Starzejąc się schodzę w dół listopada
Asymptotyczne koło roku
Opada aż do teraz. W kryształowych zadumach
Przechodzę pod zestaloną białą linią drzew
gdzie suche liście szemrzą pod stopami i rozpadają się.
Szeleszczą dźwiękiem stłumionym jak strach.
Słyszę tylko liście i wiatr.
Pytam chłodne powietrze: „Jakie słowo mnie uwolni?”
Wiatr odpowiada: „Zmiana”, a białe słońce: „Pamiętanie”.
Szpula z taśmą, ważny rozkaz generała Forestera i wściekły dr T’mwarba dotarli do biura Danila D. Applebypego w odstępie trzydziestosekundowym.
Właśnie otwierał płaskie pudełko, kiedy hałas zza przepierzenia zmusił go, by uniósł wzrok.
— Michaelu — rzucił przez interkom — co tam się dzieje?
— Przyszedł jakiś wariat, który podaje się za psychiatrę!
— Nie jestem wariatem! — rzekł głośno T’mwarba. — Ale wiem, jak długo idzie przesyłka z Kwatery Głównej Sojuszu na Ziemię, i powinna była znaleźć się w moim mieszkaniu dziś z poranną pocztą. Nie zjawiła się, co oznacza, że została zatrzymana, a właśnie tu się odbywają takie rzeczy. Proszę mnie wpuścić.
Drzwi uderzyły o ścianę i wszedł.
Michael wyciągnął szyję, żeby coś widzieć.
— Hej, Dan, strasznie przepraszam. Zadzwonię po…
T’mwarba wskazał biurko.
— To moje. Dawać.
— Michaelu, nie trzeba — rzekł celnik, zanim drzwi trzasnęły powtórnie. — Dzień dobry, doktorze T’mwarba. Może pan siądzie? Ta przesyłka jest zaadresowana do pana, prawda? Proszę nie robić takiej zdziwionej miny, przecież pana znam. Zajmuję się integracją psychoindeksów ze względów bezpieczeństwa, więc cały nasz wydział zna pańskie doskonałe prace na temat dyferencjacji schizoidalnej. Cieszę się, że mogę pana poznać osobiście.
— Dlaczego nie mogę dostać mojej paczki?
— Sekundkę, zaraz się dowiem. — Wziął do ręki rozkaz, a dr T’mwarba sięgnął po paczkę i włożył ją do kieszeni.
— Teraz może pan wyjaśniać.
Celnik otworzył list.
— Wygląda na to — rzekł, przyciskając kolano do biurka, by dać upust złości, jaka w nim od pewnego czasu narastała — że może pan zatrzymać tę taśmę pod warunkiem, że dziś wieczorem odleci pan do Kwatery Głównej Sojuszu na pokładzie „Północnego Sokoła” i zabierze ją ze sobą. Bilet został zarezerwowany, dziękujemy za współpracę, z poważaniem generał X. J. Forester.
— Po co?
— Tego nie pisze. Obawiam się, doktorze, że jeśli nie wyrazi pan zgody, nie będzie pan mógł tego zatrzymać. A my umiemy odbierać różne rzeczy.
— Tak wam się tylko wydaje. Ma pan jakieś pojęcie, czego oni mogą chcieć?
Celnik wzruszył ramionami.
— Czekał pan na tę przesyłkę. Wie pan, od kogo ona jest?
— Od Rydry Wong.
— Wong? — Celnik uderzył oboma kolanami o biurko, a następnie opuścił je. — Od tej poetki, Rydry Wong? Pan też zna Rydrę?
— Jestem jej doradcą psychiatrycznym od czasów, kiedy miała dwanaście lat. Kim pan jest?
— Jestem Danil D. Appleby. Gdybym wiedział, że jest pan przyjacielem Rydry, sam bym pana wprowadził! — Wrogość posłużyła jako odskocznia, dzięki której przeskoczył do żywiołowego uczucia życzliwości. — Skoro odlatuje pan na pokładzie „Sokoła”, to może pan wyskoczy najpierw gdzieś ze mną? I tak miałem dziś wcześniej wyjść z pracy. Muszę wpaść… do takiego jednego miejsca w Mieście Transportu. Czemu pan wcześniej nie powiedział, że ją zna? To miejsce, do którego idę, jest cudownie etniczne. Można tam nieźle zjeść i się napić. Lubi pan walki? Większość ludzi myśli, że to nielegalne, ale tam można to obejrzeć. Dziś wieczorem walczą Rubin i Pyton. Zobaczy pan, że jak pan tam raz wpadnie, to się panu spodoba. I dotrze pan na pokład „Sokoła” na czas.
— Myślę, że wiem, gdzie to jest.
— Schodzi się w dół i tam na suficie jest taki wielki bąbel, w którym walczą…? — Podekscytowany pochylił się. — To Rydra mnie tam zabrała.
T’mwarba zaczął się uśmiechać.
Celnik klepnął ręką w biurko.
— Ależ się tej nocy zabawiliśmy! Po prostu szaleństwo! — Przymknął oczy. — Nawet poderwała mnie jedna z tych… — Pstryknął palcami trzy razy. — …w sektorze bezcielesnych. To już jest nielegalne. Ale niech się pan tam kiedyś przejdzie.
— Chodźmy — zaśmiał się doktor. — Jedzenie i picie to najlepszy pomysł, o jakim dziś słyszałem. Umieram z głodu i nie widziałem dobrej walki od miesiąca.
— Nigdy przedtem nie byłem w tym miejscu — rzekł celnik, gdy wyszli z kolejki. — Zadzwoniłem, żeby coś zarezerwować, ale powiedzieli, że nie trzeba, wystarczy przyjść. Otwarte jest od szóstej. Pomyślałem więc, do licha z tym wszystkim, urwę się wcześniej z pracy. — Przeszli na drugą stronę ulicy i minęli kiosk, gdzie obdarci i nieogoleni ładowacze sprawdzali rozkłady przylotów. Trzech gwiazdowców w zielonych mundurach zataczało się na chodniku, trzymając się pod ręce. — Wie pan — powiedział celnik — trochę biłem się z myślami; chciałem to zrobić od chwili, gdy po raz pierwszy tu przyleciałem; ba, od chwili, kiedy po raz pierwszy poszedłem do kina i zobaczyłem film. Tylko że nic naprawdę dziwacznego nie przeszłoby w biurze. Więc pomyślałem, że to może być coś prostego, coś, co da się ukryć pod ubraniem. To tutaj.
Celnik pchnął drzwi prowadzące do firmy Plastiplazma Plus („Przedrostki, wstawki i przyrostki — piękne ciało tylko u nas”).
— Wie pan, zawsze chciałem spytać kogoś, kogo uważałbym za autorytet: czy takie chęci sugerują, że człowiek ma coś nie tak z głową?
— Ani trochę.
Przywitała ich młoda kobieta o niebieskich oczach, ustach i skrzydłach.
— Może pan wejść od razu. Chyba że chce pan jeszcze przejrzeć katalog.
— Och, wiem dokładnie, czego chcę — zapewnił ją celnik. — Tędy?
— Tak.
— Tak w istocie — mówił dalej T’mwarba — poczucie kontroli nad ciałem jest bardzo ważne z psychologicznego punktu widzenia; to, że może pan je zmieniać, nadawać mu kształt. Przejście na półroczną dietę z intensywnym treningiem na siłowni może dać niezłe efekty. Tak samo jak nowy nos, podbródek czy komplet łusek albo piór.
Znaleźli się w sali z białymi stołami operacyjnymi.
— Czym mogę służyć? — spytał uśmiechnięty polinezyjski kosmetochirurg w błękitnym fartuchu. — A może pan się tu położy?
— Ja tylko do towarzystwa — odparł T’mwarba.
— W katalogu macie pod numerem 5463 — rzekł celnik. — Chcę to mieć… tutaj. — Poklepał się lewą ręką po prawym ramieniu.
— Och, tak. Bardzo podoba mi się ten wzór. Chwileczkę. — Mężczyzna otworzył pojemnik przy stole. Błysnęły instrumenty chirurgiczne.
Podszedł do lodówki ze szklanymi drzwiami pod oddaloną ścianą; za szkłem widać było pokryte szronem najdziwniejsze kształty z plastiplazmy. Wrócił z tacą wypełnioną różnymi elementami. Jedynym z nich, który dało się rozpoznać, była górna połowa miniaturowego smoka z oczami jak klejnoty, błyszczącymi łuskami i opalizującymi skrzydłami: miał niecałe pięć centymetrów długości.
— Kiedy podłączy się do pańskiego układu nerwowego, będzie pan mógł go nauczyć gwizdania, ryczenia, machania skrzydłami i ciskania iskier, ale może potrwać parę dni, zanim przyzwyczai się do struktury pańskiego ciała. Proszę się nie zdziwić, jak na początku będzie tylko bekał i robił minę, jakby było mu niedobrze. Proszę zdjąć koszulę.
Celnik rozpiął kołnierzyk.
— Zablokujemy panu czucie od ramienia… Wcale nie bolało, prawda? To? Och, to nasze urządzenie do zaciskania żył i tętnic, nie chcemy tu rozlewu krwi. Teraz pana rozetniemy — jeśli czuje się pan nieswojo, to proszę nie patrzeć. Proszę porozmawiać z kolegą. To potrwa tylko parę minut. Och, pewnie odczuł pan łaskotanie aż w brzuchu! Nieważne. Jeszcze raz. To pański łokieć. Wiem, ramię wygląda trochę śmiesznie, jak tak sobie wisi bez niego. Teraz wszczepimy tu klatkę z przezroczystej plastiplazmy. Zapewni takie samo zginanie łokcia i odsunie mięśnie. Proszę spojrzeć, ma wyżłobienia na naczynia krwionośne. Proszę unieść podbródek. Jeśli chce pan patrzeć, proszę spojrzeć w lustro. A teraz tylko przymarszczymy brzegi. Proszę nie zdejmować tej żywotaśmy, którą panu obwiążę brzegi, przed kilka dni, dopóki wszystko się nie zrośnie. Nie powinno się rozejść, chyba że pan nadweręży rękę, ale raczej jest bezpieczne. Teraz podłączę naszego malucha do nerwu. To może zaboleć…
— Wrrr! — Celnik o mało nie poderwał się na równe nogi.
— Proszę usiąść! Usiąść! Dobrze, cały trik polega na tym, jak otwierać klatkę — proszę spojrzeć w lustro. Nauczy się pan, jak zmuszać go, żeby wychodził i wykonywał różne sztuczki, ale proszę uzbroić się w cierpliwość. To zajmuje trochę czasu. A teraz włączę panu czucie w ramieniu.
Chirurg usunął elektrody i celnik sapnął.
— Trochę kłuje. Powinno przejść po godzinie. Jeśli pojawi się zaczerwienienie albo stan zapalny, proszę natychmiast przyjść. Wszystko, co przechodzi przez te drzwi, jest wyjaławiane, ale co jakieś pięć albo sześć lat komuś przytrafia się infekcja. Może pan włożyć koszulę.
Gdy wyszli na ulicę, celnik zgiął ramię.
— Mówią, że nie powinienem czuć żadnej różnicy. — Skrzywił się. — Ale czuję coś dziwnego w palcach. Jak pan sądzi, może uszkodził jakiś nerw?
— Wątpię — rzekł T’mwarba — ale jeśli będzie pan dalej tak wyginał palce, to panu się to uda. Rozluźni pan żywotaśmę. Chodźmy coś zjeść.
Celnik dotknął palcami ramienia.
— To dziwne. Mam tu siedmiocentymetrową dziurę, a wszystko dalej działa.
— A więc — rzekł T’mwarba znad swojego kubka — to Rydra pana tu przyprowadziła.
— Tak. Tak naprawdę — no cóż, w gruncie rzeczy spotkałem ją tylko raz. Szukała załogi na sponsorowany przez rząd lot badawczy. Byłem tam tylko po to, żeby zatwierdzić indeksy. Ale coś się stało tego wieczora.
— Co takiego?
— Spotkałem najdziwniejszych, najbardziej zwariowanych ludzi, jakich widziałem w życiu. Ludzi, którzy myśleli inaczej, zachowywali się inaczej, a nawet kochali się inaczej. I dzięki nim się śmiałem, złościłem, byłem szczęśliwy, smutny, podekscytowany, a nawet trochę się zakochałem. — Spojrzał na przezroczystą kulę areny nad barem. — I nie wydawali mi się już tacy niezwykli ani dziwaczni.
— Dobrze się dogadywaliście tego wieczora?
— Tak sądzę. To może bezczelne, że mówię o niej, używając imienia, ale czuję, jakby była… moją przyjaciółką. Jestem samotny w mieście samotnych ludzi. A kiedy ktoś taki znajduje miejsce, gdzie… potrafi się dogadać, wraca, żeby zobaczyć, czy to się może przydarzyć jeszcze raz.
— No i?
Danil D. Appleby spojrzał na sufit i zaczął rozpinać koszulę.
— Zjedzmy coś.
Powiesił koszulę na oparciu krzesła i spojrzał na smoka uwięzionego w swoim ramieniu.
— Tak czy inaczej się wraca. — Obrócił się na krześle, zdjął koszulę z krzesła, poskładał ją starannie i odłożył na miejsce. — Doktorze T’mwarba, czy ma pan jakieś podejrzenie co do tego, dlaczego wzywają pana do Kwatery Głównej Sojuszu?
— Przypuszczam, że dotyczy to Rydry Wong i jej taśmy.
— Bo pan powiedział, że jest jej lekarzem. Mam nadzieję, że to nie żaden medyczny powód. Gdyby coś się jej przytrafiło, to byłoby straszne. To znaczy, dla mnie. Tego wieczora udało jej się tyle mi powiedzieć — i powiedziała to tak prosto. — Zaśmiał się i dotknął palcem brzegu klatki. Bestia w środku zagulgotała. — A w połowie przypadków, kiedy coś do mnie mówiła, nie patrzyła na mnie.
— Mam nadzieję, że nic jej nie jest — mruknął doktor T’mwarba. — Oby tylko tak było.
Zanim „Północny Sokół” wylądował, udało mu się podstępnie skłonić kapitana, by pozwolił mu porozmawiać z kontrolą lotów.
— Chciałbym się dowiedzieć, kiedy wylądował „Rimbaud”.
— Chwileczkę, sir. Nie przypuszczam, żeby w ogóle. Na pewno nie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Sprawdzenie starszych danych może troszkę potrwać…
— Nie. Raczej chodzi o kilka ostatnich dni. Jest pani pewna, że ostatnio nie lądował u was „Rimbaud” pod dowództwem Rydry Wong?
— Wong? Chyba wylądowała wczoraj, ale nie był to „Rimbaud”. Nieoznakowany krążownik. Było trochę zamieszania, bo usunięto numery seryjne z modułów i istniało podejrzenie, że został skradziony.
— Czy kapitan Wong dobrze się czuła, schodząc ze statku?
— Najwyraźniej zrzekła się dowództwa na rzecz… — Zamilkła.
— Tak?
— Bardzo pana przepraszam, sir, ale wszystkie te informacje są tajne. Nie zauważyłam naklejki, a przypadkowo umieszczono je w zwykłym pliku. Nie mogę panu przekazać dalszych informacji. Są dostępne wyłącznie dla uprawnionych osób.
— Jestem doktor Markus T’mwarba — rzekł doktor stanowczo, nie mając pojęcia, czy to cokolwiek pomoże.
— Och, tak, jest tu informacja na pański temat, sir. Ale nie ma pana na liście osób uprawnionych.
— W takim razie co tam jest napisane, droga pani?
— Że jeśli będzie się pan domagał informacji, ma się pan zgłosić bezpośrednio do generała Forestera.
Godzinę później T’mwarba wkroczył do gabinetu Forestera.
— No dobrze, o co chodzi z Rydrą?
— Gdzie jest taśma?
— Jeśli Rydra chciała, żeby taśma dotarła do mnie, to widocznie miała powody. Gdyby chciała, żeby dotarła do pana, to wysłałaby ją panu. Proszę mi wierzyć, nawet jej pan nie dotknie, dopóki ja nie wyrażę zgody.
— Miałem nadzieję, że będzie pan współpracował, doktorze.
— Współpracuję przecież. Przyleciałem tu, generale. Ale pewnie chce pan, żebym coś jeszcze zrobił, a to niemożliwe, dopóki nie będę wiedział, o co chodzi.
— To bardzo niewojskowe podejście — rzekł generał Forester, wychodząc zza biurka. — A coraz częściej ostatnio się z takim spotykam. Nie wiem, czy mi się to podoba. Ale nie wiem też, czy mi się nie podoba. — Gwiazdowiec w zielonym mundurze przysiadł na skraju biurka, dotknął gwiazdek na swoim kołnierzu i zadumał się. — Panna Wong była pierwszą od dawna spotkaną osobą, której nie mogłem powiedzieć: proszę zrobić to i to, i nawet nie pytać o konsekwencje. Po raz pierwszy rozmawiałem z nią o Babel-17, choć mogłem po prostu wręczyć jej transkrypcję, a ona wręczyłaby mi angielską wersję. Nie, musiałem powiedzieć jej coś jeszcze. Po raz pierwszy od czternastu lat ktoś mi powiedział, że to ja muszę coś zrobić. Może i mi się to nie podobało, ale u licha, czułem szacunek. — Opuścił ręce na kolana obronnym gestem. (Obronnym? Czy to nie Rydra nauczyła mnie tak interpretować ten gest? — zastanowił się szybko T’mwarba). — Tak łatwo się zamknąć w swoim kawałku świata. Kiedy przebije się do niego jakiś głos, wydaje się to ważne. Rydra Wong… — Generał zamilkł, a wyraz jego twarzy sprawił, że T’mwarba poczuł chłód, gdyż tamten spojrzał na niego tak, jak go uczyła Rydra Wong.
— Czy wszystko z nią w porządku, panie generale? Czy to jakiś problem medyczny?
— Nie wiem — odparł generał. — W moim wewnętrznym gabinecie jest kobieta — i jest mężczyzna. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy kobieta jest Rydrą Wong. Na pewno nie jest to ta sama kobieta, z którą tamtego wieczora na Ziemi rozmawiałem o Babel-17.
T’mwarba był już w drzwiach, już otworzył je na oścież.
Kobieta i mężczyzna unieśli wzrok. Mężczyzna był potężnie zbudowany, o włosach barwy bursztynu — po znaku na jego ramieniu doktor poznał, że to skazaniec. Kobieta…
Oparł pięści na biodrach.
— Dobrze, co właśnie chciałem ci powiedzieć?
— Niezrozumienie — odparła.
Sposób oddychania, kształt dłoni zwiniętych na kolanach, układ ramion, te wszystkie szczegóły, których znaczenie demonstrowała mu tysiące razy: nauczył się odczytywać dużo już z samej długości oddechu. Przez chwilę żałował, że się tego nauczył, bo tego wszystkiego już nie było, a nieobecność owych elementów w znajomym ciele była znacznie gorsza niż blizny i zniekształcenia. Zaczął znów, głosem, którym zwykle do niej przemawiał, gdy ją chwalił albo karcił.
— Miałem zamiar powiedzieć, że jeśli to żart, moja miła… to przetrzepię ci skórę. — Zakończył głosem, którym rozmawiał z obcymi, domokrążcami i ludźmi, którzy pomylili numer; czuł się niepewnie. — Jeśli nie jesteś Rydrą, to w takim razie kim?
— Niezrozumienie pytania — odparła. — Generale Forester, czy to doktor Markus T’mwarba?
— Tak, to on.
— Proszę posłuchać — zwrócił się T’mwarba do generała. — Jestem pewien, że przerobiliście już wszystkie metody identyfikacji: odciski palców, tempo przemiany materii, wzorce siatkówki.
— To jest ciało Rydry Wong, doktorze.
— Dobrze: hipnoza, imprinting eksperymentalny, wszczepienie presynapsyzowanej kory mózgowej — czy są jeszcze jakieś inne metody wszczepienia osobowości do głowy kogoś innego?
— Tak. W sumie siedemnaście. Nie ma śladu po żadnej z nich. — Generał cofnął się w stronę drzwi. — Dała jednoznacznie do zrozumienia, że chce rozmawiać wyłącznie z panem. Będę zaraz obok. — Zamknął drzwi.
— Chyba raczej wiem, kim nie jesteś — powiedział T’mwarba po chwili.
Kobieta zamrugała i odezwała się:
— Wiadomość od Rydry Wong, przekazywana dosłownie, niezrozumienie znaczenia. — Nagle na jej twarzy pojawił się znajomy wyraz, jak animacja. Jedną ręką ujęła drugą i pochyliła się lekko do tyłu. — Mocky, cieszę się, że tu jesteś. Nie mogę tego utrzymać zbyt długo, więc słuchaj. Babel-17 przypomina z grubsza Onoff, Algol, Fortran. Jednak jestem telepatką, tylko że nauczyłam się, jak to kontrolować. Rozwiązałam… rozwiązaliśmy problem prób sabotażu z użyciem Babel-17. Tylko że jesteśmy więźniami, a jeśli chcesz nas wydostać, zapomnij o tym, kim jestem. Użyj tego, co jest na końcu tej taśmy, i dowiedz się, kim on jest! — Wskazała na Rzeźnika.
Animacja znikła i jej rysy zesztywniały. Cała transformacja sprawiła, że T’mwarbie brakło tchu. Potrząsnął głową i zaczął znów oddychać.
Po chwili wkroczył do gabinetu generała.
— Kim jest ten więzień? — spytał rzeczowym tonem.
— Próbujemy to ustalić. Miałem nadzieję, że dostanę raport dziś rano. — Coś na biurku błysnęło. — O, właśnie jest. — Otworzył szufladę w biurku i wyjął teczkę. Rozerwał pieczęć i znieruchomiał. — Powie mi pan, co to są Onoff, Algol i Fortran?
— Na wszelki wypadek podsłuchiwał pan przez dziurkę od klucza. — T’mwarba westchnął i usiadł w nadmuchiwanym fotelu przed biurkiem. — To starożytne, dwudziestowieczne języki — sztuczne języki, których używano do programowania komputerów, zaprojektowane specjalnie dla maszyn. Onoff był najprostszy. Sprowadzał wszystko do kombinacji dwóch słów, „on” i „off”, „włączone” i „wyłączone”, czyli do systemu dwójkowego. Inne były bardziej skomplikowane.
Generał skinął głową i dokończył otwieranie teczki.
— Ten facet przyleciał z nią statkiem pająkiem. Załoga bardzo się oburzyła, kiedy spróbowaliśmy umieścić ich w oddzielnych pomieszczeniach. — Wzruszył ramionami. — To jakieś szaleństwo. Po co ryzykować? Zostawiliśmy ich razem.
— Gdzie jest załoga? Nie próbowali panu pomóc?
— Oni? To jak próba rozmowy ze zjawą z koszmarnego snu. Transportowcy. Kto by chciał z nimi gadać?
— Rydra chciała — odparł doktor T’mwarba. — Ja też mogę spróbować.
— Jeśli ma pan ochotę, proszę bardzo. Trzymamy ich w Kwaterze. — Otworzył teczkę, po czym skrzywił się. — Dziwne. Mamy jego dokładny życiorys w pięcioletnim okresie, który zaczął się od jakiejś drobnej kradzieży, czynów brutalnych, a potem następuje eskalacja do paru morderstw i obrabowania banku. — Generał ściągnął usta i pokiwał głową z aprobatą. — Dwa lata przebywał w jaskiniach karnych na Titinie, uciekł — o rany, musiał być niezły. Zniknął w Rozpadlinie Specellego, gdzie albo zginął, albo zaciągnął się na statek cień. Cóż, na pewno nie zginął. Ale wygląda na to, że przed grudniem sześćdziesiątego pierwszego — generał zmarszczył brwi — w ogóle nie istniał. Nazywano go zwykle Rzeźnikiem.
Generał rzucił się nagle w stronę szuflady i wyjął z niej kolejną teczkę.
— Kreto, Ziemia, Minos, Callisto — przeczytał, po czym klepnął teczkę wieczkiem dłoni. — Aleppo, Rhea, Olimpia, Paradise, Dis!
— Co to? Trasa Rzeźnika, zanim znalazł się na Titinie?
— Na to wygląda. Ale także miejsca, gdzie dochodziło do aktów sabotażu, które zaczęły się w grudniu sześćdziesiątego pierwszego. Jakiś czas temu ustaliliśmy ich powiązanie z Babel-17. Dopiero analizowaliśmy ostatnie przypadki, ale pojawił się ten wzorzec z ostatnich lat. Raporty o jakichś transmisjach radiowych. Sądzi pan, że panna Wong przywiozła nam tu tego sabotażystę?
— To możliwe. Tylko że Rydry tu nie ma.
— Cóż, rzeczywiście. Sądziłem, że właśnie pan to powie.
— Z podobnych powodów przypuszczałbym, że ten dżentelmen, który z nią przybył, to nie Rzeźnik.
— W takim razie kto?
— Jeszcze nie wiem. Ale uzyskanie tej informacji jest bardzo ważne. — Wstał. — Gdzie mogę znaleźć załogę Rydry?
Odlotowe miejsce! — oświadczył Calli, gdy wysiedli z windy na ostatnim piętrze Wieży Sojuszu.
— Fajnie — rzekła Mollya — że można sobie pospacerować.
Maître d’hôtel w białym kitlu podszedł do nich po dywanie z cywety, spojrzał niepewnym wzrokiem na Mosiądza i zapytał:
— To pańscy goście, doktorze T’mwarba?
— Zgadza się. Rezerwowałem stolik w niszy przy oknie. Może pan od razu podać drinki, już zamówiłem.
Kelner skinął głową, obrócił się i zaprowadził ich pod wielkie łukowate okno, które wychodziło na Plac Sojuszu. Kilku gości obejrzało się za nimi.
— Kwatera Główna Sojuszu może być bardzo przyjemnym miejscem — uśmiechnął się T’mwarba.
— Jak ma się pieniądze — odparł Ron. Wygiął szyję, by spojrzeć na niebiesko-czarny sufit, na którym umieszczono światełka tak, by wyglądały jak gwiazdozbiory widziane z Rymiku, i zagwizdał cicho. — Czytałem o takich miejscach, ale nigdy w żadnym nie byłem.
— Szkoda, że nie mogłem zabrać dzieciaków — rzekł Ślimak. — Kolacja u barona zrobiła na nich wrażenie.
We wnęce kelner odsunął krzesło dla Mollyi.
— Barona Ver Dorco w Stoczni Wojennej?
— Tak — odparł Calli. — Pieczona baranina, wino śliwkowe i najpiękniejsze pawie, jakie widziałem w ciągu ostatnich dwóch lat. Szkoda, że nawet nie spróbowałem.
— Jednym z drażniących zwyczajów arystokracji — zaśmiał się T’mwarba — jest to, że jej członkowie przy najmniejszej prowokacji zmieniają się w przedstawicieli mniejszości etnicznych. Ale niewielu z nas już zostało, a większość jest na tyle dobrze wychowana, że nie używa tytułów.
— Świętej pamięci Mistrz Broni z Armsedge — poprawił Ślimak.
— Czytałem informacje o jego śmierci. Rydra tam była?
— Wszyscy byliśmy. Dość zwariowany wieczór.
— Co tam się właściwie stało?
Mosiądz potrząsnął głową.
— Cóż, ’ani ka’itan ’oszła tam trochę wcześniej… — Opowiedział całą historię, a pozostali dorzucali różne szczegóły. Doktor T’mwarba rozsiadł się wygodnie na krześle.
— W gazetach opisywali to inaczej. Pewnie nie mogli napisać prawdy. Co to był ten TW-55?
Mosiądz wzruszył ramionami.
Bezcielesnofon w uchu doktora pstryknął i rozległ się w nim głos:
— To ludzka istota, którą od urodzenia poddano takiej obróbce, że przestała nią być — rzekło Oko. — Byłem z panią kapitan, kiedy baron go jej pokazywał.
Doktor T’mwarba skinął głową.
— Jeszcze o czymś chcielibyście mi powiedzieć?
Ślimak, który usiłował umościć się wygodnie na twardym krześle, oparł się brzuchem o krawędź stołu.
— A po co?
Pozostali natychmiast umilkli.
Gruby mężczyzna potoczył wzrokiem po reszcie załogi.
— Po co my mu to wszystko opowiadamy? Wygada to gwiazdowcom.
— Zgadza się — odparł T’mwarba. — Interesuje mnie wszystko, co może pomóc Rydrze.
Ron odstawił szklankę coli z lodem.
— Gwiazdowcy wcale nie byli dla nas mili, doktorku.
— Oni nie zabierają nas do drogich restauracji. — Calli wetknął sobie serwetkę za naszyjnik z cyrkonii, który nosił przy szczególnych okazjach. Kelner postawił na stole miskę z frytkami, a potem odwrócił się z półmiskiem hamburgerów.
Po drugiej stronie stołu Mollya sięgnęła po smukłą czerwoną butelkę i zaczęła jej się badawczo przyglądać.
— Keczup — wyjaśnił T’mwarba.
— Ooooch! — syknęła Mollya i odstawiła butelkę na adamaszkowy obrus.
— Szkoda, że Diavala tu nie ma. — Ślimak rozsiadł się wygodnie i przestał gapić się na doktora. — To prawdziwy artysta rzeźbiący w karbosyncie, potrafi z tego, co wychodzi z podajnika białkowego, stworzyć bażanta nadziewanego orzechami, filet z lucjana w majonezie i dobre, solidne żarcie dla głodnej załogi statku. Ale takie coś? — Ostrożnie rozsmarował musztardę na bułeczce. — Dajcie mu funt prawdziwego mięsa, a założę się, że wybiegnie z kambuza, bo będzie się bał, że go ugryzie.
— A co się stało z ’anią ka’itan? — spytał Mosiądz. — Wszyscy chcieli o to s’ytać.
— Nie wiem. Ale jeśli powiecie mi wszystko, co wiecie, to może uda mi się coś z tym zrobić.
— Kolejny ’owód, dla którego nikt nie chce nic ’owiedzieć — mówił dalej Mosiądz — jest taki, że ktoś z nas nie chce, żeby ’an coś dla niej robił. Ale nie wiemy, kto to.
Pozostali znów umilkli.
— Na statku był sz’ieg. Wszyscy o tym wiemy. Dwa razy ’róbował zniszczyć statek. Chyba on jest od’owiedzialny za to, co się stało z ’anią ka’itan i Rzeźnikiem.
— Wszyscy tak przypuszczamy — dodał Ślimak.
— I tego właśnie nie chcieliście powiedzieć gwiazdowcom?
Mosiądz skinął głową.
— Powiedz mu o płytkach i oszustwie przy starcie, zanim dotarliśmy do Tarika — rzekł Ron.
Mosiądz opowiedział wszystko.
— Gdyby nie Rzeźnik — pstryknął znów bezcielesnofon — wskoczylibyśmy do normalnej przestrzeni w supernowej Łabędź-24. Rzeźnik przekonał Tarika, żeby nas wyciągnął i wziął na pokład.
— Ach, tak. — Doktor T’mwarba rozejrzał się wokół stołu. — Zatem jeden z was jest szpiegiem.
— To może być ktoś z dzieciaków — podsunął Ślimak. — Niekoniecznie ktoś z siedzących przy tym stole.
— Jeśli tak jest — rzekł T’mwarba — to mówię teraz do całej reszty. Generał Forester nie mógł z was niczego wydobyć. Rydra potrzebuje pomocy. To naprawdę proste.
Przedłużającą się ciszę przerwał Mosiądz.
— Niedawno straciłem statek z ’owodu Najeźdźców, doktorku; cały ’luton dzieciaków i ’onad ’ołowę oficerów. Umiem nieźle walczyć i byłem dobrym ’ilotem, jak służyłem ’od innymi ka’itanami, ale ’o tej aferze z Najeźdźcami zostałem ’echowcem. Ka’itan Wong jest nie z tego świata. Ale skądkolwiek by była, ma zasady, i dzięki tym zasadom ’owiedziała mi: „‘odoba mi się twoja robota i chcę cię zatrudnić”. A ja jestem jej wdzięczny.
— Ona tyle wie — wtrącił Calli. — To był najbardziej szalony rejs, jaki mi się trafił. Światy. Właśnie o to chodzi, doktorku. Ona skacze od świata do świata i zabiera cię ze sobą. Kto ostatni raz zabrał mnie do barona na kolację i aferę szpiegowską? A następnego dnia jadłem z piratami. A teraz jestem tu. Pewnie, że chcę pomóc.
— Calli strasznie się przejmuje swoim żołądkiem — przerwał mu Ron. — A najważniejsze jest, że ona zmusza do myślenia, doktorku. Dzięki niej zacząłem myśleć o Mollyi i Callim. Wie pan, ona była w Trójce z Muelsem Aranlyde, facetem, który napisał Gwiazdę Imperium. Pewnie pan wie, skoro był pan jej lekarzem. Tak czy inaczej, człowiek zaczyna myśleć o tym, że na innych światach też są ludzie — jak mówi Calli — i ci ludzie tworzą broń, i piszą książki, i te światy są prawdziwe. Jak się w nie uwierzy, człowiek zaczyna wierzyć w siebie. A kiedy ktoś, kto potrafi coś takiego, potrzebuje pomocy, to się pomaga.
— Doktorze — odezwała się Mollya — ja byłam martwa. Ona mnie ożywiła. Co mogę zrobić?
— Powiedz mi o wszystkim, co wiesz — nachylił się i splótł palce — o Rzeźniku.
— O Rzeźniku? — spytał Mosiądz. Cała reszta wyglądała na zdziwionych. — Dlaczego o nim? Nie wiemy o nim nic ’oza tym, że on i ’ani ka’itan muszą być ze sobą blisko.
— Byliście razem na pokładzie statku przez trzy tygodnie. Opowiedzcie mi o wszystkim, co robił.
Spojrzeli po sobie w milczeniu.
— Czy cokolwiek sugerowało, skąd on może być?
— Z Titina — odparł Calli. — Ma piętno na ramieniu.
— Zanim trafił na Titin, jakieś pięć lat wcześniej. Wiecie, problem polega na tym, że on sam nie wie.
Wyglądali na jeszcze bardziej zmieszanych.
— Jego język — odezwał się w końcu Mosiądz. — Ka’itan mówiła, że on mówił językiem, w którym nie ma ’ojęcia „ja”.
Doktor T’mwarba skrzywił się jeszcze bardziej, a bezcielesnofon przemówił znów:
— Ona go nauczyła, jak odróżniać „ja” od „ty”. Spacerowali wieczorem po cmentarzu, a my unosiliśmy się nad nim, więc słyszeliśmy, jak uczy go rozróżniać.
— „Ja” — mruknął T’mwarba — to już jakiś punkt zaczepienia. — Rozsiadł się wygodnie. — To zabawne. Wydawało mi się, że wiem o Rydrze wszystko, czego tylko można się dowiedzieć. A tymczasem wiem tak niewiele o…
Bezcielesnofon pstryknął po raz trzeci.
— Nie wie pan o gwarku.
T’mwarba był zaskoczony.
— Oczywiście, że wiem. Byłem tam.
Bezcielesna załoga zaśmiała się cicho.
— Ale nigdy nie powiedziała panu, dlaczego się tak wystraszyła.
— Była to histeryczna reakcja związana z jej niedawną chorobą…
Znów widmowy rechot.
— Dżdżownica, doktorze T’mwarba. Ona wcale nie bała się ptaka. Bała się telepatycznego obrazu wielkiego robala, który pełznie w jej stronę; robala, którego wyobrażał sobie ptak.
— Powiedziała wam o tym? — A nigdy nie powiedziała tego mnie, tak miał zakończyć to zdanie, które rozpoczęło się złością, a zakończyło zdumieniem.
— Światy — powtórzył duch. — Czasem światy istnieją tuż przed naszymi oczami, a nigdy ich nie widzimy. Ta sala może być wypełniona fantomami — nigdy pan ich nie zobaczy. Nawet reszta załogi nie wie tak naprawdę, co w tej chwili mówimy. Ale pani kapitan Wong nigdy nie używała bezcielesnofonu. Znalazła sposób na rozmawianie z nami bez niego. Wędrowała po różnych światach i przyłączała się do nich — i to jest ważne — zarówno ona, jak i one rosły.
— W takim razie ktoś musi się dowiedzieć, z jakiego świata, twojego, mojego czy jej, pochodził Rzeźnik. — Pamięć podsunęła mu rytmiczne zakończenie i zaśmiał się. Inni zrobili zdumioną minę. — Robak. Gdzieś w raju, teraz, robak, robak. To był jeden z jej pierwszych wierszy. I nigdy nie przyszło mi to do głowy.
— Mam być zadowolony? — spytał T’mwarba.
— Ma pan wykazać zainteresowanie — odparł generał Forester.
— Przyjrzał się pan mapie hiperstatycznej i odkrył, że próby sabotażu w ciągu ostatnich pięciu i pół roku odnotowano w normalnej przestrzeni w całej galaktyce, i znajdują się one w odległości skoku krążownikiem z Rozpadliny Specellego. Odkrył pan także, że podczas pobytu Rzeźnika na Titinie nie było żadnych „wypadków”. Innymi słowy, odkrył pan, że Rzeźnik może być odpowiedzialny za całe to zamieszanie i wynika to z miejsc jego fizycznego pobytu. Nie, wcale nie jestem zadowolony.
— Dlaczego?
— Bo on jest ważną osobą.
— Ważną?
— Wiem, że… jest ważny dla Rydry. Załoga mi o tym powiedziała.
— On? — I wtedy zrozumiał. — On?! Och, nie. Tylko nie on. To jest najniższa forma… Nie, nie on. Zdrada, sabotaż, nie wiadomo ile morderstw. To znaczy, on…
— Pan nie wie, kim on jest. A jeśli to on jest odpowiedzialny za ataki z wykorzystaniem Babel-17, jest z natury rzeczy równie niezwykły jak Rydra. — Doktor wstał z nadmuchiwanego fotela. — A teraz proszę mi pozwolić wypróbować mój pomysł. Pańskich wysłuchuję od rana. A mój prawdopodobnie zadziała.
— Ale ja nadal nie rozumiem, czego pan chce.
Doktor T’mwarba westchnął.
— Przede wszystkim chcę prosić o umieszczenie Rydry i Rzeźnika w najlepiej strzeżonym, najciemniejszym, najgłębszym lochu Kwatery Głównej, jaki macie.
— Ale my nie mamy lo…
— To jakaś kpina? — spytał spokojnie T’mwarba. — Znajdujemy się w stanie wojny, prawda?
Generał skrzywił się.
— Po co aż takie środki ostrożności?
— Z powodu całego zamieszania, jakie ten facet dotąd spowodował. I jemu nie spodoba się to, co zamierzam zrobić. Więc byłbym zadowolony, gdyby ktoś stanął po mojej stronie. Na przykład całe siły wojskowe Sojuszu. Wtedy czułbym, że mam jakieś szanse.
Rydra siedziała po jednej stronie celi, Rzeźnik po drugiej. Oboje byli owinięci wyrastającymi ze ścian pokrytymi plastikiem konstrukcjami przypominającymi krzesła. T’mwarba spojrzał na sprzęt, który właśnie przewożono z sąsiedniego pomieszczenia.
— Nie mamy lochów i narzędzi tortur, prawda, generale? — Zauważył brunatnoczerwoną plamę, która zasychała na kamiennej podłodze u jego stóp, i potrząsnął głową. — Wolałbym, żeby całe to pomieszczenie spłukać kwasem i wydezynfekować. Jak przypuszczam, było mało czasu.
— Ma pan tu cały sprzęt, doktorze? — spytał generał, ignorując prowokację T’mwarby. — Gdyby pan zmienił zdanie, za piętnaście minut mogę tu ściągnąć całe stado specjalistów.
— To pomieszczenie jest trochę za małe — rzekł T’mwarba. — A ja sam mam tu dziewięciu specjalistów. — Oparł dłoń na średnich rozmiarów komputerze, który ustawiono w rogu razem z całą resztą. — Wolałbym także, żeby pan sobie stąd poszedł, ale i tak pan nie wyjdzie, więc proszę siedzieć cicho.
— Powiedział pan — zauważył generał Forester — że domaga się najostrzejszych środków bezpieczeństwa. Mogę tu ściągnąć paru stukilowych mistrzów aikido.
— Ja sam mam czarny pas w aikido, generale. Myślę, że nas dwóch wystarczy.
Brwi generała powędrowały w górę.
— Znam karate. Aikido było akurat tą sztuką walki, której nigdy nie rozumiałem. Ma pan czarny pas?
T’mwarba poprawił jakiś element maszynerii i skinął głową.
— Rydra też. Nie wiem, co potrafi Rzeźnik, więc na wszelki wypadek solidnie ich przywiązałem.
— Doskonale. — Generał dotknął czegoś przy ościeżnicy. Metalowa płyta opuściła się powoli. — Będziemy tu przez pięć minut. — Płyta dotknęła podłogi i szczelina między nią a podłogą znikła. — Drzwi są jak zaspawane. Jesteśmy za dwunastoma warstwami obrony, każda nie do przejścia. Nikt nie zna lokalizacji tego miejsca, nawet ja.
— Po pokonaniu tych wszystkich labiryntów ja z pewnością bym go nie wskazał — odparł T’mwarba.
— Na wypadek gdyby ktoś jednak próbował nas namierzać, przemieszczamy się automatycznie co pięćdziesiąt sekund. Nie wydostanie się. — Generał wskazał gestem Rzeźnika.
— Zakładam, że nikt nie dostanie się z zewnątrz. — T’mwarba pstryknął przełącznikiem.
— Proszę mi to opowiedzieć jeszcze raz.
— Lekarze na Titinie twierdzą, że Rzeźnik cierpi na amnezję. Oznacza to, że jego świadomość jest ograniczona do tej części mózgu, w której połączenia między synapsami zaczęły się wytwarzać w sześćdziesiątym pierwszym. A to urządzenie — doktor uniósł metalowy hełm i włożył go na głowę Rzeźnika, patrząc na Rydrę — generuje serię „nieprzyjemności” w tym segmencie mózgu, aż badany, że tak to ujmę, zostanie przepędzony z tej części mózgu do innej.
— A jeśli po prostu nie ma połączenia między tą częścią kory a innymi?
— Jeśli będzie mu wystarczająco nieprzyjemnie, wytworzy sobie nowe.
— Biorąc pod uwagę życie, jakie wiódł — skomentował generał — zastanawiam się, czy jest coś na tyle nieprzyjemnego, żeby wypędzić go z jego głowy.
— Onoff, Algol, Fortran — rzekł doktor T’mwarba.
Generał patrzył, jak doktor reguluje urządzenie.
— Zwykle wytwarza to dla mózgu sytuację przypominającą znalezienie się w kłębowisku żmij. Jednak w przypadku umysłu, który nie zna pojęcia „ja”, lub nie używał go od bardzo dawna, taktyka strachu może się po prostu nie sprawdzić.
— A co się sprawdzi?
— Algol, Onoff i Fortran, z pomocą golibrody i tego, że dziś jest środa.
— Doktorze T’mwarba, nie zadawałem sobie trudu sprawdzenia pańskich psychoindeksów…
— Wiem, co robię. W żadnym z tych języków komputerowych też nie ma pojęcia „ja”. Dzięki temu nie ma w nich takich zdań jak „Ja potrafię rozwiązać ten problem” albo „Ja nie jestem zainteresowany”. Ani „Ja wolę marnować czas na co innego”. Generale, w małym miasteczku po hiszpańskiej stronie Pirenejów jest tylko jeden golibroda. Golibroda goli wszystkich mężczyzn w miasteczku, którzy nie golą się sami. Czy golibroda goli sam siebie, czy nie?
Generał zmarszczył brwi.
— Nie wierzy mi pan? Ależ, panie generale, ja zawsze mówię prawdę. Z wyjątkiem środy: w każdą środę mówię same kłamstwa.
— Ale dziś jest środa! — krzyknął generał, najwyraźniej zaczynając się denerwować.
— Jakie to wygodne. Panie generale, proszę nie wstrzymywać oddechu, bo zacznie pan sinieć.
— Ale ja nie wstrzymuję oddechu!
— Nie powiedziałem, że pan wstrzymuje. Ale proszę opowiedzieć „tak” albo „nie”: czy przestał pan już bić żonę?
— Do licha, nie mogę odpowiedzieć na takie pytanie…
— W takim razie, myśląc o swojej żonie, podejmując decyzję, czy chce pan wstrzymać oddech, czy nie, pamiętając o tym, że jest środa, proszę mi powiedzieć: kto goli golibrodę?
Zmieszanie generała znalazło w końcu ujście w postaci śmiechu.
— Paradoksy! Chce pan powiedzieć, że będzie pan go karmił paradoksami, którym będzie musiał stawić czoło.
— Gdyby zrobić coś takiego komputerowi, przepali się, chyba że będzie tak zaprogramowany, żeby się wyłączyć, gdy na taki natrafi.
— A jeśli się odcieleśni?
— Sądzi pan, że taki drobiazg jak odcieleśnienie zdoła mnie powstrzymać? — Wskazał kolejną maszynę. — Wtedy to nam się przyda.
— Jeszcze tylko jedno. Skąd pan wie, jakie paradoksy mu załadować? Przecież te, które mi pan pokazał, nie wystarczyłyby…
— Nie wystarczyłyby. Poza tym istnieją tylko w angielskim i paru innych analitycznie nieporadnych językach. Paradoksy wykładają się na lingwistycznych manifestacjach języka, w którym są wyrażane. W przypadku hiszpańskiego golibrody i środy przyczyną są słowa „każdy” i „wszystkie”, bo obejmują sprzeczne znaczenia. Konstrukcja „nie… bo” również jest dwuznaczna. Tak samo z czasownikiem „przestać”. Taśma, którą przesłała mi Rydra, zawierała gramatykę i słownictwo Babel-17. Fascynujące. To najbardziej precyzyjny język analityczny, jaki można sobie wyobrazić. Ale to dlatego, że wszystko jest elastyczne, a pojęcia występują w dużych zbiorach przystających elementów, którymi rządzą te same słowa. Oznacza to, że liczba paradoksów, jakie można stworzyć, jest oszałamiająca. Rydra zapełniła całą drugą połowę taśmy kilkoma najbardziej pomysłowymi. Jeśli umysł ograniczony do Babel-17 je wyłapie, przepali się albo załamie.
— Albo ucieknie na drugą stronę mózgu. Rozumiem. W takim razie do dzieła. Proszę zaczynać.
— Zacząłem dwie minuty temu.
Generał przyjrzał się Rzeźnikowi.
— Nic nie widzę.
— Proszę poczekać jeszcze minutę. — Znów coś wyregulował. — System paradoksów, który uruchomiłem, potrzebuje trochę czasu na przegryzienie się przez świadomą część mózgu. Jest tam mnóstwo synaps, które muszą się włączyć albo wyłączyć.
Wargi solidnie umięśnionej twarzy nagle odsunęły się, ukazując zęby.
— Zaczyna się — rzekł doktor T’mwarba.
— Co się dzieje z panną Wong?
Na twarzy Rydry pojawił się ten sam grymas.
— Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie — westchnął T’mwarba. — A równocześnie się tego obawiałem. Są powiązani telepatycznie.
W okolicach fotela Rzeźnika rozległ się trzask. Opaska rozluźniła się i mężczyzna uderzył tyłem głowy w oparcie.
Rydra wydała z siebie głębokie zawodzenie, które nagle się urwało. Mrugnęła dwa razy, zdezorientowana, i krzyknęła:
— Och, Mocky, to boli!
Jeden z pasów przytrzymujących ramię Rzeźnika opadł i pięść wystrzeliła w powietrze.
Światełko obok kciuka doktora T’mwarby z białego przeszło w bursztynowe i jego palec wylądował na przełączniku. Coś się działo z twarzą Rzeźnika: najwyraźniej się odprężył.
— On się odcie… — zaczął generał Forester.
Ale Rzeźnik sapnął.
— Wypuść mnie stąd, Mocky! — jęknęła Rydra.
Doktor T’mwarba przesunął ręką po mikroprzełączniku i pasy, które przytrzymywały jej czoło, łydki, nadgarstki i ramiona zaczęły się rozpinać z charakterystycznym pyknięciem. Rydra popędziła na drugą stronę celi do Rzeźnika.
— Jego też?
Skinęła głową.
Pstryknął drugim mikroprzełącznikiem i Rzeźnik osunął się w jej ramiona. Opadła na podłogę pod tym ciężarem i od razu przesunęła kłykciami po zesztywniałych mięśniach jego pleców.
Generał Forester celował w nich z wibropistoletu.
— Do licha, kim on jest i skąd pochodzi? — dopytywał się.
Rzeźnik znów zaczął się osuwać, ale tym razem dotknął rękami podłogi i podparł się.
— Ja… zaczął. — Jestem… jestem Nyles Ver Dorco. — Jego głos stracił mineralną szorstkość. Teraz mówił głosem wyższym o jedną czwartą tonu i arystokratycznie przeciągał samogłoski. — Armsedge. Urodziłem się na Armsedge. I… zabiłem mojego ojca!
Metalowa płyta w ścianie uniosła się. Do celi przedostał się dym i smród gorącego metalu.
— Do licha, co to za zapach? — spytał generał. — Dzieje się coś dziwnego.
— Przypuszczam, że komuś udało się pokonać pierwsze pół tuzina zabezpieczeń tego pomieszczenia — rzekł T’mwarba. — Gdyby to trwało jeszcze parę minut, już by nas tu nie było.
Tupot nóg. Wysmarowany sadzą gwiazdowiec przekuśtykał przez drzwi.
— Panie generale, nic się panu nie stało? Ściana zewnętrzna eksplodowała i ktoś jakimś cudem wyłączył zamki radiowe na podwójnych bramach. Coś przebiło się do połowy ścian ceramicznych. Wygląda to na laser albo coś podobnego.
Generał zbladł.
— Kto próbuje się tu dostać?
Doktor T’mwarba spojrzał na Rydrę.
Rzeźnik wstał, przytrzymując się jej ramienia.
— Parę bardziej pomysłowych modeli należących do mojego ojca, bliskich kuzynów TW-55. Pracują na sześciu niezbyt eksponowanych, ale wpływowych stanowiskach w Kwaterze Głównej Sojuszu. Ale nie musicie się nimi przejmować.
— W takim razie — oznajmił generał Forester wyważonym tonem — wszyscy natychmiast do mojego biura i wyjaśniać, co tu się dzieje, u licha.
— Nie. Mój ojciec nie był zdrajcą, panie generale. Po prostu chciał, żebym został najlepszym w Sojuszu tajnym agentem. Ale bronią nie jest narzędzie, lecz raczej wiedza, jak z niego korzystać. A Najeźdźcy ją mieli; tą wiedzą jest Babel-17.
— Dobrze. Może pan być Nylesem Ver Dorco. Ale jeśli tak jest, tym bardziej nie rozumiem kilku rzeczy, które rozumiałem jeszcze godzinę temu.
— Nie powinien za dużo mówić — wtrącił doktor T’mwarba. — Jego układ nerwowy został narażony na ogromny wysiłek.
— Nic mi nie jest, panie doktorze. Mam zapasowy. Moje odruchy kształtują się powyżej średniej i mam całkowitą kontrolę nad swoją strukturą anatomiczną, łącznie z tempem rośnięcia paznokci u stóp. Mój ojciec był bardzo sumiennym fachowcem.
Generał Forester oparł obcas buta o przednią część biurka.
— Niech mówi dalej. Bo jeśli nie zrozumiem tego wszystkiego w ciągu najbliższych pięciu minut, posadzę was wszystkich.
— Mój ojciec wpadł na ten pomysł, jak tylko rozpoczął prace nad hodowlą zindywidualizowanych szpiegów. Zrobił ze mnie najbardziej idealną istotę ludzką, jaką można sobie wyobrazić. Potem wysłał mnie na terytorium Najeźdźców z nadzieją, że dokonam tam jak największych zniszczeń. Rzeczywiście sporo namieszałem, zanim mnie schwytali. Kolejną rzeczą, którą tatuś sobie uświadomił, był fakt, że przy produkcji nowych szpiegów czyni szybkie postępy i w końcu nowe modele mnie przegonią — tak się musiało stać. Takiemu TW55, na przykład, to mógłbym buty czyścić. Wolał jednak, żeby kontrola nad operacją pozostała w rękach rodziny — na pewno powodowała nim rodzinna duma. Każdy szpieg z Armsedge może otrzymywać rozkazy przez radio zgodnie ze wcześniej ustalonym kluczem. W rdzeń przedłużony wszczepiono mi nadajnik hiperstatyczny; większość jego części skonstruowano z elektroplastiplazmy. Nieważne, jak skomplikowani byli przyszli szpiedzy: nadal ja sterowałem całą tą bandą. W ciągu ostatnich kilku lat na terytorium wroga wysłano ich kilka tysięcy. Gdy mnie złapano, były to całkiem pokaźne siły.
— Dlaczego pana nie zabili? — spytał generał. — Czyżby odkryli, co się stało, i skierowali całą tę armię ludzi przeciwko nam?
— Odkryli, że jestem bronią Sojuszu. Ale ten nadajnik hiperstatyczny rozpada się w pewnych warunkach, a pozostałości zostają usunięte razem z innymi produktami przemiany materii. Wyhodowanie nowego trwa jakieś trzy tygodnie. Nigdy więc się nie dowiedzieli, że to ja steruję resztą. Ale wpadli na pomysł zastosowania własnej tajnej broni: Babel-17. Zafundowali mi więc całkowitą amnezję, pozbawili wszelkich możliwości porozumiewania się poza Babel-17, a potem pozwolili mi uciec z Nueva-nueva Jorku na terytorium Sojuszu. Nie odebrałem żadnych rozkazów na temat sabotażu. Moje możliwości, kontakt z innymi szpiegami — to wszystko objawiało mi się bardzo wolno i bardzo boleśnie. A całe moje życie sabotażysty udającego przestępcę — po prostu tak wyszło. Jak i dlaczego — sam dalej nie wiem.
— Panie generale, chyba mogę to wyjaśnić — wtrąciła Rydra. — Można zaprogramować komputer tak, żeby popełniał błędy, ale nie robi się tego, krzyżując druty, tylko manipulując „językiem”, którego go uczymy, żeby „myślał”. Brak pojęcia „ja” wyklucza jakikolwiek samokrytycyzm. W rzeczywistości w ogóle wyłącza świadomość procesu symbolicznego — a w ten właśnie sposób odróżniamy rzeczywistość od naszego wyrażania rzeczywistości.
— Że co?
— Szympansy — przerwał jej T’mwarba — mają na tyle dobrą koordynację fizyczną, że mogłyby nauczyć się prowadzić samochód, i są na tyle inteligentne, żeby umieć rozróżnić czerwone światło od zielonego. Gdyby jednak nawet nauczyć szympansa prowadzenia samochodu, nie można by go wypuścić na drogę, bo jeśli zobaczy zielone światło, to będzie jechał, dopóki nie rozwali się o mur, a jeśli będzie czerwone, zatrzyma się na środku skrzyżowania i nie ruszy nawet jeśli ciężarówka będzie próbowała go przejechać. Nie potrafią korzystać z procesu symbolicznego. Dla nich czerwone to „stój”, zielone to „jedź”.
— Tak czy inaczej — mówiła dalej Rydra — Babel-17 jako język zawiera predefiniowany program, który kazał Rzeźnikowi stać się przestępcą i sabotażystą. Gdyby wypuścić kogoś pozbawionego pamięci w obcym kraju i wszczepić mu tylko słowa oznaczające narzędzia i części maszyn, prawdopodobnie zostałby mechanikiem. Odpowiednio manipulując jego słownictwem, można by równie łatwo zrobić z niego żeglarza albo malarza. Babel-17 jest również tak idealnie analitycznym językiem, że zapewnia techniczne mistrzostwo w każdej sytuacji, jaką można sobie wyobrazić. A brak pojęcia „ja” maskuje fakt, że choć to przydatny sposób radzenia sobie z wieloma rzeczami, nie jest jedyny.
— Chce pani powiedzieć, że z powodu tego języka można stać się wrogiem Sojuszu? — spytał generał.
— Cóż — odparła Rydra — przede wszystkim słowo oznaczające Sojusz w Babel-17 tłumaczy się dosłownie jako „ten-który-dokonał-inwazji”. A to dopiero początek. Zaprogramowano w nim mnóstwo diabolicznych rzeczy. Kiedy myślisz w Babel-17, wydaje ci się rzeczą doskonale logiczną zniszczenie własnego statku, a następnie zamaskowanie tego faktu autohipnozą, żeby nie udało ci się tego odkryć i powstrzymać samego siebie.
— Więc to jest nasz szpieg! — przerwał jej T’mwarba.
Rydra skinęła głową.
— Programuje on samowystarczalną schizoidalną osobowość w umyśle każdego, kto się go nauczy, wzmocnioną autohipnozą — co jest sprytne, gdyż wszystko w tym języku wydaje się „właściwe”, a każdy inny język sprawia wrażenie nieporadnego. Ta „osobowość” wykazuje główne pragnienie: zniszczyć Sojusz za wszelką cenę, a równocześnie ukryć się przed pozostałą częścią osobowości, dopóki pierwsza część nie będzie na tyle silna, żeby przejąć kontrolę. Coś takiego przydarzyło się nam. Nie mając doświadczeń Rzeźnika sprzed momentu przejęcia, nie byliśmy na tyle mocni, żeby zachować całkowitą kontrolę, ale przynajmniej udało się nam powstrzymać ich przed jakimiś destrukcyjnymi działaniami.
— Dlaczego nie udało im się zdominować cię całkowicie? — spytał T’mwarba.
— Nie liczyli na mój „talent”, Mocky — odparła Rydra. — Analizowałam to za pomocą Babel-17 i problem jest bardzo prosty. Ludzki układ nerwowy generuje szum radiowy. Oczywiście musiałbyś mieć antenę o średnicy kilku tysięcy kilometrów, żeby wyłapać w tym szumie cokolwiek, co mogłoby mieć jakiś sens. W istocie jedyną rzeczą o zbliżonej powierzchni jest układ nerwowy drugiego człowieka. Nieliczni ludzie, jak ja, po prostu mają nad nim lepszą kontrolę. Osobowości schizoidalne nie są aż tak silne, a ja mam pewną kontrolę nad szumem, który wysyłam. Po prostu zakłócałam ich.
— A co ja mam zrobić z tymi schizoidalnymi agentami, którzy kryją się w waszych czaszkach? Dokonać na was lobotomii?
— Nie — rzekła Rydra. — Kiedy chcesz naprawić komputer, to nie robisz tego, przecinając połowę drutów. Poprawiasz język, wprowadzasz brakujące elementy i usuwasz dwuznaczności.
— Wprowadziliśmy już główne elementy — wyjaśnił Rzeźnik — jeszcze na cmentarzu Tarika. I jesteśmy na najlepszej drodze, żeby dokończyć ten proces.
Generał wstał wolno.
— To nie wystarczy. — Potrząsnął głową. — Doktorze T’mwarba, gdzie ta taśma?
— W mojej kieszeni. Była tam przez całe popołudnie — odparł T’mwarba, wyciągając szpulę.
— Zabieram to do wydziału kryptografii i zaczniemy wszystko od nowa. — Podszedł do drzwi. — Aha, państwo oczywiście zostają pod kluczem! — Wyszedł, a cała trójka spojrzała po sobie porozumiewawczo.
Tak, oczywiście, powinienem był wiedzieć, że ktoś, kto potrafi się przebić przez połowę zabezpieczeń do naszego najpilniej strzeżonego pomieszczenia i dokonywać aktów sabotażu w całym ramieniu galaktyki może uciec z mojego zamkniętego na klucz gabinetu!… Nie jestem przygłupem, ale pomyślałem sobie… Wiem, że pana nie obchodzi, co sobie pomyślałem, ale oni… Nie, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że będą próbowali ukraść statek. Tak, oczywiście, ja… Nie. Rzecz jasna, nie zakładałem… Tak, to był jeden z naszych największych pancerników. Ale zostawili… Nie, nie będą atakować naszych… Nie, nie jestem w stanie się dowiedzieć, zostawili tylko list… Tak, zostawili mi na biurku list… Cóż, oczywiście, że mogę go panu przeczytać. Właśnie próbuję to zrobić od jakiegoś…
Rydra weszła do przestronnej kajuty pancernika „Chronos”. Niosła Ratta na barana.
Gdy postawiła go na podłodze, Rzeźnik odwrócił się od sterów.
— Jak im idzie?
— Ktoś ma poważne problemy z nowym układem sterów? — spytała Rydra.
Chłopiec z plutonu podrapał się za uchem.
— Nie wiem, pani kapitan. Prowadzenie tego statku wymaga mnóstwa roboty.
— Musimy wrócić do Rozpadliny i dać ten statek Tankowi i reszcie ludzi z „Jebel”. Mosiądz mówi, że nas tam dowiezie, jeśli tylko wy, dzieciaki, mu pomożecie.
— Spróbujemy. Strasznie dużo rozkazów dostajemy naraz. Powinienem już być na dole.
— Zaraz tam zejdziesz — odparła Rydra. — Chcesz zostać moim honorowym quipucamayocuną?
— Kim?
— To taki facet, który odbiera rozkazy, interpretuje je i ogłasza. Twoi dziadkowie byli Indianami, prawda?
— Tak. Seminolami.
Rydra wzruszyła ramionami.
— Quipucamayocuna to słowo w języku Majów. Bez różnicy. Rozkazy były wydawane przez wiązanie węzełków na sznurku. My używamy kart perforowanych. Pędź i bierz się do roboty.
Ratt dotknął czoła i popędził.
— Jak sądzisz, co generał wyczytał z naszego listu? — zwrócił się do niej Rzeźnik.
— To w gruncie rzeczy nie ma znaczenia. Przeczytają go wszystkie najważniejsze szychy. Będą się nad nim zastanawiać, póki ta możliwość nie zostanie wdrukowana w ich umysły, a to już spore osiągnięcie. I poprawiliśmy Babel-17 — może więc powinniśmy nazywać go Babel-18 — uzyskując najlepsze narzędzie służące do dokopywania się do prawdy.
— Nie zapominaj o tłumie moich pomocników — odparł. — Sądzę, że sześć miesięcy powinno wystarczyć. Masz szczęście, że przyczyną tych mdłości nie był jednak przyspieszony metabolizm. Wydawało mi się to dziwne. Gdyby tak było, musiałabyś zemdleć, zanim uwolniłabyś się od Babel-17.
— To była konfiguracja schizoidalna, która próbowała przejąć kontrolę. Cóż, jak tylko skończymy z Tankiem, mamy wiadomość, którą musimy dostarczyć na biurko głównodowodzącego Najeźdźców, Meihlowa, w Nueva-nueva Jorku.
— „Wojna skończy się za sześć miesięcy” — zacytowała. — Najlepsze zdanie prozą, jakie w życiu napisałam. Ale teraz musimy zabrać się do roboty.
— Mamy narzędzia, jakimi nikt dotąd nie dysponował — odparł Rzeźnik. Przesunął się, gdy usiadła obok niego. — A przy użyciu właściwych narzędzi to nie powinno być trudne. Co będziemy robili w wolnym czasie?
— Pewnie napiszę wiersz. A może powieść. Mam tyle do powiedzenia.
— Ale ja dalej jestem przestępcą. Zmazanie złych uczynków dobrymi to lingwistyczna pomyłka, która nierzadko wpędzała ludzi w niezłe tarapaty. Zwłaszcza wtedy, kiedy te uczynki dopiero miały się dokonać. Jestem odpowiedzialny za liczne morderstwa. Żeby doprowadzić do zakończenia tej wojny, będę musiał wykorzystywać szpiegów tatusia, którzy będą… popełniali dużo błędów. Ale postaram się, żeby było ich jak najmniej.
— To całe poczucie winy funkcjonujące jako mechanizm odstraszający od właściwych działań to też błąd lingwistyczny. Jeśli nie daje ci to spokoju, wróć, pozwól się osądzić, daj się uniewinnić, a potem zajmij się swoimi sprawami. Przez jakiś czas ja chciałabym być twoją sprawą.
— Jasne. Ale kto mówi, że podczas tego procesu zostałbym uniewinniony?
Rydra zaczęła się śmiać. Stanęła przed nim, ujęła go za ręce i przyciągnęła je do swojej twarzy, nie przestając się śmiać.
— Przecież to ja byłabym twoim obrońcą! A dobrze wiesz, że nawet bez Babel-17 potrafię przekonać każdego, do czego tylko zechcę.
Nowy Jork
grudzień 1964 — wrzesień 1965