Jeśli słowa są nadrzędne
Obawiam się, że to jedyne, co dotąd widziały moje dłonie…
Zapisany materiał przesuwał się po ekranie sortującym. Przy konsoli komputera leżały cztery strony definicji, które udało jej się zebrać, i cuaderno pełen spekulacji gramatycznych. Zagryzając dolną wargę, przyjrzała się częstotliwości występowania obniżonych dwugłosek. Na ścianie przyczepiła trzy tabele, oznaczone:
Możliwa struktura fonemiczna
Możliwa struktura fonetyczna
Niejasności semiotyczne, semantyczne i składniowe
Ostatnia zawierała problemy do rozwiązania. Pytania, które zostały sformułowane i na które znalazła odpowiedzi, były przenoszone do pierwszych dwóch.
— Pani kapitan?
Odwróciła się na nadmuchiwanym fotelu.
Po kolanach zwisających z włazu poznała, że to Diavalo.
— Tak?
— Co by pani chciała na kolację?
Mały kucharz, należący do plutonu, miał siedemnaście lat. Dwa kosmetochirurgiczne rogi wystawały z jego zmierzwionych białych włosów. Drapał się za uchem końcem ogona.
Rydra wzruszyła ramionami.
— Wszystko mi jedno. Spytaj resztę plutonu.
— Oni by jedli płynne odpady organiczne, gdybym im je dał. Nie mają wyobraźni, pani kapitan. Może bażant pod szkłem albo kornwalijska dzika kura?
— Masz ochotę na drób?
— Cóż… — Wysunął kolano z uchwytu, odepchnął się od ściany i zakołysał. — Coś ptasiego bym zrobił.
— Jeśli nikt nie ma nic przeciwko, niech będzie kura w winie, pieczone ziemniaki z Idaho i prażone stekowe pomidory.
— To mi się podoba!
— Na deser kruche ciasto z truskawkami?
Diavalo pstryknął palcami i zakołysał się w stronę włazu.
— Burgund do kury, majowe wino do posiłku!
Twarz o różowych oczach znikła.
Rydra odkryła właśnie trzeci przykład czegoś, co mogło być synkopą, gdy nadmuchiwany fotel zapadł się. Cuaderno uderzył o brzeg biurka. Poczuła szarpnięcie za ramiona. Za nią skóra nadmuchiwanego fotela rozdarła się i wysypał się silikon.
Po chwili w kajucie zapanował spokój. Rydra obróciła się i zobaczyła, jak Diavalo przeciska się przez właz i uderza w biodro, wspinając się na przezroczystą ścianę.
Szarpnięcie.
Poślizgnęła się na mokrej, zapadniętej skórze nadmuchiwanego fotela. Na ekranie interkomu pojawiła się twarz Ślimaka.
— Pani kapitan!
— Co się dzieje, u licha? — spytała.
Migała kontrolka konserwacji napędu. Coś znów wstrząsnęło statkiem.
— Jak z oddychaniem?
— To tylko… — Na otoczonej czarną brodą twarzy o ciężkich rysach, należącej do Ślimaka, pojawił się nieprzyjemny wyraz. — Tak. Powietrze: w porządku. Konserwacja napędu ma problem.
— Jeśli te przeklęte dzieciaki… — Przełączyła interkom.
Odezwał się Flop, brygadzista konserwacji:
— Jezu, pani kapitan, coś wybuchło.
— Co?
— Nie wiem.
— Zmieniacze A i B są sprawne. C świeci jak sztuczne ognie na czwartego lipca. A tak poza tym to gdzie jesteśmy?
— Na pierwszej godzinie zmiany między Ziemią a Luną. Jeszcze nawet nie uwolniliśmy się od centrum gwiazdowego 9. Nawigacja? — Kolejne kliknięcie.
Pojawiła się ciemna twarz Mollyi.
— Wie gehts? — spytała Rydra.
Pierwsza Nawigator rozwinęła krzywą prawdopodobieństwa i umiejscowiła ich między dwoma niewyraźnie zarysowanymi spiralami logarytmicznymi.
— Na razie orbitujemy wokół Ziemi — odezwał się Ron. — Coś zepchnęło nas z kursu. Nie mamy mocy i dryfujemy.
— Jak daleko i jak szybko?
— Calli próbuje to ustalić.
— Rozejrzę się na zewnątrz. — Wywołała Organ Czuciowy. — Nosie, co tam zwęszyłeś?
— Cuchnie. Nic w zasięgu. Trafiliśmy w zupę.
— Ucho, słyszysz coś?
— Ani piśnięcia, pani kapitan. Wszystkie prądy stazy w tym regionie są martwe. Znajdujemy się za blisko ciał o dużej masie. Jest delikatny eteryczny prąd powierzchniowy jakieś pięćdziesiąt widm na osi K. Ale nie sądzę, żeby nas gdzieś zniósł, chyba tylko będziemy kręcić się w kółko. Wykorzystujemy pęd ostatniego solidnego podmuchu magnetosfery Ziemi.
— Oko, jak to wygląda?
— Jak w wagonie z węglem. Nie wiem, co się stało, ale przytrafiło się to nam w martwym punkcie. U mnie ten prąd jest trochę silniejszy i może zniesie nas we właściwą stronę.
— Ale ja muszę wiedzieć, dokąd on biegnie, zanim w niego wskoczymy — wtrącił Mosiądz. — A to znaczy, że ’rzede wszystkim muszę wiedzieć, gdzie jesteśmy.
— Nawigacja?
Chwila ciszy. Pojawiły się trzy twarze.
— Nie wiemy, pani kapitan. — To Calli.
Pole grawitacyjne ustabilizowało się z kilkustopniowym odchyleniem. Silikon z fotela ustabilizował się w jednym z rogów. Mały Diavalo potrząsnął głową. Pokonując grymas bólu na twarzy, wyszeptał:
— Co się stało, pani kapitan?
— Nie mam pojęcia — odparła Rydra. — Ale dowiem się.
Kolację zjedzono w milczeniu. Pluton, złożony z samych dzieciaków poniżej dwudziestego pierwszego roku życia, starał się robić jak najmniej hałasu. Przy stole oficerskim nawigatorzy siedzieli naprzeciwko widmowych postaci Organu Czuciowego. Zwalisty Ślimak siedzący u szczytu stołu dolewał wina milczącej załodze. Rydra jadła z Mosiądzem.
— Nie wiem. — Potrząsnął grzywą, obracając kieliszek w błyszczących pazurach. — Wszystko szło gładko, bez jakichkolwiek ’rzeszkód. Jeśli coś się stało, stało się wewnątrz statku.
Diavalo, z nogą w bandażu ciśnieniowym, z posępną miną wniósł ciasto, podał je Rydrze i Mosiądzowi, a potem wrócił na swoje miejsce przy stole plutonu.
— A więc — odezwała się Rydra — orbitujemy wokół Ziemi, a instrumenty nie działają i nie wiemy nawet, gdzie jesteśmy.
— Instrumenty hi’erstazy są s’rawne — odparł Mosiądz. — Nie wiemy, gdzie jesteśmy ’o tej stronie skoku.
— I nie możemy skoczyć, dopóki nie będziemy wiedzieli, skąd skaczemy. — Rozejrzała się po mesie. — Jak sądzisz, oni myślą, że ich z tego wyciągniemy, Mosiądz?
— Oni myślą, że ani ich z tego wyciągnie, ’ani ka’itan.
Dotknęła brzegu kieliszka dolną wargą.
— Jeśli ktoś nas z tego nie wyciągnie, ’osiedzimy tu, jedząc ’yszne żarcie Diavala, ’rzez sześć miesięcy, a ’otem się udusimy. Z nawalonym zwykłym komunikatorem nie możemy nawet wysłać wiadomości, do’óki nie skoczymy do hi’erstazy. Za’ytałem nawigatorów, czy nie mogą czegoś zaim’rowizować, ale nie ma szans. Mieli tylko tyle czasu, żeby zobaczyć, że w’uszczono nas w wielkie koło.
— Szkoda, że nie mamy okien — powiedziała Rydra. — Moglibyśmy przynajmniej popatrzyć na gwiazdy i wyliczyć orbitę. To musi być kilka godzin.
Mosiądz skinął głową.
— No i wyszło, co warte są nowoczesne urządzenia. Jakbyśmy mieli bulaj i staromodny sekstans, ’oradzilibyśmy sobie, ale jesteśmy na’akowani elektroniką ’o uszy, więc siedzimy tu i mamy ’roblem nie do rozwiązania.
— Krążenie. — Rydra odstawiła wino.
— O co chodzi?
— Der Kreis — oznajmiła Rydra.
— Że co? — dopytywał się Mosiądz.
— Ratas, orbis, il cerchio. — Położyła płasko ręce na stole i docisnęła je. — Okręgi — powiedziała. — Okręgi w różnych językach!
Zaniepokojenie Mosiądza wyglądało przerażająco z powodu jego kłów. Błyszcząca szczecina nad oczami nastroszyła się.
— Sfera — powiedziała. — Il globo, gumlas. — Wstała. — Kule, kuglet, kring!
— A jakie to ma znaczenie, w jakim języku? Okrąg to okrąg…
Ale Rydra roześmiała się i wybiegła z mesy.
W swojej kabinie sięgnęła po przekład. Szybko przerzucała strony. Walnęła w przycisk, wzywając nawigatorów.
— Tak, pani kapitan? — odezwał się Ron, ścierając z ust bitą śmietanę. — Co się stało?
— Chcę, żebyś coś zobaczył — odparła. — I przynieś woreczek szklanych kulek.
— Że jak?
— Ciasto dokończysz później. A teraz wszyscy zameldują się w g-centrum.
— Kulek? — wydusiła Mollya z namysłem. — Kulek?
— Któryś z dzieciaków na pewno zabrał ze sobą woreczek szklanych kulek. Zabierzcie mu i spotkajmy się w g-centrum.
Przeskoczyła nad zniszczoną skórą nadmuchiwanego fotela i rzuciła się w stronę włazu, obróciła w promienistym szybie numer siedem i spłynęła w dół cylindrycznym korytarzem prowadzącym w stronę pustej kulistej komory g-centrum. Wyliczony środek ciężkości statku był komorą o średnicy dziesięciu metrów, gdzie cały czas panowała nieważkość; znajdowały się tam niektóre przyrządy pomiarowe, które reagowały na przyspieszenie. Chwilę później w trójdzielnym włazie pojawiła się trójka nawigatorów. Ron dzierżył płócienny woreczek ze szklanymi kulkami.
— Lizzy prosi o ich zwrot do jutra po południu, bo dzieciaki z napędu ją wyzwały i będzie bronić tytułu mistrza.
— Jeśli to zadziała, najprawdopodobniej dostanie je jeszcze dziś.
— Zadziała? — Mollya chciała o coś zapytać. — Pomysł? Twój?
— Tak. Tylko że to nie jest tak naprawdę mój pomysł.
— A czyj on jest i o co chodzi?
— Załóżmy, że to pomysł kogoś, kto mówi innym językiem. Musimy tylko ułożyć kulki pod ścianą w idealną sferę, a potem możemy siedzieć z zegarkiem i nie spuszczać z nich wzroku.
— Po co? — spytał Calli.
— Żeby sprawdzić, w którą stronę polecą i jak długo to potrwa.
— Nie łapię — rzekł Ron.
— Nasza orbita to wielki okrąg wokół Ziemi, tak? To oznacza, że wszystko w tym statku krąży po tym wielkim okręgu, a jeśli zostanie pozbawione oddziaływań, automatycznie wydostanie się z tego toru.
— Tak. I co z tego?
— Pomóż mi porozmieszczać kulki — rzekła Rydra. — One mają żelazny rdzeń. Postaraj się namagnesować ściany, żeby je przyczepić, a potem wszystkie naraz uwolnimy. — Zdezorientowany Ron poszedł włączyć zasilanie ścian okrągłej komory. — Nadal nie rozumiecie? Przecież jesteście matematykami, opowiedzcie mi coś o okręgach wielkich.
Calli wziął garść kulek i zaczął je rozmieszczać na ścianie — jedno ciche stuknięcie po drugim.
— Okrąg wielki to największy okrąg, jaki można wpisać w kulę.
— Średnica okręgu wielkiego jest równa średnicy kuli — dodał Ron, który właśnie wrócił, włączywszy prąd.
— Suma kątów wewnętrznych wycinka sfery ograniczonego przecięciem dowolnych trzech okręgów wielkich w jednej topologicznie wyznaczonej bryle wynosi maksymalnie pięćset czterdzieści pięć stopni. Suma kątów wewnętrznych dla n okręgów wielkich wynosi maksymalnie n razy sto osiemdziesiąt stopni — Mollya swoim muzycznie odmienionym głosem zaintonowała definicje, których uczyła się rano na pamięć z pomocą osobofiksu. — Kulka tu, tak?
— Wszędzie, tak. Tak równomiernie, jak tylko się da, ale nie musi być idealnie równo. Opowiedzcie mi coś więcej o tych przecięciach.
— Cóż — odezwał się Ron — w dowolnej kuli wszystkie okręgi wielkie przecinają się albo są przystające.
Rydra zaśmiała się.
— Tak po prostu, co? Czy w kuli są jakieś inne okręgi, które muszą się przecinać bez względu na to, jak się nimi manewruje?
— Myślę, że dookoła można upchać dowolne inne okręgi, które będą równo odległe we wszystkich punktach i nie będą się pokrywać. Aczkolwiek wszystkie okręgi wielkie muszą mieć co najmniej dwa punkty wspólne.
— Pomyślcie o tym przez chwilę i popatrzcie na te kulki, wszystkie przyciągnięte do okręgów wielkich.
Mollya nagle cofnęła się od ściany, a na jej twarzy pojawiło się zrozumienie. Złożyła ręce. Wyrzuciła coś w kiswahili, a Rydra zaśmiała się.
— Zgadza się — powiedziała i przetłumaczyła Ronowi i Callemu: — Będą się przesuwać ku sobie, a ich tory się przetną.
Calli otworzył szeroko oczy.
— Zgadza się, dokładnie w ćwierci obwodu orbity powinny się wypłaszczyć, tworząc koło.
— W płaszczyźnie naszej orbity — dokończył Ron.
Mollya zmarszczyła czoło i wykonała rękami gest, jakby coś rozciągała.
— Tak — przytaknął Ron — zniekształconej płaszczyzny kołowej, zwężającej się na każdym końcu, i na podstawie tego będziemy w stanie policzyć, gdzie jest Ziemia.
— Sprytne, nie? — Rydra cofnęła się w stronę wylotu korytarza. — Sądzę, że wystarczy, jak zrobimy to tam, a potem odpalimy rakiety, żeby odepchnęły nas jakieś sto dziesięć czy sto trzydzieści kilometrów w górę albo w dół, tak żeby nic się nam nie stało. Z tego będziemy w stanie wyliczyć długość orbity i prędkość. I to będą wszystkie informacje, jakie są nam potrzebne, żeby wyliczyć naszą pozycję w stosunku do najbliższego źródła grawitacji. Stamtąd możemy skoczyć w stazę. Wszystkie nasze przyrządy komunikacyjne działające w stazie są sprawne. Będziemy mogli nadać wiadomość z prośbą o pomoc i wymienić sprzęt na stacji w stazie.
Zdumieni nawigatorzy dołączyli do niej w korytarzu.
— Odliczanie — zarządziła Rydra.
Przy zerze Ron wyłączył ściany. Kulki zaczęły dryfować, ustawiając się powoli.
— Człowiek codziennie się czegoś uczy — rzekł Calli. — Gdyby mnie ktoś spytał, to powiedziałbym, że utknęliśmy tu na zawsze. A z racji mojego zawodu takie rzeczy powinienem wiedzieć. Jak to wymyśliłaś?
— Dzięki wyrażeniu „wielki okrąg” w… innym języku.
— Innej mowie? — spytała Mollya. — Jakiej?
— Cóż — Rydra wzięła metalową tabliczkę i rysik. — Upraszczam trochę, ale spróbuję wam to pokazać. — Narysowała coś na tabliczce. — Załóżmy, że słowo oznaczające okrąg brzmi „O”. Ten język ma system tonów, za pomocą których wyraża się porównania. Oznaczymy to znakami diakrytycznymi: ˆ, ˉ i ˇ, które będą odpowiednio oznaczać: największy, zwykły, najmniejszy. Co w takim razie będzie oznaczać Ǒ?
— Najmniejszy możliwy okrąg? — podsunął Calli. — Czyli pojedynczy punkt.
Rydra skinęła głową.
— A teraz, kiedy będziemy mówili o okręgu wpisanym w sferę, załóżmy, że słowo oznaczające zwykły okrąg to Ô, po nim zaś następuje jeden z dwóch symboli, oznaczający bądź niestykanie się z niczym, bądź przecinanie — 11 lub X. Co w takim razie oznacza ÔX?
— Zwykły okrąg, który się przecina — rzekł Ron.
— A ponieważ wszystkie okręgi wielkie się przecinają, w tym języku wyrażenie oznaczające okrąg wielki to zawsze ÔX. Informacja jest zawarta w samym wyrażeniu, tak jak w wyrażeniu „przystanek autobusowy” albo „lisia jama” — podczas gdy we francuskim odpowiadające im słowa la gare i le terrier tego nie mają. „Okrąg wielki” niesie ze sobą pewną informację, ale niekoniecznie informację, która pozwoliłaby nam rozwiązać problem. Musiałam przejść na inny język, żeby pomyśleć o tym problemie jasno, bez obchodzenia go na różne sposoby, trafiając od razu do tego aspektu, o który nam chodziło.
— A jaki to język? — spytał Calli.
— Nie wiem, jak nazywa się naprawdę. Na razie nazywamy go Babel-17. Na podstawie tych nielicznych informacji, jakie mam na jego temat, mogę wnioskować, że większość jego słów lub wyrażeń zawiera w sobie więcej informacji o rzeczach, które oznaczają, niż dowolne cztery lub pięć języków, jakie przychodzą mi do głowy, i zajmuje to mniej miejsca. — Zwróciła się do Mollyi i streściła to w jej języku.
— Kto mówi? — spytała Mollya, która najwyraźniej zawzięła się, żeby używać w angielskim jak najmniejszej liczby słów.
Rydra przygryzła wargę od środka. Kiedy sama zadawała sobie to pytanie, żołądek zwijał jej się w kulkę, ręce zaczynały czegoś poszukiwać, a tęsknota za odpowiedzią urastała nieomal do rozmiarów bólu gardła. Tak się stało i teraz. Po chwili uczucie minęło.
— Nie wiem. Ale chciałabym się dowiedzieć. I to jest główny cel naszej podróży: dowiedzieć się, kto mówi tym językiem.
— Babel-17 — powtórzył Ron.
Jeden z chłopców z plutonu, zajmujący się instalacjami, zakaszlał za nimi.
— O co chodzi, Carlos?
Przysadzisty, przypominający byka Carlos miał wielkie, luźne mięśnie i lekko seplenił.
— Pani kapitan, mogę o coś zapytać? — Zmienił pozycję z charakterystyczną dla nastolatka niezgrabnością i podrapał się po bosych stopach, pokrytych odciskami od wspinania się po rurach napędu, opierając je o próg. — Coś jest w rurach. Chyba powinna pani na to rzucić okiem.
— Ślimak kazał ci mnie ściągnąć?
Carlos podrapał się za sterczącym uchem obgryzionym paznokciem kciuka.
— Aha.
— Wasza trójka potrafi się tym zająć, co?
— Tak jest, pani kapitan. — Calli spojrzał na zbliżające się do siebie kulki.
Rydra ruszyła za Carlosem. Zjechali w dół ruchomą drabiną i pochyleni przeszli pomostem zawieszonym wysoko pod sufitem.
— Tędy — powiedział Carlos, niepewnie prowadząc pod wygiętymi szynami magistrali. Na platformie z kratownicy zatrzymał się i otworzył szafę w ścianie. — Proszę spojrzeć. — Wyjął płytkę drukowaną. — Tutaj. — Cienkie pęknięcie na plastikowej powierzchni. — Złamane.
— Jak? — spytała Rydra.
— W taki sposób. — Ujął płytkę obiema rękami i wykonał gest zginania.
— Jesteś pewien, że nie pękła sama?
— Nie mogłaby — odparł Carlos. — Kiedy znajduje się na swoim miejscu, jest dobrze zamocowana. Nie da się jej rozwalić nawet młotem. Na tej płytce są wszystkie obwody łączności.
Rydra skinęła głową.
— Deflektory pola żyroskopowego do manewrowania w zwykłej przestrzeni. — Otworzył kolejne drzwiczki i wyjął następną płytkę. — Tutaj.
Rydra przeciągnęła paznokciem po drugiej płytce.
— To musiał zrobić ktoś ze statku — powiedziała. — Zabierz je do warsztatu. Powiedz Lizzy, że kiedy skończy przedrukowywanie, ma je przynieść z powrotem i ja je włożę. I oddaj jej kulki.
Zanurz klejnot w gęstym oleju. Blask zażółca się powoli, potem bursztynowieje, wreszcie czerwienieje i gaśnie. Tak wyglądał skok w przestrzeń hiperstatyczną.
Siedząca przy konsoli komputera Rydra przyglądała się tabelom. Od początku podróży słownik powiększył się dwukrotnie. Zadowolenie wypełniło jedną stronę jej umysłu jak dobry posiłek. Słowa i ich proste układanie, łatwość zawsze na języku, pod palcami, układały się dla niej, odsłaniając, definiując, odsłaniając.
Gdzieś tu czaił się zdrajca. Pytanie, próżnia, gdzie nie pojawiała się żadna informacja będąca odpowiedzią, tworzyło pustkę po drugiej stronie jej mózgu; zadręczała się tym aż do załamania. Ktoś celowo uszkodził te płytki. Lizzy to potwierdziła. Czy są na to jakieś słowa? Imiona wszystkich członków załogi, a przy każdym znak zapytania.
Rzuć klejnot na hałdę klejnotów. Tak wyglądał skok z hiperstazy w okolicę Stoczni Wojennej Sojuszu na Armsedge.
Siedząc przy konsoli łączności włożyła hełm czuciowy.
— Chcecie tłumaczyć?
Błysnął wskaźnik oznaczający zgodę. Każdy z bezcielesnych obserwatorów monitorował parametry strumienia grawitacyjnego i elektromagnetycznego prądów stazy dla danej częstotliwości wszystkimi zmysłami; każdy w innym paśmie. Tych parametrów było mnóstwo, a pilot sterował statkiem wśród prądów, jakby żeglował po oceanie. Hełm kondensował je, dzięki czemu kapitan mógł oglądać ogólny obraz macierzy, zredukowany tak, by cielesny obserwator od tego nie zwariował.
Włożyła hełm, zakrywając oczy, uszy i nos.
Coś cisnęło nią przez pętle z błękitu i rzuciło w indygo; dryfowała przez kompleks stacji i planetoid składających się na Stocznię Wojenną. W słuchawkach rozlegało się brzęczenie przerywane wybuchami szumu. Emitery węchowe poczęstowały ją zmieszanym smrodem perfum i gorącego oleju, doprawionego gorzkim zapachem palącej się skórki cytrynowej. Gdy uruchomiła wszystkie trzy zmysły, została odcięta od rzeczywistości w kabinie i dryfowała przez czuciowe abstrakcje. Prawie minutę zajęło jej przebicie się przez wrażenia i rozpoczęcie interpretacji.
— Dobrze. Co widzę?
— Światła to różne planetoidy i stacje pierścieniowe składające się na Stocznię Wojenną — wyjaśniło Oko. — Ten błękitny kolor z lewej to sieć radarowa, którą rozciągnięto w stronę Centrum Gwiazdowego Czterdzieści Dwa. Czerwone rozbłyski w prawym górnym rogu to odbicie Bellatrix w częściowo powlekanym dysku solarnym obracającym się cztery stopnie poza polem widzenia.
— A ten niski szum? — spytała Rydra.
— To napęd statku — odparło Ucho. — Zignoruj go. Mogę go zablokować, jeśli wolisz.
Rydra skinęła głową i szum ucichł.
— To stukanie — zaczęło Ucho…
— … to alfabet Morse’a — dokończyła Rydra. — Rozpoznaję go. Pewnie jacyś dwaj radioamatorzy, którzy wolą trzymać się z dala od obwodów optycznych.
— Zgadza się — potwierdziło Ucho.
— Co tak cuchnie?
— Ogólny zapach to pole grawitacyjne Bellatrix. Nie można odbierać wrażeń węchowych w stereo, ale spalona skórka cytrynowa to siłownia, która znajduje się za tą zieloną poświatą, na wprost ciebie.
— Gdzie zacumujemy?
— Pośrodku triady e-moll.
— W tym wrzącym oleju, którego zapach dolatuje z lewej strony.
— Dokładnie na tym białym polu.
Rydra przełączyła się na pilota.
— Dobrze, Mosiądz, cumujemy.
Spodek ślizgacz opadł w dół rampy; przy czterech piątych g balansowało się łatwo. Bryza sztucznego zmierzchu zwiewała jej włosy na plecy. Dookoła niej rozciągał się główny arsenał Sojuszu. Przez chwilę zadumała się nad przypadkowym urodzeniem, które rzuciło ją w część kosmosu opanowaną przez Sojusz. Gdyby stało się to w innej galaktyce, mogłaby być Najeźdźcą. Jej wiersze były popularne i tu, i tam. Postanowiła o tym nie myśleć. Płynąc przez Stocznię Wojenną Sojuszu, nie powinna się tym przejmować.
— Kapitan Wong, przybywa pani z polecenia generała Forestera.
Skinęła głową, a dysk się zatrzymał.
— Poinformował nas, że jest pani ekspertem w dziedzinie Babel-17.
Ponownie przytaknęła. Inny dysk zatrzymał się tuż obok niej.
— Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać, i jeśli tylko mógłbym jakoś pani pomóc, proszę dać mi znać.
Wyciągnęła rękę.
— Dziękuję panu, baronie Ver Dorco.
Czarne brwi powędrowały w górę, a usta w ciemnej twarzy wygięły się.
— Interesuje się pani heraldyką?
Uniósł długie palce do tarczy na piersi.
— Tak.
— Co za osiągnięcie, pani kapitan. Żyjemy w świecie izolowanych społeczności, prawie nie mamy kontaktu z sąsiadami, jakby każdy z nas mówił innym językiem.
— Ja mówię wieloma.
Baron pokiwał głową.
— Czasem wydaje mi się, pani kapitan, że gdyby nie Inwazja, coś, na co Sojusz może nakierować swą energię, nasze społeczeństwo by się rozpadło. Pani Wong… — Zamilkł, a delikatne zmarszczki na jego czole zmieniły położenie, przybrały wyraz skupienia, po czym nagle otwarły się. — Rydra Wong?
Przytaknęła i odwzajemniła jego uśmiech z delikatnym niepokojem, co też może oznaczać rozpoznanie.
— Nie zdawałem sobie sprawy… — Wyciągnął rękę, jakby dopiero teraz się spotkali. — Ale oczywiście… — Powierzchnia jego manier odpadała płatami. Gdyby Rydra nigdy przedtem nie widziała takiej przemiany, pochlebiłoby jej to. — Pani książki… Chciałbym tylko, żeby pani wiedziała… — Zdanie zawisło, przechodząc w delikatne potrząsanie głową. Jego ciemne oczy były zbyt szerokie; wargi zbyt bliskie złośliwego uśmieszku; ręce poszukiwały siebie nawzajem; wszystko to mówiło jej o niepokojącym apetycie na jej obecność, głód czegoś, czym była lub mogła być, wilczy głód… — Kolację w moim domu podajemy o siódmej — przerwał jej myśli niepokojącą stosownością. — Dziś wieczorem zje pani ze mną i z baronową.
— Dziękuję, ale chciałam omówić coś z załogą.
— W takim razie zapraszam też całą załogę. Mamy duży dom, będziecie mieli do dyspozycji sale konferencyjne, rozrywki, i nie będziecie musieli się gnieść w ciasnocie statku. — Jego purpurowy język migał między białymi zębami; brązowe linie warg, pomyślała, formują słowa tak ospale, jak ospale poruszają się szczęki modliszki-kanibala.
— Proszę o nieco wcześniejsze przybycie, byśmy mogli przygotować panią…
Wstrzymała oddech i poczuła się niezręcznie; niewielkie zwężenie oczu podpowiedziało jej, że zarejestrował jej reakcję, choć jeszcze nie zrozumiał, co pomyślała.
— … do zwiedzania Stoczni. Generał Forester zasugerował, byśmy wtajemniczyli panią we wszystkie działania, jakie podejmujemy przeciwko Najeźdźcom. To dla nas wielki zaszczyt, madame. Mamy tu wielu zaprawionych w bojach oficerów, którzy nie zobaczą tego, co pani pokażemy. Choć sporo tych rzeczy będzie nudnych, zapewniam panią. Mnóstwo banałów. Niektóre nasze przedsięwzięcia są jednak dość nowatorskie. Nie pozwalamy wyobraźni usnąć.
Ten człowiek budzi we mnie paranoika, pomyślała. Nie podoba mi się.
— Wolałabym się nie narzucać, panie baronie. Mamy na statku kilka problemów, które muszę…
— Ależ proszę przyjść. Pani praca tutaj będzie o wiele łatwiejsza, jeśli przyjmie pani moją ofertę gościnności, zapewniam panią. Kobieta z pani talentem i osiągnięciami to zaszczyt dla moich progów. A od jakiegoś czasu — jego ciemne usta rozsunęły się, ukazując błyszczące zęby — umieram z tęsknoty za inteligentną rozmową.
Poczuła, jak szczęka odruchowo jej się zaciska, by wygłosić trzecią ceremonialną odmowę. Baron mówił jednak:
— W takim razie oczekujemy pani i pani załogi, niezobowiązująco, o siódmej.
Dysk pomknął po hali. Rydra spojrzała na rampę, gdzie czekał statek, ocieniony sztucznym zmierzchem. Jej dysk zaczął wspinaczkę w kierunku „Rimbauda”.
— Cóż — zwróciła się do swojego małego kucharza albinosa, który dzień wcześniej zdjął bandaż ciśnieniowy — dziś wieczorem masz wolne. Ślimaku, załoga wychodzi na kolację. Dopilnuj, żeby dzieciaki opanowały jakieś podstawowe maniery zachowania przy stole — sprawdź, czy wszyscy wiedzą, jakim nożem je się groszek i takie tam.
— Widelec do sałatki to ten mały na zewnątrz — ogłosił uprzejmie Ślimak i zwrócił się do plutonu.
— A ten mały jeszcze dalej na zewnątrz? — spytała Allegra.
— To do ostryg.
— A jeśli nie podadzą ostryg?
Flop potarł dolną wargę kostką kciuka.
— To będzie można sobie podłubać nim w zębach.
Mosiądz oparł łapę na ramieniu Rydry.
— No i jak się czujemy, ’ani ka’itan?
— Jak prosię na ruszcie.
— Wyglądasz jakoś… — zaczął Calli.
— Jak? — spytała.
— … niewyraźnie — dokończył tajemniczo.
— Może za dużo pracuję. Dziś wieczorem zostaliśmy zaproszeni do barona Ver Dorco. Mam nadzieję, że wszyscy się tam trochę zrelaksujemy.
— Ver Dorco? — spytała Mollya.
— On zajmuje się koordynacją różnych projektów badawczych związanych z walką z Najeźdźcami.
— To tutaj wytwarzają coraz większe i lepsze rodzaje broni? — dopytywał się Ron.
— Także mniejsze, ale bardziej śmiercionośne. Przypuszczam, że czegoś się o tym dowiemy.
— Te ’róby sabotażu… — wtrącił Mosiądz. Rydra powiedziała im pokrótce, co się dzieje. — Wystarczy jakiś skuteczny sabotaż tutaj i mamy duży ’roblem na wojnie z Najeźdźcami.
— To chyba najbardziej precyzyjne trafienie, jakie może im przyjść do głowy. Poza Kwaterą Główną Sojuszu.
— Będziesz w stanie ich powstrzymać? — spytał Ślimak.
Rydra wzruszyła ramionami i zwróciła się do buzującej obecności bezcielesnej załogi.
— Mam parę pomysłów. Posłuchajcie, zamierzam was poprosić, żebyście dziś wieczorem zachowali się nieco nieuprzejmie i trochę poszpiegowali. Oko, zostajesz na statku i dopilnujesz, żeby nikogo poza tobą tu nie było. Ucho, kiedy wyruszymy do barona, masz być niewidzialne i nie oddalać się ode mnie dalej niż na dwa metry, aż wrócimy na statek. Nos, ty przesyłasz wiadomości tam i z powrotem. Dzieje się tu coś, co mi się nie podoba. Nie wiem, czy to tylko moja wyobraźnia, czy coś rzeczywistego.
Oko powiedziało coś złowieszczego. W zwykłych warunkach cieleśni mogli rozmawiać z bezcielesnymi — i pamiętać potem tę rozmowę — tylko dzięki używaniu specjalnego sprzętu. Rydra rozwiązała problem w ten sposób, że błyskawicznie tłumaczyła wszystko na baskijski, zanim słabe synapsy zaczęły pękać. Choć oryginalne słowa przy tym ginęły, tłumaczenie pozostawało: te popękane płytki drukowane to nie wytwór twojej wyobraźni, takie było sedno w baskijskim.
Spoglądała na załogę z coraz większym dyskomfortem. Gdyby ktoś spośród dzieciaków czy oficerów stał się po prostu psychotycznie destrukcyjny, pojawiłoby się to w jego psychoindeksie. A tymczasem wśród nich był ktoś świadomie destrukcyjny. To bolało jak niewidoczna drzazga w podeszwie stopy, która kłuje, gdy próbujemy stanąć. Rydra pamiętała uczucie, które towarzyszyło jej podczas nocnych poszukiwań. Duma. Ciepłe uczucie dumy, gdy obserwowała, jak ich funkcje przeplatają się, gdy przemierzali drogę wśród gwiazd. Ciepło wiązało się z uczuciem ulgi; wiedziała, co się może stać z „maszyną zwaną statkiem”, kiedy „maszyna zwana załogą” nie pracuje precyzyjnie i w doskonałej harmonii. Chłodne uczucie dumy w innej części jej umysłu, łatwość, z jaką się dogadywali: dzieciaki, bez doświadczenia w pracy i w życiu; dorośli, tak bliscy nieprzyjemnych sytuacji, które mogłyby pozostawić rysy na ich wygładzonej skuteczności i stworzyć psychiczne rzepy służące do przyczepiania się do siebie nawzajem. Ale wybrała ich: a statek, jej świat, był tak pięknym miejscem, gdzie można chodzić, żyć i pracować przez całą podróż.
Gdzieś jednak czaił się zdrajca.
To jakieś krótkie spięcie. Gdzieś w raju, teraz… — przypomniała sobie, patrząc na załogę. Gdzieś w raju, teraz, wąż, wąż. Te pęknięte płytki mówiły jej: wąż chce zniszczyć nie tylko mnie, lecz także cały statek, całą załogę, całą zawartość. Powoli. Żadnych ostrzy połyskujących nocą, żadnych strzałów zza węgła, żadnego sznura owiniętego wokół szyi po wejściu do ciemnej kajuty. Babel-17 — czy jest język wart tego, by kłaść na szali swoje życie?
— Ślimaku, baron chce, żebym przyszła trochę wcześniej i zapoznała się z najnowszymi metodami mordowania. Przygotuj dzieci w miarę wcześnie, dobrze? Teraz wychodzę. Oko i Ucho, na pokład.
— Tak jest, pani kapitan — odparł Ślimak.
Bezcielesna załoga przeszła w tryb niedostrzegalny.
Rydra przechyliła dysk nad rampą i pomknęła, oddalając się od dyskutujących młokosów i oficerów zastanawiających się nad przyczyną jej niepokoju.
— Prymitywne, barbarzyńskie uzbrojenie. — Baron wskazał gestem rząd plastikowych pojemników o coraz większych rozmiarach, umieszczonych na regale. — Co za wstyd, że tracimy czas na takie prymitywne ustrojstwa. To małe może zdemolować obszar o powierzchni jakichś stu trzydziestu kilometrów kwadratowych. Te większe zostawiają krater o głębokości ponad czterdziestu kilometrów i szerokości osiemdziesięciu. Co za barbarzyństwo. Bałbym się ich użyć. To coś po lewej jest bardziej subtelne: eksploduje raz i niszczy sporych rozmiarów budynek, ale sam pancerz bomby pozostaje nietknięty i ukryty pod gruzami. Sześć godzin później eksploduje ponownie i tym razem dokonuje zniszczeń na miarę solidnej bomby atomowej. Zostawia ofiarom wystarczająco dużo czasu na to, żeby ściągnąć służby ratunkowe, robotników, siostry Czerwonego Krzyża, czy jak tam nazywają ich Najeźdźcy, całe tłumy ekspertów, którzy mają ocenić rozmiary zniszczeń. I wtedy bum. Opóźniona eksplozja wodorowa, krater o średnicy pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu kilometrów. Nie czyni aż tak dużych szkód fizycznych jak najmniejsza z pozostałych, ale pozwala się pozbyć dużej ilości sprzętu i krzątających się dobroczyńców. Ale to i tak broń uczniaka. Trzymam ją w mojej prywatnej kolekcji tylko po to, żeby pokazać, że mamy standardowe wyposażenie.
Kroczyła za nim; przeszli pod łukowatym sklepieniem do następnej sali. Pod ścianami stały witryny, a na środku pomieszczenia pojedyncza gablota.
— A teraz coś, z czego jestem szczególnie dumny. — Baron podszedł do gabloty i przezroczyste ściany stanęły otworem.
— A co to właściwie jest? — spytała Rydra.
— A jak pani sądzi?
— Kawałek skały.
— Odłamek metalu — poprawił baron.
— To materiał wybuchowy czy coś szczególnie twardego?
— Nie wybucha — uspokoił ją. — Ma wytrzymałość na rozciąganie większą niż stal tytanowa, ale posiadamy o wiele mocniejsze tworzywa sztuczne.
Rydra już miała wyciągnąć rękę, ale najpierw zapytała:
— Czy mogę wziąć go do ręki i przyjrzeć mu się?
— Wątpię — odparł baron. — Proszę spróbować.
— Co się stanie?
— Niech się pani sama przekona.
Sięgnęła, by wziąć do ręki obły odłamek. Jej dłoń zatrzymała się na powietrzu jakiś centymetr nad powierzchnią. Przesunęła palce niżej, żeby do dotknąć, ale zjechały w bok. Rydra zmarszczyła czoło.
Przesunęła dłoń w lewo, ale ta znalazła się po drugiej stronie dziwnego odłamka.
— Chwileczkę. — Baron uśmiechnął się i podniósł kawałek. — Gdyby zobaczyła pani coś takiego leżącego na ziemi, nie zastanawiałaby się pani za długo, prawda?
— To jest trujące? — podsunęła Rydra. — Czy to fragment czegoś większego?
— Nie. — Baron z namysłem odwrócił odłamek. — Po prostu wysoce wybiórcze. I uczynne. — Uniósł rękę. — Wyobraźmy sobie, że potrzebuje pani pistoletu. — W ręce barona tkwił teraz smukły wibropistolet; nigdy nie widziała takiego modelu. — Albo klucza szwedzkiego. — Teraz trzymał w dłoni klucz o długości pół metra. Poprawił coś w uchwycie. — Albo maczety. — Ostrze zalśniło, gdy cofnął ramię. — Albo małej kuszy. — Miała uchwyt jak pistolet i cięciwę nie dłuższą niż trzydzieści centymetrów. Sprężyna była podwójna i przymocowana półcentymetrowymi wkrętami. Baron pociągnął za spust — nie było strzały — rozległo się puknięcie, a po nim nieustająca wibracja naciągu, którego zęby zgrzytały o siebie.
— To jakieś złudzenie — powiedziała Rydra. — Dlatego nie mogę tego czegoś dotknąć.
— Metalowy przebijak — oznajmił baron. W jego dłoni pojawił się młotek z bardzo cienką główką. Stuknął nim o dno gabloty, w której przechowywał tę „broń”. Rozległ się ostry szczęk. — Proszę spojrzeć.
Rydra dostrzegła okrągłe wgniecenie pozostawione przez główkę młotka. Pośrodku widniał niewyraźny kształt tarczy Ver Dorco. Przesunęła opuszkami palców po wgniecionym metalu, jeszcze ciepłym od uderzenia.
— To nie złudzenie — rzekł baron. — Ta kusza przestrzeli na wylot siedmiocentymetrową dębową deskę piętnastocentymetrową strzałą z odległości trzydziestu metrów. A wibropistolet — doskonale pani wie, co może zrobić.
Trzymał przedmiot — który znów wyglądał jak kawałek metalu — nad jego miejscem w gablotce.
— Proszę go tam włożyć.
Wyciągnęła rękę, a on upuścił przedmiot. Zamknęła palce, by go chwycić, ale już był z powrotem na swoim miejscu.
— To żadne czary-mary. Jest po prostu wybiórczy… i uczynny.
Dotknął brzegu gabloty i plastikowe osłony zamknęły się.
— Sprytna zabaweczka. Zobaczmy coś innego.
— Ale jak to działa?
Ver Dorco uśmiechnął się.
— Udało nam się spolaryzować stopy cięższych pierwiastków tak, by istniały tylko w ramach niektórych macierzy percepcyjnych. W innych przypadkach odginają się. To oznacza, że jest niewykrywalny, chyba że wizualnie, a to też możemy wyłączyć. Nie ma masy, nie ma objętości; ma tylko bezwładność. A to oznacza, że zabranie go na pokład statku z napędem hiperstatycznym spowoduje rozbrojenie sterowania napędem. Dwa albo trzy gramy czegoś takiego w pobliżu układu bezwładność-staza wywołają niezrównoważone naprężenie. Taka jest jego główna funkcja. Przeszmuglujemy to na pokład statku Najeźdźców i wyeliminujemy go z gry. A cała reszta to już dziecinna zabawa. Nieoczekiwana właściwość spolaryzowanej materii w pamięci rozciągliwej.
Minęli kolejne łukowato sklepione przejście i przeszli do następnego pomieszczenia.
— Odprężona do dowolnego kształtu w czasie i skodyfikowana struktura tej bryły jest przechowywana w molekułach. — Baron rzucił okiem na gablotę. — To naprawdę proste. A tutaj — wskazał gestem gabloty pod ścianą — jest prawdziwa broń: jakieś trzy tysiące planów obejmujących tę spolaryzowaną bryłę metalu. „Bronią” jest wiedza o tym, co można zrobić z tym, co się ma. W walce wręcz piętnastocentymetrowe ostrze z wanadu może być śmiercionośne. Wbite bezpośrednio w górną część oka przetnie ukośnie płaty czołowe, a jeśli potem szybko przechyli je się w dół, przebije móżdżek i spowoduje paraliż ogólny; pchnięte silnie przetnie połączenie między rdzeniem przedłużonym a rdzeniem kręgowym: śmierć. Tego samego kawałka drutu można użyć do spięcia modułu komunikacyjnego 27-QX, który jest obecnie używany przez Najeźdźców w systemach stazy.
Rydra poczuła, jak napinają jej się mięśnie wzdłuż kręgosłupa. Wstręt, jaki przedtem w sobie stłumiła, powrócił z całą mocą.
— Następna wystawa przedstawia osiągnięcia Borgiów. Borgiami nazywam nasz wydział toksykologii. Najpierw znów kilka barbarzyńskich produktów. — Wyjął z uchwytu ściennego zapieczętowaną szklaną fiolkę. — Czysta toksyna błonicy. Wystarczy, żeby zatruć zbiornik wody i wytruć średniej wielkości miasto.
— Ale standardowa procedura szczepień… — przerwała mu Rydra.
— Toksyna błonicy, moja droga. Toksyna! Dawno temu, kiedy choroby zakaźne stanowiły problem, badano zwłoki ofiar błonicy i nie znajdowano niczego poza paroma setkami tysięcy bakcyli, a wszystkie w gardle ofiary. Nigdzie indziej. W przypadku jakiegokolwiek bakcyla to wystarcza najwyżej do wywołania niewielkiego kaszlu. Odkrycie, co się naprawdę dzieje, wymagało wielu lat pracy. Ta niewielka liczba bakterii wytwarzała jeszcze mniejszą ilość pewnej substancji, która jest najbardziej śmiercionośnym związkiem organicznym, jaki znamy. Ilość potrzebna do zabicia jednego człowieka — och, nawet trzydziestu albo czterdziestu ludzi — jest praktycznie niewykrywalna. Aż do teraz jedyny sposób jej otrzymania polegał na zmuszeniu do pracy usłużnych pałeczek błonicy. Borgiom udało się to zmienić. — Wskazał inną fiolkę. — Cyjanek, odwieczny koń bojowy! I ten złowieszczy zapach migdałów — czy jest pani głodna? Możemy w każdej chwili podać koktajle.
Potrząsnęła głową, szybko i stanowczo.
— A teraz pyszności. Katalizatory. — Przesunął ręką wzdłuż rzędu fiolek. — Daltonizm, całkowita ślepota, niemożność rozróżniania tonów, całkowita głuchota, ataksja, amnezja, i tak dalej, i tak dalej. — Opuścił dłoń i uśmiechnął się jak głodny gryzoń. — A wszystkie one wywoływane właśnie przez te substancje. Rozumie pani, problem z wywołaniem tak konkretnego skutku polega na tym, że trzeba by wprowadzić ich stosunkowo duże ilości. Jakąś jedną dziesiątą grama czy nawet więcej. A więc katalizatory. Żadna z substancji, którą pani pokazałem, nie wywoła żadnego skutku, nawet po połknięciu całej fiolki. — Wziął ostatni pojemnik, który wskazał, i nacisnął przycisk na jego końcu. Rozległ się cichy syk uciekającego gazu. — Aż do tej chwili był to całkowicie niegroźny rozproszony steryd.
— Który aktywuje te trucizny, by dawały… pożądany skutek?
— W rzeczy samej — uśmiechnął się baron. — A katalizatorem może być coś w dawce tak mikroskopijnej jak wspomniana toksyna błonicy. Zawartość tego błękitnego słoika może panią przyprawić o lekki ból żołądka i niewielki ból głowy, trwające przez jakieś pół godziny. Nic groźniejszego. Zielony słoik obok niego: całkowita atrofia kory mózgowej w ciągu tygodnia. Ofiara na resztę życia zamienia się w warzywko. Słoik purpurowy: śmierć. — Uniósł ręce spodami dłoni w górę. — Umieram z głodu. — Ręce opadły. — Idziemy na kolację?
Spytaj go, co jest w tamtym pokoju, powiedziała sobie w duchu, i pewnie odsunęłaby to od siebie jako chwilową ciekawość, ale myślała po baskijsku: była to wiadomość od jej niewidocznego bezcielesnego strażnika, stojącego obok.
— Kiedy byłam dzieckiem, panie baronie — przesunęła się w kierunku drzwi — niedługo po tym, jak przyleciałam na Ziemię, zostałam zaprowadzona do cyrku. Wtedy po raz pierwszy widziałam naraz tyle rzeczy tak blisko siebie, że było to fascynujące. Dałam się zabrać do domu dopiero godzinę po tym, jak wszyscy inni zaczęli się zbierać. Co ma pan w tym pokoju?
Zaskoczenie widoczne w drgnięciu drobnych mięśni na jego czole.
— Proszę mi pokazać.
Skinął głową z drwiącą, półformalną przychylnością.
— Nowoczesną wojnę można toczyć na wielu tak cudownie różnych poziomach — mówił dalej, maszerując u jej boku, jakby nie padła żadna propozycja przerwy w zwiedzaniu. — Można wygrać bitwę, dbając tylko o to, by wojsko miało dość muszkietów i toporów bojowych, takich jak ten, który widziała pani w pierwszej sali; albo też umieszczając piętnastocentymetrowy drut wanadowy w module łączności 27-QX. Rozkazy dotrą za późno, spotkanie nigdy nie dojdzie do skutku. Broń do walki wręcz, zestaw biwakowy plus szkolenie, mieszkanie i wyżywienie: trzy tysiące kredytów na zwerbowanego gwiazdowca przez okres dwóch lat aktywnej służby. Dla garnizonu składającego się z tysiąca pięciuset żołnierzy to już wydatek rzędu czterech milionów pięciuset tysięcy kredytów. Ten garnizon wymaga trzech hiperstatycznych okrętów bojowych, które, w pełni wyposażone, będą kosztowały jakieś półtora miliona kredytów za sztukę — co razem daje koszty w wysokości dziewięciu milionów kredytów. Raz wydaliśmy jakiś milion na szkolenie jednego szpiega czy sabotażysty. To raczej wydatek wyższy niż zwykle. A nie przypuszczam, by piętnastocentymetrowe ostrze z wanadu mogło kosztować jedną trzecią centa. Wojna jest kosztownym przedsięwzięciem. A choć trochę to trwało, w kwaterze administracyjnej Sojuszu zaczęto sobie zdawać sprawę z tego, że subtelność się opłaca. — Tędy, panno… pani kapitan Wong.
Znów znaleźli się w sali, gdzie znajdowała się tylko jedna gablota, ale miała dwa metry wysokości.
Statua, pomyślała Rydra. Nie, to prawdziwe ciało, z subtelnościami mięśni i stawów; nie, to musi być statua, bo ludzkie ciało, martwe czy znieruchomiałe, nie wygląda na tak… żywe. Tylko sztuka może dać taką żywotność.
— Więc, rozumie pani, odpowiedni szpieg jest bardzo ważny. — Choć drzwi otworzyły się automatycznie, baron przytrzymał je w uprzejmym geście. — To jeden z naszych najdroższych modeli. Koszty były niższe niż milion kredytów, ale należy do moich ulubionych — choć w praktyce ma swoje wady. Gdyby wprowadzić kilka pomniejszych zmian, mógłby na stałe wejść do naszego arsenału.
— Model szpiega? — spytała Rydra. — To jakiś robot czy android?
— Nic z tych rzeczy. — Podeszli do gabloty. — Wyprodukowaliśmy sześć sztuk modelu TW-55. Wymagało to szeroko zakrojonych badań genetycznych. Medycyna odnotowała takie postępy, że wszelkie rodzaje beznadziejnych ludzkich odpadów przeżywają i mnożą się na potęgę — kiepskiej jakości istoty, które dawno temu nie miałyby szans na przeżycie. Starannie wybraliśmy rodziców, a potem w drodze sztucznego zapłodnienia uzyskaliśmy sześć zygot, trzy męskie, trzy żeńskie. Wychowaliśmy je w starannie kontrolowanym pod względem żywieniowym środowisku, przyspieszając ich rozwój hormonami i innymi czynnikami. Ale całe ich piękno to eksperymentalny imprinting. Fantastycznie zdrowe istoty, nie ma pani pojęcia, jaką opieką je otoczyliśmy.
— Spędziłam kiedyś lato na krowiej farmie — odparła Rydra krótko.
Baron skinął szybko głową.
— Korzystaliśmy już wcześniej z eksperymentalnego imprintingu, więc wiedzieliśmy, co robimy. Tylko że nigdy wcześniej nie dokonywaliśmy kompletnej syntezy życia, powiedzmy, szesnastolatka. A oni po sześciu miesiącach osiągali poziom rozwoju szesnastolatka. Proszę, niech pani sama zobaczy, jaki to wspaniały okaz. Odruchy lepsze o pięćdziesiąt procent niż u człowieka, który się rozwijał normalnie. Wspaniale zaprojektowana muskulatura: po trzech dniach postu i po sześciu miesiącach chorowania na zanik mięśni dzięki użyciu odpowiednich środków stymulujących może przewrócić półtoratonowy samochód. To go zabije — ale wynik i tak jest imponujący. Proszę pomyśleć, co też to biologicznie idealne ciało, zawsze działające z wydajnością zero przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć, może osiągnąć tylko dzięki samej sile fizycznej.
— Myślałam, że stymulacja hormonalna jest prawnie zakazana. Czy ona nie skraca drastycznie życia?
— W zakresie, w jakim z niej korzystaliśmy, czas życia skraca się o jakieś siedemdziesiąt pięć procent. — Uśmiechnął się, jakby patrzył na wybryki jakiegoś dziwnego zwierzęcia. — Ale, droga pani, proszę pamiętać o tym, że mówimy o produkcji broni. Jeśli TW-55 może funkcjonować z maksymalną wydajnością przez dwadzieścia lat, i tak przeżyje o pięć lat statystyczny krążownik bojowy. Ale ten eksperymentalny imprinting! Aby znaleźć wśród zwykłych ludzi kogoś, kto chce zostać szpiegiem, kto chce żyć jak szpieg, należy prowadzić poszukiwania na pograniczu neurozy, czy nawet psychozy. Choć takie dewiacje mogą zapewniać przewagę w określonej dziedzinie, należy pamiętać, że zawsze oznaczają ogólną słabość osobowości. Funkcjonując w każdym środowisku innym od ściśle określonego szpieg może być niebezpiecznie niewydajny. Najeźdźcy też znają psychoindeksy, co oznacza, że statystyczny szpieg będzie musiał trzymać się z dala od wszelkich miejsc, w których chcielibyśmy go umieścić. A schwytany dobry szpieg będzie dziesiątki razy bardziej niebezpieczny niż kiepski. Posthipnotycznych sugestii samobójstwa i podobnych łatwo się pozbyć za pomocą odpowiednich leków, są więc nieekonomiczne. TW-55 podczas psychointegracji osiągnie zupełnie normalne wyniki. Ma zasoby obejmujące jakieś sześć godzin zwyczajnej rozmowy towarzyskiej, streszczenia fabuł najnowszych powieści, informacje o sytuacji politycznej, muzyce, krytyce sztuki — przypuszczam, że podczas jednego wieczora ze dwa razy wymieniłby pani nazwisko, a to zaszczyt, który dzieli pani wyłącznie z Ronaldem Quarem. Ma jeden temat, na który potrafi rozprawiać z naukową precyzją przez półtorej godziny — o ile pamiętam, w jego przypadku jest to „ugrupowania haptoglobiny u torbaczy”. Gdyby go zwyczajnie odziać, czułby się jak ryba w wodzie na balu u ambasadora czy podczas przerwy na kawę w ramach konferencji rządowej na najwyższym szczeblu. Jest doskonałym mordercą, potrafiącym używać wszystkich rodzajów broni, jakie pani tu zobaczyła, i nie tylko. TW-55 ma załadowane dwunastogodzinne epizody w czternastu różnych dialektach, akcentach czy żargonach związane z podbojami seksualnymi, doświadczeniami hazardowymi, bójkami na pięści i humorystycznymi anegdotami o półlegalnych przedsięwzięciach, które skończyły się niepowodzeniem. Gdyby rozedrzeć mu koszulę, wypaćkać twarz smarem i włożyć kombinezon, byłby mechanikiem na jednym z setek statków międzygwiezdnych po drugiej stronie Rozpadliny. Może wyłączyć dowolny napęd, moduł komunikacyjny, system radarowy czy alarmowy używany przez Najeźdźców przez ostatnie dwadzieścia lat, używając tylko…
— … piętnastocentymetrowego wanadowego drutu?
Baron uśmiechnął się.
— Może siłą woli zmieniać odciski palców czy wzorzec siatkówki. Niewielka operacja neurochirurgiczna sprawiła, że może świadomie zmieniać strukturę mięśni twarzy, czyli znacząco modyfikować jej rysy. Barwniki chemiczne i zasobniki z hormonami w skórze głowy pozwalają mu zmienić kolor włosów w ciągu kilku sekund lub — jeśli to konieczne — zrzucić je i w ciągu pół godziny wyhodować nowe. Jest też mistrzem psychologii i fizjologii przymusu.
— Tortury?
— Jeśli pani zechce. Jest całkowicie posłuszny osobom, które go warunkowały, i traktuje je jako swoich zwierzchników, a całkowicie destruktywny wobec tych, których kazano mu zniszczyć. W tej pięknej głowie nie ma niczego nawet zbliżonego do superego.
— On jest… — zastanowiła się przez sekundę, co chce powiedzieć — …piękny. — Ciemne rzęsy okalały powieki, które wyglądały, jakby zaraz miały się otworzyć, szerokie dłonie spoczywały na nagich udach z lekko podkurczonymi palcami, które mogły się zaraz wyprostować lub zacisnąć w pięść. — Mówi pan, że to nie model, tylko żywa istota?
— Och, mniej więcej. Ale jest głęboko pogrążony w czymś w rodzaju transu jogi albo gadziej hibernacji. Mógłbym go obudzić dla pani — ale jest za dziesięć siódma, a przecież nie każemy zgromadzonym przy stole na siebie czekać?
Przeniosła wzrok z postaci za szkłem na matową, naprężoną skórę twarzy barona. Jego szczęka za wklęsłym policzkiem mimowolnie się poruszała.
— Jak w cyrku — rzekła Rydra. — Ale teraz jestem już starsza. Chodźmy.
Podał jej rękę. Miał dłoń suchą jak papier i tak lekką, że o mało się nie wzdrygnęła.
— Pani kapitan Wong! Co za zaszczyt.
Baronowa wyciągnęła pulchną dłoń, która z powodu szaroróżowęj barwy wyglądała, jakby ją obgotowano. W jej obrzmiałe, pokryte plamami ramiona wpijały się ramiączka wieczorowej sukni, na tyle skromnej, że odpowiedniej dla jej rozdętej sylwetki, ale i tak groteskowej.
— Tu, w stoczni, mamy tak mało rozrywek, że kiedy ktoś znany złoży nam wizytę… — Nie dokończyła zdania, a zamiast tego zaprezentowała coś, co miało być ekstatycznym uśmiechem, ale sam ciężar jej przypominających surowe ciasto policzków zniekształcił go w świńską parodię samego siebie.
Rydra ujęła miękkie, plastyczne palce, przytrzymała je tak długo, jak nakazywała grzeczność, i odwzajemniła uśmiech. Przypomniała sobie, że gdy była małą dziewczynką, nie wolno było jej płakać, kiedy ją karano. Ale przymus uśmiechania się był gorszy. Baronowa sprawiała wrażenie, jakby cała była tłumionym, ogromnym, bezmyślnym milczeniem. Małe drgnięcia mięśni, te sygnały zwrotne, do których Rydra była przyzwyczajona podczas rozmowy, u baronowej skrywały się pod tłuszczem. Nawet głos wydobywał się z ciężkich warg serią ostrych piśnięć, jakby dobiegał przez kilka warstw koca.
— Pani załoga! Zaprosiliśmy ich wszystkich — dwadzieścia jeden osób, z tylu składa się załoga statku. — Potrząsała palcem z protekcjonalną dezaprobatą. — Czytam trochę na ten temat, wie pani. A widzę, że przyszło tylko osiemnaście osób.
— Uznałam, że bezcieleśni członkowie załogi powinni pozostać na statku — wyjaśniła Rydra. — Żeby z nimi rozmawiać, trzeba mieć specjalny sprzęt, i mogliby wprawić w zakłopotanie innych państwa gości. Poza tym wolą własne towarzystwo i nie jedzą.
Jedzą właśnie baraninę z rusztu, a ty pójdziesz do piekła za kłamstwo, powiedziała sobie w duchu po baskijsku.
— Bezcieleśni? — Baronowa dotknęła skomplikowanej, lakierowanej konstrukcji, którą stały się jej włosy. — Ma pani na myśli zmarłych? Ach, oczywiście. O tym nie pomyślałam. Widzi pani, jacy my tu jesteśmy odcięci od wszystkiego? Każę usunąć ich nakrycia.
Rydra zastanawiała się, czy baron włączył sprzęt do wykrywania bezcielesnych, gdy baronowa pochyliła się w jej stronę i szepnęła konfidencjonalnie:
— Pani załoga oczarowała wszystkich! Pani pozwoli?
Z baronem po lewej — jego dłoń służyła za pergaminowy temblak dla jej ramienia — i baronową uczepioną jej boku, dyszącą i wilgotną — wkroczyli z wyłożonego białym kamieniem foyer do hallu.
— Hej, pani kapitan! — zawołał idący w ich stronę Calli, gdy był gdzieś w ćwierci szerokości sali. — Niezłe miejsce, co? — Przebił się łokciami przez zatłoczony hall, po czym uniósł szklankę, by jej pokazać, jakich rozmiarów jest jego drink. Ściągnął wargi i pokiwał głową z aprobatą. — Pozwól, że ci coś zaproponuję. — Podsunął jej garść malutkich kanapek, oliwek nadziewanych wątróbką i śliwek owiniętych bekonem. — Tam gdzieś lata facet z całą tacą czegoś takiego. — Droga baronowo, drogi baronie — przeniósł wzrok najpierw na jedno, potem na drugie — czy mogę państwu także służyć? — Włożył jedną z kanapek do ust, po czym pociągnął łyk ze szklanki. — Pszszsn.
— Poczekam, aż kelner tu podejdzie — odparła baronowa.
Rozbawiona Rydra spojrzała na gospodynię, ale na twarzy tamtej widać było tylko uśmiech, mniej więcej prawidłowych rozmiarów, torujący sobie drogę przez tłuste rysy.
— Mam nadzieję, że panu smakują.
Calli przełknął.
— Pyszne. — Skrzywił się, zazgrzytał zębami, otworzył usta i potrząsnął głową. — Z wyjątkiem tych słonych z rybą. Te mi wcale nie smakowały, pani baronowo. Ale reszta jest w porządku.
— Powiem panu — baronowa pochyliła się, a uśmiech przeszedł w dochodzący z głębi piersi chichot — że tych słonych nigdy tak naprawdę nie lubiłam!
Spojrzała na Rydrę, a potem na barona, wzruszając ramionami w udawanym geście kapitulacji.
— Ale dostawca w tych czasach tak nas tyranizuje, więc cóż robić?
— Gdybym ja ich nie lubił — rzekł Calli, przechylając głowę na bok z determinacją — tobym powiedział, żeby mi ich nie przywoził!
Baronowa odwróciła wzrok, unosząc w górę brwi.
— Wie pan, ma pan rację! Właśnie tak zrobię! — Spojrzała na Rydrę, a następnie znów na męża. — Następnym razem właśnie tak zrobię, Feliksie.
Podszedł kelner z tacą kieliszków.
— Czy życzy pani sobie drinka?
— Ona nie chce tych małych — odparł Calli, wskazując gestem Rydrę. — Przynieś jej takiego dużego jak mnie.
Rydra zaśmiała się.
— Calli, obawiam się, że dziś wieczorem muszę zachowywać się jak dama.
— Nonsens! — krzyknęła baronowa. — Ja też chcę dużego drinka. Zaraz, gdzie ja kazałam postawić barek, gdzieś tam, prawda?
— Ostatni raz widziałem go tam — podsunął Calli.
— Dziś wieczorem mamy się dobrze bawić, a przy tym nie da się dobrze bawić. — Złapała Rydrę za ramię i rzuciła do męża: — Feliksie, baw gości. — Po tych słowach oddaliła się, prowadząc Rydrę. — To doktor Keebling. Kobieta z tlenionymi włosami to doktor Crane, a to mój szwagier Albert. Przedstawię panią, jak będziemy wracać. Wszystko to koledzy mojego męża. Pracuje z nimi przy tych potwornych rzeczach, które pokazywał pani w piwnicy. Wolałabym, żeby nie trzymał swojej prywatnej kolekcji w domu. Jest przerażająca. Zawsze się boję, że coś stamtąd wypełznie w nocy i poucina nam głowy. Myślę, że w ten sposób mąż chce sobie zrekompensować śmierć syna. Wie pani, że straciliśmy naszego małego Nylesa. To już osiem lat. Od tego czasu Felix zajmuje się tylko pracą. Tylko że to bardzo proste wyjaśnienie, nie sądzi pani? Nie uważa nas pani za prowincjuszy?
— Ani trochę.
— Powinna pani. Ale z drugiej strony, wcale jeszcze nas pani dobrze nie poznała. Och, ci inteligentni młodzi ludzie mają taką żywą wyobraźnię. Cały dzień nic nie robią, tylko wymyślają nowe metody zabijania. A tak naprawdę jesteśmy taką spokojną społecznością. Czemu nie miałoby tak być? Znajdują upust dla agresji od dziewiątej do siedemnastej. A jednak sądzę, że jakoś im to szkodzi. Nie sądzi pani, że powinno się wykorzystywać wyobraźnię do celów innych niż zabijanie?
— Na pewno. — Współczucie Rydry dla grubej kobiety rosło.
Właśnie w tej chwili zatrzymało ich zagęszczenie gości.
— Co się tu dzieje? — dopytywała się baronowa. — Sam, co oni tu robią?
Sam uśmiechnął się, cofnął, a baronowa wbiła się jak klin w wolną przestrzeń, nadal trzymając Rydrę za ramię.
— Niech ktoś każe im się cofnąć!
Rydra rozpoznała głos Lizzy. Ktoś jeszcze odsunął się, by mogła zobaczyć, co się dzieje. Dzieciaki z obsługi napędu oczyściły z gości powierzchnię o przekątnej kilku metrów i strzegły jej jak młodociana policja. Lizzy przycupnęła tam z trójką chłopców, którzy — sądząc z ubrania — należeli do miejscowej szlachty Armsedge. — Musicie pojąć — tłumaczyła im — że wszystko zależy od ruchu nadgarstka. — Pstryknęła kulkę paznokciem kciuka: kulka uderzyła w inną, potem w drugą, a na końcu jedna z uderzonych trafiła w trzecią.
— Hej, zrób to jeszcze raz!
Lizzy ujęła następną kulkę.
— Opierasz się o podłogę tylko jedną kostką, żeby można było obrócić rękę. Ale najważniejszy jest nadgarstek.
Kulka wyprysła, stuk, stuk, stuk. Pięć albo sześć osób zaczęło bić brawo. Rydra była jedną z nich.
Baronowa dotknęła swej piersi.
— Wspaniały strzał! Wspaniały! — Przypomniała sobie coś i obróciła się. — Musisz to zobaczyć, Sam. W końcu jesteś ekspertem od balistyki. — Z uprzejmym zakłopotaniem wróciła na miejsce i obróciła się do Rydry, gdy szły dalej. — Tak. Bardzo się cieszę, że mogę dziś gościć panią i pani załogę. Wnosicie coś tak nowego i przyjemnego, tak świeżego, tak ciekawego.
— Mówi pani o nas, jakbyśmy byli sałatką — roześmiała się Rydra. W przypadku baronowej „apetyt” nie był niczym groźnym.
— Ośmielę się twierdzić, że gdybyście zostali tu wystarczająco długo, pożarlibyśmy was, gdybyście tylko nam pozwolili. Przywieźliście coś, na co mamy ogromny apetyt.
— Co takiego?
Podeszły do baru, po czym obróciły się z drinkami w dłoniach. Na twarzy baronowej pojawiła się jakaś hardość.
— Cóż, przylecieliście tu… i natychmiast zaczęliśmy uczyć się nowych rzeczy, związanych z wami, a ostatecznie — z nami samymi.
— Nie rozumiem.
— Weźmy na przykład waszego nawigatora. Lubi duże drinki i zakąski, z wyjątkiem sardeli. To więcej informacji na temat preferencji niż mamy o kimkolwiek znajdującym się w tej sali. Dajesz im szkocką, piją szkocką. Dajesz im tequilę, piją tequilę litrami. A właśnie chwilę temu odkryłam — potrzasnęła głową — że najważniejszy jest nadgarstek. Przedtem o tym nie wiedziałam.
— Lubimy ze sobą rozmawiać.
— Tak, ale mówicie o ważnych rzeczach. O tym, co lubicie, czego nie lubicie, co wolicie. Naprawdę mam panią przedstawiać tym wszystkim sztywniakom, którzy zajmują się zabijaniem?
— Niekoniecznie.
— Tak też myślałam. I nie chce mi się tego robić. Och, są tu ze trzy albo cztery osoby, które się pani spodobają. Przedstawię je, zanim pani odleci. — Ruszyła w tłum.
Przypływy, pomyślała Rydra. Oceany. Prądy hiperstazy. Albo ruchy ludzi w dużym pomieszczeniu. Odpłynęła z najbardziej obiecującym nurtem, który urwał się, gdy ktoś się oddalił, by się komuś przedstawić, by wziąć drinka, by z kimś porozmawiać.
W rogu sali zobaczyła spiralną klatkę schodową. Ruszyła po schodach, zatrzymując się po każdym okrążeniu, by spojrzeć na tłum w dole. Na górze były podwójne otwarte drzwi; poczuła wiatr. Wyszła na zewnątrz.
Fiolet zastąpiła misterna, upstrzona chmurami purpura. Chromokopuła planetoidy wkrótce zacznie symulować noc. Z poręczy zwisały wilgotne rośliny. Na końcu balkonu pnącza całkowicie pokryły biały kamień.
— Pani kapitan?
W kącie balkonu siedział Ron, obejmując kolana rękami, prawie całkowicie zasłonięty liśćmi. Wcale nie ma srebrnej skóry, pomyślała, ale ilekroć go widzę tak zwiniętego, przychodzi mi na myśl węzeł z białego metalu. Uniósł spoczywającą na kolanach brodę i oparł się plecami o bujny zielony żywopłot, a w jego przypominających wąsy kukurydzy włosach pojawiły się liście.
— Co tu robisz?
— Za dużo tam ludzi.
Skinęła głową, patrząc, jak opuszcza ramiona, jak jego triceps podskakuje na kości, aż wreszcie nieruchomieje. Każdy ruch tego poskręcanego młodego ciała śpiewał jej pieśń. Słuchała tej melodii przez prawie pół minuty, a on na nią patrzył, siedząc nieruchomo, ale zawsze pełen drobnych zachwytów. Gdy już posłuchała muzyki mięśni, spytała:
— Jakiś problem między tobą, Mollyą i Callim?
— Nie. To znaczy… tylko…
— Tylko co? — Uśmiechnęła się i przechyliła przez balustradę balkonu.
Znów oparł podbródek na kolanach.
— Oni sobie chyba radzą. Tylko ja jestem najmłodszy… i… — Ramiona nagle powędrowały w górę. — Jak, u licha, miałaby pani to zrozumieć! Pewnie, pani wie o różnych rzeczach, ale to nie jest prawdziwa wiedza. To opisywanie tego, co się widzi, a nie, co się samemu robi. — Brzmiało to jak eksplozja wyszeptana półgłosem. Słyszała słowa i patrzyła, jak mięśnie jego szyi skaczą, strzelają i wynurzają się, mała bestia we wnętrzu policzka. — Zboczeńcy — powiedział. — Wy, celnicy, naprawdę tak o nas myślicie. Baron i baronowa, ci wszyscy ludzie gapiący się na nas, którzy nie potrafią zrozumieć, że można chcieć mieć więcej niż jednego kochanka. I pani też tego nie rozumie.
— Ron?
Zacisnął zęby na liściu i odgryzł go od łodygi.
— Pięć lat temu, Ron… byłam częścią Trójki.
Zwrócił twarz w jej stronę, jakby musiał stawić opór sprężynie, po czym znów się odwrócił. Wypluł liść.
— Pani jest celnikiem, pani kapitan. Kręci się pani po Transporcie, ale tylko na tyle, żeby mogli pożerać panią wzrokiem. Gdy pani przechodzi, oni obracają się i patrzą. Tak, jest pani królową. Ale królową celników. Nie należy pani do Transportu.
— Ron, jestem osobą publiczną. Dlatego tak na mnie patrzą. Piszę książki. Celnicy je czytają, owszem, ale patrzą na mnie, bo chcą się dowiedzieć, kto, u licha, je napisał. Celnicy ich nie napisali. Rozmawiam z celnikami, a celnicy patrzą na mnie i mówią: „Pani jest transportowcem”. — Wzruszyła ramionami. — A nim też nie jestem. Ale jeśli nawet tak, to byłam w Trójce. Wiem, jak to jest.
— Celnicy nie tworzą Trójek.
— Dwóch facetów i ja. Jeśli kiedykolwiek mi się to przydarzy, wolę układ z dziewczyną i facetem. Sądzę, że dla mnie byłoby łatwiej. Byłam w Trójce przez trzy lata. Dwa razy dłużej niż ty.
— W takim razie nie lgnęliście do siebie. My lgnęliśmy. Przynajmniej ja i Cathy.
— Jeden został zabity — powiedziała Rydra. — Drugi tkwi w stanie spowolnienia w Szpitalu Hipokratesa i czeka na lekarstwo na chorobę Cauldera. Nie przypuszczam, żeby zostało odkryte za mojego życia, choć gdyby tak było… — Obrócił się do niej w milczeniu. — O co chodzi? — spytała.
— Kim byli?
— Celnikami czy transportowcami? — Wzruszyła ramionami. — Podobnie jak ja, tak naprawdę ani jednym, ani drugim. Fobo Lombs był kapitanem transportu międzygwiezdnego; to on mnie wszystkiego nauczył i załatwił mi papiery kapitana. Pracował także na planetach przy badaniach nad hydroponiką, chciał opracować metody składowania dla skoków hiperstatycznych. Jaki był? Był smukłym blondynem, bardzo uczuciowym, czasem za dużo pił, lubił wracać z rejsu i pić, bić się i trafiać do więzienia, a my musieliśmy płacić za niego kaucję — no, to się zdarzyło zaledwie dwa razy. Ale przez rok się z nim droczyliśmy, przypominając mu o tym. I nie lubił spać na środku łóżka, bo zawsze chciał, żeby jedna ręka zwisała mu na podłogę.
Ron zaśmiał się, a jego ręce, którymi trzymał się za ramiona, opadły do nadgarstków.
— Zginął, gdy zawaliła się skała w katakumbach na Ganimedesie, podczas drugiego lata naszej wspólnej pracy w Służbie Geologicznej Jowisza.
— Jak Cathy — powiedział po chwili Ron.
— Muels Aranlyde był…
— Gwiazda Imperium? — spytał Ron, otwierając szeroko oczy. — I reszta książek o Komecie Jo? Była pani w Trójce z Muelsem Aranlyde?
Skinęła głową.
— Zabawne te jego książki, prawda?
— Pewnie, przeczytałem je wszystkie. — Ron przestał ściskać kolana. — Jaki on był? Taki jak Kometa Jo?
— Tak naprawdę Kometa Jo to Fobo. Fobo w coś się wplątywał, ja się martwiłam, a Muels zaczynał pisać kolejną książkę.
— Chce pani powiedzieć… że te historie są prawdziwe?
Potrząsnęła głową.
— Większość z tych książek to fantazje na temat tego, co mogłoby się stać — czy raczej, czego się obawialiśmy. Sam Muels? W książkach zawsze przedstawiał siebie jako komputer. Miał ciemne włosy, był zwykle zamyślony, niewiarygodnie cierpliwy i niewiarygodnie uprzejmy. Pokazywał mi wszystkie zdania i akapity — czy wiesz, że jednostką emocjonalną w pisaniu jest akapit? — i jak oddzielać to, co chcesz powiedzieć, od tego, co chcesz zasugerować, i kiedy robić tak, a kiedy inaczej. — Zamilkła. — Dawał mi tekst i mówił: „A teraz powiedz mi, co jest nie tak z tymi słowami”. I zawsze byłam tylko w stanie stwierdzić, że jest ich za dużo. To było zaraz po tym, jak Fobo zginął, a ja zajęłam się poważnie poezją. Muels mawiał, że jeśli kiedykolwiek zacznę, będę świetna, bo już na starcie tak dużo o niej wiem. A ja musiałam się czymś zająć, bo Fobo… Ale o tym już przecież wiesz. Muels zachorował na chorobę Cauldera jakieś cztery miesiące później. Żaden z nich nigdy nie zobaczył mojej pierwszej książki, choć czytali większość z moich wierszy. Może kiedyś Muels je przeczyta. Może nawet napisze jeszcze o następnych przygodach Jo Komety. Może pójdzie do Kostnicy, wywoła mój wzorzec i zagai: „A teraz powiedz mi, co jest nie tak z tymi słowami”. A może ja będę w stanie powiedzieć mu coś więcej, o wiele więcej. Ale nie zostanie już nic ze świadomości… — Poczuła, że dryfuje w kierunku niebezpiecznych emocji; dopuszcza je tak blisko, jak tylko się da. Niebezpieczne czy nie, minęły już trzy lata od czasu, kiedy przerażały ją na tyle, że nie mogła się im przyglądać. — O wiele więcej.
Ron siedział teraz po turecku, z przedramionami na kolanach i zwisającymi dłońmi.
— Gwiazda Imperium i Jo Kometa; tyle mieliśmy zabawy z tymi opowieściami, kłóciliśmy się o różne rzeczy nad kawą po nocach, robiliśmy korekty albo zakradliśmy się do księgarń i wystawialiśmy je przed inne książki.
— Też tak robiłem — odparł. — Bo je lubiłem.
— Nawet kłócenie się o to, kto ma spać w środku, nas bawiło.
To zdanie stało się sygnałem. Ron zaczął się zbierać, jego kolana powędrowały w górę, ramiona owinęły się wokół nich, podbródek opadł.
— Ja mam oboje — powiedział. — Powinienem się cieszyć.
— Może powinieneś. A może nie. Kochają cię?
— Tak mówią.
— Kochasz ich?
— Jezu, pewnie. Rozmawiam z Mollyą, a ona próbuje mi coś wytłumaczyć, i choć nadal za dobrze nie mówi, nagle pojmuję, co chce powiedzieć…
Wyprostował się, jakby słowo, którego szukał, było gdzieś wysoko.
— To cudownie — podsunęła.
— Tak, to… — Spojrzał na nią. — To cudowne.
— A ty i Calli?
— Calli jest jak wielki stary niedźwiedź, a ja mogę się z nim droczyć i bawić. Ale problem to on i Mollya. On jej ciągle za dobrze nie rozumie. A że ja jestem najmłodszy, on uważa, że powinien się szybciej uczyć. Tak nie jest, więc trzyma się od nas z daleka. Jak wpada w dziwny nastrój, ja sobie zawsze z nim poradzę. Ale ona jest nowa i myśli, że on się na nią złości.
— Chcesz wiedzieć, co robić? — spytała Rydra po chwili.
— A wie pani?
Skinęła głową.
— To boli bardziej, jeśli między nimi dzieje się coś złego, a ty myślisz, że nie da się nic zrobić. Ale łatwo to naprawić.
— Dlaczego?
— Bo oni cię kochają.
Czekał.
— Calli wpada w dziwny nastrój, a Mollya nie wie, jak sobie z tym poradzić.
Skinął głową.
— Mollya mówi innym językiem, a Calli nie umie sobie z tym poradzić.
Znów skinięcie.
— Potrafisz się porozumiewać z obojgiem. Nie możesz robić za pośrednika, to się nigdy nie sprawdzi. Ale możesz nauczyć ich oboje tego, co już umiesz.
— Nauczyć?
— Co robisz z Callim, kiedy wpada w ten swój nastrój?
— Ciągnę go za uszy — odparł Ron. — On mi mówi, żebym przestał, aż w końcu zaczyna się śmiać, a potem tarzamy się po podłodze.
Rydra skrzywiła się.
— Nie jest to standardowe rozwiązanie, ale jeśli działa, to świetnie. Pokaż Mollyi, jak to zrobić. Jest wysportowana. Niech poćwiczy na tobie, jeśli będzie trzeba.
— Nie lubię, jak ktoś ciągnie mnie za uszy — odparł.
— Czasem trzeba się trochę poświęcić.
Próbowała się nie uśmiechnąć, ale nie udało się.
Ron potarł płatek ucha opuszką kciuka.
— Pewnie tak.
— A ty musisz nauczyć Callego różnych słów, za pomocą których będzie mógł porozumieć się z Mollyą.
— Tylko że ja czasem sam nie znam słów. Po prostu zgadywanie idzie mi lepiej niż jemu.
— A gdyby znał słowa, pomogłoby mu to?
— Na pewno.
— Mam w kajucie podręczniki do kiswahili. Możesz je zabrać, jak wrócimy na statek.
— Tak, to by się przydało. — Zamilkł i znów schował się w liściach. — Ale Calli w ogóle dużo nie czyta.
— Pomożesz mu.
— Mam go uczyć?
— Tak.
— I sądzi pani, że to zrobi?
— Żeby zbliżyć się do Mollyi? Jak myślisz?
— Pewnie tak. — Ron nagle wstał, jakby rozplątał się metalowy węzeł. — Zrobi.
— Idziesz do środka? Za parę minut kolacja.
Obrócił się w stronę balustrady i spojrzał w jaskrawe niebo.
— Ładną tu mają tarczę.
— Żeby się chronić przed spaleniem przez Bellatrix.
— Więc nie muszą się zastanawiać nad tym, co robią.
Brwi Rydry powędrowały w górę. Nadal się martwi o to, co jest dobre, a co złe, nawet w samym środku nieporozumienia wśród załogi.
— Nad tym też — odparła i zaczęła myśleć o wojnie.
Napięcie jego mięśni powiedziało jej, że przyjdzie później, bo chce jeszcze pomyśleć. Ruszyła w stronę podwójnych drzwi, a następnie klatką schodową w dół.
— Widziałem, jak pani wychodziła, i pomyślałem, że poczekam tu na pani powrót.
Déjà vu, pomyślała. Ale nie mogła nigdzie spotkać tego człowieka. Błękitnoczarne włosy na twarzy pobrużdżonej, ale należącej do kogoś, kto nie miał jeszcze trzydziestu lat. Odsunął się, by zrobić jej miejsce na schodach, z niewiarygodną oszczędnością ruchów. Patrzyła to na jego ręce, to na twarz, oczekując jakiegoś ruchu, który coś zdradzi. Odwzajemnił spojrzenie, nie zdradzając się żadnym gestem, po czym obrócił się i skinął w kierunku tłumu poniżej. Wskazał na barona, który stał samotnie pośrodku sali.
— Ale ten Kassjusz ma głodne wejrzenie[1].
— Ciekawe, jak bardzo jest głodny? — odparła Rydra, czując się dziwnie.
Baronowa przedzierała się przez tłum w stronę męża, pewnie po to, by spytać, czy powinni siadać do stołu, czy też poczekać jeszcze pięć minut, albo może zasięgnąć jego rady w sprawie jakiejś równie ważkiej decyzji.
— Ciekawe, jak wygląda małżeństwo między parą takich ludzi? — rzekł nieznajomy z ascetycznie protekcjonalnym rozbawieniem.
— Pewnie stosunkowo nieskomplikowanie — rzekła Rydra. — Nie mają nic lepszego do roboty poza martwieniem się o siebie.
Uprzejme, lecz badawcze spojrzenie. Nie zamierzała tego objaśniać, więc nieznajomy zwrócił się znów w stronę tłumu.
— Robią takie śmieszne miny, kiedy patrzą w górę, żeby zobaczyć, czy to pani, pani Wong.
— Łypią — rzekła krótko.
— Jamraje. Wyglądają jak stado jamrajów.
— Ciekawa jestem, czy to z powodu sztucznego nieba wyglądają tak niezdrowo?
Czuła, jak wycieka z niej kontrolowana wrogość.
Zaśmiał się.
— Jamraje z talasemią!
— W rzeczy samej. Pan nie jest ze Stoczni? — Jego cera miała barwę, która zbladłaby pod sztucznym niebem.
— W istocie to jestem, droga pani.
Zaskoczona, już miała wypytywać go o szczegóły, ale z głośników nagle padło:
— Panie i panowie, podano do stołu.
Towarzyszył jej podczas drogi w dół, ale gdy od zanurzenia się w tłum dzieliły ją dwa albo trzy kroki, zauważyła, że znikł. Ruszyła do sali jadalnej sama.
Baron i baronowa czekali na nią w sklepionym przejściu. Baronowa ujęła ją za ramię, a orkiestra kameralna na podeście sięgnęła po instrumenty.
— Proszę tędy.
Maszerowała obok pulchnej matrony przez tłum ludzi kłębiących się bezładnie przy stole o kształcie węża, który sam wił się i wyginał.
— Tam siedzimy.
Wiadomość po baskijsku: pani kapitan, na pani transkryberze na statku coś się pojawiło.
Mała eksplozja w umyśle zatrzymała ją.
— Babel-17!
Baron zwrócił się do niej.
— Tak, pani kapitan?
Patrzyła, jak na jego twarzy pojawiają się zmarszczki oznaczające niepewność.
— Czy w Stoczni jest jakieś miejsce, w którym przechowywane są szczególnie ważne materiały albo prowadzone są badania, a które może być teraz niepilnowane?
— To się odbywa automatycznie. A czemu pani pyta?
— Panie baronie, zaraz dojdzie do aktu sabotażu, albo to się już stało.
— Ale skąd pani…
— Nie mogę teraz wytłumaczyć, proszę się upewnić, że wszystko jest w porządku.
Napięcie powróciło.
Baronowa dotknęła ramienia męża i rzekła z nagłym chłodem:
— Feliksie, tam jest twoje miejsce.
Baron odsunął krzesło, usiadł i bezceremonialnie odstawił na bok nakrycie. Pod serwetą był panel sterowania. Gdy ludzie siadali do stołu, Rydra zauważyła o parę metrów od siebie Mosiądza, który zawisł na specjalnym hamaku przygotowanym pod jego wielkie, błyszczące cielsko.
— Proszę tu usiąść. Przyjęcie będzie trwać, jakby nic się nie stało. Tak chyba jest najlepiej.
Rydra usiadła przy baronie, a baronowa ostrożnie opadła na krzesło po lewej. Baron szeptał coś do laryngofonu. Na ekranie o dwudziestocentymetrowej przekątnej, który był ustawiony pod takim kątem, że nie mogła za wiele zobaczyć, pojawiły się jakieś obrazy. Baron wpatrywał się w nie przez dłuższą chwilę, po czym powiedział:
— Jak dotąd nic, pani kapitan.
— Proszę się nie przejmować tym, co on robi — rzekła baronowa. — To, co się tu dzieje, jest o wiele ciekawsze.
Na jej kolanach pojawiła się mała konsola, która zwisała z brzegu stołu.
— Pożyteczne cacko. — Baronowa rozejrzała się dookoła. — Chyba jesteśmy gotowi. Jazda! — Jej pulchny palec wskazujący opadł na jeden z guzików i światła w sali przygasły. — Steruję całym przyjęciem, przyciskając je. Proszę popatrzeć! — Wcisnęła następny.
Na środku stołu, w subtelnym świetle, rozsunęły się panele i przed gośćmi pojawiły się talerze z owocami, kandyzowanymi jabłkami i winogronami w cukrze, przekrojonymi na pół melonami z orzechami w miodzie.
— I wino! — rzekła baronowa, znów sięgając do konsoli.
Wzdłuż stołu o długości setek metrów pojawiły się misy. Włączył się mechanizm fontanny i brzegi otoczyła błyszcząca piana. Popłynął spieniony płyn.
— Nalej sobie, kochana. Pij — zachęcała baronowa, podstawiając kieliszek pod dyszę. Purpura chlapnęła na kryształ.
Baron siedzący po jej prawej stronie mówił:
— W arsenale wszystko w porządku. Włączam alarm dla projektów specjalnych. Jest pani pewna, że ten akt sabotażu ma nastąpić teraz?
— Albo teraz — odparła — albo za jakieś dwie czy trzy minuty. To może być wybuch, ale może też być awaria jakiegoś ważnego elementu wyposażenia.
— Nie mam za dużo czasu, żeby coś zrobić. Nasz system łączności wykrył Babel-17. Ostrzeżono mnie, że to może być sygnał do ataku.
— Spróbuj tego. — Baronowa podała jej ćwiartkę mango, które — jak stwierdziła Rydra, spróbowawszy — było marynowane w wiśniówce.
Prawie wszyscy goście już siedzieli. Patrzyła, jak chłopiec z plutonu, imieniem Mike, szuka wizytówki ze swoim imieniem gdzieś w połowie sali. A daleko od siebie dostrzegła nieznajomego, który zatrzymał ją na schodach: pędził wzdłuż rzędu usadowionych gości.
— Wino nie jest z winogron, lecz ze śliwek — wyjaśniła baronowa. — Trochę ciężkie jak na początek, ale pasuje do owoców. Jestem bardzo dumna z truskawek. Jagody to koszmar w uprawie hydroponicznej, ale w tym roku naprawdę się udały.
Mike znalazł swoje miejsce i sięgnął obiema rękami do misy z owocami. Nieznajomy pokonał ostatni zakręt stołu. Calli trzymał kielichy z winem w obu rękach i patrzył to na jeden, to na drugi. Próbował określić, w którym jest więcej?
— Jak myślisz, moja droga — zwróciła się do Rydry baronowa — mam sobie zażartować i podać najpierw sorbet, czy jednak portugalską zieloną zupę? Robimy bardzo lekką. Nigdy nie wiem…
Nieznajomy dotarł do barona, pochylił się nad nim, by rzucić okiem na ekran, i coś mu szepnął. Baron odwrócił się do niego. Obracał się wolno, trzymając obie ręce na stole… i upadł! Po twarzy spływała mu strużka krwi.
Rydra cofnęła się gwałtownie. Mozaika układała się w jej głowie, by wreszcie obwieścić: morderstwo! Zerwała się z krzesła.
Baronowa sapnęła chrapliwie i wstała, przewracając krzesło. Machała histerycznie rękami nad mężem i potrząsała głową.
Rydra obróciła się gwałtownie i zobaczyła, jak nieznajomy wyciąga spod marynarki wibropistolet. Odepchnęła baronową na bok. Strzał padł nisko i trafił w konsolę.
Wprawiona w ruch baronowa przypadła do swego męża i objęła go. Jej chrapliwe jęczenie przeszło w wycie. Potężne cielsko, jak kurczący się sterowiec, opadło i zwlokło ciało Feliksa Ver Dorco ze stołu: klęczała na podłodze, trzymając go w ramionach, kołysząc delikatnie i krzycząc.
Goście wstawali, a szum rozmów przeszedł w ryk.
Konsola została strzaskana; na całym stole misy z owocami były spychane przez wynurzające się od spodu pawie, upieczone, przybrane i udekorowane cukrowymi głowami, z powiewającymi piórami ogonów. Mechanizmy sprzątające przestały działać. Wazy z zieloną zupą napierały na fontanny z winem, aż i jedne, i drugie przewracały się, rozchlapując zawartość na stół. Owoce spadały na podłogę.
Przez szum głosów przebił się syk wibropistoletu: z lewej strony, znów z lewej, potem z prawej. Ludzie uciekali od stołu, zasłaniali widok. Usłyszała ponowne syknięcie pistoletu i zobaczyła, jak doktor Crane zgina się wpół, a jasne włosy opadają jej na twarz.
Baranina z rożna zaczynała wypierać pawie. Pióra opadały na podłogę. Wino z fontann chlapało na przypieczoną rumianą skórkę, która syczała i parowała. Jedzenie wpadało z powrotem do otworu, na rozżarzone spirale grzejne. Rydra poczuła dym.
Pobiegła, złapała za rękę tłustego mężczyznę z czarną brodą.
— Ślimaku, zabierz stąd dzieciaki!
— A jak pani myśli, co robię?
Odbiegła, podeszła do stołu i przeskoczyła przez dymiącą otchłań. Gdy skakała, właśnie wynurzał się skomplikowany egzotyczny deser: smażone banany, najpierw zanurzone w miodzie, a potem rzucone na kruszony lód. Połyskujące ciastka wyskakiwały i spadały na podłogę, miód krystalizował się na błyszczących kolcach. Wpadały między gości, trzaskały pod butami na podłodze. Ludzie ślizgali się, przewracali, upadali.
— Odlotowy sposób pośliźnięcia się na bananie, prawda, pani kapitan? — zauważył Calli. — Co się dzieje?
— Zabierz Mollyę i Rona na statek!
Teraz wynurzyły się termosy, wypierały dekorację z rożnami, przewróciły się i zaczęła się wylewać wrząca kawa. Jakaś kobieta wrzasnęła, trzymając się za oparzone ramię.
— Koniec imprezy — rzekł Calli. — Zabieram ich.
Ruszył, spotykając pędzącego Ślimaka.
— Ślimaku, co to jest jamraj?
Rydra znów złapała go za ramię.
— Złośliwe małe zwierzę. Chyba torbacz. A czemu pytasz?
— Zgadza się. Teraz sobie przypomniałam. A talasemia?
— Też sobie znalazłaś moment na takie pytania. Jakiś rodzaj anemii.
— Wiem. A dokładnie? Ty jesteś lekarzem pokładowym.
— Poczekaj. — Zamknął oczy. — Miałem to kiedyś na hipnokursie. Tak, pamiętam. Jest dziedziczna, to odpowiednik anemii sierpowatej u rasy białej, czerwone krwinki rozpadają się z powodu rozkładu haptoglobiny…
— …a hemoglobina wycieka i komórki zostaną zmiażdżone przez ciśnienie osmotyczne. Już rozumiem. Uciekajmy stąd.
Zdziwiony Ślimak ruszył w stronę przejścia.
Rydra pobiegła za nim, pośliznęła się na sorbecie w winie i oparła na Mosiądzu, który pojawił się przy niej.
— Tylko s’okojnie, ’ani ka’itan!
— Spadamy stąd, mały — oznajmiła. — I to szybko.
— Na barana? — Uśmiechnął się, uniósł łapy na wysokość bioder, a Rydra wspięła mu się na ramiona, ściskając boki kolanami i trzymając się ramion. Potężne mięśnie, które pokonały Srebrnego Smoka, zbiły się pod nią. Skoczył, zrzucając wszystko ze stołu i lądując na czterech łapach. Goście pierzchali na widok złocistej bestii z pazurami. Popędzili do przejścia.
Owładnęło nią histeryczne wyczerpanie.
Przebiła się przez nie, dotarła do kajuty „Rimbauda” i wcisnęła klawisz interkomu.
— Ślimaku, czy wszyscy…
— Wszyscy obecni i policzeni, pani kapitan.
— A bezcieleśni…
— Bezpieczni na pokładzie, cała trójka.
Dyszący Mosiądz wypełnił sobą właz za nią.
Przełączyła się na inny kanał i pomieszczenie rozbrzmiało czymś, co przypominało muzykę.
— Dobrze. Nadal nadają.
— To jest to? — spytał Mosiądz.
Skinęła głową.
— Babel-17. Jest automatycznie transkrybowany, żebym mogła się temu później przyjrzeć. Tak czy inaczej, tu niczego nie ma.
Pstryknęła przełącznikiem.
— Co robisz?
— Nagrałam wcześniej parę wiadomości i teraz je wyślę. Może się uda. — Zatrzymała pierwszą taśmę i uruchomiła drugą. — Nie znam go jeszcze za dobrze. Tylko trochę. Czuję się jak ktoś, kto na przedstawieniu Szekspira wywołuje aktorów łamaną angielszczyzną.
Zapaliła się lampka linii zewnętrznej.
— Pani kapitan, tu Albert Ver Dorco. — W głosie rozmówcy pobrzmiewało zdenerwowanie. — Mieliśmy tu straszny wypadek i nadal panuje chaos. Nie znalazłem pani u mojego brata, ale kontrola lotów powiadomiła mnie, że prosicie o pozwolenie na natychmiastowy skok do hiperstazy.
— O nic takiego nie prosiłam. Chciałam tylko wydostać stąd moją załogę. Czy już wiadomo, co się stało?
— Pani kapitan, powiedziano mi, że przygotowujecie się do startu. Macie najwyższy priorytet, więc nawet nie mogę się sprzeciwić pani rozkazom, ale chciałem prosić, żeby pani została, dopóki wszystko się nie wyjaśni, chyba że ma pani jakieś informacje, które…
— My nie startujemy! — odparła Rydra.
— Le’iej nie startujmy — wtrącił Mosiądz — bo jeszcze nie jestem ’od’ięty do statku.
— Najwyraźniej waszemu automatycznego Jamesowi Bondowi odbiła szajba — zwróciła się do Ver Dorco Rydra.
— … Bondowi?
— To takie nawiązanie do mitologii. Proszę mi wybaczyć. TW-55 wpadł w szał.
— Och, tak. Wiem. Zabił mojego brata i cztery inne ważne osoby. Nie wybierałby kluczowych osobistości, gdyby nie zostało to zaplanowane.
— Zostało. Dokonano sabotażu TW-55. Nie, nie wiem jak. Powinien pan skontaktować się z generałem Foresterem w…
— Pani kapitan, kontrola lotu sygnalizuje, że zaraz startujecie! Nie mam tu oficjalnych uprawnień, ale musi pani…
— Ślimaku! Czy my startujemy?
— No pewnie. Przecież wydała pani rozkaz awaryjnego skoku w hiperstazę?
— Mosiądz jeszcze nawet nie jest na stanowisku, ty idioto!
— Przecież dostałem pani zgodę trzydzieści sekund temu. Oczywiście, że jest przypięty. Właśnie rozmawiałem z…
Mosiądz skoczył i zawył do mikrofonu:
— Stoję tu ’rzy niej, ty kretynie! Dokąd zamierzasz lecieć, zanurkować w sam środek Bellatrix? Czy rzucić się ’rosto w jakąś supernową? Dryfujący statek zmierza w kierunku ciała o największej masie!
— Ale ty właśnie…
Gdzieś pod nimi rozległ się zgrzyt. Poczuli nagły skok.
— Pani kapitan! — krzyczał z głośnika Albert Ver Dorco.
Rydra znów wrzasnęła.
— Idioci, wyłączcie generatory stazy…!
Ale świst generatorów już przebijał się przez szum.
Znów skok; poczuła szarpnięcie, schwyciła się rękami biurka i zobaczyła, jak Mosiądz młóci pazurami powietrze. I…