Prawdziwy, brudny i wygnany, wymyka się nam.
Pokazałabym wam jego książki i mosty.
Stworzyłabym język, którym moglibyśmy mówić wszyscy.
Bez fantazji blond
Matka posłała, by dręczyć nas wiosną,
On ma swoje koszmary, potrzebuje pracy, upija się.
Może nawet nie chce być piękny.
Narzuciłeś mi traktat milczenia.
Abstrakcyjne myśli w błękitnym pokoju: mianownik, dopełniacz, elatyw, biernik pierwszy, biernik drugi, ablatyw, partytyw, illatyw, instruktyw, abessyw, adessyw, inessyw, essyw, allatyw, translatyw, komitatyw. Szesnaście przypadków w fińskim. Dziwne, niektóre języki radzą sobie mając do dyspozycji tylko liczbę pojedynczą i mnogą. Języki Indian północnoamerykańskich nie rozróżniają nawet liczby. Z wyjątkiem języka sju, w którym liczba mnoga istnieje, ale tylko dla rzeczowników ożywionych. Błękitny pokój był pełen ciepła i gładkości. Po francusku nie da się powiedzieć, że coś jest ciepłe. Jest albo gorące, albo chłodne. Jeśli nie ma słowa, które by to oznaczało, jak o tym myśleć? A jeśli nie ma właściwej formy, nie ma jak, nawet jeśli są na to słowa. Wyobraźcie sobie, że w hiszpańskim wszystko ma rodzaj: pies, stół, drzewo, otwieracz do puszek. Wyobraźcie sobie, że w węgierskim nic nie ma rodzaju: ona, on, ono to to samo słowo. Jesteście moim przyjacielem, panie, ale tyś jest moim królem: rozróżnienie w elżbietańskim angielskim. Ale w przypadku niektórych języków orientalnych, które obywają się bez rodzaju i liczby, ty jesteś moim przyjacielem, ty jesteś moim rodzicem, TY jesteś moim kapłanem, i TY jesteś moim królem, i Ty jesteś moim sługą, i Ty jesteś moim sługą, którego zamierzam jutro zwolnić, i TY jesteś moim królem, z którego polityką całkowicie się nie zgadzam, i TY masz w głowie sieczkę zamiast mózgu, WASZA wysokość, i TY możesz być moim przyjacielem, ale walnę CIEBIE w głowę, jeśli TY to jeszcze raz powiesz, a tak w ogóle, u licha, to kim ty jesteś?
Jak się nazywasz, pomyślała w okrągłym, niebieskim, ciepłym pokoju.
Myśli bez imienia czy nazwy w błękitnym pokoju: Ursula, Priscilla, Barbara, Mary, Mona, Natica: i odpowiednio: Niedźwiedzica, Stara Pani, Szczebiotka, Zgorzkniała, Małpa i Pośladek. Imię. Imiona? Co tkwi ukryte w imieniu? Jakie ja noszę imię? W kraju mojego ojca nazwisko występuje jako pierwsze, Wong Rydra. W kraju Mollyi nie miałabym nazwiska ojca, ale matki. Słowa to nazwy rzeczy. W czasach Platona rzeczy były nazwami idei — czyż może istnieć lepszy opis platońskiego ideału? Czy jednak słowa były nazwami rzeczy, czy było to po prostu semantyczne nieporozumienie? Słowa były symbolami całych kategorii rzeczy, nazwę zaś przypisywano określonemu przedmiotowi: nazwa użyta na określenie czegoś, co wymaga symbolu, zgrzyta i śmieszy. Symbol na określenie czegoś, co wymaga nazwy, także zgrzyta: pamięć, która zachowała obraz rozdartej zasłony, jego oddechu przesyconego wódką, jej oburzenia, zmiętego ubrania wciśniętego koło porysowanego, taniego stolika nocnego, „No dobrze, kobieto, chodź tu!”, a ona wyszeptała, z rękami zaciśniętymi aż do bólu na mosiężnym pręcie, „Mam na imię Rydra!”. Odrębny byt, wyodrębniony ze środowiska, odrębny od wszystkich rzeczy składających się na środowisko; odrębny byt był czymś, dla czego symbole były nieodpowiednie, więc wymyślono imiona. Wymyślono mnie. Nie jestem okrągłym, ciepłym, błękitnym pokojem. Jestem kimś w tym pokoju; jestem…
Czuła, jak półprzymknięte powieki opierają się na gałkach ocznych. Otworzyła je i natrafiła na siatkę zabezpieczającą. Z zapartym tchem cofnęła się i obróciła, by popatrzeć na pokój.
Nie.
Nie popatrzyła na pokój.
„Cośnęła” na „coś”. Pierwsze coś było malutką jednostką języka, która implikowała coś natychmiastowego, ale biernego, wrażenie, które mogło być słuchowe, węchowe, jak i wzrokowe. Drugim czymś były trzy równie maleńkie fonemy, które łączyły się na różnych wysokościach tonów: jeden to wskaźnik, który ustalał rozmiar pomieszczenia na niecałe trzy czwarte metra sześciennego, drugi opisywał kolor i ewentualną substancję, z jakiej wykonano ściany — jakiś błękitny metal — zaś trzeci był obszarem zablokowanym dla cząstek, które powinny opisywać funkcję pokoju, kiedy go odkryła, jakiś rodzaj gramatycznej przywieszki, za pomocą której mogła opisać całe doświadczenie, używając tylko jednego symbolu, gdy go potrzebowała. Wszystkie cztery dźwięki brzmiały na jej języku i w umyśle krócej niż jedno nieporadne „ó” w słowie „pokój”. Babel-17; odczuła to już wcześniej, przy innych językach: otwarcie, rozszerzenie, umysł zmuszony do nagłego rozwoju. Ale teraz przypominało to nagłe wyostrzenie obiektywu, który latami dawał nieostry obraz.
Usiadła znowu. Funkcja?
Do czego używano tego pomieszczenia? Uniosła się wolno, a sieć oplotła ją dookoła piersi. Jakiś szpital. Spojrzała w dół na… nie na „siatkę”, ale na trzyczęściową różnicę samogłosek, z których każda opisywała jeden nacisk trzyczęściowych więzów, tak że najsłabsze punkty w sieci były opisane dźwiękiem, przy którym różnica osiągała najmniejszą wartość. Uświadomiła sobie, że cała sieć się rozwinie, jeśli przetnie się nici w tych trzech punktach. Gdyby jednak próbowała ją rozerwać, lecz nie nazwała jej w nowym języku, sieć wytrzymałaby bez najmniejszego problemu. Przejście od „zapamiętanego” do „znanego” nastąpiło, gdy była…
Gdzie ona była? Niepokój, ekscytacja, strach! Zmusiła się, by znów myśleć po angielsku. Myślenie w Babel-17 przypominało oglądanie dna studni, o której jeszcze chwilę wcześniej sądziło się, że ma tylko parę metrów głębokości. Poczuła zawrót głowy.
Znalezienie pozostałych poszło błyskawicznie. Mosiądz wisiał w wielkim hamaku na przeciwległej ścianie — dostrzegła żółty pazur wystający z oczka sieci. W dwóch mniejszych hamakach na kolejnej ścianie musiały wisieć dzieciaki z plutonu. Nad jedną krawędzią dostrzegła lśniące, czarne włosy: śpiący Carlos. Nie widziała, kim jest trzeci. Ciekawość objawiła się w postaci małej, nieprzyjemnej pięści, wbitej w dolną część brzucha i pulsującej natarczywie.
I wtedy ściana zbladła.
Rydra już miała podjąć próbę jakiegoś ustalenia, gdzie się znajduje, jeśli nie w czasie i w przestrzeni, to przynajmniej w obrębie jakiegoś zbioru możliwości. Widząc blednącą ścianę, zaniechała próby. Patrzyła.
Bladość pojawiła się w górnej części ściany, z lewej strony. Rozżarzyła się, potem stała się przezroczysta i w powietrzu uformował się jęzor metalu, który łagodnie wysunął się w jej stronę.
Trzej mężczyźni:
Najbliższy, u szczytu rampy, miał twarz jak grubo ciosaną i luźno poskładaną z brązowej skały. Nosił staroświeckie odzienie, jakiś pierwowzór peleryny konturowej. Automatycznie dopasowywało się do kształtu ciała, ale było wykonane z porowatego plastiku i wyglądało raczej jak pancerz. Czarny, wielowarstwowy materiał opadał mu na jedno ramię i rękę. Znoszone sandały były wiązane za pomocą sznurowadeł kończących się wysoko na łydce. Kępki futra pod rzemieniami zapobiegały otarciom. Jedyną oznaką operacji kosmetochirurgicznej były sztuczne, srebrne włosy i zaczesane do góry metaliczne brwi. Z rozciągniętego płatka usznego zwisał cienki, srebrny kolczyk. Osobnik dotknął kabury wibropistoletem na brzuchu i patrzył to na jeden hamak, to na drugi.
Drugi mężczyzna stanął z przodu. Był smukły: fantastyczna mieszanka wynalazków kosmetochirurgii, trochę z gryfa, trochę z małpy, trochę konika morskiego: łuski, pióra, pazury i dziób przyczepiony do ciała, które, jak przypuszczała, pierwotnie miało przypominać kota. Przykucnął u boku pierwszego mężczyzny, opierając się na wydłużonych operacyjnie pośladkach i przeciągając kostkami palców po metalowej podłodze. Uniósł wzrok, gdy pierwszy mężczyzna z roztargnieniem sięgnął i podrapał go w głowę.
Rydra czekała, aż przemówią. Słowo pozwoli ich zidentyfikować: Sojusz albo Najeźdźcy. Jej umysł był gotowy na skok do dowolnego języka, jakim przemówią, wydobycie wszystkiego, co wiedziała o ich nawykach w myśleniu, tendencjach do logicznych dwuznaczności, braku obecności rygoru słownego, wszelkich dziedzinach, w których mogła zyskać przewagę.
Drugi mężczyzna cofnął się i zobaczyła trzeciego, który nadal trzymał się z tyłu. Był wyższy i bardziej potężnie zbudowany od pozostałych, ubrany w same spodnie. Miał lekko zaokrąglone ramiona. Na nadgarstkach i piętach widniały wszczepione kogucie ostrogi — czasem z czymś takim paradowali transportowcy z półświatka, znajdujący się na dole hierarchii: miały one podobne znaczenie jak kastety albo piracka trupia czaszka. Jego głowę niedawno ogolono i włosy zaczęły odrastać mu z tyłu głowy: ciemna, elektrostatyczna szczotka. Dookoła przypominającego węzeł bicepsa rozciągało się pasmo czerwonego ciała, wyglądającego jak krwisty siniak albo zaogniona blizna. Owo piętno stało się tak powszechne u bohaterów powieści awanturniczych, że prawie już straciło popularność jako godny pożałowania banał. Był to znak skazańców z więziennych jaskiń na Titinie. Miał w sobie coś tak brutalnego, że odwróciła wzrok. A zarazem coś tak wdzięcznego, że spojrzała jeszcze raz.
Dwóch mężczyzn u szczytu rampy zwróciło się do trzeciego. Czekała na słowa, by definiować, ustalać, identyfikować. Spojrzeli na nią, po czym podeszli do ściany. Rampa zaczęła się cofać.
Rydra usiadła.
— Proszę! — zawołała. — Gdzie my jesteśmy?
Srebrnowłosy mężczyzna odparł:
— „Jebel Tarik”.
Ściana znów wyglądała normalnie.
Rydra spojrzała na sieć (która w innym języku była czymś innym); jeden sznur puścił, potem następny. Naprężenie słabło, aż sieć się rozerwała i Rydra zeskoczyła na podłogę. Stojąc, zobaczyła, że drugim dzieciakiem z plutonu jest Kile, który pracował z Lizzy przy naprawach. Mosiądz zaczął się miotać.
— Siedź spokojnie — powiedziała i zaczęła rozplątywać węzły.
— Co on ci ’owiedział? — dopytywał się Mosiądz. — Czy to było jego imię i nazwisko, czy kazał ci leżeć s’okojnie i zamknąć się?
Wzruszyła ramionami i rozplątała kolejny.
— Jebel oznacza górę w staromauretańskim. Może to Góra Tarika.
Mosiądz usiadł, gdy opadła z niego sieć.
— Skąd wiedziałaś, jak to działa? — spytał. — Szar’ałem się z tym ’rzez dziesięć minut i nic.
— Innym razem ci powiem. Tarik to może być czyjeś imię.
Mosiądz spojrzał znów na rozplątaną sieć, podrapał się za szpiczastym uchem, po czym potrząsnął głową w zdumieniu i cofnął się.
— Przynajmniej wiemy, że nie są Najeźdźcami — stwierdziła Rydra.
— A skąd wiemy?
— Po drugiej stronie osi jest tak mało ludzi, że wątpię, by ktoś słyszał o staromauretańskim. Ziemianie, którzy tam wyemigrowali, pochodzili z Ameryki Południowej i Północnej sprzed utworzenia Amerykazji i połknięcia Europy przez Panafrykę. Poza tym więzienne jaskinie na Titinie należą do Cezara.
— Ach, tak — odparł Mosiądz. — Rzeczywiście. Ale to nie znaczy, że tak musi być w ’rzy’adku ich wychowanków.
Spojrzała w miejsce, gdzie otworzyła się ściana. Uchwycenie sytuacji wydawało się równie beznadziejne jak uchwycenie błękitnego metalu.
— A co się tak na’rawdę stało, u licha?
— Wystartowaliśmy bez pilota — wyjaśniła Rydra. — Przypuszczam, że ktoś, kto potrafi nadawać w Babel-17, umie to robić także po angielsku.
— Chyba jednak nie wystartowaliśmy bez ’ilota. Z kim rozmawiał Ślimak zaraz ’rzed startem? Gdybyśmy nie mieli ’ilota, nie byłoby nas tu. Smażylibyśmy się w najbliższym, największym słońcu.
— Pewnie był to ktoś, kto zniszczył te płytki. — Rydra cofnęła się pamięcią wstecz i powłoka amnezji opadła. — Sabotażysta chyba nie chciał mnie zabić. TW-55 mógł mnie załatwić równie łatwo, jak załatwił barona.
— Ciekawe, czy sz’ieg, którego mamy na statku, też mówi Babel-17?
Rydra pokiwała głową.
— Tak sądzę.
Mosiądz rozejrzał się dookoła.
— Nikogo więcej tu nie ma? Gdzie reszta załogi?
— Proszę pana, pani kapitan…
Obrócili się.
Kolejna dziura w ścianie. Chuda dziewczyna z zieloną szarfą na włosach niosła miskę.
— Pan powiedział, że się obudziliście, więc coś wam przyniosłam. — Miała wielkie i ciemne oczy, a gdy mrugała powiekami, odnosiło się wrażenie, jakby ptak machał skrzydłami. Wysunęła miskę w ich stronę.
Rydra wyczuła w niej otwartość, lecz także strach przed obcymi. Cienkie palce jednak pewnie trzymały brzegi miski.
— To miło z twojej strony.
Dziewczyna skłoniła się lekko i uśmiechnęła.
— Wiem, że się nas boisz — rzekła Rydra. — Niepotrzebnie.
Strach odchodził; chude ramiona odprężyły się.
— Jak się nazywa twój pan? — spytała Rydra.
— Tarik.
Rydra odwróciła się i skinęła do Mosiądza.
— A to jest „Góra Tarika”? — Wzięła miskę od dziewczyny. — Jak się tu dostaliśmy?
— Pan zdążył wyłowić wasz statek ze środka supernowej Łabędź-42, zanim generatory stazy przestały działać po skoku.
Mosiądz zasyczał, co było dla niego namiastką gwizdu.
— Nic dziwnego, że straciliśmy ’rzytomność. Musieliśmy szybko dryfować.
Ta myśl spowodowała wyjęcie zatyczki tkwiącej w żołądku Rydry.
— W takim razie zdryfowaliśmy w region supernowej. Może rzeczywiście nie było żadnego pilota.
Mosiądz zdjął z miski białą serwetkę.
— Częstuj się kurczakiem, ani ka’itan. — Mięso było pieczone i nadal gorące.
— Za chwilę — odparła. — Muszę jeszcze o czymś pomyśleć. — Zwróciła się ponownie do dziewczyny. — W takim razie „Góra Tarika” to statek. I my jesteśmy na jego pokładzie?
Dziewczyna zaplotła ręce na plecach i pokiwała głową.
— To dobry statek.
— Jestem pewna, że nie bierzecie pasażerów. Jaki ładunek wieziecie?
Zadała niewłaściwe pytanie. Znów strach: nie brak zaufania do obcych, tylko coś formalnego i wszechogarniającego.
— Nie wieziemy żadnego ładunku, proszę pani — odparła dziewczyna, po czym wyrzuciła z siebie: — Nie wolno mi z wami rozmawiać. Musicie porozmawiać z Tarikiem. — Cofnęła się pod ścianę.
— Mosiądz — Rydra obróciła się i podrapała po głowie — nie ma już piratów kosmicznych, prawda?
— ‘orwań statków trans’ortowych nie było od siedemdziesięciu lat.
— Tak właśnie myślałam. Gdzie więc jesteśmy?
— Żebym to ja wiedział. — Gładkie i ciemne płaszczyzny jego policzków mieniły się w błękitnym świetle. Jedwabiste brwi zasłaniały głębokie dyski oczu. — Wyciągnął „Rimbauda” z Łabędzia-42? Chyba już wiem, czemu nazywają go Górą Tarika. Musi być wielki jak okręt bojowy.
— Jeśli to jest okręt bojowy, Tarik nie przypomina mi żadnego gwiazdowca, jakiego w życiu widziałam.
— Do wojska i tak nie ’rzyjmują byłych skazańców. ’ani ka’itan, w co my wde’nęliśmy?
Wyjęła z miski kurzą nogę.
— Chyba musimy poczekać na Tarika. — W którymś hamaku coś się poruszyło. — Mam nadzieję, że dzieciakom nic się nie stało. Dlaczego nie spytałam tej dziewczyny, czy reszta załogi też jest na pokładzie? — Podeszła do hamaka Carlosa. — Jak się czujesz? — spytała radośnie. Po raz pierwszy dostrzegła zapięcia, które mocowały sieć do dolnej części nosidła.
— Moja głowa — odparł Carlos ze złośliwym uśmiechem. — Chyba mam kaca.
— W takim razie nie powinieneś się tak szczerzyć. A tak w ogóle, co ty wiesz o kacu? — Rozpinanie zapięć trwało trzykrotnie dłużej niż rozplątywanie sieci.
— Wino na imprezie — odparł Carlos. — Sporo wypiłem. A co się stało?
— Powiem ci, jak się dowiem. Hopla! — Przekręciła hamak i Carlos wylądował na nogach.
Odsunął włosy z oczu.
— Gdzie jest reszta?
— Kile jest tam. Więcej nikogo tu nie ma.
Mosiądz uwolnił Kile’a, który przysiadł na brzegu hamaka i próbował wepchnąć sobie kłykcie do nosa.
— Hej, mały — odezwał się Carlos. — Nic ci nie jest?
Kile poruszał palcami u nóg tak, że aż drgało mu ścięgno Achillesa, ziewnął i równocześnie powiedział coś niezrozumiałego.
— Nie — powiedział Carlos — bo sprawdziłem, jak tylko wróciliśmy.
Och, pomyślała, zostało jeszcze tyle języków, w których powinnam się dokształcić.
Kile drapał się teraz po łokciu. Nagle wystawił język w kąciku ust i spojrzał w górę.
Rydra zrobiła to samo.
Rampa znów wysuwała się ze ściany. Tym razem dotknęła podłogi.
— Czy pozwoli pani ze mną, pani Wong?
Tarik, z ręką na kaburze i srebrzystymi włosami, stał na tle ciemnego otworu.
— Czy reszcie mojej załogi nic się nie stało? Chciałabym ich zobaczyć.
— Są w innych salach. Jeśli chce pani ich zobaczyć…
— Czy nic im nie jest?
Tarik pokręcił głową.
Rydra poklepała Carlosa w czoło.
— Zobaczymy się później — szepnęła.
Wspólna sala była pełna łuków i balkonów, a jej ściany przypominały skałę. Wielkie powierzchnie były obwieszone czerwonymi i zielonymi znakami zodiaku oraz obrazami przedstawiającymi bitwy. I gwiazdami — na początku myślała, że upstrzona światełkami przestrzeń to prawdziwy bulaj, ale to była tylko kilkudziesięciometrowa projekcja nocy otaczającej statek.
Ludzie siedzieli przy drewnianych stołach, rozmawiając, albo wylegiwali się pod ścianami. Na dole, gdzie kończyły się szerokie stoły, stała szeroka lada zastawiona jedzeniem i dzbankami. W otworze widniało mnóstwo garnków, brytfanek i talerzy, a dalej aluminium i biała wnęka kuchenna, gdzie mężczyźni i kobiety w fartuchach przygotowywali kolację.
Gdy weszli, obecni zwrócili się w ich stronę. Najbliżsi dotknęli czoła w geście salutu. Rydra szła za Tarikiem po podeście; zmierzali do wyściełanych ław na samej górze.
Podbiegł do nich człowiek gryf.
— Panie, to ona?
Tarik zwrócił się do Rydry, a na jego kamiennej twarzy pojawił się cieplejszy wyraz.
— To jest moja rozrywka, coś, co pozwala mi się oderwać, moje złagodzenie gniewu, pani kapitan. W nich czai się całe poczucie humoru, którego zdaniem otoczenia mi brak. Hej, Klik, skocz tam i wymość nam poduszki przed konferencją.
Upierzona głowa przechyliła się na chwilę, czarne oko błysnęło, i Klik zaczął poprawiać poduszki. Chwilę później Rydra i Tarik zasiedli na nich.
— Jaką trasą leci pański statek? — zwróciła się do Tarika Rydra.
— Jesteśmy w Rozpadlinie Specellego. — Zdjął pelerynę z ramienia z trzema gruzłami. — Jaka była wasza pierwotna pozycja, zanim wpadliście w prąd supernowej?
— Wystartowaliśmy… ze Stoczni Wojennej Sojuszu.
Tarik skinął głową.
— Mieliście szczęście. Większość statków cieni zostawiłoby was, żebyście wynurzyli się w supernowej po wyłączeniu generatorów. To byłoby raczej ostateczne odcieleśnienie.
— Pewnie tak. — Rydra poczuła, jak żołądek kurczy jej się na samą myśl, po czym zapytała: — Statków cieni?
— Tak. Właśnie czymś takim jest „Jebel Tarik”.
— Obawiam się, że nie wiem, czym jest statek cień.
Tarik zaśmiał się: cichy, chropowaty dźwięk gdzieś na dnie gardła.
— Może tak powinno zostać. Mam nadzieję, że nigdy nie będzie pani żałować tego, że pani powiedziałem.
— Proszę mówić. Słucham.
— Rozpadlina Specellego to obszar gęsty pod względem radiowym. Statek, nawet taka góra jak Tarik, na dalekie odległości jest praktycznie niewykrywalny. Poza tym lecimy po stronie stazy Gwiazdozbioru Raka.
— Ta część galaktyki znajduje się w rękach Najeźdźców — rzekła Rydra z lękiem wynikającym z odruchu warunkowego.
— Rozpadlina jest granicą wzdłuż brzegu Gwiazdozbioru Raka. My… patrolujemy jej obszar i dbamy o to, żeby statki Najeźdźców pozostawały… na swoim terenie.
Rydra dostrzegła na jego twarzy wahanie.
— Ale nie oficjalnie?
Znów się roześmiał.
— Jakżebyśmy mogli, pani kapitan. — Pogłaskał pióra rosnące między łopatkami Klika. Błazen wygiął grzbiet. — Nawet oficjalne okręty wojenne nie są w stanie komunikować się przez radio w Rozpadlinie. Więc Kwatera Główna Sojuszu traktuje nas pobłażliwie. My wykonujemy dobrze swoją pracę — oni udają, że nie widzą. Nie mogą wydawać nam rozkazów, nie mogą dostarczać nam broni ani zaopatrzenia. Zatem ignorujemy konwencje ratunkowe i przepisy o jeńcach. Gwiazdowcy nazywają nas szabrownikami. — Patrzył, jak Rydra reaguje na jego słowa. — Jesteśmy zagorzałymi obrońcami Sojuszu, pani Wong, ale… — Uniósł dłoń, zwinął ją w pięść i dotknął swojego brzucha. — Ale jeśli jesteśmy głodni, a żaden statek Najeźdźców dawno nie przelatywał — cóż, bierzemy, co się trafi.
— Ach, tak — odparła Rydra. — Jak rozumiem, jesteśmy łupem? — Przypomniała sobie barona, pazerność skrytą w smukłej sylwetce.
Tarik rozluźnił palce.
— Czy ja wyglądam na głodnego?
Rydra posłała mu krzywy uśmieszek.
— Wygląda pan na dobrze nakarmionego.
Skinął głową.
— To był dobry miesiąc. Gdyby tak nie było, nie siedzielibyśmy tu i nie gawędzili sobie tak po przyjacielsku. Na razie jesteście naszymi gośćmi.
— W takim razie pomożecie nam naprawić przepalone generatory?
Tarik uniósł dłoń, dając jej znak, by zamilkła.
— …na razie — powtórzył.
Rydra pochyliła się w jego stronę, po czym się cofnęła.
Tarik zwrócił się do Klika:
— Przynieś książki.
Błazen odszedł na bok i sięgnął do stojaka przy kanapach.
— Prowadzimy niebezpieczny tryb życia — mówił dalej Tarik. — Może dlatego żyje się nam tak dobrze. Jesteśmy cywilizowani — kiedy mamy czas. Nazwa waszego statku skłoniła mnie, żeby postąpić zgodnie z sugestią Rzeźnika i was wyciągnąć. Tu, na peryferiach, rzadko odwiedzają nas poeci. — Rydra uśmiechnęła się uprzejmie.
Klik wrócił z trzema tomami. Miały czarne okładki i srebrzone brzegi. Tarik uniósł je.
— Ta druga to moja ulubiona. Największe wrażenie zrobiło na mnie długie opowiadanie Wygnańcy we mgle. Mówi pani, że nigdy nie słyszała o statkach cieniach, a jednak zna pani uczucie „oplatającej pętli nocy” — to ten wers, prawda? Muszę przyznać, że nie rozumiem pani trzeciej książki. Pewnie dlatego, że jest tam mnóstwo nawiązań i humorystycznych aluzji do bieżących wydarzeń, a my tu jesteśmy odcięci od głównego nurtu. — Wzruszył ramionami. — Pierwszą… zdobyliśmy z biblioteczki kapitana transportowca Najeźdźców, który zboczył z kursu. Drugą — cóż, była na pokładzie niszczyciela Sojuszu. Na stronie tytułowej ma dedykację: „Dla Joeya na pierwszy lot: tak doskonale wyraża to, co zawsze chciałam powiedzieć. Z wyrazami miłości, Lenia”. — Zamknął książkę. — Wzruszające. Trzecią zdobyłem zaledwie miesiąc temu. Muszę ją przeczytać jeszcze parę razy, zanim będę chciał z panią o niej porozmawiać. Co za niezwykły zbieg okoliczności, który pozwolił nam się spotkać. — Położył książki na kolanach. — Kiedy ukazała się ostatnia?
— Niecały rok temu.
— Będzie czwarta?
Potrząsnęła głową.
— Czy mogę spytać, nad jakim dziełem literackim teraz pani pracuje?
— Nad żadnym. Napisałam kilka niewielkich wierszy i mój wydawca chce je opublikować w jednym zbiorze, ale wolałabym poczekać, aż będę mieć jakieś większe, konkretne dzieło, które je zrównoważy.
Tarik pokiwał głową.
— Rozumiem. Pani powściągliwość pozbawia nas jednak ogromnej przyjemności. Gdyby naszło panią natchnienie, byłbym zaszczycony. Naszym posiłkom towarzyszy muzyka, przedstawienia dramatyczne lub komiczne, reżyserowane przez naszego zdolnego Klika. Gdyby napisała nam pani jakiś prolog albo epilog, wedle pani uznania, byłbym zaszczycony. — Wyciągnął brązową, twardą rękę. Uznanie nie jest ciepłym uczuciem, pomyślała Rydra, lecz chłodnym; takim, które sprawia, że przestajesz odczuwać napięcie w plecach, kiedy się uśmiechasz. Odwzajemniła uścisk dłoni.
— Dziękuję panu, panie Tarik — odparła.
— To ja pani dziękuję — rzekł. — Skoro wykazuje pani dobrą wolę, wypuszczę pani załogę. Mogą poruszać się po statku tak samo jak moi ludzie. — Wyraz jego brązowej twarzy zmienił się. Puściła jego dłoń.
— Rzeźnik. — Skinął głową, a ona się odwróciła.
Stopień niżej stał skazaniec, który towarzyszył mu na rampie.
— Co to była ta plamka pędząca w stronę Rigel? — spytał Tarik.
— Uciekający statek Sojuszu i śledzący go Najeźdźcy.
Tarik zmarszczył czoło, potem się odprężył.
— Nie, zostawmy ich w spokoju. W tym miesiącu mamy dość jedzenia. Po co stawiać naszych gości w niezręcznej sytuacji z powodu aktów przemocy? To jest Rydra.
Rzeźnik walnął prawą pięścią w lewą dłoń. Ludzie poniżej odwrócili się w ich stronę. Rydra podskoczyła na dźwięk tego odgłosu i usiłowała odczytać cokolwiek z ruchów tych lekko drżących mięśni nieruchomej twarzy o pełnych wargach: wyraźna, ale niewysłowiona wrogość; nieruchoma wściekłość, spowolniony strach, bezpieczeństwo w ciszy rozszalałej ruchem…
Tarik znów się odezwał, niskim, chropowatym głosem. Mówił powoli.
— Masz rację. Ale ten sam człowiek nie może w jednej chwili mieć dwóch różnych zdań, prawda, pani kapitan? — Wstał. — Rzeźniku, zbliżmy się do ich trajektorii. Są godzinę od nas? Dobrze. Popatrzymy trochę, a potem spuścimy baty — przerwał i spojrzał na Rydrę — Najeźdźcom.
Rzeźnik puścił pięść i Rydra dostrzegła na jego twarzy ulgę. Znów oddychał.
— Przygotuj „Jebel”, a ja odprowadzę panią Wong do miejsca, gdzie będzie mogła wszystko oglądać.
Rzeźnik nie odpowiedział, tylko ruszył schodami w dół. Siedzący najbliżej podsłuchali, wieść zaczęła się roznosić. Ludzie wstawali z ław. Ktoś przewrócił róg z napojem. Rydra zauważyła, że dziewczyna, która obsługiwała ich w izbie chorych, podbiegła ze ścierką, by to wytrzeć.
Z galerii na szczycie schodów spojrzała na wspólną salę, przechylając się przez balustradę: pomieszczenie opustoszało.
— Proszę za mną. — Tarik poprowadził ją między kolumnami w kierunku ciemności i gwiazd. — Statek Sojuszu to ten. — Wskazał błękitnawą chmurkę. — Mamy sprzęt, który pozwoli nam się przebić przez tę mgłę, ale wątpię, czy statek Sojuszu zdaje sobie sprawę z tego, że jest namierzany przez Najeźdźców. — Podszedł do pulpitu i nacisnął wystający dysk. We mgle rozbłysły dwa punkty światła. — Czerwony to Najeźdźcy — wyjaśnił Tarik — a niebieski to Sojusz. Nasze statki pająki będą żółte. Przebieg potyczki może pani obserwować tutaj. Wszystkie nasze ewaluacje sensoryczne odbywają się na pokładzie „Jebel”; tu są perceptorzy czuciowi i nawigatorzy, a całą strategią kierujemy zdalnie, co pozwoli formacjom zachować spójność. W ograniczonym zasięgu jednak każdy statek pająk walczy sam. To świetny sport dla mężczyzn.
— Jakiego rodzaju są statki, na które polujecie? — zapytała Rydra, rozbawiona lekko archaicznym tonem obecnym w mowie Tarika i zaczynającym już wpływać na jej własną.
— Statek Sojuszu to wojskowy transportowiec z zaopatrzeniem. Najeźdźcy namierzają go małym niszczycielem.
— W jakiej są odległości?
— Potyczka powinna zacząć się za jakieś dwadzieścia minut.
— A pan chce czekać sześćdziesiąt minut, zanim… spuści pan baty Najeźdźcom?
Tarik uśmiechnął się.
— Statek z zaopatrzeniem nie na dużych szans przy niszczycielu.
— Wiem. — Widziała, co się kryje pod jego uśmiechem: czekał na jej protest. Poszukiwała w sobie chęci zaprotestowania, ale zablokował ją skrzep malutkich, śpiewnych dźwięków, które na jej języku zajmowały powierzchnię mniejszą od monety: Babel-17. Definiowały koncepcję rygorystycznie niezbędnej, doraźnej ciekawości, która w każdym innym języku stałaby się nieporadnym ciągiem wielosylab. — Nigdy nie oglądałam międzygwiezdnej potyczki.
— Zaprosiłbym panią na pokład mojego flagowego statku, ale choć niebezpieczeństwo jest niewielkie, nadal istnieje. Zresztą stąd będzie pani wyraźnie widzieć całą bitwę.
Poczuła podniecenie.
— Chciałabym polecieć z panem — rzekła, mając nadzieję, że Tarik zmieni zdanie.
— Proszę zostać — odparł. — Tym razem Rzeźnik leci ze mną. Gdyby pani wolała obserwować prądy stazy, tu ma pani hełm. Ale kiedy w ruch idzie broń, powstaje tyle elektromagnetycznego szumu, że — jak przypuszczam — nawet redukcja nie pomoże. — Przez ekran przesunął się ciąg światełek. — Proszę mi wybaczyć. Muszę poprowadzić odprawę i sprawdzić mój krążownik. — Ukłonił się lekko. — Pani załoga obudziła się. Zostanie tu przyprowadzona, a pani będzie mogła objaśnić jej wasz status gości w sposób, jaki uzna pani za stosowny.
Tarik podszedł do schodów, a ona spojrzała na połyskujący ekran i kilka chwil później pomyślała: co za niesamowity cmentarz muszą mieć na pokładzie; żeby dokonywać odczytów czuciowych dla Tarika i jego statków pająków, musi tu być pięćdziesięciu bezcielesnych — znów w baskijskim. Odwróciła się i zobaczyła półprzejrzyste kształty Oka, Ucha i Nosa po drugiej stronie galerii.
— Cieszę się, że was widzę — rzekła. — Nie wiedziałam, czy Tarik ma urządzenia do komunikacji z bezcielesnymi!
— I to jakie! — padła odpowiedź w baskijskim. — Pani kapitan, zabierzemy panią w podróż po krainie cieni. Traktują nas tu jak panów Hadesu.
Z głośnika rozległ się głos Tarika.
— Proszę o uwagę. Strategia: Wariatkowo. Wariatkowo. Po raz trzeci: Wariatkowo. Pacjenci gromadzą się, żeby stawić czoło Cezarowi. Psychotycy czekają przy bramie K. Neurotycy zbierają się przed bramą R. Psychopaci przygotowują się do inwazji na osi bramy T. W porządku, zrzucajcie kaftany bezpieczeństwa.
Na dole ekranu o długości stu metrów pojawiły się trzy grupy żółtych światełek — trzy grupy statków pająków, które miały zaatakować statek Najeźdźców po przejęciu przez niego statku zaopatrzeniowego Sojuszu. — Neurotycy, naprzód. Utrzymujcie kontakt, żeby uniknąć niepokoju spowodowanego rozdzieleniem. — Środkowa grupa przesunęła się do przodu. W dolnych głośnikach rozległy się ciche, przerywane szumem głosy ludzi zgłaszających się do nawigatorów na pokładzie „Jebel”:
Kippi, trzymaj nas na kursie, nie pozwól nam odpaść.
Jasne. Jastrząb, dostanę twoje raporty na czas?
Spokojnie. Mój moduł przechwytywania ma usterkę.
Kto ci kazał odlatywać bez przeglądu?
Drogie panie, dajcie spokój, bądźcie dla nas miłe choć raz.
Hej, Racica, chcesz być wystrzelony wysoko czy nisko?
Nisko, mocno i szybko. Nie chcę do góry.
Tylko odeślij raporty, słonko.
W głównym głośniku odezwał się Tarik.
— Myśliwy i zwierzyna rozpoczęły potyczkę.
Na ekranie zaczęło migać czerwone i niebieskie światło. Ze schodów zeszli tymczasem Calli, Ron i Mollya.
— Co się dzieje? — zaczął Calli, ale Rydra uciszyła go gestem.
— To czerwone światełko to statek Najeźdźców. Za parę minut go zaatakujemy. My to te żółte światełka na dole. — I na tym zakończyła wyjaśnienia.
— Powodzenia, my — rzekła Mollya sucho.
Pięć minut później zostało tylko czerwone światełko. Na schodach pojawił się Mosiądz i dołączył do pozostałych.
— Myśliwy stał się zwierzyną — ogłosił Tarik. — Psychopaci, wyschizujcie go. — Żółta grupa ruszyła do przodu, rozproszyła się.
Jastrzębiu, statek Najeźdźców wygląda na duży.
Nie martw się. Zaraz tam będziemy.
Do licha. Nie lubię ciężkiej roboty. Masz już moje raporty?
Mam. Racica, przestań zakłócać wiązkę Biedronki!
Dobrze, dobrze, dobrze. Ktoś sprawdził traktor dziewięć i dziesięć?
O wszystkim pomyślisz we właściwym momencie, nie?
Tylko jestem ciekaw. Czy ta spirala nie wygląda ładnie?
— Neurotycy, do boju z manią wielkości. Napoleon Bonaparte przejmuje prowadzenie. Jezus Chrystus zabezpiecza tyły. — Statki z prawej utworzyły formację w kształcie rombu. — Stymulować ciężką depresję, niekomunikatywną, z tłumioną wrogością.
Z tyłu usłyszała dziecięce głosy. Ślimak prowadził pluton po schodach. Gdy podeszli, zamilkli na widok olbrzymiego obrazu nocy. Zaczęły szeptać, wyjaśniając sobie, co się dzieje w bitwie.
— Pierwszy epizod psychotyczny, do boju. — Żółte światła popędziły w mrok.
Statek Najeźdźców musiał w końcu ich zauważyć, bo zaczął się oddalać. Wielka bryła nie była jednak w stanie uciec pająkom, chyba że skoczyłaby w prąd. A nie miała wystarczającej swobody manewru. Trzy grupy światełek — uporządkowana, nieuporządkowana i rozproszona — zbliżyły się. Po trzech minutach statek Najeźdźców zastopował. Na ekranie pojawiła się istna fontanna czerwonych światełek. Wypuścił własne krążowniki, które także podzieliły się na trzy standardowe grupy atakujące.
— Cel życiowy uległ rozproszeniu — oznajmił Tarik. — Nie zniechęcajcie się.
Dalej, dalej, maleństwa, spróbujcie nas złapać!
Pamiętaj, Kippi, nisko, szybko i mocno!
Jeśli wystraszymy ich tak, że ruszę do ofensywy, mamy ich!
— Przygotować się do penetracji wrogich mechanizmów obronnych. Dobrze. Podać lekarstwo!
Formacja krążowników Najeźdźców nie była wcale ofensywna. Jedna grupa żeglowała poziomo na tle gwiazd, druga przeczesywała tory lotu pod kątem sześćdziesięciu stopni, a trzecia wykonała kolejny obrót o sześćdziesiąt stopni, by utworzyć potrójną siatkę obronną przed statkiem matką. Czerwone krążowniki zawróciły na końcu toru lotu i przeleciały znów, wypełniając przestrzeń przed statkiem Najeźdźców małymi stateczkami.
— Uwaga. Wróg wzmocnił mechanizmy obronne.
A co to za nowa formacja?
Przebijemy się. Martwiłeś się…
Szum na jednym kanale.
Do licha, trafili Racicę!
Zabierz mnie stąd, Kippi. Dobrze. Racica?
Widziałeś, jak go dorwali? Hej, dalej.
— Zastosować aktywną terapię z prawej. Bądźcie tak ukierunkowani, jak tylko się da. Niech środek zakosztuje zasady przyjemności. A lewa strona niech wisi luźno.
Rydra patrzyła z fascynacją, jak żółte światła ścigają czerwone, które pełzną hipnotycznie po swojej sieci…
Sieć! Obraz pojawił się w jej umyśle, a po drugiej stronie wyłoniły się wszystkie brakujące linie. Ta sieć była taka sama jak trzypunktowa siatka w hamaku, którą rozerwała parę godzin temu, z dodanym czynnikiem czasu, gdyż liniami były tory lotu, nie sznurki; ale zasada działania była taka sama. Rydra szarpnęła za mikrofon.
— Tarik! — Wydobycie z gardła głosek, od tylnozębowej po podniebienną, wydawało się trwać wieki w porównaniu z dźwiękami, jakie tańczyły w jej mózgu. Warknęła na nawigatorów: — Calli, Mollya, Ron, przeprowadźcie dla mnie koordynację pola bitwy.
— Co? — spytał Calli. — No dobrze.
Zaczął regulować pokrętło gwiazdometru na ręce. Zwolnione tempo, pomyślała. Wszyscy poruszają się w zwolnionym tempie. Wiedziała, co należy zrobić, co powinno się zrobić, i obserwowała, jak zmienia się sytuacja.
— Rydro Wong, Tarik jest zajęty — rozległ się ponury głos Rzeźnika.
— Współrzędne 3-B, 41-F i 9-K — zawołał Calli. — Szybko, nie?
Miała wrażenie, że zadała mu to pytanie godzinę temu.
— Rzeźniku, zapisałeś te współrzędne? Teraz popatrz… za dwadzieścia siedem sekund przeleci krążownik… — Podała mu trzy liczby oznaczające lokalizację. — Uderzcie w niego najbliższą grupą neurotyków. — Czekała na reakcję, dostrzegła, gdzie powinno zostać skierowane następne uderzenie. — Za czterdzieści sekund, zaczynam: osiem, dziewięć, dziesięć, teraz, przeleci krążownik Najeźdźców… — Kolejna lokalizacja. — Przywalcie mu tym, co tam macie najbliżej. Czy pierwszy statek wypadł z boju?
— Tak, pani kapitan.
Poczuła zdumienie i ulgę. Przynajmniej Rzeźnik słuchał, co do niego mówiła; podała mu współrzędne trzech następnych statków w sieci.
— A teraz przywalcie im i możecie patrzeć, jak wszystko się rozpada.
Odłożyła mikrofon. Rozległ się głos Tarika.
— Do terapii grupowej wystąp!
Żółte statki pająki skoczyły znów w ciemność. Tam, gdzie powinni byli być Najeźdźcy, były dziury; tam, gdzie miały być posiłki, panował chaos. Czerwone krążowniki uciekały na swoje pozycje: najpierw jeden, potem drugi.
Żółte światełka przebiły się. Żar wibrowybuchu zdmuchnął czerwoną poświatę statku Najeźdźców.
Ratt podskoczył, trzymając za rękę Carlosa i Flopa.
— Hej, wygraliśmy! — krzyknął malutki inżynier rekonwersji. — Wygraliśmy!
Dzieci zaszeptały. Rydra czuła się dziwnie, jakby oddalona. Mówili tak wolno, tak dużo czasu zajmowało im wyartykułowanie myśli, które można by oddać tak zgrabnie za pomocą paru…
— Nic ci nie jest? — Mosiądz położył żółtą łapę na jej ramieniu.
Próbowała coś powiedzieć, ale udało jej się tylko odchrząknąć. Oparła się o niego.
Ślimak obrócił się w ich stronę.
— Dobrze się czujesz?
— Mmmmm. — Uświadomiła sobie, że nie wie, jak to powiedzieć w Babel-17. Jej usta i język znowu przybrały taki kształt, że mogła wyrazić się po angielsku. — Mam mdłości. Jezu, ale mam mdłości.
Gdy to powiedziała, uczucie minęło.
— Może powinnaś się położyć — zaproponował Ślimak.
Potrząsnęła głową. Napięcie ramion i pleców wracało, mdłości ustępowały.
— Nie. Nic mi nie jest. Chyba się tylko za bardzo przejęłam.
— Usiądź na chwilę. — Mosiądz dał jej znak, by oparła się o biurko, ale wyprostowała się.
— Naprawdę nic mi nie jest. — Wzięła głęboki oddech. — Widzicie? — Odsunęła ramię Mosiądza. — Chyba się trochę przejdę. Już mi lepiej. — Ruszyła niepewnym krokiem. Czuła, że nie chcą, żeby się oddalała, ale wolała być gdzie indziej. Przemierzyła galerię.
Jej oddech wyrównał się, gdy dotarła na górne piętro. Stamtąd korytarze rozchodziły się w sześciu kierunkach, łącząc się z rampami prowadzącymi na górne poziomy. Zatrzymała się, nie wiedząc, w którą stronę się udać, a następnie odwróciła się, słysząc jakiś dźwięk.
Korytarzem maszerowała załoga Tarika. Rzeźnik zatrzymał się, oparł o futrynę drzwi. Uśmiechnął się do niej, a widząc jej zmieszanie, wskazał jej prawą stronę. Nie miała ochoty się odzywać, więc tylko uśmiechnęła się i dotknęła czoła, udając salut. Ruszyła rampą po prawej stronie i dopiero wtedy dotarło do niej, co oznaczał ten uśmiech: dumę ze wspólnego osiągnięcia (co pozwoliło jej milczeć), ale też bezpośrednią przyjemność z zaoferowania jej pomocy bez słów. I to wszystko. Nie było tam rozbawienia kimś, kto zgubił drogę. Obecność tego uczucia nie rozzłościłaby jej. Ale jego nieobecność oczarowała. Pasowała do kościstej brutalności, której świadkiem była przedtem, i jego zwierzęcego uroku.
Nadal się uśmiechała, gdy dotarła do części wspólnej.
Przechyliła się przez poręcz, by patrzeć, co się dzieje w zakrzywiającej się w dole ładowni.
— Ślimaku, weź dzieci i pomóżcie przy wyciągarkach. Tarik mówił, że przydałaby się im pomoc.
Ślimak poprowadził pluton do wyciągu krzesełkowego, który opadał w dół ładowni „Jebel”.
— …dobrze, a jak dotrzecie na dół, idźcie do faceta w czerwonej koszuli, żeby wam dał coś do roboty. Tak, do roboty. Nie patrz na mnie z takim zdziwieniem. Kile, przypnij się. Na dół jest prawie sto metrów i gdybyś spadł, to mógłbyś się solidnie potłuc w główkę. Hej, wy dwaj, przestańcie. Wiem, że on zaczął. Jedźcie na dół i postarajcie się do czegoś przydać…
Rydra patrzyła na maszyny i zapasy organiczne z dwóch statków — Sojuszu i Najeźdźców — przewożone przez zespoły demontujące, które pracowały przy obu wrakach i licznych zniszczonych krążownikach. Sterty skrzyń stały w całej ładowni.
— Zaraz wyrzucamy za burtę krążowniki. Obawiam się, że „Rimbaud” poleci z nimi. Czy jest coś, co chciałaby pani zabrać z pokładu, pani kapitan? — Odwróciła się, słysząc głos Tarika.
— Jest tam trochę ważnych papierów i nagrań. Zostawię tu pluton i wezmę oficerów ze sobą.
— Doskonale. — Tarik stanął obok niej przy poręczy. — Jak tylko tu skończmy, wyślę załogę, żeby przeniosła ciężkie rzeczy.
— To nie będzie… — zaczęła. — Och, rozumiem. Potrzebujecie paliwa.
Tarik skinął głową.
— I elementów układu stazy, i części zapasowych do statków pająków. Ale nie dotkniemy „Rimbauda”, dopóki wy z nim nie skończycie.
— Rozumiem. Chyba tak będzie najlepiej.
— Jestem pod wrażeniem — zmienił temat Tarik — tego, jak poradziła sobie pani z rozplątaniem sieci Najeźdźców. Ta formacja zawsze sprawiała mi dużo kłopotu. Rzeźnik mówi, że rozplątała ją pani w pięć minut, a straciliśmy tylko jednego pająka. To rekord. Nie wiedziałem, że jest pani równie dobrym strategiem jak poetką. Ma pani wiele talentów. Co za szczęście, że Rzeźnik odebrał tę wiadomość. Ja nie jestem aż tak dobry, żebym był w stanie wypełniać pani polecenia w tym zamieszaniu. Gdyby wyniki nie były tak godne pochwały, musiałbym go zbesztać. Ale, z drugiej strony, jego decyzje zawsze przynosiły mi korzyści. — Popatrzył w otchłań.
Na zawieszonej platformie w środku rozsiadł się były więzień, w milczeniu nadzorując całą operację.
— To ciekawy człowiek — rzekła Rydra. — Za co siedział?
— Nigdy go nie pytałem — odparł Tarik, unosząc podbródek — a on mi nie powiedział. Na pokładzie „Jebel” jest mnóstwo ciekawych ludzi. A prywatność jest bardzo ważna na małej przestrzeni. Och, tak. Za jakiś miesiąc dowie się pani, jak malutka jest „Góra”.
— Przepraszam — speszyła się Rydra. — Nie powinnam była pytać.
Całą część przednią spalonego krążownika Najeźdźców wieziono korytarzem na długim na siedem metrów przenośniku. Demontujący uwijali się dookoła z przebijakami i laserowymi nożami. Suwnice złapały olbrzymi kadłub i zaczęły go wolno obracać.
Robotnik pracujący przy bulaju krzyknął nagle i odskoczył. Jego narzędzia rozsypały się przy grodzi. Bulaj odskoczył i w otworze pojawiła się postać w srebrzystym skafandrze; spadła osiem metrów w dół, na taśmę przenośnika, przetoczyła się, by uniknąć wypustów, stanęła, zeskoczyła trzy metry w dół na podłogę i zaczęła biec. Kaptur spadł jej z głowy, ukazując brązowe włosy, które powiewały szaleńczo, gdy zmieniała kierunek, usiłując uniknąć przesuwających się płóz. Poruszała się szybko, ale z jakąś nieporadnością. Rydra spostrzegła, że to, co brała za otyłość, jest co najmniej siedmiomiesięczną ciążą. Mechanik rzucił w kobietę kluczem, ale uchyliła się i trafił ją w udo. Biegła w stronę otwartej przestrzeni między nagromadzonymi skrzynkami.
Powietrze przeszył syk: zatrzymała się, po czym opadła na podłogę, siadając ciężko. Syk powtórzył się; upadła na bok, kopiąc jedną nogą; znów kopnęła.
Na wieży Rzeźnik włożył wibropistolet do kabury.
— To nie było konieczne — powiedział dziwnie cicho Tarik.
— Czy nie mogliśmy… — Wydawało się, że nie da się niczego zaproponować. Na twarzy Tarika malowały się ból i ciekawość. Nie był to, uświadomiła sobie, ból wywołany podwójną śmiercią, jaka właśnie dokonała się na dole, ale rozgoryczenie dżentelmena przyłapanego na czymś nieładnym. Ciekawość zaś dotyczyła jej reakcji. Rydra wiedziała, że gdyby zareagowała na skurcz żołądka, mogłoby ją to kosztować życie. Wiedziała też, co Tarik chce powiedzieć, więc powiedziała to za niego: — Często zatrudniają ciężarne kobiety na pilotów okrętów bojowych, bo mają szybszy refleks. — Patrzyła, czy się odpręża, i rzeczywiście jego napięcie zelżało.
Rzeźnik właśnie schodził z wyciągu krzesełkowego na chodnik. Podszedł do nich, z niecierpliwością waląc się pięścią po prążkowanym udzie.
— Powinni prześwietlać, zanim zaczną demontować. Nie słuchają. Drugi raz w ciągu dwóch miesięcy! — prychnął.
Poniżej pluton z ludźmi z „Jebel” uwijał się przy kadłubie.
— Następnym razem prześwietlą. — Głos Tarika był nadal cichy i chłodny. — Rzeźniku, najwyraźniej wzbudziłeś ciekawość kapitan Wong. Zastanawiała się, jakim jesteś człowiekiem, a ja naprawdę nie byłem w stanie jej powiedzieć. Może ty jej wyjaśnisz, dlaczego…
— Drogi panie — przerwała mu Rydra. Spojrzała na niego, po czym jej wzrok natrafił na ciemne spojrzenie Rzeźnika. — Chciałabym iść na mój statek i zabrać wszystko, zanim zaczniecie szaber.
Tarik wypuścił resztę powietrza, które trzymał w płucach od chwili, gdy wibropistolet syknął.
— Oczywiście.
— Nie, nie jest potworny, Mosiądz. — Otworzyła drzwi do kajuty kapitańskiej „Rimbauda” i weszła do środka. — Tylko… pragmatyczny. To po prostu…
Powiedziała mu jeszcze wiele więcej innych rzeczy, aż w końcu na jego obliczu ozdobionym kłami pojawił się uśmieszek. Potrząsnął głową.
— ‘o angielsku ’roszę, ani ka’itan. Nie rozumiem.
Wzięła z konsoli słownik i położyła go na tabelach.
— Przykro mi — odparła. — To jest paskudne. Ale kiedy się go nauczysz, wyrażanie czegokolwiek wyda ci się łatwe. Wyjmij te taśmy z odtwarzacza. Muszę je jeszcze raz przesłuchać.
— Co to jest? — Mosiądz przyniósł taśmy.
— Transkrypcje ostatnich dialogów w Babel-17, tych ze Stoczni Wojennej, bezpośrednio poprzedzających nasz start. — Włożyła jedną do odtwarzacza i włączyła go.
W pomieszczeniu rozległ się melodyjny zaśpiew podzielony na dziesięcio- i dwudziestosekundowe fragmenty, które była w stanie zrozumieć. Spisek, mający na celu przejęcie TW-55, był opisany z halucynacyjną wyrazistością. Kiedy dotarła do miejsca, którego nie rozszyfrowała, stanęła rozdygotana przed ścianą niezrozumienia. Gdy słuchała i pojmowała, poruszała się w psychodelicznych wyobrażeniach. Gdy zrozumienie ją opuszczało, oddech w szoku opuszczał też jej płuca i musiała zamrugać, potrząsnąć głową, znów przez przypadek ugryźć się w język, zanim ponownie była w stanie rozumieć.
— Pani kapitan?
To Ron. Odwróciła nieco bolącą już głowę, by spojrzeć na niego.
— Pani kapitan, nie chciałem przeszkadzać.
— Nie szkodzi — odparła. — Co się stało?
— Znalazłem to w Melinie Pilota. — Podał jej małą szpulę z taśmą.
Mosiądz nadal stał przy drzwiach.
— Co ona robiła w mojej części statku?
Rysy twarzy Rona walczyły ze sobą o przybranie jakiegoś wyrazu.
— Właśnie ją włączyłem, razem ze Ślimakiem. To jest prośba kapitan Wong — albo kogoś innego — do kontroli lotów Stoczni Wojennej o zgodę na start i sygnał pełnej gotowości do startu dla Ślimaka.
— Rozumiem — odparła Rydra i wzięła taśmę. Zmarszczyła brwi. — To jest szpula z mojej kajuty. Używam szpul z trzema listkami, przywiezionych z uniwersytetu. Wszystkie inne maszyny na statku wymagają takich z czterema. Ta taśma musi pochodzić z mojej maszyny.
— A więc — rzekł Mosiądz — ktoś się tu ’rzedostał i nagrał ją, jak cię nie było.
— Kiedy mnie tu nie było, kajuta była zamknięta tak szczelnie, że nawet odcieleśniona pchła nie przedostałaby się pod drzwiami. — Potrząsnęła głową. — Nie podoba mi się to. Nie wiem, kiedy następnym razem ktoś pokrzyżuje mi plany. Cóż — wstała — przynajmniej wiem, co teraz muszę zrobić z Babel-17.
— Co takiego? — spytał Mosiądz. Ślimak podszedł do drzwi i patrzył znad ukwieconego ramienia Rona.
Rydra spojrzała na nich. Niepewność czy nieufność, co było gorsze?
— Przecież nie mogę wam teraz powiedzieć, prawda? — rzekła. — To takie proste. — Podeszła do drzwi. — Naprawdę bym chciała. Tylko że po tej całej aferze to byłoby raczej głupie.
— Ale ja muszę rozmawiać z Tarikiem!
Klik nastroszył pióra i wzruszył ramionami.
— Droga pani, chciałbym móc przedkładać pani życzenie ponad życzenia wszystkich innych na „Górze”, z wyjątkiem życzenia Tarika. I to właśnie zgodnie z życzeniem Tarika muszę teraz postąpić. A on życzy sobie, żeby mu nie przeszkadzano. Planuje trasę „Jebel” w następnym cyklu czasowym. Musi uważnie ocenić prądy, biorąc pod uwagę nawet masy otaczających nas gwiazd. To pracochłonne zadanie…
— W takim razie gdzie jest Rzeźnik? Zapytam go, ale wolałabym rozmawiać bezpośrednio z…
Błazen wskazał coś zielonym pazurem.
— Jest w sali biologicznej. Proszę iść do wspólnej sali, a potem pojechać pierwszą windą na poziom dwunasty. Zaraz po pani lewej stronie.
— Dziękuję. — Ruszyła w stronę stopni galerii.
Po wyjściu z windy znalazła wielkie drzwi działające jak migawka irysowa i nacisnęła płytkę przy wejściu. Listki zwinęły się. Zamrugała na widok zielonego światła.
Jego okrągła głowa i lekko pochylone ramiona rysowały się na tle bulgoczącego zbiornika, w którym unosiło się malutkie ciałko. Strumień bąbelków rozpryskiwał się o stópki, opływał zagięte małe ręce jak snop iskier, pienił się przy zgiętej głowie i bulgotał wokół włosków, które tworzyły malutkie prądy.
Rzeźnik odwrócił się i powiedział:
— Umarło. — Pokiwał głową z energicznym zapałem. — Jeszcze pięć minut temu żyło. Siedem i pół miesiąca! Powinno żyć. — Uderzył lewą pięścią o prawą otwartą dłoń, tak jak kiedyś we wspólnej sali. Dygot mięśni ustał. Wskazał kciukiem stół sekcyjny, na którym leżało rozcięte ciało Najeźdźczyni. — Było bardzo poranione przy wyciąganiu. Duże obrażenia organów wewnętrznych. Rany całego brzucha. — Obrócił się tak, że kciuk wskazywał teraz unoszącego się w cieczy homunkulusa, a gest, który wydawał się prostacki, zyskał jakiś oszczędny wdzięk. — Ale i tak powinno przeżyć.
Wyłączył światło w zbiorniku i bąbelki przestały płynąć. Cofnął się od stołu.
— Czego pani życzy?
— Tarik planuje trasę „Jebel” na następnych kilka miesięcy. Czy mógłbyś go zapytać… — Zamilkła, po czym spytała: — Dlaczego?
Pomyślała, że mięśnie Rona są żywymi sznurami, które wywarkują i wyśpiewują swoje komunikaty. U tego mężczyzny mięśnie były tarczami, które utrzymywały cały świat z daleka, a jego w środku. I w tym środku coś podskakiwało, uderzając w tarczę od wewnątrz. Karbowany brzuch przemieścił się, pierś zapadła, by zaraz wpuścić powietrze, czoło wygładziło, potem znów zmarszczyło.
— Dlaczego? — powtórzyła. — Dlaczego próbowałeś uratować dziecko?
W odpowiedzi skrzywił się i objął lewą ręką piętno skazańca na prawym bicepsie, jakby go zapiekło. Po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia.
— Umarło. Nic z niego nie będzie. Czego chce?
Coś, co w nim podskakiwało, cofnęło się. Ona zrobiła to samo.
— Chciałabym wiedzieć, czy Tarik mógłby odstawić mnie do Kwatery Głównej Sojuszu. Muszę tam dostarczyć bardzo ważne informacje dotyczące Inwazji. Mój pilot mówi, że Rozpadlina Specellego rozciąga się na dziesięć jednostek hiperstazy, więc nawet statek pająk może tam dolecieć, a „Jebel” mógłby pozostać w przestrzeni tłumiącej fale radiowe. Gdyby Tarik mógł eskortować mnie do Kwatery Głównej Sojuszu, zagwarantuję mu ochronę i bezpieczny powrót do gęstej części Rozpadliny.
Wpatrywał się w nią.
— Aż do Smoczego Języka?
— Tak. Mosiądz mi powiedział, że tak nazywa się koniec Rozpadliny.
— Z gwarancją ochrony?
— Zgadza się. Mogę pokazać moje poświadczenia od generała Forestera z Sojuszu, jeśli tylko…
Machnął ręką, by zamilkła.
— Tarik — zwrócił się do ściennego interkomu.
Głośnik był kierunkowy, więc nie słyszała odpowiedzi.
— „Jebel” leci do Smoczego Języka w pierwszym cyklu.
Padło jakieś pytanie lub sprzeciw.
— Leci do Języka i jest dobrze.
Pokiwał głową, wyszeptał coś niezrozumiałego, po czym rzekł:
— Umarło — i rozłączył się. — Dobrze. Tarik poleci „Jebel” do Kwatery.
Zdumienie zastąpiło niedowierzanie. Takie niedowierzanie odczułaby już wcześniej, gdy tak łatwo zgodził się na jej plan rozbicia obrony Najeźdźców, ale Babel-17 wykluczał takie uczucie.
— Cóż, dziękuję — zaczęła — ale nawet mnie nie zapytałeś… — I doszła do wniosku, że spróbuje to ująć jakoś inaczej.
Rzeźnik zwinął dłoń w pięść.
— Wie, jakie statki mają być zniszczone, i są. — Walnął pięścią w pierś. — Poleci do Smoczego Języka. Aż do Smoczego Języka. — Znów uderzył się pięścią.
Chciała zadać pytanie, ale spojrzała na martwy płód pływając w ciemnej cieczy za nim i powiedziała:
— Dziękuję, Rzeźniku.
Gdy przechodziła przez drzwi, rozmyślała nad tym, co jej powiedział, próbując jakoś wyjaśnić jego działania. Nawet jego niezgrabny sposób wyrażania się…
Jego słowa!
Uderzyło ją to od razu i pobiegła korytarzem.
Mosiądzu, on nie zna pojęcia „ja”!
Pochyliła się nad stołem, czując, jak ciekawość wypiera podniecenie.
Pilot zanurzył kły w pucharze biesiadnym. Drewniane stoły we wspólnej sali przygotowywano do wieczornego posiłku.
— Ja, mnie, moje, mój. Tego też nie potrafi powiedzieć. Ani pomyśleć. Zastanawiam się, skąd on jest, u licha.
— Znasz jakiś język, w którym nie ma słowa „ja”?
— Znam kilka, gdzie nie jest za często używane, ale żadnego, w którym nie występowałaby sama idea, choćby nawet tylko jako końcówka czasownika.
— I co to oznacza?
— Dziwny człowiek o dziwnym sposobie myślenia. Nie wiem dlaczego, ale sprzymierzył się ze mną, jakby był na tym statku moim sojusznikiem, pośrednikiem między mną a Tankiem. Chciałabym to zrozumieć, ale nie chcę go urazić.
Rozejrzała się po wspólnej sali, w której toczyły się pełną parą przygotowania. Dziewczyna, która przyniosła im kurczaki, patrzyła teraz na nią, zadumana i wystraszona, ale strach powoli zmieniał się w ciekawość; podeszła dwa stoliki bliżej, a wtedy ciekawość rozpłynęła się w obojętności i dziewczyna ruszyła w stronę ściany, by wyjąć łyżki z szuflady w ścianie.
Rydra zastanawiała się, co by się stało, gdyby przetłumaczyła swoje postrzeganie ruchów ludzi i tików nerwowych na Babel-17. Teraz rozumiała już, że nie jest to tylko język, ale elastyczna macierz możliwości analitycznych, gdzie to samo „słowo” definiuje naciski w splotach bandaża i formację obronną okrętów bojowych. Co by się stało, gdyby zastosować go do opisu naprężeń i rozluźnień ludzkiej twarzy? Może mrugnięcie powiek i drgnięcie palców stałoby się matematyką, pozbawioną znaczenia. Czy może… Gdy tak rozmyślała, jej umysł przestawił się na niezwykłą zwięzłość Babel-17. Rozejrzała się dookoła: głosy.
Dookoła niej ludzie siedzieli odprężeni, a obsługujący biegali między stołami a ladami, na których parowały pieczone mięsiwa i smażone owoce. Siedziała w wielkiej wspólnej sali, a ludzie zbierali się na wieczorny posiłek, i była świadoma wielu innych rzeczy. Zajmowali miejsca; wniesiono najpierw dzban, potem chleb, zauważyła to i uśmiechnęła się, ale widziała o wiele więcej. Rozszerzając i definiując jeden przez drugi, nie same głosy, ale umysły, które je generowały, splatając jeden z drugim, teraz wiedziała, że mężczyzna, który właśnie wkroczył do hallu, jest pogrążonym w żałobie bratem Racicy, a dziewczyna, która ich obsługiwała, jest zakochana w młodym zmarłym z sektora bezcielesnych, on zaś łaskocze ją w jej snach, wzbudzając niesprecyzowany głód; widziała brzuchatą bestię z zębami w jednym człowieku, spokojne jezioro w drugim i — w tej chwili — znajome młodzieńcze zamieszanie, gdy wkroczył pluton „Rimbauda”, rozdając sobie kuksańce, prowadzony przez bardzo zatroskanego Ślimaka, a dalej, pośród żywiołowości, głodu i miłości, strach! Rozbrzmiewał gongiem w hallu, wcinał się czerwonymi błyskami w przypływ barwy indygo, a ona szukała Tarika i Rzeźnika, bo to ich imiona były w tym strachu, ale nie znalazła żadnego z nich w pomieszczeniu; był za to chudy facet nazwiskiem Geoffry Cord, w którego mózgu skrzyżowane druty strzelały iskrami i trzeszczały Zadać śmierć nożem ukrytym w nogawce oraz Moim stalowym językiem wyrąbię sobie drogę na bocianie gniazdo na „Jebel”, a umysły dookoła niego szukały po omacku, umierały z głodu, mamrotały o humorze i przykrościach, kochając trochę i usiłując znaleźć coś więcej, wszystkie zakreskowane oczekiwaniem na zbliżający się posiłek, a niektóre wyczekujące, jakie też ciekawe przedstawienie zaproponuje im dziś sprytny Klik, umysły aktorów pantomimy były skoncentrowane na przedstawieniu, ale wyszukiwali w tłumie ludzi, z którymi wcześniej pracowali i spali, jeden starszy nawigator z kwadratową głową podbiegł, by dać dziewczynie, która w sztuce miała grać zakochaną, srebrną sprzączkę, którą sam zrobił i ozdobił napisem, by przekonać się, czy będzie odgrywała miłość dla niego, ale przez cały czas jej umysł powracał do alarmującego Geoffry’ego Corda. Muszę to zrobić dziś wieczorem, gdy zbiorą się aktorzy, lecz nie była w stanie skupić się na niczym poza tą naglącą sytuacją, patrzyła, jak się wije i miota w swoich knowaniach, by podbiec, gdy zacznie się pantomima, jakby po prostu chciał lepiej widzieć, prześlizgnąć się za Widziała o wiele więcej poza małym demonicznym błaznem na scenie, który mówił „Zanim rozpoczniemy nasze wieczorne przedstawienie, chciałbym poprosić naszego gościa, panią kapitan Wong, o wygłoszenie przemówienia; może nawet wyrecytuje jakiś wiersz”. I bardzo małą częścią umysłu — a była to naprawdę mała część — rozumiała że musi wykorzystać tę okazję, by go zadenuncjować. stołem, przy którym miał zasiąść Tarik, a następnie zatopić ostrze pod jego żebrami wężowym ciosem, żłobkowany metal pokryty paraliżująca trucizną, a potem schrupać wydrążony ząb, wypełniony hipnotycznym narkotykiem, więc kiedy go pojmą, pomyślą, że działał pod czyimś wpływem, a on opowie jakąś szaloną historię, zaszczepioną na hipnotycznym poziomie świadomości przez wiele bolesnych godzin spędzonych w osobofiksie; powie, że działał zmuszony przez Rzeźnika, a potem zaaranżuje wszystko tak, by zostać z Rzeźnikiem sam na sam i ugryzie go w rękę lub w nogę, wstrzykując mu ten sam narkotyk, którym zatruł siebie, a olbrzymi skazaniec stanie się bezbronny i on będzie mógł nad nim panować, a kiedy Rzeźnik ostatecznie zostanie Świadomość ta błyskawicznie zasłoniła wszystko inne, ale potem znów przybrała właściwe rozmiary, gdyż ona wiedziała, że nie może pozwolić Cordowi, by uniemożliwił jej dotarcie do Kwatery Sojuszu, więc wstała i podeszła do sceny, a idąc, wyciągnęła z umysłu Corda śmiertelne ostrze, idealnie dopasowane do pęknięć w Geoffrym Cordzie. panem „Jebel” po zamordowaniu Tarika, Geoffry Cord będzie porucznikiem Rzeźnika, tak jak Rzeźnik był porucznikiem Tarika, a „Jebel Tarik” stanie się „Jebel Rzeźnik”, Geoffry będzie sterować Rzeźnikiem tak samo, jak pewnie Rzeźnik steruje Tarikiem, i zapanują rządy silnej ręki, a wszyscy obcy zostaną zrzuceni z góry, wyrzuceni w próżnię, a oni zaatakują wszystkie statki w Rozpadlinie, Najeźdźców, Sojusz, statki cienie, a Rydra oddarła swój umysł od jego umysłu, prześlizgnęła się szybko po powierzchni Jej strach wyrwał ją z potężnego obrazu statku, i wyczuwała jego schizmatyczne zakresy, i przetrwała to, i odkryła, że jego strach jest porowaty, porowaty jak gąbka. umysłu Tarika i Rzeźnika, i nie dostrzegła żadnej hipnozy, ale także zauważyła, że nic nie wiedzą o zdradzie i jej własnym opóźnionym strachu, uwalniającym ją od tego, co czuła, od osuwania się i pluskania w podwojonych i przepołowionych głosach i nie-tak, mogła, nawet gdy kroczyła, wybierając słowa i obrazy, które miały dać jej pęd i pchnąć ją w jego stronę, w stronę jego zdrady, i nie-tak, nagle poraził ją jego strach i rykoszet, cofnęła się do pojedynczego wiersza, który przebijał poprzez percepcję i działanie, mowę i komunikację, nie-tak, teraz stały się jednym, wybierając dźwięki, które miały kusić z celowością wydłużonego czasu, i dotarła do podium przed potężną bestią, Klikiem, i wspięła się na nie, wsłuchując się w głosy, które śpiewały w panującej w hallu ciszy, i rzuciła słowa z procy swego wibrującego głosu, aby zawisły poza nią, a ona patrzyła na nich i patrzyła, jak on patrzy: rytm, który dla większości zebranych w hallu był niedostrzegalny, dla niego był bolesny gdyż był zsynchronizowany z procesami jego
Dobra, Cord, aby zostać panem tych czarnych koszar, należących do Tarika, musiałbyś mieć coś więcej niż pieśń szakala, albo brzuch pełen morderstwa czy kolana z galarety. Otwórz usta i ręce. Aby zrozumieć potęgę, użyj, proszę, swego sprytu. Ambicja jak płynny rubin plami ci mózg zrodzona z chęci zabijania. Kołyszesz się pod łukiem śmierci, mówisz, żeś ofiara, za każdym razem, gdy napełniasz puchar z czaszki morderstwem. To ona kieruje ruchami twoich palców w stronę ostrza, od dawna skrytego w skórzanej pochwie, by wybrać plan, zrodzony z twych blednących palców; byłeś bezpieczny w zaginionych światach zadziwienia, pod gibkim sykiem osobofiksu, zapisując fałszywe wspomnienia, by paplały gdy rozlegnie się grzmot zmiany Tarika. Wbijasz szpilki w brzoskwinie, wtykasz swoje dziwne ostrze z nacinanymi zębami, a długie i silne wiersze moich znaczeń zmuszają cię, byś zmienił zdanie z błyszczącego na ciemne. Teraz słyszysz pieśń jak przetarty kord, a ona rozkazuje ci: wystąp, zabójco. ciała,
by
uderzyć
w
niego
i
wstrząsnąć
nim…
i
była
zaskoczona,
że
opierał
się
tak
długo.
Spojrzała prosto na Geoffry’ego Corda. Cord spojrzał prosto na nią i wrzasnął.
Pod wpływem krzyku coś pękło. Przedtem myślała w Babel-17 i wybierała w nim angielskie słowa. Teraz znów myślała po angielsku.
Geoffry Cord gwałtownie rzucał głową na boki, jego czarne włosy podrygiwały, przewrócił stół i biegł, oszalały, w jej stronę. Zatruty nóż, który dotąd widziała tylko w myślach, tkwił w jego dłoni, wycelowany w jej brzuch.
Odskoczyła, próbowała kopnąć go w nadgarstek, gdy wskakiwał na podest, ale trafiła w twarz. Upadł na plecy i potoczył się po podłodze.
Złoto, srebro, bursztyn. Mosiądz nadbiegał z boku. Srebrnowłosy Tarik nadchodził z drugiej strony, jego płaszcz wydął się. A Rzeźnik był już przy niej, między nią a Cordem, który usiłował wstać.
— Co to znaczy? — spytał Tarik.
Cord klęczał na jednym kolanie, z nożem nadal uniesionym. Wodził czarnym oczami od wylotu lufy wibropistoletu do wylotu lufy wibropistoletu, potem spojrzał na obnażone kły Mosiądza. Zastygł.
— Nie lubię, jak ktoś atakuje moich gości.
— Ten nóż był przeznaczony dla ciebie, Tarik — wydyszała. — Sprawdź zapisy w osobofiksie „Jebel”. Miał zamiar cię zabić, a potem podporządkować hipnotycznie Rzeźnika i przejąć „Jebel”.
— Och — odparł Tarik. — Więc to tak. — Zwrócił się do Rzeźnika. — Najwyższy czas był, prawda? Co pół roku się jakiś pojawia. Jestem pani bardzo wdzięczny, pani kapitan.
Rzeźnik podszedł i wyjął nóż z dłoni Corda, który wyglądał, jakby jego ciało zastygło, a oczy nadal tańczyły. Jedynym odgłosem przerywającym ciszę był jego oddech. Rzeźnik trzymał nóż tuż przy ostrzu i uważnie go oglądał. Samo ostrze w tych ciężkich dłoniach wyglądało jak zdobiona stal. Dwudziestocentymetrowa kościana rękojeść była żłobiona i barwiona sokiem z orzechów.
Rzeźnik złapał Corda drugą ręką za czarne włosy, po czym, niezbyt szybko, wepchnął rękojeść noża w jego prawe oko aż po ostrze.
Krzyk przeszedł w bulgot. Młócące powietrze ręce, które próbowały dosięgnąć ramion Rzeźnika, opadły. Siedzący najbliżej wstali.
Serce Rydry uderzyło dwukrotnie tak mocno, że o mało nie wyskoczyło jej z piersi.
— Ale nawet nie sprawdziłeś… A gdybym się myliła… Może chodziło o coś więcej…
Jej język wił się w bezsensownym sprzeciwie, miała wrażenie, że jej serce przestaje bić.
Rzeźnik, z obiema rękami we krwi, obrzucił ją chłodnym spojrzeniem.
— Rzucił się z nożem na „Jebel”, na Tarika i damę. Umrze. Prawą pięścią bezgłośnie tarł o wnętrze lewej dłoni, pokryte czerwonym smarem.
— Panno Wong — odezwał się Tarik — to, co zobaczyłem, pozwoliło mi bez większych wątpliwości wnioskować, że Cord był niebezpieczny. Przydała się nam pani. Jestem wysoce zobowiązany. Mam nadzieję, że podróż do Smoczego Języka przebiegnie pomyślnie. Rzeźnik właśnie poinformował mnie, że życzy sobie pani, by tam się udać.
— Dziękuję, ale… — Jej serce znów biło mocno. Usiłowała sformułować jakieś wyrażenie, które można by zawiesić na tym „ale”; tkwiło niezdecydowane w jej ustach. Poczuła mdłości, rzuciła się do przodu, na wpół ślepa. Rzeźnik chwycił ją zakrwawionymi rękami.
Znów okrągłe, ciepłe, błękitne pomieszczenie. Była tu sama i przynajmniej mogła myśleć o tym, co się stało we wspólnej sali. Było to coś zupełnie innego niż to, co wielokrotnie próbowała opisać Mocky’emu; coś, przy czym Mocky tak się upierał: telepatia. Najwyraźniej jednak telepatia stanowiła połączenie starej umiejętności z nowym sposobem myślenia. Była bramą do światów postrzegania, działania. Dlaczego więc Rydra miała wrażenie, że jest chora? Przypomniała sobie, jak czas zwalniał, gdy pracowała w Babel-17; jak przyspieszały jej procesy myślowe. Jeśli jej funkcje fizjologiczne również ulegały przyspieszeniu, ciało mogło nie wytrzymać takiego obciążenia.
Taśmy znalezione na pokładzie „Rimbauda” dostarczyły jej informacji o miejscu, w którym wydarzy się kolejny akt „sabotażu”: Kwatera Główna Sojuszu. Chciała tam dotrzeć, przekazać im ten język, słownik i gramatykę, i wycofać się. Była nieomal gotowa, by przekazać komuś poszukiwania tajemniczych użytkowników tego języka. Jednak nie, niezupełnie, pozostawało coś jeszcze, coś, co miała usłyszeć, powiedzieć…
Czuła mdłości, spadała, chwyciła zakrwawione palce Rzeźnika, obudziła się, wzdrygając. Bezosobowa brutalność Rzeźnika, linearnie wykuta przez coś, czego Rydra nie znała, była, co przerażające, nadal ludzka. Nawet z zakrwawionymi dłońmi był bardziej bezpieczny niż precyzja lingwistycznie ulepszonego świata. Co można powiedzieć komuś, kto nie zna pojęcia „ja”? Co on mógł jej powiedzieć? Okrucieństwo i życzliwość Tarika istniały w wyartykułowanych granicach cywilizacji. Ale to krwawe bestialstwo — fascynowało ją!
Wstała z hamaka, tym razem rozpinając bandaże. Czuła się lepiej już od godziny, ale wolała leżeć i rozmyślać. Rampa otworzyła się i opadła do jej stóp.
Ściana izby chorych zestaliła się za nią; Rydra zatrzymała się w korytarzu. Powietrze pulsowało jak oddech. Półprzejrzyste spodnie ocierały o górne części jej nagich stóp. Dekolt czarnej jedwabnej bluzki opadał jej luźno na ramiona.
Odpoczywała tak długo, że na pokładzie „Jebel” od dawna panowała pora nocna. W okresie wzmożonej aktywności załoga sypiała krótko, ale kiedy po prostu przemieszczali się z miejsca na miejsce, w niektórych porach spali prawie wszyscy.
Zamiast udać się w stronę wspólnej sali, Rydra skręciła w jakiś nieznany jej pochyły tunel. Z podłogi sączyło się białe światło, które po jakichś piętnastu metrach przybierało bursztynową barwę, a następnie przechodziło w pomarańcz — zatrzymała się i spojrzała na swoje dłonie w pomarańczowym świetle — a po kolejnych dziesięciu metrach świeciło na czerwono. A dalej: błękit.
Wokół niej otworzyła się przestrzeń, ściany cofnęły się, a sufit uniósł tak wysoko w ciemność, że stał się niewidoczny. Powietrze mrugało i połyskiwało od iluzji, jakie powstawały pod powiekami wskutek zmian w kolorze. Bezcielesna mgiełka, nieprzywykły wzrok: musiała się obrócić, żeby się zorientować, gdzie jest.
Na tle czerwonego wejścia do sali widać było sylwetkę mężczyzny.
— Rzeźnik?
Podszedł do niej. W błękitnym świetle nie było widać jego rysów, gdy się zbliżał. Zatrzymał się i skinął głową.
— Pomyślałam, że skoro czuję się lepiej, to trochę się przejdę — wyjaśniła. — Co to za część statku?
— Kwatera bezcielesnych.
— Mogłam się domyślić. — Zbliżyli się jeszcze o krok. — Ty też sobie spacerujesz?
Potrząsnął ciężką głową.
— Obcy statek przelatuje obok „Jebel” i Tarik chce znać jego wektory czuciowe.
— Statek Sojuszu czy Najeźdźców?
Rzeźnik wzruszył ramionami.
— Wiadomo tylko, że to nie ludzki statek.
Siedem galaktyk, zbadanych dzięki podróżom międzygwiezdnym, zamieszkiwało dziewięć ras. Trzy z nich zjednoczyły się w ramach Sojuszu. Cztery wzięły stronę Najeźdźców. Dwie zachowały neutralność.
Dotarli tak daleko w głąb sektora bezcielesnych, że wszystko wydawało się niematerialne. Ściany były wykonane z błękitnej mgły, bez kątów. Trzeszczące echa energii transferu prezentowały się jako odległe błyskawice, a oczy Rydry były pełne częściowo zapomnianych zjaw, które zawsze przechodziły chwilę wcześniej, a mimo to nigdy nie były obecne w teraźniejszości.
— Jak daleko idziemy? — spytała, uznawszy, że trochę się z nim przejdzie, a idąc rozmyślała: skoro nie zna pojęcia „ja”, czy zrozumie koncepcję „my”?
Zrozumiał lub nie, ale odpowiedział:
— Niedaleko. — Potem spojrzał głęboko w jej oczy z ciemnymi, ciężkimi tęczówkami i spytał: — Po co?
Ton jego głosu brzmiał tak odmiennie, że wiedziała od razu: nie odnosił się do niczego, o czym rozmawiali przez ostatnich kilka minut. Szukała w pamięci, co takiego mogła zrobić, że wprawiło go to w taką konsternację.
— Po co? — powtórzył.
— Co po co, Rzeźniku?
— Po co ratować Tarika przed Cordem?
W tym pytaniu nie było zarzutu, jedynie etyczna ciekawość.
— Bo go lubię, bo jest mi potrzebny, żeby się dostać do Kwatery Głównej, bo czułabym się dziwnie, gdybym… — zamilkła. — Czy ty wiesz, czym jest „ja”?
Potrząsnął głową.
— Rzeźniku, skąd pochodzisz? Na jakiej planecie się urodziłeś?
Wzruszył ramionami.
— Głowa — powiedział po chwili. — Mówili, że coś nie tak z mózgiem.
— Kto?
— Doktorzy.
Błękitna mgła przepłynęła między nimi.
— Doktorzy na Titinie? — zaryzykowała.
Rzeźnik skinął głową.
— W takim razie dlaczego wsadzili cię do więzienia, a nie do szpitala?
— Mówili, że mózg nie szalony. Ta ręka — uniósł lewą dłoń — zabiła czterech ludzi w trzy dni. Ta ręka — podniósł drugą — zabiła siedmiu. Wysadziła cztery budynki termitem. Ta noga — poklepał się po lewym udzie — kopnęła w głowę strażnika Telechron Banku. Tam jest dużo pieniędzy, za dużo, żeby unieść. Unieść można ze cztery tysiące kredytów. Więcej nie.
— Obrabowałeś Telechron Bank na cztery tysiące kredytów!
— Trzy dni, jedenastu ludzi, cztery budynki, a wszystko za cztery tysiące kredytów. Ale Titin… — skrzywił się. — Tam nie zabawnie.
— Tak przypuszczam. Jak długo trwało, zanim cię złapali?
— Sześć miesięcy.
Rydra zagwizdała.
— Czapki z głów! Potrafiłeś się tak długo ukrywać po napadzie na bank? I znasz się na biotyce na tyle, że umiesz wykonać trudne cesarskie cięcie i utrzymać płód przy życiu. W tej głowie coś jest.
— Doktorzy mówią mózg niegłupi.
— Posłuchaj, to ty i ja sobie pogadamy. Ale najpierw muszę cię — przerwała — muszę mózg czegoś nauczyć.
— Czego?
— Tego, co to jest „ty” i „ja”. Pewnie słyszałeś te słowa setki razy. Nie zastanawiałeś się nigdy, co one znaczą?
— Po co? Większość rzeczy ma sens bez nich.
— Hej, a umiesz mówić w języku, w którym się wychowałeś?
— Nie.
— Dlaczego? Chciałam sprawdzić, czy choć trochę go znam.
— Lekarze mówią z mózgiem coś nie w porządku.
— Dobrze. A mówią, co nie w porządku?
— Afazja, aleksja, amnezja.
— To miałeś nieźle namieszane. — Zmarszczyła czoło. — Czy to się stało przed napadem na bank, czy po?
— Przed.
Spróbowała uporządkować sobie to, czego się dowiedziała.
— Stało się coś, co pozbawiło cię pamięci i umiejętności mówienia czy czytania, więc pierwszą rzeczą, jaką zrobiłeś, było obrabowanie Telechron Banku. Gdzie był ten bank?
— Na Rhei IV.
— Ach, taki mały. Tak czy inaczej, udało ci się pozostać na wolności przez sześć miesięcy. A wiesz cokolwiek na temat tego, co się stało, zanim straciłeś pamięć?
Rzeźnik wzruszył ramionami.
— Pewnie sprawdzili wszelkie opcje, w tym tę, czy pod wpływem hipnozy nie pracowałeś dla kogoś innego. Nie wiesz, jakim językiem mówiłeś, zanim straciłeś pamięć? Cóż, twoje obecne wzorce mowy muszą jakoś opierać się na twoim dawnym języku, w przeciwnym razie nauczyłbyś się, co to jest „ty” i „ja”, ucząc się nowych słów.
— Dlaczego te słowa muszą coś znaczyć?
— Bo właśnie zadałeś pytanie, na które nie będę mogła odpowiedzieć, dopóki ich nie zrozumiesz.
— Nie. — Na jego twarzy pojawił się niepokój. — Nie. Jest odpowiedź. Słowa odpowiedzi muszą być prostsze i tyle.
— Rzeźniku, istnieją pewne pojęcia i słowa na ich określenie. Jeśli ty nie będziesz znać słów, to nie będziesz znać pojęć. A jeśli ty nie będziesz znać pojęcia, nie dostaniesz odpowiedzi.
— Ty i ty, wszystko jasne, a „ty” nic nie znaczy.
Westchnęła.
— To dlatego, że użyłam tego słowa fatycznie, rytualnie, nie miało dosłownego znaczenia… to taka figura retoryczna. Posłuchaj, zadałam ci pytanie, na które nie potrafisz odpowiedzieć.
Rzeźnik zmarszczył czoło.
— Musisz wiedzieć, co one oznaczają, żeby zrozumieć, co powiedziałam. Najlepszą metodą uczenia się języka jest przysłuchiwanie się. Kiedy ty — wskazała na niego — powiedziałeś mnie — wskazała na siebie: — „Wie, jakie statki mają być zniszczone, i są. Poleci do Smoczego Języka. Aż do Smoczego Języka”, dwa razy uderzyłeś się pięścią w pierś. — Dotknęła jego lewej dłoni, a następnie ujęła ją i położyła mu na piersi. Jego skóra w jej dłoni była chłodna i gładka. — Pięść próbowała coś powiedzieć. A gdybyś użył pierwszej osoby, nie musiałbyś użyć pięści. Chciałeś powiedzieć: „Wiem, jakie statki mają być zniszczone, i są. Polecę do Smoczego Języka. Aż do Smoczego Języka.”
Rzeźnik zmarszczył czoło.
— Tak, pięść coś mówi.
— Rozumiesz? Czasem chcesz coś powiedzieć i brakuje ci jakiegoś pojęcia. Brakuje też słowa, żeby poznać to pojęcie. Na początku było słowo. Właśnie tak ktoś próbował to kiedyś wyjaśnić. Dopóki coś nie zostanie nazwane, nie istnieje. I jest to coś, czego istnienia mózg potrzebuje, inaczej nie musiałbyś się walić pięścią w pierś albo w dłoń. Mózg chce, żeby to istniało. Nauczę cię tego.
Grymas stał się jeszcze głębszy.
Otaczająca ich mgła odpłynęła. W upstrzonej gwiazdami przestrzeni dryfowało coś lekkiego i migoczącego. Doszli do bulaja czuciowego, ale nadawał na częstotliwościach zbliżonych do światła widzialnego.
— Tam — powiedział Rzeźnik. — Tam obcy statek.
— Z Çiribii IV — rzekła Rydra. — Sprzyjają Sojuszowi.
Rzeźnik był zaskoczony, że go rozpoznała.
— Bardzo dziwny statek.
— Rzeczywiście wygląda śmiesznie, prawda?
— Tarik nie wiedział skąd. — Potrząsnął głową.
— Nie widziałam takiego, odkąd byłam dzieckiem. Musieliśmy zabawiać delegatów z Çiribii przybywających do Trybunału Planet Zewnętrznych. Moja matka była tam tłumaczem. — Oparła się o poręcz i spojrzała na statek. — Nigdy bym nie przypuszczała, że coś tak delikatnego i rozdygotanego może latać albo dokonywać skoków w stazę. A przecież to robi.
— Oni znają „ja”?
— Tak, nawet trzy formy: „ja-poniżej-temperatury-sześciustopni-Celsjusza”, „ja-w-temperaturze-od-sześciu-do-dziewięćdziesięciu-trzech-stopni-Celsjusza” i „ja-w-temperaturze-powyżej-dziewięćdziesięciu-trzech-stopni-Celsjusza”.
Rzeźnik wyglądał na zdezorientowanego.
— To jest związane z ich procesem rozrodu — wyjaśniła Rydra. — W temperaturze poniżej sześciu stopni są bezpłodni. Do zapłodnienia może dojść tylko w temperaturze od sześciu do dziewięćdziesięciu trzech stopni Celsjusza, ale poród może nastąpić tylko w temperaturze powyżej dziewięćdziesięciu trzech stopni Celsjusza.
Çiribiański statek płynął po ekranie jak kulka z pierza.
— Może powinnam wyjaśnić to tak: mamy dziewięć przemierzających galaktyki ras, z których każda jest tak często spotykana jak nasza, każda równie rozwinięta pod względem technicznym, każda ma równie skomplikowaną gospodarkę; siedem z nich toczy tę samą wojnę co my, a mimo to trudno nam spotkać ich przedstawicieli; trafiamy na siebie tak rzadko, że nawet tak doświadczony podróżnik kosmiczny jak Tarik ma problem z rozpoznaniem ich statku, kiedy na niego trafia. Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego?
— Dlaczego?
— Bo wskaźniki zgodności w komunikacji są niewiarygodnie niskie. Weźmy na przykład Çiribian, którzy mają wiedzę na tyle szeroką, że żeglują od gwiazdy do gwiazdy swoimi statkami przypominającymi jajko w koszulce z trzema żółtkami: nie mają słowa oznaczającego „dom” ani „mieszkanie”. „Musimy chronić nasze domy i nasze rodziny”: kiedy przygotowywaliśmy traktat między Çiribianami a nami przed Trybunałem Planet Zewnętrznych, przetłumaczenie tego zdania na çiribiański trwało czterdzieści pięć minut. Ich cała kultura opiera się na cieple i zmianach temperatur. Mamy szczęście, że wiedzą, co to jest „rodzina”, bo są jedyną rasą poza ludźmi, która zna to pojęcie. W przypadku słowa „dom” skończyło się na opisie: „wydzielone miejsce zapewniające różnicę temperatur w stosunku do środowiska zewnętrznego, rzędu tylu i tylu stopni, w celu utrzymania temperatury komfortu dla istot stałocieplnych o temperaturze ciała trzydzieści sześć przecinek sześć; to wydzielone miejsce ponadto jest w stanie obniżyć temperaturę podczas pory ciepłej i podnieść ją w czasie pory zimnej; zapewnia także możliwość składowania materii organicznej, która wymaga przechowywania w chłodnym miejscu, jak również podgrzewania tej materii powyżej temperatury wrzenia w celu zaspokojenia zmysłu smaku rdzennych mieszkańców, którzy z powodu zwyczajów pielęgnowanych od milionów lat stale dążyli do stworzenia takiego urządzenia do zmieniania temperatury…”, i tak dalej, i tym podobne. I na końcu mieli jakieś pojęcie, co to jest dom i dlaczego należy go chronić. Gdyby zaś pokazać im schemat systemu klimatyzacyjnego i centralnego ogrzewania, sprawy szybko ruszyłyby z miejsca. Wyobraź sobie, że jest tam wielka instalacja do przetwarzania energii słonecznej, która zaopatruje Trybunał w energię elektryczną. Komponenty służące do wzmacniania i redukcji ciepła zajmują powierzchnię większą niż „Jebel”. Jeden Çiribianin może obejrzeć szybko tę instalację i opisać ją innemu Çiribianinowi, który nigdy jej nie widział, tak że ten drugi zbuduje idealną kopię, identyczną nawet pod względem koloru, na jaki pomalowano ściany — i coś takiego w rzeczywistości się wydarzyło, bo myśleli, że zrobiliśmy coś pomysłowego z jednym z obwodów i chcieli sami to wypróbować — wszystko, gdzie jest umieszczony każdy element, jakich jest rozmiarów, krótko mówiąc, pełen opis instalacji w dziewięciu słowach. Dziewięciu krótkich słowach.
Rzeźnik potrząsnął głową.
— Nie. System przetwarzania energii jest zbyt skomplikowany. Te ręce taki rozmontowały, całkiem niedawno. Za duży. Nie…
— Tak, Rzeźniku, w dziewięciu słowach. W angielskim wymagałoby to kilku tomów wypełnionych schematami, projektami elektrycznymi i architektonicznymi. Oni mają na to dziewięć właściwych słów. My nie.
— Niemożliwe.
— To też. — Wskazała çiribiański statek. — A jednak jest tu i leci. — Patrzyła, jak mózg, tak inteligentny, choć uszkodzony, pracuje. — Znając właściwe słowa, możesz zaoszczędzić mnóstwo czasu i ułatwić sobie życie.
— Co to jest „ja”? — spytał po chwili.
Uśmiechnęła się.
— Przede wszystkim to coś bardzo ważnego. O wiele ważniejszego niż wszystko inne. Mózg może pozwolić różnym rzeczom zejść na psy, jeśli tylko „ja” pozostanie przy życiu. A dzieje się tak dlatego, że mózg jest częścią „ja”. Posłuchaj. Książka jest, statek jest, Tarik jest, kosmos jest, ale, jak pewnie już zauważyłeś, ja jestem.
Rzeźnik skinął głową.
— Tak. Ale co ja jestem?
Bulaj zasnuła mgła, przysłaniając gwiazdy i çiribiański statek.
— Na to pytanie tylko ty możesz odpowiedzieć.
— Ty też ważne — zastanawiał się — bo mózg posłuchał, że tak jest.
— Doskonale!
Nagle położył jej rękę na policzku. Kogucia ostroga dotknęła lekko jej dolnej wargi.
— Ty i ja — powiedział. Przysunął twarz bliżej jej twarzy. — Nikogo innego tu nie ma. Ale kto jest kto?
Skinęła głową; jej policzek przesunął się pod jego palcami.
— Zaczynasz rozumieć. — Miał chłodną pierś, lecz ciepłą dłoń. Położyła na niej swoją. — Czasem mnie przerażasz.
— Ja i mnie — powiedział Rzeźnik. — To różnica gramatyczna, tak? Mózg to już wymyślił. Dlaczego czasem cię przerażasz?
— Przerażam. Poprawka gramatyczna. Przerażasz mnie, bo obrabowujesz banki i wbijasz ludziom noże w gałkę oczną, Rzeźniku.
— Tak? — Nie był już zdziwiony. — Tak, tak, prawda. Zapomniałaś.
— Nie zapomniałam — odparła Rydra.
— Dlaczego to przeraża ja?… Poprawka, mnie. To też słyszał.
— Bo jest to coś, czego nigdy nie robiłam, nigdy nie chciałam robić, nigdy nie mogłam robić. I lubię cię, lubię, jak trzymasz rękę na moim policzku, więc gdybyś nagle uznał, że chcesz wetknąć rękojeść noża do oka mnie, to…
— Och. Ty nigdy by nie włożył noża do mojego oka — rzekł Rzeźnik. — Nie musisz się martwić.
— Mógłbyś zmienić zdanie.
— Nie mógłbyś. — Spojrzał na nią uważnie.
— Nie sądzę, żebyś rzeczywiście chciał mnie zabić. Ty o tym wiesz. Ja o tym wiem. To coś innego. A może ci opowiem o czymś innym, co mnie kiedyś przeraziło? Może dostrzeżesz jakąś prawidłowość i zrozumiesz. Mózg nie jest głupi.
Jego ręka przesunęła się do jej szyi i w zdumionych oczach pojawiła się troska. Widziała już taki wyraz jego oczu: kiedy w sali biologicznej odwrócił się od martwego płodu.
— Kiedyś — zaczęła wolno — był sobie ptak.
— Ptak przeraża mnie?
— Nie. Ale ten przeraził. Byłam wtedy dzieckiem. Nie pamiętasz, jak byłeś dzieckiem, prawda? Dla większości ludzi to, jak wyglądało ich dzieciństwo, w dużym stopniu decyduje o tym, czym są teraz.
— I czym ja jest teraz?
— Tak, ja też. Mój lekarz zdobył skądś ptaka, który miał być prezentem dla mnie. To był gwarek, ptak, który mówi. Ale nie wie, co mówi. Tylko powtarza jak magnetofon. Ale ja o tym nie wiedziałam. Przeważnie wiem, co ludzie próbują mi powiedzieć, Rzeźniku. Przedtem tego nie rozumiałam, ale tu, na „Jebel”, uświadomiłam sobie, że to jednak telepatia. Tak czy inaczej, gwarka uczono mowy, karmiąc go dżdżownicami, kiedy powiedział to, co miał powiedzieć. Wiesz, jak duża może być dżdżownica?
— Taka?
— Tak. Niektóre są nawet o parę centymetrów dłuższe. A gwarek ma jakieś dwadzieścia albo dwadzieścia parę centymetrów długości. Inaczej mówiąc, długość dżdżownicy może wynosić jakieś pięć szóstych długości gwarka, i to jest istotne. Ptaka nauczono mówić „Dzień dobry, Rydro, ładna dziś pogoda, bardzo się cieszę”. Tylko że w umyśle ptaka była to kombinacja wrażeń wzrokowych i węchowych, które można z grubsza przetłumaczyć jako „Zaraz dostanę następną dżdżownicę”. Kiedy więc poszłam do szklarni i przywitałam się z nim, a on odpowiedział: „Dzień dobry, Rydro, ładna dziś pogoda, bardzo się cieszę”, od razu wiedziałam, że kłamie. Chodziło o następną dżdżownicę, którą widziałam i czułam, która była gruba, jej długość wynosiła pięć szóstych mojego wzrostu. I ja miałam ją zjeść. Wpadłam w histerię. Nie powiedziałam mojemu lekarzowi, co się stało, bo dopiero teraz to zrozumiałam. Ale nadal dostaję dreszczy, gdy sobie to przypomnę.
Rzeźnik skinął głową.
— Kiedy odleciałeś z Rhei z pieniędzmi, ukryłeś się w lodowej jaskini na Dis. Atakowały cię robale, takie czterometrowe. Wypalały skałę kwaśnym śluzem, który wydzielały. Bałeś się, ale pozabijałeś je. Zrobiłeś prowizoryczną sieć i podłączyłeś ją do źródła zasilania skoko-sań. Pozabijałeś je, a kiedy zrozumiałeś, że możesz je pokonać, przestałeś się bać. Nie zjadłeś ich, bo się bałeś, że z powodu kwasu ich mięso może być trujące. Ale nie jadłeś niczego przez trzy dni.
— Nie jadłeś? To znaczy… nie jadłem?
— Nie boisz się tego, czego ja się boję, a ja się nie boję tego co ty. To chyba dobrze, prawda?
— Pewnie tak.
Delikatnie oparł twarz o jej twarz, po czym odsunął się, szukając w jej wzroku odpowiedzi.
— Czego się boisz? — spytała.
Potrząsnął głową, ale nie była to oznaka przeczenia, lecz niepewności. Patrzyła, jak szuka właściwych słów.
— To dziecko, dziecko umarło — rzekł. — Mózg się boi, że ty będzie sam.
— Bardzo się boisz, że zostaniesz sam, Rzeźniku?
Znów potrząsnął głową.
— Samotność nie jest dobra.
Przytaknęła.
— Mózg o tym wie. Długo nie wiedział, ale nauczył się. Ty był samotny na Rhei, samotny, choć miał pieniądze. Samotny na Dis, samotny na Titinie, nawet z innymi więźniami, był najbardziej samotny ze wszystkich. Nikt nie rozumiał ty, kiedy ty do nich mówił. Ty ich naprawdę nie rozumiał. Może dlatego, że oni mówili dużo ty i ja, a teraz ty się dopiero uczy, jak ważne jest ty i ja.
— Chciałeś sam wychować dziecko, żeby dorosło, mówiąc takim językiem jak ty? Albo przynajmniej mówiło po angielsku tak jak ty?
— Wtedy oboje nie samotni.
— Rozumiem.
— Umarło — powiedział Rzeźnik i odchrząknął. — Ale ty nie jest całkiem sam. Ja uczy ty trochę rozumieć innych. Ty nie jest głupi i szybko się uczy. — Obrócił się całkiem w jej stronę, oparł jej pięści na ramionach i rzekł ponuro: — Ty lubi ja. Kiedy ja pojawiła się na „Jebel Tarik”, ja lubiła coś w ty. Ja widziała, jak ty robi złe rzeczy, ale ty lubiła ja. Ja powiedziała ty, jak zniszczyć sieć Najeźdźców, i ty ją zniszczył dla ja. Ja powiedziała ty, że ja chciała lecieć na koniec Smoczego Języka, i ty powiedziała, że tam ja zabierze. Ty zrobi wszystko, o co ja poprosi. Ja musi to wiedzieć, to ważne.
— Dziękuję, Rzeźniku — rzekła z zadumą.
— Jeśli ty kiedyś obrabuje bank, da ja wszystkie pieniądze.
Rydra zaśmiała się.
— Dzięki. Nikt nigdy nie chciał niczego takiego dla mnie zrobić. Ale mam nadzieję, że nie będziesz musiał…
— Ty zabije każdego, kto będzie próbował zrobić krzywdę ja, zabije ich o wiele gorzej, niż dotąd ty kogoś zabił.
— Ale nie będziesz musiał…
— Ty zabije wszystkich z „Jebel”, jeśli spróbują rozdzielić ty i ja.
— Och, Rzeźniku. — Odwróciła się i przyłożyła pięść do ust. — Niezłą jestem nauczycielką! Nic nie rozumiesz z tego, co mówię.
— Ja nie rozumie ty, ty myśli. — Zdumiony, cichy głos.
Zwróciła się znów do niego.
— Ale ja rozumiem, Rzeźniku. Rozumiem cię. Proszę, zaufaj mi. Ale uwierz, proszę, jeszcze musisz się czegoś nauczyć.
— Ty ufa ja — rzekł stanowczo.
— Więc posłuchaj. Teraz spotkaliśmy się w połowie drogi. Nie nauczyłam cię, co to jest „ty” i „ja”. Stworzyliśmy własny język i tym językiem mówimy.
— Ale…
— Posłuchaj. Za każdym razem, kiedy w ciągu ostatnich dziesięciu minut użyłeś słowa „ty”, powinieneś był użyć słowa „ja”. Za każdym razem, kiedy używałeś słowa „ja”, miałeś na myśli „ty”.
Opuścił wzrok na podłogę, po czym znów spojrzał na nią, ale milczał.
— Ja mówię o sobie jako ja, ty mówisz o sobie jako ty — i odwrotnie, rozumiesz?
— To nie są te same słowa na tę samą rzecz? Nie są wymienne?
— Nie, to po prostu… Tak, w pewnym sensie oznaczają to samo. W pewnym sensie są tym samym.
— W takim razie ty i ja jesteśmy tym samym.
Ryzykując nieporozumienie, skinęła głową.
— Ja przypuszcza. Ale ty — wskazał na nią — musi nauczyć ja — wskazał na siebie.
— I dlatego właśnie nie możesz tak sobie zabijać ludzi. A przynajmniej powinieneś się dobrze zastanowić, zanim to zrobisz. Kiedy rozmawiasz z Tarikiem, ja i ty nadal istnieją. Kiedy patrzysz na kogoś na pokładzie tego statku, albo nawet na ekranie, ja i ty nadal tu są.
— Mózg musi o tym pomyśleć.
— Ty musisz o tym pomyśleć i użyć nie tylko mózgu.
— Jeśli ja musi, ja pomyśli. Ale my to jedno, bardziej niż inni. — Znów dotknął jej twarzy. — Bo ty mnie nauczyła. Bo z ja ty nie musi się bać. Ja się uczy i może się mylić z innymi ludźmi, dla ja zabić ty bez poważnego zastanowienia to błąd, tak? Czy teraz ja używa dobrze słów?
Skinęła głową.
— Ja nie zrobi żadnych błędów z ty. To byłoby straszne. Ja zrobi jak najmniej błędów. A kiedyś wszystkiego się nauczy. — Uśmiechnął się. — Żeby tylko nikt nie zrobił żadnych błędów z ja. Smutno mi będzie, jak zrobią, bo wtedy ja zrobi szybko błąd, bez zastanowienia.
— To chyba uczciwe — rzekła Rydra. Objęła jego dłonie. — Cieszę się, że ty i ja jesteśmy razem, Rzeźniku. — Jego dłonie powędrowały wyżej i objęły ją; przytuliła twarz do jego ramienia.
— Ja dziękuje ty — wyszeptał. — Ja dziękuje i dziękuje.
— Jesteś ciepły — wymruczała w jego ramię. — Nie odchodź jeszcze przez chwilę.
Gdy się odsunął, spojrzała na jego twarz w błękitnej mgle i poczuła chłód.
— Rzeźniku, co się stało?
Ujął jej twarz w dłonie i pochylił się, aż bursztynowe włosy dotknęły jej czoła.
— Rzeźniku, pamiętasz, jak ci mówiłam, że wiem, co ludzie myślą? Więc teraz wiem, że coś jest nie tak. Powiedziałeś, że nie muszę się ciebie bać, ale teraz mnie przerażasz.
Uniosła twarz. Miała w oczach łzy.
— Posłuchaj, tak samo jak coś złego we mnie może cię przerażać, ja się boję od dawna, że z tobą jest coś nie tak. Powiedz mi, co to takiego.
— Ja nie może — odparł ochrypłym głosem. — Ja nie może powiedzieć tobie.
Natychmiast zrozumiała tylko, że to najstraszniejsza rzecz, jaką potrafił ogarnąć swoją nową wiedzą.
Patrzyła, jak zmaga się ze sobą.
— Może będę mogła ci pomóc. Rzeźniku! Mogę się dostać do twojej głowy i dowiedzieć, o co chodzi.
Cofnął się i potrząsnął głową.
— Ty nie wolno. Nie wolno tego robić. Proszę.
— Rzeźniku, nie zrobię tego. — Była zdezorientowana. — W… w t… takim razie nie będę. — Dezorientacja sprawiała jej ból. — N… nie b… będę. — Jej nastoletnie jąkanie kłębiło się w jej ustach.
— Ja… — zaczął, oddychając ciężko, ale mówiąc spokojnie. — Ja był samotny i nie był ja przez długi czas. Musi być jeszcze trochę sam.
— R… rozumiem. — Podejrzenie, na początku niewyraźne, takie, z którym łatwo sobie poradzić, zalęgło się w jej myślach. Kiedy się cofnął, wypełniło przestrzeń między nimi. Ale to też było czymś ludzkim.
— Rzeźniku, potrafisz czytać w moich myślach?
Wyglądał na zaskoczonego.
— Nie. Nie rozumiem, jak ty czytasz moje.
— Dobrze. Myślałam, że może w mojej głowie jest coś, co odbierasz, a co sprawia, że się mnie boisz.
Potrząsnął głową.
— To dobrze. Do licha, nie chciałabym, żeby ktoś mi grzebał po głowie. Chyba rozumiem.
— Ja powie teraz — rzekł, znów zbliżając się do niej. — Ja i ty to jedno, ale ja i ty bardzo się różnią. Ja widział dużo rzeczy, których ty nigdy nie zobaczy. Ty wie o rzeczach, jakich ja nigdy nie zobaczy. Ty zrobiła, że ja mniej sam. W mózgu jest dużo, w moim mózgu, o bólu, uciekaniu, walce, a nawet, jak byłem na Titinie, o zwycięstwie. Jeśli ty kiedyś jest w niebezpieczeństwie, ale w prawdziwym niebezpieczeństwie, gdzie ktoś może zrobić błąd, ty wejdzie do mózgu i zobaczy, co tam jest. Użyje tego zawsze, kiedy potrzebuje, tylko ja prosi, poczeka, dopóki nie wypróbuje, czy można inaczej.
— Poczekam, Rzeźniku — rzekła.
Wyciągnął rękę.
— Chodź.
Ujęła jego dłoń, starając się nie dotykać koguciej ostrogi.
— Nie musimy oglądać prądów stazy obcego statku, jeśli sprzyja Sojuszowi. Ty i ja zostaną jeszcze chwilę razem.
Ruszyła, trzymając go pod ramię.
— Przyjaciel czy wróg — rzekła, gdy kroczyli w mroku ciężkim od duchów. — Ta cała Inwazja… czasem wydaje mi się tak głupia. Tam, skąd pochodzę, nie pozwalają nawet myśleć w ten sposób. Tu, na „Jebel Tarik”, można jakoś unikać tego pytania. Zazdroszczę ci tego.
— Ty chce lecieć do Kwatery Głównej Sojuszu z powodu Inwazji, tak?
— Tak. Ale jeśli tam polecę, nie zdziw się, jeśli wrócę. — Po kilku krokach uniosła wzrok. — To jest kolejna rzecz, którą chciałabym mieć w głowie. Najeźdźcy zabili moich rodziców, a drugie embargo o mało nie zabiło mnie. Dwóch moich nawigatorów straciło pierwszą żonę z powodu Najeźdźców. A mimo to Ron zastanawiał się nad racją bytu Stoczni Wojennej. Nikt nie jest zachwycony Inwazją, ale przechodzi się nad nią do porządku dziennego. To coś tak wielkiego, że nigdy nie pomyślałam, że dałoby się od tego uciec. Zabawnie się ogląda, jak cały tłum ludzi w jakiś dziwny, zapewne destrukcyjny sposób zajmuje się tylko tym. Może nie powinnam sobie zawracać głowy lataniem do Kwatery Głównej, tylko powiedzieć Tarikowi, żeby zawrócił, i polecieć w najgłębsze otchłanie rozpadliny.
— Najeźdźcy — rzekł Rzeźnik nieomal marzycielsko. — Zrobili krzywdę wielu ludziom, tobie, mnie. Mnie też zrobili krzywdę.
— Tobie?
— Ja mówił, że mózg chory. To oni to zrobili.
— Co ci zrobili?
Rzeźnik wzruszył ramionami.
— Pierwsza rzecz, jaką ja pamięta, to ucieczka z Nueva-nueva Jorku.
— To ten duży terminal w gromadzie Raka?
— Tak.
— Najeźdźcy cię schwytali?
Skinął głową.
— Coś zrobili. Może eksperyment, może tortura. — Wzruszył ramionami. — Bez znaczenia. Ja nie pamięta. Kiedy ja uciekł, uciekł bez pamięci, bez głosu, bez słów, bez imienia.
— Może byłeś jeńcem wojennym, a może nawet kimś ważnym, zanim cię pojmali… — Pochylił się i dotknął policzkiem jej ust, żeby zamilkła. Kiedy się wyprostował, uśmiechnął się. Zauważyła, że to smutny uśmiech.
— Są różne rzeczy, których mózg może nie wie, ale może zgadnąć: ja zawsze był złodziej, morderca, przestępca. I ja był nie ja. Najeźdźcy mnie złapali. Ja uciekł. Sojusz złapał mnie potem na Titinie. Ja uciekł…
— Uciekłeś z Titina?!
Skinął głową.
— Pewnie znowu złapią, bo tak to już jest z przestępcami w tym wszechświecie. I może jeszcze raz ucieknie. — Wzruszył ramionami. — A może nie złapią. — Spojrzał na nią, zaskoczony, ale nie z jej powodu, tylko z powodu czegoś, co odnalazł w sobie. — Ja wcześniej nie był ja, ale teraz ja ma powód, żeby być wolny. Już nie złapią. Jest powód.
— Jaki, Rzeźniku?
— Bo ja jestem — rzekł cicho — i ty jest.
Kończysz swój słownik? — spytał Mosiądz.
— Skończyłam wczoraj. To jest wiersz. — Zamknęła notes. — Niedługo powinniśmy dotrzeć na koniec Smoczego Języka. Rzeźnik powiedział mi dziś rano, że Çiribianie dotrzymują nam towarzystwa od czterech dni. Mosiądzu, masz pomysł, o co może…
W głośnikach rozległ się głos Tarika:
— Przygotować statek do natychmiastowych działań obronnych. Powtarzam, natychmiastowe działania obronne.
— Co się dzieje, u licha? — spytała Rydra. Dookoła nich we wspólnej sali zaczął się ruch. — Łap załogę i zagoń ją do bramy wyrzutowej.
— To tam, skąd wylatują statki ’ająki?
— Tak. — Rydra wstała.
— Zamierzamy się w to ’akować, ani ka’itan?
— Jeśli będziemy musieli — odparł Rydra i ruszyła.
Zjawiła się przy bramie wyrzutowej minutę przed załogą i zastała tam Rzeźnika. Załoga bojowa „Jebel” pędziła korytarzem w kontrolowanym zamieszaniu.
— Co się dzieje? Çiribianie nas zaatakowali?
Potrząsnął głową.
— Najeźdźcy dwanaście stopni od centrum galaktyki.
— Tak blisko Kwatery Sojuszu?
— Tak. I jeśli „Jebel Tarik” nie zaatakuje pierwszy, nie ma szans. Są więksi, a „Jebel” leci prosto na nich.
— Tarik będzie atakował?
— Tak.
— No to jazda, do ataku.
— Ty leci ze mną?
— Nie pamiętasz, że jestem mistrzem strategii?
— „Jebel” w niebezpieczeństwie — rzekł Rzeźnik. — To będzie największa bitwa, jaką dotąd widziała.
— Tym lepiej, będę mogła zaprezentować moje talenty. Czy na twoim statku zmieści się pełna załoga?
— Tak. Ale można użyć danych nawigacyjnych i czuciowych z „Jebel” zdalnie.
— W takim razie i tak zabieramy załogę, na wypadek gdybyśmy w trakcie chcieli zmienić strategię. Tarik leci teraz z tobą?
— Nie.
W korytarzu za rogiem pojawił się Ślimak, za nim Mosiądz, nawigatorzy, niematerialne postaci bezcielesnej trójcy i pluton.
Rzeźnik spojrzał na nich i przeniósł wzrok na Rydrę.
— Dobrze. Do środka. Wchodzić!
Pocałowała go w ramię, bo nie mogła sięgnąć policzka; Rzeźnik otworzył właz i ponaglił ich gestem.
Allegra stanęła na drabinie i chwyciła Rydrę za rękę.
— Pani kapitan, będziemy tym razem walczyć? — Na jej piegowatej twarzy malowało się podniecenie.
— Najprawdopodobniej tak. Boisz się?
— Taaa… — odparła Allegra, nadal się uśmiechając, i popędziła ciemnym tunelem. Rydra i Rzeźnik szli z tyłu.
— Nie będzie żadnego problemu ze sprzętem, jeśli przełączą się ze zdalnego sterowania na ręczne?
— Statek pająk jest o trzy metry krótszy od „Rimbauda”. W sektorze bezcielesnych jest trochę ciasno, ale wszystko inne jest takie samo.
W głowie Rydry pojawiło się: przerobiliśmy dane czuciowe w trzydziestometrowej pętli z jednym generatorem; to pestka, pani kapitan — po baskijsku.
— Kajuta kapitańska jest inna — dodał. — To tam jest pulpit do sterowania bronią. Możemy zrobić trochę błędów.
— Moralizować będziesz później — rzekła. — A teraz będziemy walczyć jak szaleni za „Jebel Tarik”. Gdyby jednak szalona walka nic nie dała, chcę spróbować się stąd wydostać. Bez względu na to, co się stanie, muszę dolecieć do Kwatery Głównej.
— Tarik chciał się dowiedzieć, czy Çiribianie zamierzają walczyć po naszej stronie. Dalej wiszą na osi T.
— Pewnie będą patrzeć na cały ten cyrk, nie rozumiejąc, co się dzieje, chyba że zostaną bezpośrednio zaatakowani. Jeśli tak się stanie, to sobie poradzą, ale nie przypuszczam, żeby chcieli stanąć w naszej obronie.
— To niedobrze — rzekł Rzeźnik — Potrzebujemy pomocy.
— Warsztat Strategiczny. Warsztat Strategiczny — rozległ się w głośniku głos Tarika. — Powtarzam, Warsztat Strategiczny.
Tam, gdzie w jej kajucie wisiały tabele, na ścianie pojawił się ekran, pomniejszona kopia trzydziestometrowego, który znajdował się w galerii „Jebel”. Tam, gdzie w jej kajucie była konsola, tu widniały urządzenia sterujące wyrzutniami bomb czy wibrobroni.
— Nieokrzesana, niecywilizowana broń — skomentowała, siadając na jednej z zakrzywionych ławek przeciwprzeciążeniowych w miejscu, gdzie w jej kajucie był bąbelkowy fotel. — Ale diabelnie skuteczna, jak przypuszczam, jeśli tylko człowiek wie, co robi.
— Co takiego? — spytał Rzeźnik, przypinając się obok niej.
— To tylko niedokładny cytat ze świętej pamięci Mistrza Broni z Armsedge.
Rzeźnik pokiwał głową.
— Ty dopilnuje załogi. Ja sprawdzi wszystko z listą.
Włączyła interkom.
— Mosiądz, jesteś podpięty?
— Tak.
— Oko, Ucho, Nos?
— Pełno tu kurzu, pani kapitan. Kiedy ostatnio zamiatali na tym cmentarzu?
— Kurz mnie nie obchodzi. Wszystko działa?
— Och, wszystko działa doskonale… — Zdanie urwało się, zakończone kichnięciem.
— Gesundheit. Ślimaku, co się dzieje?
— Wszystko gra, pani kapitan. — Po chwili doleciało stłumione: — Zostaw te kulki, Lizzy!
— Nawigacja?
— Radzimy sobie. Mollya uczy Calliego judo. Ale ja jestem na miejscu i zagonię ich, jak tylko coś zacznie się dziać.
— Trzymaj rękę na pulsie.
Rzeźnik nachylił się w jej stronę, pogładził ją po włosach i zaśmiał się.
— Ja też ich lubię — powiedziała. — Mam tylko nadzieję, że nie będę musiała z nich skorzystać. Jedno z nich jest zdrajcą, który już dwa razy próbował mnie dopaść. Wolałabym nie dawać mu trzeciej szansy. Choć jeśli będę musiała, to sobie poradzę.
— Stolarze, ustawić się przodem, trzydzieści dwa stopnie od centrum galaktyki. — Tarik znów przemówił przez głośnik. — Piły do metalu przy bramie w osi K. Piły wzdłużne, przygotować się przy bramie w osi R. Piły poprzeczne, przygotować się przy bramie w osi T.
Wyrzutnie pstryknęły i otworzyły się. W kabinie zrobiło się ciemno i ekran rozjarzył się od gwiazd i dalekich chmur gazów. Kontrolki migały na czerwono i na żółto na całej konsoli. W głośniku słychać było pogawędki załogi w dziale nawigacji „Jebel”.
Nie będzie łatwo. Widzisz go, Jehosaphat?
Jest tuż przede mną. Spory.
Miejmy nadzieję, że jeszcze nas nie widzą. Spokojnie, Kippi.
— Wiertarki, piły taśmowe i tokarki: sprawdźcie, czy jesteście naoliwione i podłączone do prądu.
— To my — oznajmił Rzeźnik. Jego ręce tańczyły na konsoli.
Co to jest, trzy piłeczki pingpongowe w moskitierze?
Tarik mówi, że to çiribiański statek.
Dopóki jest po naszej stronie, nic do niego nie mam.
— Elektronarzędzia, rozpocząć operację. Narzędzia ręczne, przygotujcie się do prac wykończeniowych.
— Zero — szepnął Rzeźnik. Rydra poczuła, jak statek skacze. Gwiazdy zaczęły się poruszać. Dziesięć sekund później zobaczyła, jak statek o tępym dziobie, należący do Najeźdźców, obraca się w ich stronę.
— Brzydki, nie? — spytała.
— „Jebel” jest podobnych rozmiarów, trochę mniejszy. A kiedy my wrócą do domu, będzie piękny. Nie da się poprosić Çiribian o pomoc? Tarik będzie musiał atakować bezpośrednio wyrzutnie i rozwalić, ile się da, a to nie będzie dużo. Oni zaatakują, a ich statków pająków będzie więcej niż „Jebel” i jeśli Tarik nie będzie miał dużo szczęścia… — Uderzył pięścią we wnętrze dłoni.
— Nie możemy w nich walnąć wielką, niecywilizowaną bombą atomową?
— Mają deflektory. Wybuchnie prosto na nas.
— W takim razie cieszę się, że wzięłam załogę. Może nam się uda szybko uciec w stronę Kwatery Głównej.
— Jeśli nam pozwolą — mruknął ponuro. — Jakie strategie zwycięstwa?
— Powiem ci, jak tylko rozpocznie się atak. Mam pewien pomysł, ale jeśli przesadzę z jego użyciem, koszty będą za duże. — Przypomniała sobie, jak źle się czuła po incydencie z Geoffrym Cordem.
Tarik rozstawiał formację, załoga gadała z nawigatorami, a statki pająki pędziły przez mrok.
Zaczęło się tak szybko, że o mało tego nie przegapiła. Pięć pił do metalu podeszło na jakieś pięćset metrów do statku Najeźdźców. Równocześnie wypaliły w wyrzutnie, a czerwone robaczki wysypały się z burt w czarnej mgle. Otwarcie wszystkich dwudziestu siedmiu wyrzutni i wystrzelenie pierwszej baterii krążowników trwało cztery i pół sekundy. Ale Rydra już myślała w Babel-17.
Dzięki rozciągnięciu czasu dostrzegła, że potrzebują pomocy. A wyrażenie ich potrzeby było zarazem odpowiedzią.
— Rzeźniku, zmieniamy strategię. Leć za mną z dziesięcioma statkami. Moja załoga przejmuje stery.
To doprowadzające do szaleństwa poczucie, że wypowiedzenie angielskich słów trwa tak długo! Rozkaz Rzeźnika „Kippi, umieść piły do metalu na torze i tam je zostaw!” brzmiał, jakby dochodził z taśmy odtwarzanej z jedną czwartą prędkości. Jej załoga jednak była już u sterów statku pająka. Rydra wysyczała trajektorię do mikrofonu.
Mosiądz ustawił ich pod właściwym kątem w stosunku do fali i przez chwilę widziała za nimi piły do metalu. Teraz ciasny skręt i pędzili za pierwszą linią krążowników Najeźdźców.
— Podgrzejcie im tyłki!
Rzeźnik zawahał się z dłonią na spuście.
— Pogonić ich w stronę „Jebel”?
— Do licha, jasne. Ognia, kochany!
Wystrzelił, a piły do metalu utworzyły formację.
Po dziesięciu sekundach było jasne, że miała rację. „Jebel” leżał w osi R. Przed nimi były jajka w koszulkach, moskitiera, eteryczny, pierzasty statek Çiribian. Çiribia należała do Sojuszu i co najmniej jeden z Najeźdźców o tym wiedział, bo wystrzelił w stronę dziwacznej konstrukcji na niebie. Rydra dostrzegła, jak działo Najeźdźcy wypluwa zielony ogień, ale salwa nie dotarła do statku Çiribian. Krążownik Najeźdźców zmienił się w chmurę białego dymu, która poczerniała i znikła. Ten sam los spotkał kolejny; potem trzy następne, a potem jeszcze trzy.
— Spadamy stąd, Mosiądz! — Wykonali zwrot i oddalali się.
— Co to…? — zaczął Rzeźnik.
— Çiribiański promień cieplny. Nie używają go, dopóki nie zostaną zaatakowani. Tak stanowi traktat podpisany przez Trybunałem w czterdziestym siódmym. Więc zmusiliśmy Najeźdźców do ataku. Zrobimy to jeszcze raz?
Głos Mosiądza w głośnikach:
— Już się robi, ’ani ka’itan.
Znów myślała po angielsku, czekając, jak zaatakują ją mdłości, ale podekscytowanie im zapobiegało.
— Rzeźniku — to głos Tarika — co wy robicie?
— To działa, nie?
— Tak. Ale w formacjach obronnych zostawiliście dziurę szeroką na kilometry.
— Powiedz mu, że zaraz ją załatamy, jak tylko przegonimy następną partię.
Tarik musiał ją usłyszeć.
— Droga pani, a co będziemy robić przez następne sześćdziesiąt sekund?
— Walczyć jak szaleni.
Następna partia stłoczonych w stado krążowników Najeźdźców znikła w promieniu cieplnym Çiribian. W głośniku rozległo się:
Hej, Rzeźniku, pędzą do ciebie.
Domyślili się, że to twoja robota.
Rzeźniku, masz sześciu na ogonie. Zrzuć ich.
— ‘ani ka’itan, mogę się łatwo uchylić! — zawołał Mosiądz. — Wszyscy lecą na zdalnym sterowaniu. My mamy większą swobodę.
— Jeszcze raz i naprawdę możemy przechylić szalę zwycięstwa na stronę Tarika.
— Tarik już wygrywa — dodał Rzeźnik. — Teraz tylko strząsnąć łupiny. — Zawołał do mikrofonu: — Piły do metalu, rozproszyć się i rozbić te krążowniki!
Zrobi się. Łapiemy się za ręce, chłopaki.
Hej, Rzeźniku, jeden z nich jest uparty.
— Dzięki, że piły do metalu wróciły — odezwał się Tarik — ale z tym, co tam jest, będziecie musieli sobie poradzić, walcząc wręcz.
Rydra rzuciła Rzeźnikowi pytające spojrzenie.
— Bohaterowie — mruknął z niesmakiem. — Dostaną się na pokład i będą wałczyć.
— Nie z dzieciakami na pokładzie! Mosiądzu, zawróć i wpadnij między nich, albo przeleć na tyle blisko, żeby wzięli nas za stukniętych.
— Może trzeba będzie złamać arę żeber…
Statek wykonał ostry skręt; szarpnęli się w uprzęży ławek przeciwprzeciążeniowych.
W głośniku rozległ się jęk któregoś z młodzików.
Krążownik Najeźdźców wykonał gwałtowny skręt.
— Mogą złapać nas na hak — mruknął Rzeźnik. — Nie wiedzą, że na pokładzie jest pełna załoga. Mają tylko dwa…
— Uwaga, ’ani ka’itan.
Krążownik Najeźdźców wypełnił ekran. Przez kościec statku pająka przebiegło drżenie.
Rzeźnik szarpnął się w pasach ławki przeciwprzeciążeniowej i uśmiechnął.
— No to będzie walka wręcz. A ty dokąd?
— Z tobą.
— Masz wibropistolet? — Przypiął sobie kaburę w pasie.
— Pewnie. — Odsunęła połę luźnej bluzki. — I coś takiego. Drut wanadowy, piętnaście centymetrów. Straszna rzecz.
— Chodź.
Przełączył dźwignię induktora grawitacji na pełną moc.
— A to po co?
— Walka w skafandrze nie ma sensu. Sztuczne pole grawitacyjne dookoła obu statków utrzyma nadającą się do oddychania atmosferę w promieniu jakichś siedmiu metrów od powierzchni i zachowa ciepło… tak mniej więcej.
— Mniej czy więcej? — Pobiegła za nim do windy.
— Na zewnątrz jest jakieś minus dziesięć. — Od chwili, gdy spotkali się na cmentarzu Tarika, pozbył się nawet bryczesów i miał na sobie tylko kaburę.
— Chyba nie będziemy tam na tyle długo, żebyśmy potrzebowali płaszczy.
— Obiecuję, że ten, kto tam się znajdzie, zaraz będzie martwy, i to nie z powodu zimna. — Głos nagle mu się obniżył, gdy zanurkowali pod klapą. — Jeśli ty nie wie, co robi, niech się trzyma z daleka. — Pochylił się, dotykając jej policzka kosmykiem bursztynowych włosów. — Ale ty wie i ja wie. Musi to zrobić dobrze.
Takim samym ruchem, jakim uniósł głowę, otworzył klapę. Otoczyło ich zimno, ale ona go nie czuła. Zwiększone tempo przemiany materii, jakie towarzyszyło używaniu Babel-17, owinęło ją tarczą fizycznej obojętności. Coś przeleciało im nad głowami. Wiedzieli, co zrobić, i oboje to zrobili: zanurkowali. To coś eksplodowało — zidentyfikowali to jako granat, który nie trafił we właz — i twarz Rzeźnika zalśniła białym światłem. Podskoczył i poświata przesunęła się na dolne partie jego ciała.
Imitowała jego ruchy, czując się pewnie dzięki spowolnieniu czasu, jaki zapewniał Babel-17. Zawirowała, skacząc. Ktoś zanurkował pod trzymetrowym występem odsadni. Strzeliła do niego, a spowolnienie czasu pozwoliło jej dokładnie wymierzyć. Nie wiedziała, czy trafiła, ale odwracała się dalej. Rzeźnik ruszył w stronę szerokiej na trzy metry kolumny haka Najeźdźców.
Statek wroga sterczał pod kątem w ciemności jak krab z trzema szczypcami. Oś K wznosiła się spłaszczoną spiralą w stronę ojczystej galaktyki. Cienie wyglądały jak fragmenty czarnej kalki na gładkim kadłubie. Od strony osi K nikt nie mógł jej zauważyć, chyba że jej ruchy zasłoniłyby jakąś zabłąkaną gwiazdę albo pojawiłaby się na tle światła samego ramienia Rozpadliny Specellego.
Skoczyła na powierzchnię krążownika Najeźdźców. Przez moment poczuła chłód. Potem uderzyła tuż przy podstawie haka i opadła na kolana, bo ktoś z dołu rzucił kolejnym granatem w stronę klapy. Nie wiedzieli, że ona i Rzeźnik wyszli już na zewnątrz. Dobrze. Wystrzeliła. Kolejny syczący dźwięk rozległ się w miejscu, gdzie musiał być Rzeźnik.
W ciemności poniżej poruszały się sylwetki. Nagle wibrouderzenie sieknęło metal tuż pod jej dłonią. Strzelał ktoś stojący w klapie jej statku i zmarnowała pół dźwięku na rozpatrzenie i odrzucenie hipotezy, że szpieg wystraszył się załogi i dołączył do Najeźdźców. To raczej początkowa taktyka Najeźdźców zakładała, żeby nie pozwolić im opuścić statku i zastrzelić ich przy klapie. Kiedy zawiodła, skryli się pod klapą i strzelali stamtąd. Znów wystrzeliła, i jeszcze raz. Z kryjówki za drugim hakiem Rzeźnik także strzelał.
Część obrzeża klapy zaczęła się żarzyć od wielokrotnych trafień. I zabrzmiał znajomy głos:
— Starczy, starczy! Załatwiła ich ’ani, ’ani ka’itan!
Rydra popełzła po haku, a Mosiądz włączył światło przy klapie i stał, oświetlony promieniem padającym z grodzi. Rzeźnik z opuszczonym pistoletem wyszedł z kryjówki.
Poświata podkreślała demoniczne rysy Mosiądza. W obu łapach trzymał zwiotczałe ciała.
— Ten jest mój. — Potrząsnął prawą łapą. — ’róbował ’ełznąć do szybu, więc nade’nąłem mu na głowę. — Cisnął wiotkimi ciałami o płyty kadłuba. — Nie wiem jak wam, ale mnie jest zimno. A ’rzyszedłem tu głównie ’o to, żebym wam ’owiedzieć, że jak znajdziecie czas na ’rzerwę na kawę, to Diavalo wygrzebał trochę irlandzkiej whiskey. Chyba że wolicie gorący rum z masłem? No chodźcie, chodźcie! Jesteście sini z zimna!
Przy windzie jej umysł przestawił się z powrotem na angielski i zaczęła drżeć. Szron na włosach Rzeźnika topił się i spływał małymi kropelkami wzdłuż linii włosów. Ręka ją zabolała: dopiero teraz zauważyła oparzenie.
— Hej — rzekła, gdy weszli do korytarza — Mosiądz, jeśli ty tu jesteś, to kto pilnuje interesu?
— Kippi. Przeszliśmy na zdalne sterowanie.
— Rum — powiedział Rzeźnik. — Bez masła. Zimny. Tylko rum.
— Swój chło’ — pokiwał głową Mosiądz. Otoczył jednym ramieniem Rydrę, drugim Rzeźnika, i zauważył, że praktycznie musi nieść ich oboje.
Coś stuknęło w statku. Pilot spojrzał na sufit.
— Konserwacja odcięła haki. — Zawlókł ich do kabiny kapitana. Opadli na ławki przeciwprzyspieszeniowe, a on wrzasnął do interkomu: — Diavalo, migiem, chodź i ’rzynieś im coś do ’icia! Zasłużyli na to.
— Mosiądz! — Chwyciła go za ręce, gdy się cofnął. — Możesz nas stąd zabrać do Kwatery Głównej Sojuszu?
Podrapał się za uchem.
— Jesteśmy na samym koniuszku Języka. Środek roz’adliny znam tylko z ma’. Ale czuciowcy mówią, że jesteśmy dokładnie w czymś, co musi być ’oczątkiem ’rądu Natal-beta. Wiem, że wy’ływa z Roz’aliny, a ’otem jesteśmy w Atlas-run i lądujemy ’rawie ’od drzwiami Kwatery. Jakieś osiemnaście do dwudziestu godzin.
— Lecimy.
Spojrzała na Rzeźnika. Nie zgłaszał sprzeciwu.
— Dobry ’omysł — rzekł Mosiądz. — Jakaś ’ołowa załogi „Jebel” uległa… hm, odcieleśnieniu.
— Najeźdźcy wygrali?
— Nieee. Çiribianie w końcu wzięli się do roboty, usmażyli tego wielkiego świniaka i zwiali. Ale do’iero ’o tym, jak Najeźdźcy wywalili w „Jebel” dziurę wielkości trzech statków ’ająków, na wylot. Ki’’i mówi, że wszyscy, którzy jeszcze żyją, siedzą zamknięci w jednej czwartej statku, ale nie mają zasilania.
— A Tarik? — zapytał Rzeźnik.
— Zginął.
We włazie pojawiła się białowłosa głowa Diavalo.
— Proszę.
Mosiądz wziął od niego butelkę i kieliszki.
Głośnik zatrzeszczał.
— Rzeźniku, widzieliśmy, jak przegnaliście krążownik Najeźdźców. A więc żyjecie.
Wywołany pochylił się i sięgnął po mikrofon.
— Rzeźnik żyje, szefie.
— Niektórzy to mają szczęście. Pani kapitan, mam nadzieję, że napisze mi pani elegię.
— Tarik? — Usiadła przy Rzeźniku. — Lecimy do Kwatery Głównej Sojuszu. Wrócimy z pomocą.
— Jak wam wygodnie. Tylko wiecie, trochę nam tu ciasno.
— Zaraz odlatujemy.
Mosiądz był już przy drzwiach.
— Ślimaku, jak dzieciaki? W porządku?
— Obecne i w stanie gotowości. Pani kapitan, czy pani udzielała zgody na wniesienie petard na pokład?
— Nie przypominam sobie.
— Tak przypuszczałem. Ratt, wracaj tu!
Rydra zaśmiała się.
— Nawigacja?
— W stanie gotowości — odparł Ron.
W tle słyszała głos Mollyi: „Nilitake kulala, nilale milele.”
— Nie możecie ciągle spać — rzekła Rydra. — Startujemy!
— Mollya uczy nas wiersza w suahili — wyjaśnił Ron.
— Och. Czuciowcy?
— Psiiiik! Zawsze mawiałem, pani kapitan, że cmentarz należy utrzymywać w czystości. Kiedyś może się przydać. I „Jebel” jest tego najlepszym dowodem. Jesteśmy gotowi.
— Niech Ślimak wyśle tam kogoś ze ścierką. Wszyscy podłączeni. Mosiądz?
— Wpięty i gotowy, ’ani ka’itan.
Włączyły się generatory stazy i Rydra rozsiadła się wygodnie na ławce przeciwprzeciążeniowej. Jakby coś się zrelaksowało w środku.
— Nie sądziłam, że uda nam się stamtąd wydostać — zwróciła się do Rzeźnika, który siedział na skraju swojej ławki i patrzył na nią. — Wiesz, że jestem nerwowa jak kot. I nie czuję się za dobrze. Och, do licha, znowu się zaczyna. — Złe samopoczucie, które od siebie odsuwała, z uczuciem odprężenia wróciło i zaczęło ją ogarniać. — Przez to wszystko czuję się, jakbym zaraz miała się rozsypać. Wiesz, jak to jest, kiedy wątpisz we wszystko, nie wierzysz żadnym swoim uczuciom. Wydawało mi się, że już nie jestem sobą. — Oddech boleśnie uwiązł jej w gardle.
— Ja jestem — powiedział cicho — a ty jesteś.
— Nigdy w to nie wątpiłam, Rzeźniku. Choć czasem ja muszę się nad tym zastanawiać. W mojej załodze jest szpieg. Mówiłam ci o tym, prawda? Może to Mosiądz i chce nas wpakować do środka supernowej? — We wnętrzu choroby czaił się bąbel histerii, który nagle pękł. Wytrąciła Rzeźnikowi z ręki butelkę. — Nie pij tego! D… D… Diavalo może próbować nas otruć! — Wstała niepewnie. Wszystko otaczała czerwona mgła. — Albo ktoś ze zmarłych. Jak… jak można walczyć z d… d… duchem? — Poczuła silny ból brzucha i zwinęła się wpół jak od ciosu. Z bólem nadszedł strach. Na jego twarzy widać było jakieś emocje, ale nie zdołała ich odczytać. — …żeby nas zabić… — wyszeptała. — …coś… zabić… to… do ciebie niepodobne… do mnie… niepodobne…
Zrobiła to, by uciec od bólu, który oznaczał niebezpieczeństwo, i od niebezpieczeństwa, które oznaczało ciszę. On powiedział. Jeśli ty kiedyś jest w niebezpieczeństwie… ty wejdzie do mózgu i zobaczy, co tam jest.
W jej umyśle pojawił się obraz bez słów: kiedyś ona, Muels i Fobo wplątali się w bójkę w barze na Tantorze. Zaliczyła cios w szczękę i cofała się w szoku, odwróciła się, a wtedy ktoś zerwał ze ściany wiszące za barem lustro i cisnął je w nią. Jej własna przerażona twarz pędziła, krzycząc, uderzyła w jej wyciągniętą rękę. Gdy patrzyła na twarz Rzeźnika, poprzez ból i Babel-17, to wszystko powróciło.