przysiadł na barze.

— Na co oni patrzą? — spytał celnik. — Gdzie wszyscy…?

Rydra położyła mu rękę na karku i zrobiła coś takiego, że równocześnie zaśmiał się i obrócił głowę. A potem wziął głęboki oddech i wypuścił wolno powietrze.

Dymna nieważka kula, unosząca się w przestrzeni, rozbłysła kolorowym światłem. W sali zrobiło się ciemno. Światło reflektorów o mocy tysięcy watów padło na plastikową powierzchnię i zabłysło na twarzach zgromadzonych poniżej, a dym w jaskrawej kuli znikał.

— Co to ma być? — spytał celnik. — Czy to tam walczą?

Rydra przesunęła ręką po ustach, a on o mało nie zadławił się językiem, ale umilkł.

I oto Srebrny Smok, bije skrzydłami w dymie; srebrne pióra jak zderzające się ostrza, podskakujące łuski na ogromnych pośladkach. Rozciąga trzymetrowe ciało i wije się w polu antygrawitacyjnym. Zielone wargi wygięte w przebiegłym uśmiechu, srebrne powieki mrugają nad zielonymi tęczówkami.

— To kobieta! — wysapał celnik.

Po publiczności przetoczył się pełen aprobaty szum: pstrykanie palcami.

Dym wpłynął do kuli.

— To nasz Mosiądz! — wyszeptał Calli.

Mosiądz ziewnął i potrząsnął głową, ostre zęby barwy kości słoniowej lśniły od śliny, mięśnie wybrzuszały się na dłoniach i ramionach; z żółtych pluszowych łap wysuwały się mosiężne pazury. Powyżej widać było prężące się mięśnie brzucha. Kolczasty ogon walił o ścianę kuli. Jego grzywa, przycięta, by trudniej było ją złapać, błyszczała jak woda.

Calli złapał celnika za ramię.

— Pstrykaj palcami, chłopie! To nasz Mosiądz!

Celnik, który nigdy nie był w stanie tego zrobić, o mało nie połamał sobie palców.

Kula rozjarzyła się na czerwono. Dwóch pilotów zwróciło się do siebie, oddalając się na odległość średnicy kuli. Zapadła cisza. Celnik oderwał wzrok od sufitu i rozejrzał się po otaczających go ludziach. Wszyscy inni patrzyli w górę. Nawigator Trzeci zwinął się na barowym stołku w pozycji płodu. Rydra także opuściła wzrok i patrzyła na splątane, smukłe ramiona i uda chłopca z różą na ramieniu.

Ponad nimi przeciwnicy prężyli muskuły i przeciągali się, unosząc się w powietrzu. Nagły ruch Smoka. Mosiądz cofnął się, po czym skoczył ze ściany.

Celnik chwycił się czegoś.

Dwie formy uderzyły o siebie, sczepiły się, uderzyły o ścianę i odbiły się od niej. Ludzie zaczęli tupać. Ramię sięgnęło po ramię, noga owinęła się wokół nogi, Mosiądz zawirował, uwolnił się i poleciał w stronę górnej ściany areny. Potrząsając głową, odbił w prawo. Poniżej czujny Smok wił się i wyginał; ze zniecierpliwienia aż drżały mu skrzydła. Mosiądz oderwał się od sufitu, opadł gwałtownie i chwycił Smoka zadnimi łapami. Smoczyca cofnęła się, młócąc powietrze skrzydłami. Zęby jak ostrza zwarły się i chybiły.

— Co oni próbują zrobić? — spytał szeptem celnik. — Skąd mam wiedzieć, kto wygrywa? — Znów spojrzał w dół: trzymał się ramienia Callego.

— Kiedy jedno rzuci drugie o ścianę i dotknie drugiej ściany tylko jedną kończyną przy rykoszecie — wyjaśnił Calli, nie patrząc w dół. — To jest rzut.

Srebrny Smok szarpnął się, jakby uwolniła się masa srebrnego metalu, a Mosiądz odskoczył i rozpłaszczył się o kulę. Gdy smoczyca unosiła się w powietrzu, próbując przejąć uderzenie na tylną nogę, straciła równowagę i dotknęła ściany także drugą.

Publiczność wstrzymała oddech i zaczęła pstrykać zachęcająco palcami. Mosiądz odzyskał równowagę, podskoczył, pchnął ją na ścianę, ale odbił się za mocno i także oparł na trzech kończynach.

Znów starcie w środku kuli. Smok warknął, wyprostował się, potrząsnął łuskami. Mosiądz rozzłościł się, rozejrzał, oczami jak małe złote monety w cieniu, rzucił się do tyłu, dygocząc, a potem skoczył do przodu.

Srebrny Smok zawirował pod jego ramieniem, trafił w kulę. Rozejrzał się, jakby próbował wejść na ścianę. Mosiądz odbił się lekko, oparł na jednej łapie, a następnie odepchnął.

Kula zajarzyła się zielenią, a Calli postukał o bar.

— Patrz, załatwi tę tandetną dziwkę!

Wijące się kończyny przeplatały się, szpon uderzał o szpon, aż ramiona zesztywniały i oderwały się od siebie. Dwa kolejne rzuty, na jedną i druga stronę, po czym Srebrny Smok rzucił się głową naprzód na pierś Mosiądza, cisnął go do tyłu i oparł się na samym ogonie. Tłum w dole tupał.

— To faul! — wrzasnął Calli, strząsając rękę celnika. — Do licha, to faul! — Kula zabłysła jednak zielenią, przyznając punkt Srebrnemu Smokowi.

Bez entuzjazmu wirowali wokół siebie w kuli. Smok dwukrotnie markował cios, a Mosiądz próbował odbić go pazurami lub wciągał brzuch.

— Dlaczego ona nie przestanie? — Dopytywał się Calli. — Zamęczy go na śmierć! Powinni się sczepić i walczyć!

Jakby w odpowiedzi, Mosiądz szarpnął się, próbował rąbnąć ją w ramię; coś, co mogło być idealnym rzutem, nie udało się, bo Smok złapał go za rękę, a on odleciał, uderzając niezgrabnie o plastik.

— Ona nie może tak robić! — Tym razem odezwał się celnik. — Czy to dozwolone? Chyba nie wolno… — Ugryzł się w język, gdyż Mosiądz szarpnął się do tyłu, oderwał smoczycę od ściany, cisnął nią między własnymi nogami o plastik, po czym odbił się przedramieniem i poleciał do środka, prężąc muskuły przed tłumem.

— Jest! — wrzasnął Calli. — Dwa z trzech!

Kula znów rozbłysła na zielono. Pstrykający zaczęli klaskać.

— Czy on wygrał? — dopytywał się celnik. — Wygrał?

— Słuchaj! Oczywiście, że wygrał! Hej, chodźmy do niego. No dalej, pani kapitan!

Rydra już zaczęła przebijać się przez tłum. Ron ruszył z nią, a Calli, wlokąc celnika za sobą, podążył za nimi. Pokonali serię wyłożonych czarnymi płytami schodów i znaleźli się w pomieszczeniu z kanapami, gdzie grupa ludzi otaczała Kondora, wielkie czerwono-złote stworzenie, które miało walczyć z Hebanem czekającym samotnie w kącie. Drzwi na arenę otworzyły się i wpadł spocony Mosiądz.

— Hej! — zawołał Calli — Chłopie, to było świetne! A tu mamy panią kapitan, która chce z tobą gadać.

Mosiądz wyprostował się i opadł na cztery nogi. Z jego piersi wydobywał się niski pomruk. Potrząsnął grzywą i w złotych oczach pojawiło się zrozumienie.

— ‘ani ka’itan Wong! — Jego usta, rozciągnięte z powodu chirurgicznie wszczepionych kłów, radziły sobie wyłącznie z dźwięcznymi spółgłoskami wybuchowymi. — Jak mi dziś ’oszło?

— Wystarczająco dobrze, żebym chciała cię zatrudnić jako pilota na misję do Rozpadliny Specellego. — Podrapała go w żółtą plamkę za uchem. — Jakiś czas temu powiedziałeś, że chętnie pokazałbyś mi, co potrafisz.

— Taaa — Mosiądz skinął głową. — ’rzez chwilę myślałem, że śnię. — Zdjął przepaskę biodrową i zaczął wycierać kark i ramiona zwiniętym ręcznikiem, po czym dostrzegł zdumione spojrzenie celnika. — To tylko kosmetochirurgia. — I wycierał się dalej.

— Daj mu psychoocenę — rzekła Rydra — i dostaniesz zatwierdzenie.

— Czy to znaczy, że jutro lecimy, ani ka’itan?

— O świcie.

Z sakiewki przy pasku Mosiądz wyciągnął cienką metalową kartę.

— ‘roszę bardzo, ’anie celniku.

Celnik przyjrzał się runicznym oznaczeniom. Na metalowej płytce, którą wyjął z tylnej kieszeni, odnotował zmianę indeksu stabilności, ale uznał, że ujmie to później, w podsumowaniu. Praktyka podpowiadała mu, że wskaźnik plasuje się znacznie powyżej akceptowalnego.

— Panno Wong, to znaczy, pani kapitan Wong, a co z ich kartami? — Zwrócił się do Callego i Rona.

Ron dotknął karku i podrapał się w łopatkę.

— O nas proszę się nie martwić, dopóki nie znajdziemy Pierwszego Nawigatora. — Na jego młodej twarzy o ostrych rysach malowała się agresja.

— Sprawdzimy ich później — rzekła Rydra. — Musimy najpierw znaleźć innych ludzi.

— To ma być cała załoga? — spytał Mosiądz.

Rydra pokiwała głową.

— A co z tym Okiem, które z wami wróciło?

Mosiądz potrząsnął głową.

— Stracił Ucho i Nos. To była na’rawdę bliska Trójka, ani ka’itan. Wytrzymał może ’rzez sześć godzin, zanim wrócił do Kostnicy.

— Rozumiem. A możesz mi kogoś polecić?

— Nikogo szczególnego. Trzeba by się ’owłóczyć ’o Sektorze Bezcielesnych i zobaczyć, co się zjawi.

— Jeśli mamy mieć załogę do rana, to lepiej bierzmy się do roboty — mruknął Calli.

— Ruszamy — rzekła Rydra.

Podeszli do stóp rampy.

— Sektor Bezcielesnych? — spytał celnik.

— O co chodzi? — Rydra trzymała się z tyłu grupy.

— Po prostu… nie podoba mi się ten pomysł.

Rydra zaśmiała się.

— Bo to zmarli? Nie zrobią panu krzywdy.

— Poza tym przebywanie osób cielesnych w Sektorze Bezcielesnych jest nielegalne.

— W niektórych miejscach — poprawiła go Rydra, a pozostali roześmiali się. — Będziemy się trzymali z dala od nielegalnych obszarów. W miarę możliwości.

— Chcą państwo ubrania z powrotem? — spytała szatniarka.

Ludzie podchodzili, by pogratulować Mosiądzowi, poklepywali go z aprobatą po udach i pstrykali palcami. Owinął sobie pelerynę konturową wokół głowy. Opadła mu na ramiona, objęła kark, okręciła się wokół ramion i grubych pośladków. Mosiądz pomachał do tłumu i ruszył rampą w górę.

— Naprawdę potrafi pani ocenić pilota, obserwując go podczas zapasów? — zwrócił się do Rydry celnik.

Skinęła głową.

— Na statku układ nerwowy pilota jest podłączony bezpośrednio do sterów. Całe przejście w hiperstazie wymaga dosłownego zmagania się ze zmianami stazy. Można go ocenić, patrząc na jego odruchy, jego zdolność do opanowania sztucznego ciała. Doświadczony transportowiec może dokładnie określić, jak będzie pracował z prądami hiperstazy.

— Oczywiście, słyszałem o tym. Ale po raz pierwszy widzę coś takiego na własne oczy. To… niesamowite.

— Prawda?

Dotarli do szczytu rampy i znów kula rozbłysła światłem. Heban i Kondor zaczęli taniec.


Na chodniku Mosiądz opadł na cztery nogi i zaczął maszerować u boku Rydry.

— A co ze Ślimakiem i ’lutonem?

Pluton składał się z dwunastu osób, które wykonywały wszystkie prace mechaniczne na statku. Do takich prostych prac wystarczały bardzo młode osobniki, więc zwykle potrzebna była niańka; nazywano ją Ślimakiem.

— Chcę znaleźć pluton na jedną podróż, jeśli tylko się uda.

— Dlaczego mają być tacy młodzi?

— Chcę ich wyszkolić po swojemu. Starsze grupy miewają swoje nawyki.

— Z gru’ą na jedną ’odróż mogą być straszne kło’oty. Dyscy’lina. I może też być niewydajna. Tak słyszałem. Nigdy w takiej nie byłem.

— Dopóki nie będzie tam skończonych świrów, nie obchodzi mnie to. Poza tym muszę mieć ją teraz, więc chcę ją sama znaleźć do rana zamiast składać zamówienie w Marynarce.

Mosiądz skinął głową.

— Nie składałaś jeszcze?

— Chciałam najpierw sprawdzić, co z pilotem, i zapytać, czy masz jakieś preferencje.

Mijali budkę telefoniczną, przyczepioną do latarni na rogu. Rydra zanurkowała pod plastikową osłoną. Chwilę później mówiła:

— … pluton na lot do Rozpadliny Specellego, wylot jutro rano. Wiem, że zostało mało czasu, ale nie potrzebuję jakiejś szczególnej grupy. Taka na jedną podróż wystarczy. — Wyjrzała spod osłony i spojrzała na nich. — Doskonale. Zadzwonię później, żeby wysłać ich psychoindeksy do zatwierdzenia przez celników. Tak, jest ze mną celnik. Dziękuję.

Wynurzyła się spod osłony.

— Najbliższa droga do Sektora Bezcielesnych prowadzi tędy.

Puste ulice zwężały się, wiły jedna przez drugą. Pojawiła się betonowa płaszczyzna, z której sterczały metalowe wieżyczki. Między nimi rozciągała się plątanina skrzyżowanych drutów. Pylony z błękitnego światła rzucały półcienie.

— Czy to jest…? — zaczął celnik i umilkł. Maszerowali coraz wolniej. Na tle ciemności między wieżami wykwitło czerwone światło.

— Co…?

— To tylko transfer. Robią tak przez cała noc — wyjaśnił Calli. Z lewej strony rozbłysło zielone światło.

— Transfer?

— To szybka wymiana energii spowodowana przemieszczaniem stanów bezcielesnych — podsunął gładko Drugi Nawigator.

— Ale nadal nie…

Przemieszczali się teraz między pylonami; migotania połączyły się. Srebro przesycone ognistą czerwienią zalśniło w industrialnym smogu. Uformowały się trzy postacie: kobiece szkielety z cekinów błysnęły, patrząc na nich pustymi oczami.

Kocięta drapały celnika po plecach, podpory pylonów połyskiwały za widmowymi brzuchami.

— Twarze — szepnął. — Kiedy tylko odwrócisz wzrok, nie pamiętasz, jak wyglądali. Kiedy na nich spojrzysz, wyglądają jak ludzie, ale kiedy tyko się odwrócisz… — Wstrzymał oddech, gdy mijał ich kolejny. — Nie pamiętasz…! — Śledził ich wzrokiem. — Martwi? — Potrząsnął głową. — Wiecie, zatwierdzam psychoindeksy transportowców, cielesnych i bezcielesnych, już od dziesięciu lat. I nigdy jeszcze nie byłem tak blisko bezcielesnej duszy. Och, widziałem zdjęcia, czasem mijałem jakąś mniej fantastyczną na ulicy. Ale to…

— Na statku transportowym są pewne prace — głos Callego był ociężały od alkoholu, jak mięśnie na jego ramionach — których nie da się przydzielić nikomu żywemu.

— Wiem, wiem — odparł celnik. — Więc korzysta się ze zmarłych.

— Zgadza się — przytaknął Calli. — Jak Oko, Ucho czy Nos. Żywy człowiek, który musiałby skanować wszystko, co się dzieje na częstotliwościach w hiperstazie, szybko by zwariował albo umarł.

— Znam teorię — odparł ostrym tonem celnik.

Calli nagle złapał go za kark i przyciągnął jego twarz do swojej, upstrzonej bliznami.

— Niczego nie znasz. — Mówił takim samym tonem jak podczas pierwszej wymiany zdań w knajpie. — Ukrywasz się w swojej klatce dla celników, ukrytej w bezpiecznej grawitacji Ziemi, a Ziemię trzyma mocno Słońce, Słońce pędzi w stronę Wegi, wszystko w przewidywalnym przypływie tego ramienia galaktyki. — Machnął w stronę świecącej nad mniej jasnymi partiami miasta Drogi Mlecznej. — I nigdy się nie uwolnisz! — Nagle odepchnął od siebie głowę rudzielca w okularach. — Ech! Nie masz mi nic do powiedzenia!

Pogrążony w żalu nawigator szarpnął linkę rozpiętą między podporą a betonem. Brzdąknęła. Niska nuta uwolniła w gardle celnika coś, co dotarło do jego ust i sprawiło, że poczuł metaliczny smak wściekłości.

Chciał splunąć, ale miedziane oczy Rydry Wong znalazły się nagle tak blisko jego twarzy jak przed chwilą to nieprzyjazne, pełne blizn oblicze.

— Był częścią Trójki — powiedziała, a jej słowa były gładkie, spokojne; patrzyła mu prosto w oczy. — Bliskiego, kruchego, emocjonalnego i seksualnego związku z dwojgiem innych ludzi. I jedna z tych osób niedawno zmarła.

Brzmienie jej tonu wygasiło większość wściekłości celnika, ale wymknęła mu się jedna drzazga:

— Zboczeńcy!

Ron przechylił głowę, a w napięciu jego mięśni widać było smutek i jednocześnie zdumienie.

— Na statku transportowym są pewne prace — rzekł, jakby powtarzał po Callim — których nie da się przydzielić tylko dwóm osobom. Są zbyt skomplikowane.

— Wiem — odparł celnik i pomyślał: temu chłopcu też sprawiłem przykrość. Calli oparł się o dźwigar. W gardle celnika znów coś rosło.

— Chce pan coś powiedzieć — odezwała się Rydra.

Zaskoczenie tym, że wie, sparaliżowało mu usta. Przeniósł wzrok z Callego na Rona i z powrotem.

— Bardzo mi przykro.

Calli uniósł brwi, opuścił je, znieruchomiał.

— Mnie też przykro.

Mosiądz cofnął się.

— Jakieś ćwierć mili stąd, w średnich stanach energetycznych, jest zgromadzenie transferowe. ’owinno ’rzyciągnąć takie Oczy, Uszy i Nosy, jakich szukamy na lot do Roz’adliny S’ecellego. — Uśmiechnął się do celnika przez swoje kły. — To jeden z twoich nielegalnych obszarów. Liczba halucynacji rośnie, a niektóre kor’oracyjne ego nie są w stanie tego znieść. Ale dla większości normalnych ludzi to nie ’roblem.

— Jeśli to coś nielegalnego, lepiej poczekam — rzekł celnik. — Możecie tu wrócić i mnie zabrać. Wtedy zatwierdzę ich indeksy.

Rydra skinęła głową. Calli otoczył ramieniem talię trzymetrowego pilota, a drugim objął Rona.

— Ruszamy, pani kapitan, jeśli mamy mieć załogę do rana.

— Jeśli nie znajdziemy w ciągu godziny, i tak wrócimy.

Celnik patrzył, jak maszerują między smukłymi wieżyczkami.

4.

Wspomnienie poszarpanych brzegów i kolor ziemi wdzierającej się do czystego jeziora; takiego koloru były jej oczy. Mrugała nimi i mówiła do niego.

— Celnikiem, proszę pani.

Zaskoczyła go jej cięta odpowiedź, na początku poczuł się urażony, ale potem go to rozbawiło.

— Jakieś dziesięć lat. A od jak dawna pani jest bezcielesna?

Podeszła bliżej, a jej włosy wydzielały zapach, który coś mu przypominał. Jej ostre, przejrzyste rysy też. Znów coś powiedziała, rozbawiła go.

— Tak, to jest dla mnie zupełnie nowe. Czy ta cała mglistość, która otacza wszystko, co się wydarza, też panią intryguje?

I znów nadeszła odpowiedź, przekonująca i dowcipna.

— Tak, istotnie — uśmiechnął się. — Dla pani pewnie taka nie jest.

Udzieliła mu się jej swoboda; albo to ona swawolnie sięgnęła po jego dłoń, albo on zaskoczył samego siebie, ujmując jej rękę; zjawa pod jego palcami była rzeczywista, miała gładką skórę.

— Jest pani tak bezpośrednia. To znaczy, nie jestem przyzwyczajony do tego, żeby młode kobiety tak po prostu podchodziły do mnie i… tak się zachowywały.

Jej urokliwa logika znów wszystko wyjaśniła, poczuł, że jest blisko, coraz bliżej, a jej przekomarzania były jak muzyka, jak wyjęta z niej fraza.

— Cóż, no tak, pani jest bezcielesna, więc to nie ma znaczenia. Ale…

Przerwała mu słówkiem, pocałunkiem, grymasem czy uśmiechem, wysyłając w jego kierunku już nie humor, ale klarowne zdumienie, strach, podniecenie, a dotyk jej kształtów był czymś zupełnie nowym. Walczył, by to zapamiętać, wzorce dotyku bladły w pamięci razem z dotykiem. Odchodziła. Śmiała się, jakby, jak gdyby, jak. Stał, tracąc jej śmiech, zastąpiony wirującym zdumieniem na falach zanikającej świadomości…

5.

— Dobra wiadomość! — zawołał Mosiądz, gdy wrócili. — Znaleźliśmy, kogo szukaliśmy.

— Załoga się schodzi — skomentował Calli.

Rydra podała mu trzy karty indeksowe.

— Zgłoszą się do bezcielesnych statku za dwie godziny… — Co się stało?

Danil D. Appleby sięgnął po karty.

— Ja… ona… — I nie był w stanie powiedzieć nic więcej.

— Kto? — zapytała Rydra.

Troska na jej twarzy odpędzała nawet te resztki wspomnień, a jemu się to nie podobało, te wspomnienia.

Calli zaśmiał się.

— Sukub! Sukub go dorwał, jak nas nie było!

— Tak! — To Mosiądz. — ’atrzcie na niego.

Ron też się zaśmiał.

— To była kobieta… Tak mi się wydaje. Pamiętam, co mówiłem…

— Ile od ’ana wzięła?

— Wzięła?

— On chyba nie wie — wtrącił Ron.

Calli uśmiechnął się do Trzeciego Nawigatora, a potem do celnika.

— Niech pan zajrzy do portfela.

— Co?

— Niech pan zajrzy.

Z niedowierzaniem sięgnął po portfel. Metaliczne pudełko rozłożyło mu się w dłoniach.

— Dziesięć… dwadzieścia… Ale miałem pięćdziesiąt, jak wychodziliśmy z knajpy!

Calli klepnął się po udach ze śmiechem. Podskoczył i objął celnika.

— Jak się to panu jeszcze parę razy zdarzy, to zostanie pan transportowcem.

— Ale ona… ja… — Pustka skradzionych wspomnień była równie rzeczywista jak utrata miłości. Splądrowany portfel wydawał się czymś banalnym. Łzy napłynęły mu do oczu. — Ale ona była… — Zmieszanie sprawiło, że nie dokończył zdania.

— Jaka ona była, przyjacielu? — spytał Calli.

— Ona… była. — W tym tkwiła cała pustka.

— ‘o odcieleśnieniu można brać za to ’ieniądze — powiedział Mosiądz. — A oni ’róbują dość ’odejrzanych metod. Wstyd ’rzyznać, ile razy mnie się to zdarzyło.

— Zostawiła panu wystarczająco dużo na powrót do domu — wtrąciła Rydra. — Oddam panu resztę.

— Nie, ja…

— Ejże, pani kapitan. Zapłacił i dostał to, za co zapłacił, tak, panie celnik?

Dusząc w sobie wstyd, potaknął.

— W takim razie… proszę o sprawdzenie tych ocen — rzekła Rydra. — Musimy jeszcze znaleźć Ślimaka i Pierwszego Nawigatora.

Rydra znalazła budkę telefoniczną i zadzwoniła do Marynarki. Tak, pluton jest gotowy. Mają też polecanego Ślimaka.

— Doskonale — rzekła i przekazała słuchawkę celnikowi. Ten wziął psychoindeksy od urzędnika i włączył je do ostatecznej integracji z kartami Oka, Ucha i Nosa, które dała mu Rydra. Ślimak wyglądał wyjątkowo obiecująco. — To chyba utalentowany koordynator — podsunął celnik.

— Nie ma czegoś takiego jak za dobry Ślimak. Zwłaszcza dla nowego ’lutonu. — Mosiądz potrząsnął grzywą. — Musi utrzymać dzieciaki w ryzach.

— Ten powinien wystarczyć. Najwyższy indeks zgodności, jaki od dawna widziałem.

— A jak z wrogością? — spytał Calli. — Do diabła ze zgodnością! Może przywalić solidnego kopa, jak będzie trzeba?

Celnik wzruszył ramionami.

— Waży ponad sto dwadzieścia kilo i ma tylko metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Widzieliście kiedyś otyłą osobę, która nie byłaby podła jak szczur?

— Doskonale! — zaśmiał się Calli.

— A dokąd ’ójdziemy, żeby o’atrzyć ranę? — zwrócił się Mosiądz do Rydry.

Uniosła brwi w pytającym geście.

— Znaleźć ’ierwszego Nawigatora — wyjaśnił.

— Do Kostnicy.

Ron skrzywił się. Calli wyglądał na zaskoczonego. Świecące żuki zebrały się wokół jego szyi, a potem rozproszyły po piersi.

— Wiesz, że Pierwszy Nawigator musi być dziewczyną, która…

— Będzie — odparła Rydra.

Opuścili Sektor Bezcielesnych i pojechali kolejką przez splątane ruiny Miasta Transportu na skraj kosmodromu. Czerń za oknami przecinały błękitne światła sygnałowe. Statki wznosiły się na białych słupach ognia, które z tej odległości wyglądały na błękitne, aż wreszcie stawały się krwistymi gwiazdami na rdzawym niebie.

Przez pierwsze dwadzieścia minut żartowali, przekrzykując szum pędzącej po szynie kolejki. Fluorescencyjny sufit oświetlał ich twarze i kolana zielonkawym blaskiem. Celnik patrzył, jak jedno po drugim milkną, gdy inercja boczna przeszła w przednią. Nie odzywał się, próbując przypomnieć sobie jej twarz, jej słowa, jej kształt. Ale uciekały od niego, jak uwaga, którą koniecznie chcesz wygłosić, ale umyka ci z głowy, gdy tylko zaczniesz mówić, a w ustach czujesz pustkę, zaginionego posłańca miłości.


Gdy wyszli na peron stacji Thule, poczuli ciepły wiatr ze wschodu. Chmury rozpierzchły się pod księżycem barwy kości słoniowej. Żwir i granit srebrzyły poszarpane brzegi. Dalej była czerwona mgła miasta. Przed nimi, w rzednącym mroku, wznosiła się czarna Kostnica.

Ruszyli po schodach i przeszli w milczeniu przez kamienny park. Ogród z wody i skał był upiorny i pusty. Nie rosło tu nic.

W ciemności przy drzwiach widać było tylko sztaby poplamionego metalu. Brak światła zewnętrznego.

— Jak się dostaniemy do środka? — spytał celnik, gdy wspinali się po wąskich schodach.

Rydra zdjęła z szyi kapitański wisiorek i położyła go na małym dysku. Coś zaszumiało, światło rozcięło wejście i drzwi odsunęły się. Weszła do środka, a pozostali kroczyli za nią.

Calli popatrzył na metaliczne pudła w górze.

— Wiecie, że jest tu wystarczająco dużo transportowego mielonego mięsa, żeby obsłużyć setki gwiazd razem z planetami.

— Także celników — powiedział celnik.

— Czy ktokolwiek zadaje sobie trud wzywania z powrotem celnika, który uda się na spoczynek? — spytał Ron z niewinną błyskotliwością.

— Ciekawe po co — rzekł Calli.

— Bywały takie przypadki — odpadł sucho celnik. — Czasami.

— O wiele rzadziej niż w przypadku transportowców — odezwała się Rydra. — Jak dotąd praca celników związana z przemieszczaniem statków od gwiazdy do gwiazdy to nauka. Praca transportowców manewrujących na poziomach hiperstazy to sztuka. Za kilkaset lat może obie będą nauką. Doskonale. Ale dziś ktoś, kto dobrze opanował reguły sztuki, jest nieco rzadszy niż ktoś, kto opanował naukę. Poza tym wiąże się z tym pewna tradycja. Ludzie Transportu umierają i są wzywani z powrotem, pracują z martwymi i żywymi. Celnikom nadal trudno to zaakceptować. Tędy do Samobójców.

Opuścili główny hall i ruszyli oznakowanym korytarzem, który piął się do komór magazynowych. Wynurzyli się na platformie w dyskretnie oświetlonym pomieszczeniu, obstawionym na wysokość setek metrów szklanymi skrzyniami i wypełnionym platformami i drabinami niczym jaskinia pająka. W trumnach, za pokrytym szronem szkłem, widać było sztywne kształty.

— To, czego w tym wszystkim nie rozumiem — szepnął celnik — to całe to wzywanie. Czy ktoś, kto umrze, może znowu stać się cielesny? Ma pani rację, pani kapitan, celnicy uważają rozmawianie o tym za nieuprzejme.

— Każdy samobójca, który odcieleśni się za pomocą regularnych kanałów Kostnicy, może zostać wezwany z powrotem. Ale w przypadku gwałtownej śmierci, kiedy Kostnica jedynie otrzymuje ciało po fakcie, albo zużytego staruszka, czyli tego, co większość z nas czeka gdzieś po przeżyciu stu pięćdziesięciu lat, jesteś martwy na zawsze; choć tu, jeśli umrzesz za pośrednictwem oficjalnych kanałów, wzorzec twojego mózgu zostanie zarejestrowany, a zdolność myślenia zapisana, gdyby ktoś jej potrzebował, lecz twoja świadomość odejdzie tam, dokąd odchodzą świadomości.

Za nimi czterometrowy kryształ rozjarzył się jak różowy kwarc.

— Ron — rzekła Rydra. — Nie, Ron i Calli.

Nawigatorzy zatrzymali się, zaskoczeni.

— Znacie jakiegoś Pierwszego Nawigatora, który ostatnio popełnił samobójstwo, a który waszym zdaniem…

Rydra potrząsnęła głową. Przesunęła dłoń przy kryształowym wypełnieniu. Na wklęsłym ekranie u podstawy rozbłysły słowa. Jej palce znieruchomiały. — Drugi Nawigator… — Obróciła dłoń. — Pierwszy Nawigator… — Zatrzymała się i skierowała dłoń w innym kierunku. — Mężczyzna, mężczyzna, mężczyzna, kobieta. Calli, Ron, powiedzcie coś.

— Co? O czym?

— O was samych, o tym, czego chcecie.

Rydra patrzyła to na ekran, to na mężczyznę i chłopca obok niej.

— Hm, że jak? — Calli podrapał się w głowę.

— Ładna — powiedział Ron. — Ma być ładna.

Pochylił się. W jego błękitnych oczach płonęło intensywne światło.

— Och, tak — rzekł Calli. — Ale to nie może być słodka, pulchna irlandzka dziewczynka z czarnymi włosami i oczami jak agaty, i piegami, które wychodzą po czterech dniach na słońcu. Nie może ani trochę seplenić, co przyprawia nas o dreszcze, nawet jeśli wykonuje obliczenia szybciej i dokładniej niż komputer. Przyprawia cię o dreszcze, kiedy trzyma ci głowę na kolanach i mówi, co chciałaby czuć…

— Calli! — To Ron.

I wielki mężczyzna zamilkł z pięścią przyciśniętą do brzucha, ciężko dysząc.

Rydra patrzyła, trzymając rękę o kilka centymetrów nad powierzchnią kryształu. Pojawiały się na nim i znikały nazwiska.

— Ale ładna — powtórzył Ron. — I ma lubić sporty, żeby uprawiać z nami zapasy, kiedy będziemy na planecie. Cathy nie była sportsmenką. Rozumiesz, zawsze myślałem, że byłoby lepiej, gdyby była, przynajmniej dla mnie. Lepiej mi się rozmawia z ludźmi, z którymi mogę się siłować. A tak serio, to miałem na myśli pracę. I żeby myślała tak szybko jak Cathy. Tylko że…

Dłoń Rydry opadła, po czym skoczyła w lewo.

— Tylko że — wtrącił Calli, zdejmując rękę z brzucha i oddychając głęboko — to musi być cała osoba, nowa osoba, nie ktoś, kto w połowie jest tym, co pamiętamy o kimś innym.

— Tak — odparł Ron. — Wystarczy, że będzie dobrym nawigatorem i że będzie nas kochać.

— … zdoła nas pokochać — poprawił go Calli.

— A gdyby była wszystkim, co chcecie, i poza tym jeszcze sobą, czy potrafilibyście ją kochać? — spytała Rydra, patrząc to na jedno nazwisko na ekranie, to na drugie.

Wahanie, powolne skinięcie głowy wielkiego mężczyzny i szybkie chłopca.

Dłoń Rydry znów znalazła się nad kryształem i na ekranie zabłysło nazwisko.

— Mollya Twa. Pierwszy Nawigator.

Dalej znajdowały się współrzędne. Rydra wybrała je na klawiaturze umieszczonej w ladzie.

Trzydzieści metrów nad nimi coś błysnęło. Jedna z setek tysięcy szklanych trumien wysunęła się ze ściany i płynęła w dół, utrzymywana promieniem induktora.

Na platformie odzyskiwania wyskoczyło kilka wypustów o błyszczących końcówkach. Trumna opadła; jej zawartości nie było widać zza smug i sześciokątnych wykwitów szronu na szkle. Wypusty chwyciły spód trumny. Zatrzęsła się przez chwilę, zatrzymała, coś stuknęło.

Szron stopił się nagle, wnętrze zamgliło się, potem pojawiły się tam kropelki. Podeszli bliżej, by się przyjrzeć.

Ciemne pasma w ciemności. Ruch pod rozświetlonym szkłem. Nagle szkło rozsunęło się, ukazując ciemną, ciepłą skórę i rozbiegane, wystraszone oczy.

— Wszystko w porządku — rzekł Calli, dotykając jej ramienia. Uniosła głowę, by spojrzeć na jego rękę, po czym opuściła ją z powrotem na poduszkę. Ron przysunął się do Drugiego Nawigatora.

— Witamy.

— Hm, panna Twa? — mówił dalej Calli. — Teraz jesteś żywa. Pokochasz nas?

Ninyi ni nani? — Na jej twarzy rysowało się zdumienie. — Nino wapi hapa?

Zdumiony Ron odwrócił wzrok.

— Ona chyba nie mówi po angielsku.

— Tak, wiem — uśmiechnęła się złośliwie Rydra. — Ale poza tym jest idealna. Dzięki temu będziecie mogli poznać się lepiej, zanim powie coś naprawdę głupiego. Ona lubi się siłować, Ron.

Ron spojrzał na młodą kobietę w skrzyni. Miała włosy naturalnej grafitowej barwy i ciemne, sine od chłodu wargi.

— Lubisz się siłować?

Ninyi ni nani?

Calli zdjął dłoń z jej ramienia i cofnął się. Ron podrapał się po czole i zmarszczył brwi.

— No i? — spytała Rydra.

Calli wzruszył ramionami.

— Hm, nie mamy pojęcia.

— Instrumenty nawigacyjne są wszędzie takie same. Nie będzie żadnego problemu z komunikacją.

— Ona jest ładna — odezwał się Ron. — Jesteś ładna. Nie bój się. Teraz jesteś żywa.

Ninaogapa! — Chwyciła dłoń Callego. — Jee, ni usiku au mchana? — Jej oczy były szeroko otwarte.

— Nie bój się! — Ron złapał nadgarstek dłoni, którą trzymała Callego.

Sielewi lugha yenu — Potrząsnęła głową w geście, w którym nie było zaprzeczenia, tylko zdumienie. — Sikujuweni ninyi nani. Ninaogapa.

W pośpiechu podszytym żałobą Ron i Calli uspokajająco pokiwali głowami.

Rydra wkroczyła między nich i przemówiła.

Po długiej chwili ciszy kobieta wolno skinęła głową.

— Mówi, że z wami poleci. Straciła dwie trzecie swojej Trójki; także zginęli podczas Inwazji. Dlatego przyjechała do Kostnicy i zabiła się. Mówi, że z wami poleci. Bierzecie ją?

— Ona się ciągle boi — powiedział Ron. — Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy. Calli nie zrobi ci krzywdy.

— Jeśli z nami poleci, weźmiemy ją — oznajmił Calli.

Celnik zakaszlał.

— Skąd mam wziąć jej psychowskaźniki?

— Są na ekranie pod kryształem. Uporządkowane według ważniejszych kategorii.

Podszedł do kryształu.

— Cóż. — Wyjął swój notatnik i zaczął spisywać wskaźniki. — Trochę to trwało, ale chyba macie kogoś odpowiedniego.

— Prosimy o integrację — rzekła Rydra.

Zrobił, o co go poproszono, rozejrzał się i wykrzyknął, zaskakując samego siebie:

— Pani kapitan, chyba ma pani załogę!

6.

Kochany Mocky!

Dostaniesz ten list dwie godziny po naszym starcie. Do świtu zostało jeszcze półgodziny i miałam ochotę z Tobą porozmawiać, ale nie chciałam Cię budzić.

Co za sentymentalizm — polecę starym statkiem Foba, „Rimbaudem” (nazwę wymyślił Muels, pamiętasz). W końcu go znam; wiąże się z nim tyle miłych wspomnień. Startujemy za dwadzieścia minut.

Obecne miejsce pobytu: siedzę na składanym krześle w ładowni i patrzę na kosmodrom. Niebo jest upstrzone gwiazdami na zachodzie i szare na wschodzie. Dookoła mnie sterczą czarne igły statków. Na południu bledną linie błękitnych świateł sygnałowych. Jest cicho. Temat moich rozmyślań: szaleńcza noc spędzona na polowaniu na załogę, podczas której zwiedziłam Miasto Transportu i Kostnicę, spelunki, lśniące peryferie itp. Na początku było głośno i hałaśliwie, na końcu cicho i spokojnie.

Aby znaleźć dobrego pilota, należy go obejrzeć na zapaśniczej arenie. Wyszkolony kapitan jest w stanie dokładnie określić umiejętności pilota, obserwując jego odruchy podczas walki. Tylko że ja nie jestem zbyt dobrze wyszkolona.

Pamiętasz, co powiedziałeś o czytaniu z ruchu mięśni? Może miałeś rację bardziej, niż Ci się wydawało. Zeszłej nocy spotkałam chłopaka, który wygląda jak dyplomowa praca Brancusiego albo marzenie Michała Anioła o idealnym wyglądzie ludzkiego ciała. Urodził się w Transporcie i najwyraźniej zna na wylot zapasy pilotów. Więc patrzyłam, jak on obserwuje mojego pilota w walce, i wystarczyło mi spoglądanie na jego wzdrygnięcia i drżenia, by otrzymać pełną analizę tego, co działo się nad moją głową.

Znasz teorię DeFaure’a, głoszącą, że psychoindeksom odpowiadają różne rodzaje napięcia mięśni (to nowe wcielenie starej hipotezy Wilhelma Reicha o szkielecie mięśniowym): rozmyślałam o tym wczoraj w nocy. Dzieciak, o którym wspominałam, był częścią rozbitej Trójki, złożonej z dwóch facetów i dziewczyny; dziewczynę zabili Najeźdźcy. Na widok chłopców chciało mi się płakać. Ale opanowałam się. Zabrałam ich do Kostnicy i znaleźliśmy dla nich zastępczynię. Dziwna sprawa. Jestem pewna, że już do końca życia będą uważać, iż to magia. A tymczasem wszystkie podstawowe wymagania były w dokumentacji: Pierwszy Nawigator, kobieta szukająca dwóch mężczyzn. Jak dopasować indeksy? Obserwowałam Rona i Callego, gdy rozmawiali, i czytałam ich. Ciała były sklasyfikowane zgodnie z psychoindeksami, więc wystarczyło wyczuć, kiedy te są zbieżne. Ostateczny wybór był przebłyskiem geniuszu, jeśli mogę tak powiedzieć. Zawęziłam wybór do sześciu młodych kobiet, które pasowały. Musiałam jednak mieć dokładniejsze dane i nie mogłam tutaj grać ze słuchu. Jedna młoda kobieta była z prowincji Ngonda w Panafryce. Popełniła samobójstwo siedem lat temu. Straciła dwóch mężów podczas inwazji Najeźdźców, a potem wróciła na Ziemię w samym środku embarga. Pamiętasz, jakie były układy polityczne między Panafryką a Amerykazją; byłam pewna, że nie mówi po angielsku. Obudziliśmy ją i okazało się, że rzeczywiście nie mówi. W tym punkcie ich indeksy mogą być ździebko niespójne. Myślę jednak, że się dotrą, bo będą musieli nauczyć się rozumieć nawzajem — spójne indeksy ułożą się na dole skali logarytmicznej. Sprytne, nie?

Prawdziwym jednak powodem napisania tego listu jest Babel-17. Mówiłam Ci, że rozszyfrowałam go na tyle, by móc przewidzieć, gdzie nastąpi kolejny atak. Stocznia Wojenna Sojuszu na Armsedge. Chciałam na wszelki wypadek poinformować Cię, że właśnie tam lecę. Gadanie, gadanie, gadanie — jaki umysł może posługiwać się takim językiem? I dlaczego? Nadal się boję — jak dziecko na konkursie literowania — ale dobrze się bawię. Mój pluton zgłosił się godzinę temu. Stuknięte, leniwe, kochane dzieciaki. Za kilka minut widzę się ze Ślimakiem (tłusty ciamajda o czarnych włosach, oczach i brodzie; rusza się wolno, myśli szybko). Wiesz, Mocky, gdy kompletowałam załogę, interesowało mnie jedno (poza kompetencjami, a oni wszyscy są kompetentni): to musieli być ludzie, z którymi dałoby się porozmawiać. A da się.

Pozdrawiam,


Rydra.

7.

Światło bez cienia. Generał stał na spodku ślizgaczu, patrzył na czarny statek, na blednące niebo. U podstawy statku zeskoczył ze ślizgacza, dysku o średnicy niecałego metra, wszedł do windy i pojechał sześćdziesiąt metrów w górę do śluzy. Ale w kapitańskiej kajucie jej nie zastał. Wpadł na grubego, brodatego mężczyznę, który skierował go korytarzem do ładowni. Wszedł na górę po drabinie i wstrzymał oddech, bo właśnie się zasapał.

Siedziała na płóciennym krzesełku. Zdjęła nogi ze ściany i uśmiechnęła się.

— Panie generale, tak właśnie myślałam, że dziś rano pana zobaczę.

Poskładała kawałek bibułki listowej i zakleiła brzeg.

— Chciałem się z panią zobaczyć — słowa znów uwięzły mu w gardle — zanim pani odleci.

— Ja również chciałam się z panem spotkać.

— Powiedziała mi pani, że jeśli dam pani licencję na tę ekspedycję, powie mi pani, dokąd…

— Mój raport, który powinien być dla pana wystarczający, został przesłany wczoraj w nocy i powinien być już na pańskim biurku w Kwaterze Głównej Sojuszu. Albo znajdzie się tam za godzinę.

— Och, rozumiem.

Uśmiechnęła się.

— Zaraz będzie pan musiał wyjść. Startujemy za parę minut.

— Tak. Zaraz ruszam do Kwatery Głównej Sojuszu, więc odwiedziłem kosmodrom i kilka minut temu dostałem przez gwiazdofon streszczenie pani raportu, i chciałem tylko powiedzieć… — Zamilkł.

— Panie generale, właśnie przypomniał mi się wiersz, który kiedyś napisałam. Jego tytuł brzmi: Porada dla tych, którzy kochają poetów.

Generał chciał otworzyć usta, ale jego wargi nie rozdzieliły się.

— Zaczynał się mniej więcej tak:

Młody człowieku, ona odgryzie ci język.

Droga pani, on ukradnie twoje dłonie.

Resztę może pan przeczytać w moim drugim tomiku. Jeśli nie chce pan tracić poetki siedem razy dziennie, jest to diabelnie frustrujące.

— Pani wiedziała, że ja… — powiedział po prostu.

— Wiedziałam i wiem. I bardzo się cieszę.

Stracony oddech wrócił i na jego twarzy pojawiło się coś nieznanego: uśmiech.

— Panno Wong, kiedy byłem szeregowcem i siedzieliśmy cały czas w koszarach, gadaliśmy w kółko tylko o dziewczynach. I ktoś powiedział o jednej z nich: „Była tak piękna, że nie musiała mi niczego dawać, wystarczy, że obiecała”. — Poczuł, że opuszcza go sztywność ramion, i pomyślał, że opadły może o centymetr, wskutek czego wydały się szersze o pięć. — Właśnie tak się poczułem.

— Dziękuję, że mi pan o tym powiedział — odparła. — Lubię pana, generale. I obiecuję, że będę pana nadal lubić, kiedy się jeszcze kiedyś spotkamy.

— Dziękuję pani. To chyba wszystko. Po prostu chciałem podziękować… za to, że pani wie, i za obietnicę. — Po czym dodał: — Muszę już iść, prawda?

— Startujemy za dziesięć minut.

— Pani list — rzekł. — Mogę go wysłać.

— Dziękuję.

Podała mu list. Ujął jej dłoń i przez bardzo krótki moment bardzo delikatnie ją przytrzymał. Potem odwrócił się i wyszedł. Minutę później patrzyła, jak jego spodek ślizgacz pędzi nad betonem i odbija światło słońca, które wykwitło na wschodzie.

Загрузка...