DWADZIEŚCIA OSIEM

Skade kroczyła sztywno po statku. Wszystko na „Nocnym Cieniu” wydawało jej się dziwne. Zelżał nacisk na kręgosłup, a gałki oczne wróciły prawie do normalnego kształtu, ale były to jedyne rzeczywiste kompensacje. Wszystkie żywe istoty na statku znajdowały się w wykrywalnej sferze oddziaływania pola, zanurzonego w bańce sztucznie modyfikowanej próżni kwantowej. W tym polu przestało istnieć dziewięć dziesiątych masy bezwładnościowej każdej cząsteczki.

Statek parł w stronę Resurgamu z przyśpieszeniem dziesięciu g.

Skade starała się jak najmniej poruszać po statku, choć nosiła zbroję, która chroniła ją przed bardziej doskwierającymi efektami pola. Samo chodzenie nie było trudne, ponieważ zbroja czuła tylko przyśpieszenie jednego g. Zbroja już nie męczyła się z dodatkowym obciążeniem i Skade straciła poczucie, że każdy upadek oznacza automatycznie roztrzaskanie mózgu. Ale wszystko inne się pogorszyło. Gdy siłą woli kazała zbroi poruszyć którąś kończyną, zbroja wykonywała polecenie za szybko, przesuwając gwałtownie różne przedmioty. Wyglądało to tak, jakby solidne przedmioty zamieniono na ich papierowe modele. W takiej sytuacji nawet każde poruszenie oczami i zmiana kierunku spojrzenia wymagały wielkiej ostrożności. Gałki oczne — nieodkształcone przez grawitację — reagowały zbyt żywo, skłonne do przeregulowania, a potem do nadmiernej korekty. Skade znała przyczynę tego zjawiska: mięśnie sterujące gałką oczną, umocowane w czaszce, przystosowane do poruszania tkankową kulą o pewnej masie bezwładnościowej, teraz były zdezorientowane. Jednakże ta wiedza niczego nie ułatwiała. Skade stale wyłączała area postrema, ponieważ jej ucho wewnętrzne ciągle było zaniepokojone zmodyfikowanym polem inercyjnym.

Skade weszła do kwatery Felki. Sytuacja wyglądała jak przy poprzedniej wizycie: na fragmencie podłogi, który Skade kazała zmiękczyć, siedziała po turecku Felka. Jej ubranie wyglądało nieświeżo, ciało było ziemiste, włosy tłuste i skołtunione. Na czaszce widniały różowe plamy żywej skóry w miejscach, skąd Felka wyrwała sobie włosy. Siedziała zupełnie bez ruchu, z dłońmi na kolanach. Lekko uniosła brodę i zamknęła oczy. Błyszcząca smużka wydzieliny ciągnęła się z nozdrza aż do wargi.

Skade sprawdziła neuralną komunikację między Felką a resztą statku. Ze zdziwieniem stwierdziła, że nie ma żadnej istotnej łączności. Spodziewała się, że podobnie jak podczas ostatnich dwóch wizyt Felka będzie buszować w środowisku cybernetycznym. Skade sama tam zajrzała i znalazła obszerne budowle o klockowej strukturze — dzieło Felki, wyraźnie substytut Muru. Teraz było inaczej. Felka opuściła real i wykonała następny logiczny krok: cofnęła się do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło.

Wróciła do swojej czaszki.

Skade pochyliła się i dotknęła czoła Felki. Spodziewała się, że Felka wzdrygnie się przed kontaktem z zimnym metalem, ale Skade równie dobrze mogłaby dotknąć woskowej lalki.

[Felko, słyszysz mnie? Wiem, że gdzieś tam jesteś. To ja, Skade. Muszę ci coś powiedzieć.]

Nie doczekała się odpowiedzi.

[Felko, chodzi o Clavaina. Zrobiłam wszystko, by zawrócił, ale on na nic nie zareagował. Sądziłam, że ostatni argument go przekona. Chcesz wiedzieć, jaki?]

Felka oddychała powoli, regularnie.

[Wykorzystałam cię. Obiecałam Clavainowi, że jeśli zawróci, zwrócę mu ciebie. Oczywiście żywą. Nie okazał żadnego zainteresowania moją propozycją. Rozumiesz? Znaczysz dla niego mniej od jego ukochanej misji.]

Wstała i obeszła medytującą postać.

[Miałam nadzieję, że jest inaczej. To byłoby najlepsze rozwiązanie dla nas obu. Ale decyzja należała do niego. Wskazał swój priorytet. To nie ty, Felko. Po tylu latach, tylu wiekach, znaczysz dla niego mniej niż czterdziestka nierozumnych maszyn. Przyznaję, byłam zdziwiona.]

Felka nic nie rzekła. Skade miała ochotę zanurkować w jej czaszkę, by odnaleźć ciepłe i kojące miejsce, do którego wycofała się Felka. Gdyby Felka była normalnym Hybrydowcem, Skade potrafiłaby wtargnąć do jej najbardziej prywatnych rejonów umysłu. Ale umysł Felki został skonstruowany inaczej i Skade mogła tylko musnąć jego powierzchnię, sporadycznie zajrzeć głębiej, ale niewiele więcej.

Skade westchnęła. Nie zamierzała torturować Felki, miała jednak nadzieję, że wytrąci ją z otępienia, kierując ją przeciw Clavainowi.

Nie udało się.

Stała za Felka. Zamknęła oczy i przesłała strumień poleceń do rdzeniowego aparatu, który wcześniej założyła Felce. Efekt był natychmiastowy i zadowalający: Felka osunęła się, z jej otwartych ust ciekły stróżki śliny.

Skade chwyciła ją delikatnie i wyniosła z pokoju.


* * *

W górze paliło srebrne słońce — pusta moneta błyszcząca spoza czepka szarej morskiej mgły. Skade była w ciele z krwi i kości, jak poprzednio. Stała na płaskim głazie. Chłód przenikał ją na wskroś, powietrze szczypało ozonem, pachniało słonawymi gnijącymi wodorostami. W oddali miliardy otoczaków wzdychały orgiastycznie, napastowane przez morską falę.

To samo miejsce. Chyba Wilk staje się odrobinę przewidywalny, pomyślała Skade.

Wpatrywała się we mgłę: w odległości kilkunastu kroków dostrzegła ludzką postać — małe dziecko, które kucnęło na głazie. Skade zaczęła ostrożnie przemykać ku dziecku, z kamienia na kamień, lekko przeskakując przez kałuże i ostre brzegi skały. Przebywając znowu w ludzkim ciele odczuwała niepokój, ale też upojenie. Miała wrażenie, że jest bardziej krucha niż wcześniej, zanim Clavain ją zranił, świadoma, że pod skórą ma tylko miękkie mięśnie i kruche kości. Dobrze było być niezwyciężoną, ale równocześnie dobrze było czuć, jak chemia wszechświata wkracza w nią przez wszystkie pory skóry, jak wiatr głaszcze włoski na wierzchu dłoni, jak w stopy kłuje wymyta przez morze skała.

Dotarła do dziecka. To Felka — nic dziwnego — ale taka, jaką prawdopodobnie była na Marsie, gdy Clavain ją uratował.

Jak w swojej kwaterze, i tu Felka siedziała po turecku. Miała na sobie mokre, poplamione wodorostami, dziurawe ubranie, z którego wystawały nagie nogi i ręce. Włosy długie i ciemne, jak włosy Skade, opadały na jej twarz w prostych strąkach. Mgła sprawiała, że cały obraz był wybielony i monochromatyczny.

Felka spojrzała na nią — ich oczy spotkały się na sekundę — ale zaraz wróciła do poprzedniego zajęcia. Wokół niej leżały w nierównym kręgu części skorupiaków: odnóża i szczypce, kleszcze i segmenty odwłoka, długie czułki, pokruszone fragmenty pancerzy — wszystko starannie ułożone z maniacką precyzją. Zestawienia jak z anatomicznej teorii zbiorów. Felka przyglądała się im, od czasu do czasu odwracała się i sprawdzała jakiś układ. Rzadko podnosiła którąś z części i przekładała ją w inne miejsce. Twarz miała bez wyrazu, wcale nie jak u bawiącego się dziecka, tak jakby wykonywała zadanie wymagające całkowitej powagi, skupienia i napięcie, ale nie dające żadnej przyjemności.

[Felko…]

Spojrzała na Skade pytająco i wróciła do swojej układanki.

Odległe fale znów nacierały. Za Felką szara ściana mgły stała się nieco bardziej przejrzysta. Skade nadal nie widziała morza, ale wzrokiem sięgała dalej. Wzór kałuż na skale tworzył niepokojącą mozaikę. Na granicy widzialności dostrzegła obiekt nieco ciemniejszy od mgły. To pojawiał się, to znikał. Była to szara wielka iglica, która wbijała się w szare niebo. Wydawało się, że stoi daleko, nawet za morzem, albo wyrasta z morza w sporej odległości od lądu.

Felka też to zauważyła. Patrzyła ciągle z tym samym wyrazem twarzy i dopiero po dłuższej chwili ponownie wróciła do swojej układanki. Skade zastanawiała się, co to za obiekt, ale mgła przesłoniła widok i teraz wyczuwało się obecność kogoś trzeciego.

Przybył wilk. On — albo ona — stał kilka kroków za Felka. Postać była niewyraźna, ale gdy mgły się rozwiewały — a może to postać krzepła — Skade uznała, że raczej jest kobietą niż zwierzęciem.

Stałe wycie fal przeszło w słowa:

— Przyprowadziłaś Felkę. Cieszę się, Skade.

Skade skinęła na Felkę. Mówiła na głos, tak jak poprzednio domagał się wilk:

— Czy ona sama się postrzega w tej postaci — jako małe dziecko — czy ty chcesz, bym ja ją w ten sposób widziała?

— Trochę i to, i to — odparł wilk.

— Prosiłam cię o pomoc. Powiedziałeś, że będziesz współpracował, jeśli przyprowadzę Felkę. Oto ona. A Clavain ciągle się nie poddaje.

— Co próbowałaś robić?

— Wykorzystać Felkę jako element przetargowy. Ale Clavain nie chwycił przynęty. Myślałam, że zależy mu na dziewczynce, że się zastanowi i zmieni zdanie.

— Nie rozumiesz Clavaina — odparł wilk. — On z niej nie zrezygnował.

— Tylko Galiana mogłaby to stwierdzić, prawda? Wilk nie odpowiedział bezpośrednio.

— Jaka była twoja reakcja, gdy Clavain nie ustępował?

— Zrobiłam, co obiecałam. Wystrzeliłam korwetę, którą będzie mu bardzo trudno przechwycić.

— Ale przechwycenie jest możliwe. Skade skinęła głową.

— Na tym polegał pomysł. Nie zdoła jej przechwycić żadnym ze swoich promów, ale jego główny statek będzie w stanie do prowadzić do spotkania.

— Doprawdy jesteś pewna, że żaden jego prom nie złapie korwety? — W głosie wilka Skade słyszała rozbawienie.

— To zdecydowanie nieprawdopodobne. Musiałby wystrzelić swoje statki znacznie wcześniej, niż ja wykonałam ruch, oraz odgadnąć kierunek, w którym wysyłam korwetę.

— Albo uwzględnić wszystkie możliwości — powiedział wilk.

— Tego nie da rady zrobić — stwierdziła Skade, ale z mniejszą pewnością, niż się po sobie spodziewała. — Musiałby wystrzelić flotyllę, zużywając całe paliwo na operacje, które z małym prawdopodobieństwem…

— Jeśli uzna, że warto, zrobi to, nawet gdyby musiał zużyć cenne paliwo. Czego spodziewa się w korwecie?

— Powiedziałam, że zwrócę mu Felkę.

Wilk przesunął się w stronę Felki, choć jego sylwetka była równie rozmyta jak przedtem.

— Ona nadal tu jest.

— W korwecie umieściłam broń. Superbombę ustawioną na wybuch o sile teratony.

Zobaczyła, ze wilk przytakuje z aprobatą.

— Liczyłaś na to, że skieruje statek w stronę korwety. Z pewnością zainstalowałaś jakiś zapalnik zbliżeniowy. Bardzo sprytne. Imponuje mi twoja bezwzględność.

— Wątpisz, żeby się na to nabrał.

— Wkrótce się przekonasz.

Skade skinęła głową, już przekonana, że poniosła porażkę. W dali mgła rozstąpiła się i Skade mogła znów zerknąć na wieżę, która stąd wyglądała na bardzo jasną, ale z bliska była zapewne zupełnie ciemna. Przypominała bardziej morski ostaniec niż sztuczną iglicę.

— Co to takiego? — spytała Skade. — Co?

— Tamto… — Gdy Skade znów spojrzała w stronę wieży, ta zniknęła. Albo zakryła ją mgła, albo w ogóle przestała istnieć.

— Nic tam nie ma — odparł wilk.

— Słuchaj, wilku — Skade starannie dobierała słowa — jeśli Clavain przeżyje, jestem gotowa zrobić to, o czym wcześniej rozmawialiśmy.

— Akt nie do pomyślenia? Przejście do stanu cztery?

Nawet Felka przerwała zabawę i spojrzała na nich. Wymowna chwila przeciągała się nieskończoność.

— Rozumiem niebezpieczeństwa, ale musimy to zrobić, żeby mu w końcu uciec. Musimy skoczyć przez granicę masy zero do stanu cztery. W fazę masy tachionowej.

Błysnął straszny wilczy uśmiech.

— Nieliczne organizmy poruszały się z szybkością większą od światła.

— Jestem gotowa zaliczyć się do ich grona. Co mam zrobić?

— Dobrze wiesz. Masz maszynerię, która potrafiłaby tego dokonać, ale wymaga pewnych modyfikacji. Twoje warsztaty mogą się tym zająć. Potrzebujesz tylko rady Osnowy.

Skade skinęła głową.

— Dlatego tu jestem. Dlatego przyprowadziłam Felkę.

— Więc zaczynajmy.

Felka wróciła do zabawy, nie zwracając na nich uwagi. Skade wydała zakodowane rozkazy neuralne, które miały zainicjować w maszynerii Osnowy proces spójnego sprzężenia.

— Wilku, zaczyna się.

— Wiem. Też to czuję.

Felka uniosła wzrok znad swojej układanki.

Skade poczuła, jak staje się wielością. Z mgły, z trudnego do określenia kierunku, nadeszło wrażenie, że w bezkresną zimną dal biegnie biały korytarz, zmierzający ku posępnej krawędzi wieczności. Włoski podniosły się na karku Skade. Wiedziała, że to, co robi, jest z gruntu złe. Miała poczucie, że dostaje namacalne ostrzeżenie o zgubnych skutkach, ale nie mogła się poddać.

Jak wcześniej powiedział wilk, trzeba stawić czoło obawom.

Nasłuchiwała uważnie. Wydawało jej się, że z korytarza dobiegają głosy.


* * *

— Bestio?

— Tak, panienko.

— Czy byłeś ze mną zupełnie szczery?

— A dlaczego ktoś nie miałby być szczery, panienko?

— Właśnie się nad tym zastanawiam, Bestio.

Antoinette była sama w dolnej sterowni „Burzyka”. Frachtowiec tkwił w szczękach rusztowania, w komorze remontów generalnych, przygotowany na zwiększone przyśpieszenie „Światła Zodiakalnego”. „Burzyk” znalazł się tu zaraz po przejęciu światłowca. Uszkodzenia zostały skrupulatnie naprawione pod fachowym okiem Xaviera. Pomagały mu hiperświnie i serwitory statku. Choć mniej manualnie sprawne niż wytrenowane małpy, hiperświnie okazały się zmyślniejsze od hipernaczelnych. Trudności pokonano, serwitory udało się właściwie zaprogramować i prace wykonano dobrze. Xavier nie tylko załatał kadłub, ale też całkowicie przezbroił statek. Podrasowano urządzenia napędu, od silników do dokowania zaczynając, a na głównej tokamakowej elektrowni plazmowej kończąc. Środki odstraszające — wszystkie bronie pochowane po całym statku w zakamuflowanych kryjówkach — zmodernizowano i włączono w zintegrowaną sieć dowódczą. Dość lawirowania, stwierdził Xavier. Nie ma sensu dłużej udawać, że „Burzyk” to tylko frachtowiec. Tam, gdzie teraz lecą, nie będzie wścibskich władz, przed którymi trzeba coś ukrywać.

Gdy wzrosło przyśpieszenie i wszyscy musieli albo siedzieć na miejscu, albo używać niewygodnych egzoszkieletów, Antoinette z rzadka odwiedzała statek. I to wcale nie dlatego, że już nie musiała nadzorować robót, naprawy bowiem niemal ukończono.

Zawsze tliły się w niej podejrzenia, że nie jest na „Burzyku” sama, że czujność Bestii nie polega wyłącznie na bezrozumnym nadzorze osoby poziomu gamma. Że za tym kryje się coś innego.

Ale to by znaczyło, że Xavier i jej ojciec kłamali. A na to nie była przygotowana.

Aż do tej chwili.

Podczas krótkiej przerwy, gdy przyśpieszenie zduszono z powodu przeglądu technicznego, Antoinette udała się na „Burzyka”. Z czystej ciekawości — przypuszczała bowiem, że informacje już wytarto — sprawdziła w archiwum, czy jest tam coś na temat orzeczenia w sprawie Mandelstama.

Znalazła, choć i bez tego by się domyśliła.

Jej podejrzenia zaczęły się konkretyzować, gdy wynikła cała sprawa z Clavainem. Podczas ataku banshee Bestia wystrzeliła wcześniej, niż jej rozkazano, jakby statek wpadł w panikę — ale w przypadku inteligencji poziomu gamma to po prostu niemożliwe.

Pewnego razu proksy policji — ten, który resztę życia zalicza teraz w zimnej piwnicy Chateau — pytał ją o relacje jej ojca z Lyle Merrickiem. Proksy wspomniał o orzeczeniu w sprawie Mandelstama.

W tamtym czasie nic jej to nie mówiło.

Teraz już wiedziała.

Pewnego razu Bestia niechcący powiedział o sobie „ja”, jakby sumiennie podtrzymywany parawan na chwilę się odsunął. Jakby Antoinette zerknęła ukradkiem w prawdziwe oblicze.

— Panienko…

— Wiem.

— Co wiesz, panienko?

— Czym jesteś. Kim jesteś.

— Przepraszam, panienko, ale…

— Zamknij się do cholery!

— Panienko… gdyby można…

— Powiedziałam, zamknij się do cholery. — Antoinette walnęła nasadą dłoni w panel konsoli. To był najbliższy Bestii element, jaki teraz mogła zaatakować. Przez chwilę czuła ciepło odwetu. — Wiem, co się stało. Znalazłam orzeczenie w sprawie Mandelstama.

— Jakiego Mandelstama, panienko?

— Nie udawaj cholernego niewiniątka. Wiem, że wiesz wszystko na ten temat. To prawo, które przyjęto tuż przed twoją śmiercią. Dotyczy wyroków przez nieodwracalną śmierć neuralną.

— Nieodwracalna śmierć neuralna, panie…

— Stwierdza, że władza — Konwencja Ferrisvillska — ma prawo zarekwirować i wymazać wszystkie kopie poziomów beta i alfa osoby skazanej na trwałą śmierć. Stwierdza, że bez względu na to, ile zrobiłeś swoich kopii i czy są to podobizny czy autentyczne skanowania neuralne, władze mają je zabrać i wymazać.

— To dość radykalne, panienko.

— Prawda? Traktowali to bardzo poważnie. Ktoś nakryty na przechowywaniu kopii skazańca sam ma kłopoty. Oczywiście system ma luki: symulację można ukryć w wielu miejscach albo przesłać ją poza jurysdykcję Ferrisville. To się wiąże z ryzykiem, Bestio. Sprawdziłam: karę śmierci dostali wszyscy ludzie, których złapano na ukrywaniu kopii wbrew orzeczeniu w sprawie Mandelstama.

— Wydaje się, że to dość rycerski postępek.

— No właśnie. — Uśmiechnęła się. — A jeśli ktoś nie wie, że przechowuje coś takiego? Czy to zmienia tę ocenę?

— Trudno spekulować.

— Uważam, że to ani na jotę nie zmienia oceny. Przynajmniej dla glin. A z tego wynika, że osoba, która podstępnie przechowuje u kogoś nielegalną kopię, jest nieodpowiedzialna.

— Podstępnie, panienko?

Skinęła głową. Koniec z lawirowaniem.

— Proksy policji wiedział, prawda? Nie potrafił tylko powiązać wskazówek, albo może przypierał mnie do ściany, żeby ode mnie wydobyć, co wiem.

Maska znów się uchyliła.

— Nie jestem całkiem…

— Podejrzewam, że stoi za tym Xavier. Zna ten statek jak własną kieszeń, wszystkie podukłady, wszystkie druty. Z pewnością wiedział, jak ukryć Lyle Merricka.

— Jakiego Lyle Merricka, panienko?

— Wiesz, pamiętasz. Oczywiście nie rzeczywistego Lyle Merricka, ale jego kopię poziomu beta lub alfa. Nieważne. Przed cholernym sądem i tak to nie miałoby specjalnego znaczenia.

— To…

— To ty, Bestio. Jesteś Lyle Merrickiem. Umarł, gdy władze wykonały wyrok za tamtą kolizję. Ale na tym nie koniec. Nadal istniałeś. Xavier ukrył kopię Lyle’a na pokładzie statku mojego ojca.

Przez kilka sekund Bestia milczał. Antoinette obserwowała powolną, hipnotyczną grę barw i liczb na konsolach. Miała wrażenie, że dokonano na nią ataku, jakby wszystko, czemu ufała, zostało opakowane w papier i wyrzucone.

Bestia odezwał się wreszcie, ale nie zmienił tonu.

— Panienko… Antoinette… mylisz się.

— Wcale się nie mylę. Prawie się do wszystkiego przyznałeś.

— Nie, nie rozumiesz.

— Czego?

— To nie Xavier mi to zrobił. Xavier pomógł, wiedział wszystko, ale to nie był jego pomysł.

— A czyj?

— Twojego ojca.

Antoinette ponownie uderzyła w konsolę, tym razem mocniej. Potem wyszła ze swojego statku z postanowieniem, by tu nigdy więcej nie wracać.


* * *

Świnia Lasher spał przez większą część drogi ze „Światła Zodiakalnego”. Scorpio powiedział mu, że z początku nie będzie nic do roboty, dopiero pod koniec operacji, ale nawet wtedy istnieje tylko dwadzieścia pięć procent szans, że trzeba zrobić coś więcej niż obrócić statek. Przeczuwał jednak, że to jemu przypadnie brudna robota. Nie zdziwił się, gdy ze „Światła Zodiakalnego” otrzymał wąską wiązką informację, że jego prom znajduje się we właściwym kwadrancie nieba do przejęcia korwety, którą Skade wystrzeliła ze swego statku.

— Masz szczęście, stary — mruknął pod nosem. — Zawsze chciałeś chwały. Teraz otrzymałeś szansę.

Nie traktował lekko swojej służby, nie lekceważył jednak ryzyka. Operacja przejęcia korwety Skade była najeżona niebezpieczeństwami. Jego prom miał zapas paliwa dokładnie odmierzony na powrót do statku z ładunkiem o masie człowieka. Nie było miejsca na błąd. Clavain jasno powiedział, że brawura jest zbyteczna. Jeśli trajektoria korwety Skade znajdzie się choćby kilometr poza obszarem bezpieczeństwa, gdzie spotkanie jest możliwe, Lasher — czy inny szczęściarz — ma zawrócić, nie zwracając na nią uwagi. Jedyne ustępstwo polegało na tym, że każdy z promów Ckwaina wiózł jeden zmodyfikowany pocisk z transponderem zamiast ładunku. Jeśli któryś z promów znajdzie się w pobliżu korwety, ma przyczepić do jej kadłuba sygnalizator, który będzie emitował sygnał przez subiektywny wiek — pięćset lat planetarnych — co dałoby niewielkie szanse na ponowne odnalezienie korwety, nim znajdzie się poza znanym ludziom rejonem kosmosu. Da im to poczucie, że nie porzucili Felki całkowicie.

Lasher widział teraz obiekt. Jego prom leciał w stronę korwety, kierując się współrzędnymi ze „Światła Zodiakalnego”. Korweta spadała swobodnie, spaliwszy ostatnie porcje antymaterii. Widział ją w przednim oknie — ciemnoszary kolec oświetlony własnymi reflektorami czołowymi.

Świnia otworzył kanał do światłowca.

— Tu Lasher. Widzę ją. To na pewno korweta. Nie mogę określić typu, ale to nie nasza.

Zwolnił. Miło byłoby poczekać na odpowiedź Scorpia, ale na ten luksus Lasher nie mógł sobie pozwolić. Dzieliło go od „Światła Zodiakalnego” dwadzieścia minut i ta odległość jeszcze się powiększała, gdyż światłowiec utrzymywał przyśpieszenie dziesięciu g. Lasher miał pozwolenie na trzydziestominutowy odstęp, a potem musiał zawracać. Gdyby został minutę dłużej, nigdy by nie dogonił światłowca.

Czasu było tylko tyle, żeby ustanowić połączenie śluzami między dwoma niekompatybilnymi statkami, a potem wejść na pokład i znaleźć córkę Clavaina czy kim tam ona jest.

Nie obchodziło go, kogo ma ratować. Najważniejsze, że Scorpio wydał rozkaz. A że Scorpio robi to, co każe mu Clavain? Nieważne. Nie zmniejszało to żołnierskiego podziwu Lashera dla przywódcy. Śledził karierę Scorpia od chwili jego przybycia do Chasm City.

Trudno przecenić rolę Scorpia dla społeczności świń. Przedtem stanowiły kłótliwą hałastrę, której wystarczało chrumkanie w zafajdanych rejonach zdegenerowanego miasta. Scorpio pobudził ich do działania. Stał się mesjaszem przestępczości, postacią tak mityczną, że wiele świń powątpiewało w jego istnienie. Lasher, niczym zapalony akolita, kolekcjonował w pamięci informacje o zbrodniach Scorpia. Badał je, podziwiał ich brutalną pomysłowość i prostotę godną prostoty haiku. Jak się tworzy takie perły potworności? — myślał często. Potem dostał się w obszar wpływów Scorpia i awansował w hierarchii mrocznego podziemia. Pamiętał pierwsze spotkanie ze Scorpiem i swoje rozczarowanie — Scorpio okazał się taką samą zwykłą świnią jak on. Ale to tylko zwiększyło jego podziw: Scorpio był osobą z krwi i kości, tym bardziej niezwykłe były jego dokonania. Lasher — początkowo zalękniony — został jednym z głównych agentów Scorpia, a potem jednym z jego zastępców.

Potem Scorpio zniknął. Mówiono, że powędrował w kosmos, by prowadzić delikatne negocjacje z innymi grupami przestępczymi, na przykład z Porywaczami.

Podróże zawsze wiązały się z ryzykiem, a w czasie wojny były szczególnie niebezpieczne. Lasher obawiał się już, że Scorpio przepadł na zawsze.

Minęły miesiące. Do Lashera dotarła wiadomość, że Scorpio jest uwięziony. Złapały go pająki — może wcześniej wytropiły go zombi. Teraz naciskano na pająki, by go przekazały Konwencji Ferrisvillskiej.

To mogło zakończyć świetlane i niesławne królowanie Scorpia. Konwencja mogła postawić mu dowolne zarzuty, a w czasie wojny śmiercią karano prawie wszystko. Na Scorpia polowali od dawna. Mogli mu urządzić proces pokazowy, potem wykonać egzekucję. To dopełniłoby legendy.

Wypadki potoczyły się jednak inaczej. Wśród rozmaitych sprzecznych pogłosek — część mówiła o tym, że Scorpio żyje i ma się dobrze, nie jest uwięziony, dotarł do Chasm City i ukrył się w mrocznej budowli Chateau des Corbeaux, w której podziemiach jakoby miało straszyć. Że jest gościem tajemniczego lokatora zamku i że tworzy legendarną strukturę, o której często mówiono, ale która nigdy nie powstała. Armia świń.

Lasher dotarł do swego mistrza. Scorpio pracował dla starego człowieka Clavaina. Współpracował z nim w szczególny sposób. Przygotowywali kradzież statku Ultrasów. Według ortodoksyjnych zasad przestępczych takiej kradzieży nie można było nawet planować, a co dopiero dokonać. Zaintrygowany i przerażony Lasher dowiedział się, że to zaledwie wstęp do czynu znacznie bardziej zuchwałego. To go skusiło.

W ten sposób znalazł się tutaj, lata świetlne od Chasm City, lata świetlne od znanych sobie miejsc. Służył dobrze, nie tylko szedł krok w krok za Scorpiem, lecz przewidywał jego kroki, a czasami nawet wyprzedzał życzenia mistrza, zasługując na cichą pochwałę.

Teraz był w pobliżu gładkiej jak otoczak, zupełnie ciemnej maszyny Hybrydowców. Oświetlił korwetę reflektorem, szukając w kadłubie delikatnego szwu, gdzie — wedle Clavaina — powinna znajdować się śluza. Miała być widoczna dopiero z bliskiej odległości. Lashera dzieliło od promu piętnaście metrów; prędkość zbliżania — metr na sekundę. Lasher nie powinien mieć trudności ze znalezieniem zakładnika w tak małej jednostce — o ile Skade dotrzymała słowa.

Był dziesięć metrów od kadłuba, gdy z serca korwety wyrosła drobinka światła jak pierwsza iskierka wschodzącego słońca.

Lasher nawet nie zdążył mrugnąć.


* * *

Skade zobaczyła światełko na wykrywaczu superbomb. Rozpoznała je bez problemu. Za „Nocnym Cieniem” rozciągało się atramentowe morze głębokiej czerni, zupełnie pozbawione gwiazd. Względność skurczyła widoczny wszechświat do pasa otaczającego statek. Ale statek Clavaina leciał z podobną prędkością co „Nocny Cień”, nadal więc było go widać bezpośrednio z tyłu. Świetlny punkcik zamigotał w ciemności jak pojedyncza gwiazda, której tam nie powinno być.

Skade zanalizowała światło, wzięła poprawkę na skromne przesunięcie ku czerwieni i stwierdziła, że wieloteratonowa moc wybuchu odpowiada detonacji samego urządzenia plus drobnej ilości antymaterii. Czyli broń zniszczyła mały stateczek wielkości promu. Eksplozja światłowca — maszyny, która już sięgnęła po nieskończoną energię w studnię kwantowej próżni — spowodowałaby błysk o jasności trzy rzędy większej niż błysk superbomby.

A więc Clavain znów okazał się sprytniejszy. Nie, poprawiła się Skade w myślach, równie sprytny jak ja. Skade nie popełniła dotąd żadnego błędu i choć Clavain odparował wszystkie jej ataki, sam jeszcze nie nacierał. Przewaga jest po mojej stronie, myślała, i Clavain na pewno ma przeze mnie sporo problemów. Przynajmniej zmusiłam go do zużycia paliwa, które wolałby zachować. Musiał odpierać ataki, zamiast skoncentrować się na przygotowaniach do bitwy przy Resurgamie. W sensie militarnym Skade nie poniosła strat, ale już nie będzie mogła przekonująco blefować.

W zasadzie nigdy na to nie liczyła.

Czas zrobić to, co musi być zrobione.


* * *

— Ty pieprzony kłamco!

Xavier spojrzał na Antoinette, która wparowała do jego kwatery. Leżał na koi, na plecach, z pisakiem w zębach i kompnotesem między kolanami. Antoinette dostrzegła sunące linie kodu źródłowego — symbole i wcięcia jak sformalizowane zwrotki jakiejś obcej poezji. Przerażony Xavier rozdziawił usta i pisak wypadł. Notes zsunął się na podłogę.

— Antoinette?

— Wiem.

— Co wiesz?

— O orzeczeniu w sprawie Mandelstama. O Lyle Merricku. O „Burzyku”. O Bestii. O tobie.

Xavier spuścił stopy na podłogę. Nieśmiało przeczesał dłonią czarne włosy.

— O czym?

— Nie kłam, ty pieprzony draniu!

Skoczyła na niego ze ślepą wściekłością. Okładała go, ale bez prawdziwej agresji — w innych okolicznościach można by to uznać za zabawę. Mimo to Xavier ukrył twarz i przyjmował ciosy na przedramiona. Usiłował coś powiedzieć. Nie zamierzała słuchać jego przetykanych pochlipywaniem wyjaśnień.

W końcu wściekłość znalazła ujście we łzach. Xavier powstrzymał Antoinette, ujmując ją łagodnie za nadgarstki. Rozpłakała się na dobre. Nienawidziła go i kochała jednocześnie.

— To nie moja wina. — Patrzył na nią. — Przysięgam.

— Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? — Spojrzała na niego przez plamę łez.

— Ponieważ twój ojciec zmusił mnie, żebym mu to obiecał.

Gdy się uspokoiła, gotowa słuchać, opowiedział jej, co się wtedy stało.

Jim Bax wiele lat przyjaźnił się z Lyle Merrickiem. Byli kapitanami frachtowców, operowali na Pasie Złomu i w jego pobliżu. Ich interesy w pewnym stopniu się pokrywały. Zwykle takim dwóm osobom trudno byłoby zachować prawdziwą przyjaźń, gdy koniunktura to rosła, to spadała, ale ponieważ Jim i Lyle operowali w odmiennych niszach, współpracowali z różnymi klientami, rywalizacja nigdy nie zagroziła ich przyjaźni. Jim Bax przewoził ciężkie ładunki na szybkich trasach, zwykle zlecenia dostawał w ostatniej chwili i na ogół działał w ramach prawa. Nie zabiegał o klientów ze sfer przestępczych, ale też nie zawsze odrzucał ich zlecenia. Lyle natomiast brał prace prawie wyłącznie od przestępców. Uznali, że jego powolna, słaba, zawodna barka na napęd chemiczny nie przyciągnie od razu uwagi celników Konwencji i kutrów pobierających akcyzę. Lyle nie gwarantował, że ładunek szybko dotrze na miejsce — czasem w ogóle nie docierał — ale mógł zapewnić, że nikt nie będzie sprawdzał towaru i stawiał pytań, mogących doprowadzić do zleceniodawcy. Zatem Lyle nieźle prosperował. Zadawał sobie wiele trudu, by ukryć swe dochody przed władzą, i utrzymywał iluzję, że stale jest na krawędzi bankructwa. W istocie był dość zamożny, jak na standardy tamtych czasów; Jim Bax nigdy nie dorobił się takiego bogactwa. Lyle mógł sobie pozwolić na coroczne sporządzanie swoich kopii alfa w jednym z centrów skanowania pod kopułą Chasm City.

Wiele lat mu się udawało. Aż pewnego dnia znudzony policjant w kutrze postanowił sprawdzić Lyle’a tylko dlatego, że nigdy wcześniej nie było z nim kłopotów — czyli na pewno teraz coś kombinuje. Kuter łatwo dogonił barkę Lyle’a, kazał mu wyłączyć główny silnik i umożliwić wejście kontrolera na pokład. Lyle nie mógł na to przystać. Swoją reputację opierał na tym, że jego ładunków nigdy nie sprawdzano. Wpuścić policyjnych proksych, to jak podpisać zawiadomienie o własnej upadłości.

Musiał uciekać, nie miał innego wyjścia.

Na szczęście — na nieszczęście, jak się potem okazało — zbliżał się do karuzeli Nowa Kopenhaga. Wiedział, że przy jej brzegu znajduje się duży szyb naprawczy, w którym zmieściłaby się barka. Byłoby ciasno, ale gdyby Lyle tam wleciał, mógłby zniszczyć ładunek przed przybyciem proksych.

Nie udało się. Lyle sfuszerował podejście, goniony teraz przez cztery kutry, które już wystrzeliły zaczepy w jego stronę. Uderzył w brzeg karuzeli, ale ku zdziwieniu wszystkich nie stracił życia — załogowy moduł barki przeszedł przez powłokę karuzeli niczym pisklę przebijające dziobem skorupkę jajka. Prędkość przy zderzeniu wynosiła zaledwie kilkadziesiąt metrów na sekundę. Lyle wyszedł z tego poobijany, ale nie odniósł poważniejszych obrażeń, choć w pewnym momencie wybuchła nawet główna część napędu — spuchnięte płuca zbiorników z paliwem chemicznym — i moduł dostał dodatkowo energicznego kopa.

Miał szczęście, ale równocześnie poważne kłopoty. Barka uderzyła w słabiej zaludnioną część karuzeli, mimo to ofiar było sporo. Nastąpiła dekompresja sklepienia, powietrze trysnęło z rany. Komora należała do obszaru wypoczynkowego — zawierała miniaturowy las i polankę, wszystko oświetlone lampami.

Każdego innego wieczoru przebywałoby tam najwyżej kilkadziesiąt osób i trochę zwierząt, spędzających chwile na łonie syntetycznej natury przy świetle sztucznego księżyca. Tego dnia na koncert bardziej popularnych dzieł Quirrenbacha przyszło kilkuset widzów. Większość wprawdzie przeżyła, ale wielu zostało poważnie rannych. Naliczono czterdzieści trzy ofiary śmiertelne.

Lyle nawet nie próbował uciekać. Wiedział, że jego los jest przypieczętowany. Nieprzestrzeganie przepisów granicznych oznaczało karę śmierci — choć od tego mógłby się jakoś wywinąć — ale od czasów parchowej zarazy, gdy Migotliwa Wstęga stała się Pasem Złomu, wszelkie akty niszczenia habitatów uznawano za ohydną zbrodnię. Czterdzieści trzy ofiary śmiertelne to przy tym drobny szczegół.

Lyle Merricka aresztowano, osądzono i skazano. Uznano, że jest całkowicie winny kolizji. Wyrok: nieodwracalna śmierć neuralna; a ponieważ wiedziano, że poddawał się skanowaniu, zastosowano w tym wypadku orzeczenie w sprawie Mandelstama.

Specjalni urzędnicy ferrisvillscy — tak zwani wyciernicy — dostali zadanie wytropienia i zlikwidowania wszystkich istniejących symulacji poziomu alfa i beta. Mieli za sobą całą prawną maszynerię Konwencji, a do dyspozycji arsenał odpornych na zarazę tropiących narzędzi softwarowych. Mogli przeczesywać wszystkie bazy danych i archiwa oraz szukać ukrytych wzorców nielegalnej symulacji. Mieli prawo wycierać wszystkie publiczne bazy danych podejrzane o przechowywanie zakazanej kopii. Swoją pracę wykonywali bardzo skrupulatnie.

Jim Bax nie zawiódł przyjaciela. Nim sieć się zacisnęła, większość ostatnich kopii poziomu alfa wyrwano z objęć prawa — pomoc okazali przy tym inni znajomi Lyle’a, część z nich to wyjątkowo przerażające typy. W klinice skanowania zręcznie zmieniono dane klienta, by wyglądało na to, że Lyle nie stawił się na ostatnią umówioną wizytę. Wyciernicy wiele dni analizowali dane, ale w końcu doszli do wniosku, że kopia alfa, której nie mogli się doliczyć, nigdy nie powstała. Zarekwirowali jednak wszystkie inne znane symulacje.

Zatem w pewnym sensie Lyle Merrick umknął sprawiedliwości.

Jim Bax chciał schować alfa-personę Lyle’a tak, żeby władzom nigdy nie wpadło do głowy węszenie w tym miejscu. Nalegał. Chciał wymienić podosobę swojego statku. Alfa-skan rzeczywistego ludzkiego umysłu miał zastąpić zestaw algorytmów i procedur, które składały się na osobę poziomu gamma. Rzeczywisty Umysł — w zasadzie tylko symulacja neuralna struktur rzeczywistego umysłu — miał zastąpić fikcyjną personę.

— Dlaczego tato chciał to tak urządzić? — spytała Antoinette.

— A jak myślisz? Bo troszczył się o swojego przyjaciela i swoją córkę. W ten sposób chciał oboje was chronić.

— Nie rozumiem, Xave.

— Lyle Merrick byłby kompletnie martwy, gdyby na to nie przystał. Twój ojciec nie chciał ryzykować gardła za przechowywanie symulacji w inny sposób. Przynajmniej Jim coś z tego miał poza satysfakcją, że uratował przyjaciela.

— Mianowicie?

— Wymusił na Lyle u obietnicę, że zajmie się tobą, gdy go zabraknie.

— Nieee — rzekła Antoinette bezbarwnym tonem.

— Mieli ci to powiedzieć. Zawsze to planowali. Lata mijały i gdy Jim umarł… — Xavier pokręcił głową. — Wiesz, że to dla mnie trudne. Nie wyobrażasz sobie, jak się przez tyle lat czułem z tym sekretem. Szesnaście cholernych lat. Byłem młody i zielony, gdy twój ojciec zatrudnił mnie do pomocy na „Burzyku”. Oczywiście musiałem wiedzieć o Lyle’u.

— A co masz na myśli, mówiąc: „zająć się mną”?

— Jim wiedział, że nie będzie tu całą wieczność. Kochał cię.

— Wiem, że mnie kochał. Nie żyliśmy w dysfunkcjonalnym układzie ojciec-córka, jaki zawsze pokazują w holo-show. Takie tam „nigdy mi nie powiedziałeś, że mnie kochasz”. Bardzo dobrze nam się układało.

— Wiem. Jim martwił się o to, co się z tobą stanie, gdy go zabraknie. Wiedział, że zechcemy odziedziczyć statek. Nie zamierzał się temu sprzeciwiać. Był z tego naprawdę dumny. Wierzył, że będziesz lepszym pilotem od niego. Był pewien, że masz więcej smykałki do interesów.

Antoinette stłumiła uśmieszek. Ojciec dość często jej o tym mówił, ale z przyjemnością słuchała tego z ust innych osób. To dowód, że Jim Bax rzeczywiście tak uważał.

— I co?

Xavier wzruszył ramionami.

— Człowiek zrobił to wszystko, żeby ktoś uważał na jego córkę. To przecież nie przestępstwo.

— Nie wiem. A na czym polegała umowa?

— Lyle miał zamieszkać w „Burzyku”. Jim kazał mu udawać, że jest starym poziomem gamma. Nigdy nie powinnaś nabrać podejrzeń, że masz anioła stróża. Lyle miał pilnować, żebyś nie popadła w kłopoty. To był sensowny plan, bo Lyle miał silny instynkt samozachowawczy.

Antoinette pamiętała, jak wielokrotnie Bestia próbował ją odwieść od różnych działań. Przypisywała to nadopiekuńczości podosoby. Miała rację, choć nie w takim sensie, jak jej się wydawało.

— I Lyle się z tym pogodził? Xavier skinął głową.

— Zrozum, Lyle czuł się podle, naprawdę obwiniał się za śmierć tylu ludzi. Przez pewien czas nie panował nad sobą. Kazał się hibernować albo prosił przyjaciół, by go zniszczyli. Chciał umrzeć.

— Ale nie umarł.

— Bo Jim wskazał mu ważny cel życia: opiekę nad tobą.

— Te jego cholerne „panienko”.

— Część roli. Trzeba przyznać, że facet dobrze grał, nie uważasz? Aż wydarzyło się tamto. Ale nie możesz mieć do niego pretensji.

Antoinette wstała.

— Raczej nie.

— A więc… — Xavier patrzył na nią wyczekująco — pogodziłaś się z tym?

Odwróciła się i spojrzała mu twardo w oczy.

— Nie. Rozumiem. Nawet rozumiem, dlaczego kłamałeś przez tyle lat. Ale się nie pogodziłam.

— Wybacz, Antoinette. — Spuścił wzrok. — Dotrzymywałem tylko obietnicy twojemu ojcu.

— To nie twoja wina — odparła.

Potem się kochali. Tak dobrze jeszcze nigdy nie było, tym bardziej że nadal w jej trzewiach wybuchały emocjonalne fajerwerki. To, co powiedziała Xavierowi, było szczere. Teraz, gdy poznała jego wersję, zrozumiała, że nigdy nie powiedziałby jej prawdy, czekałby, żeby sama się wszystkiego domyśliła. Nie miała pretensji do ojca — zawsze troszczył się o przyjaciół i zawsze bardzo wysoko cenił swoją córkę. Postąpił zgodnie z własnymi zasadami.

To wszystko nie ułatwiało jej zaakceptowania prawdy. Gdy myślała o tym, ile czasu spędziła na „Burzyku”, nie wiedząc, że jest tam również Lyle Merrick, prześladuje ją, może nawet obserwuje, czuła się dotkliwie oszukana i wystrychnięta na dudka.

Sądziła, że tego nie przeboleje.

Następnego dnia wybrała się na swój statek. Miała nadzieję, że może tam znajdzie siłę, by wybaczyć kłamstwo człowiekowi, któremu ufała — jemu jedynemu na świecie.

Gdy jednak dotarła do rusztowania obejmującego „Burzyka”, nie mogła zrobić ani kroku dalej. Patrzyła na statek — wyglądał groźnie i obco, zupełnie nie jak jej statek, nie chciała być jego częścią. Rozpłakała się, gdyż coś jej bezpowrotnie ukradziono. Odwróciła się i odeszła.


* * *

Po podjęciu decyzji sprawy nabrały tempa. Skade zmniejszyła przyśpieszenie do jednego g, potem kazała technikom skurczyć bańkę do wielkości poniżej bakterii i utrzymywać ją tylko odrobiną mocy. Dzięki temu większość maszynerii można było odłączyć. Potem wydała rozkaz, który miał spowodować drastyczne przemodelowanie statku zgodnie z informacją, którą uzyskała od Osnowy.

Z tyłu „Nocnego Cienia” znajdowały się składy odpornych na zarazę nanomaszyn — ciemne bulwy z gęsto upchanymi replikatorami niskiego poziomu. Na rozkaz Skade maszyny zostały uwolnione i zaprogramowane — miały się mnożyć, różnicować, w końcu utworzyć kipiący śluz z mikroskopijnych aparatów przekształcających materię. Śluz się rozlewał, przenikał w każdy zakątek tylnej części statku, rozpuszczał, a potem wypluwał z siebie tkankę statku. Większość maszynerii podlegała takiej samej transformacji. Replikatory zostawiały za sobą połyskliwe obsydianowe struktury, włókniste łuki i spirale ciągnące się w przestrzeń za statkiem jak macki i szpikulce. Upstrzone węzłami pomocniczych urządzeń, wybrzuszającymi się jak czarne przyssawki i saki z jadem. Działająca maszyneria miała się poruszać w stosunku do siebie, wykonując hipnotyczny ruch młockarni, miksując i tnąc próżnię. W tej kosiarskiej krzątaninie miał powstać obszar — rozmiarów kwarka — próżni kwantowej stanu cztery. To bańka próżni, gdzie masa inercyjna jest — w ściśle matematycznym sensie — urojona.

Bańka miała migotać, zmieniać się i — w czasie krótszym od chwili Plancka — objąć cały statek, poddać go inflacyjnemu przejściu fazowemu w skali makroskopowej. Maszyneria, która powinna trzymać to pod kontrolą, była nastawiona na zadziwiająco małe tolerancje, aż do progu heisenbergowskiej rozmytości. Nikt nie mógł zgadnąć, ile z tego było rzeczywiście potrzebne. Skade nie miała narzędzi, by analizować to, co jej podpowiedziała Osnowa. Ufała tylko, że małe odchylenia nie wpłyną istotnie na funkcjonowanie maszyny. Nie chciała nawet myśleć, co by się stało, gdyby maszyneria wprawdzie zadziałała, ale nieprawidłowo.

Za pierwszym razem nic się nie wydarzyło. Maszyneria ruszyła i czujniki próżni kwantowej wychwyciły dziwne, subtelne fluktuacje… ale równie precyzyjne pomiary ustaliły, że „Nocny Cień” nie przesunął się ani o angstrem więcej, niż by się przesunął przy zwykłym napędzie dławienia bezwładności. Skade, zła na siebie i na cały świat, przepchnęła się przez szczeliny zakrzywionej czarnej maszynerii. Znalazła osobę, której szukała — Molenkę, technik od systemów Osnowy. Kobieta wyglądała tak, jakby wypłynęła z niej cała krew.

[Co się popsuło?]

Molenka wyjaśniała niezgrabnie, przekazując pliki danych technicznych do publicznej części umysłu Skade. Skade analizowała je krytycznie, próbując wyłapać istotę sprawy. Konfiguracja systemów podtrzymywania pola nie była doskonała; bańka próżni stanu dwa wyparowała z powrotem do stanu zero, zanim można ją było pchnąć ponad barierę potencjału w magiczny tachionowy stan cztery. Skade oceniła maszynerię — była nieuszkodzona.

[Ale chyba sprawdziłaś, co się popsuło? Możesz dokonać korekt i ponownie spróbować przejścia?]

[Skade…]

[Co takiego?]

[Coś się stało. Nigdzie nie mogę znaleźć Jastrusiaka. Był znacznie bliżej aparatury niż ja, gdy zaczął eksperyment. Teraz go tam nie ma. Nie ma po nim śladu]

Skade słuchała tego, ale wyraziła jedynie zainteresowanie. Dopiero gdy kobieta skończyła mówić, Skade odpowiedziała po kilku sekundach ciszy.

[Jastrusiak?]

[Tak…Jastrusiak] Wydawało się, że kobieta odczuła ulgę. [Mój współpracownik. Ekspert od Osnowy]

[Molenko, na tym statku nigdy nie było nikogo o nazwisku Jastrusiak.]

Skade wydawało się, że Molenka jeszcze bardziej zbladła. Odpowiedziała ledwo słyszalnie.

[Nie…]

[Zapewniam cię. To mała załoga i znam wszystkich.]

[To niemożliwe. Zaledwie dwadzieścia minut temu przygotowywaliśmy razem maszynerię do przejścia. Jastrusiak został tu, by dokonać jeszcze ostatnich regulacji. Przysięgam!]

Skade miała wielką ochotę sięgnąć do głowy Maleńki i zainstalować tam blokadę mnemoniczną, usuwając z pamięci kobiety to, co się przed chwilą stało. Ale to nie zasypałoby oczywistej sprzeczności między tym, co kobieta uważała za prawdę, a obiektywną rzeczywistością.

Molenko, wiem, że to dla ciebie trudne, ale musisz nadal pracować przy tym sprzęcie. Bardzo mi przykro z powodu Jastrusiaka — zapomniałam na chwilę jego nazwiska. Znajdziemy go, obiecuję. Mógł się zapodziać w różnych miejscach.

[Ja nie…]

Skade uciszyła ją, palec Skade nagle pojawił się pod brodą kobiety.

[Nie. Żadnych słów. Żadnych myśli. Wracaj do maszynerii i przeprowadź niezbędne regulacje. Zrób to dla mnie, dobrze? Dla mnie i dla Matczynego Gniazda.]

Molenka drżała. Jest wyjątkowo przerażona, pomyślała Skade. Zrezygnowany, beznadziejnie przerażony mały ssak w łapach drapieżnika.

[Tak, Skade]


* * *

Nazwisko Jastrusiak wbiło się w umysł Skade, męcząco znajome. Nie potrafiła się go pozbyć. Przy okazji przeszukała kolektywną pamięć Hybrydowców i pobrała wszystkie wzmianki związane z tym nazwiskiem. Postanowiła zrozumieć, co sprawiło, że w chwili przerażenia podświadomość Molenki zepsuła się w tak osobliwie kreatywny sposób, generując nieistniejącą osobę z niczego.

Ku swemu zdziwieniu dowiedziała się, że nazwisko Jastrusiak znane jest Matczynemu Gniazdu. Wśród Hybrydowców był pewien Jastrusiak. Został zwerbowany podczas okupacji Chasm City. Szybko otrzymał certyfikat bezpieczeństwa Wewnętrznego Sanktuarium, gdzie pracował nad zaawansowanymi zagadnieniami, na przykład rewolucyjną teorią napędu. Należał do zespołu uczonych Hybrydowców, którzy ustanowili własną bazę badawczą na asteroidzie. Pracowali nad metodami przekształcenia istniejących napędów Hybrydowców w konstrukcję niewykrywalną.

Projekt okazał się bardzo trudny i zespół Jastrusiaka przekonał się o tym jako pierwszy. W wypadku została zmieciona cała ich baza wraz ze sporą częścią asteroidy.

Jastrusiak umarł — w istocie nie żył od wielu lat.

Ale gdyby żył, zatrudniłabym go jako eksperta na „Nocnym Cieniu”, pomyślała Skade. Prawdopodobnie byłby technikiem tego samego kalibru, co Molenka, i w końcu wspólnie by pracowali.

Co to znaczy? To tylko nieprzyjemny zbieg okoliczności, pomyślała.

[Gotowe, Skade. Możemy znów zacząć eksperyment] — odezwała się do niej Molenka.

Skade już miała jej powiedzieć, że odkryła prawdę o Jastrusiaku, ale zrezygnowała z tego pomysłu.

[Zatem do dzieła.]


* * *

Obserwowała maszynerię: czarne zakrzywione ramiona śmigały we wszystkie strony, wydawało się, że przechodzą przez siebie, splatały i młóciły czas i przestrzeń jak piekielne krosna. Wabiły i ostrożnie układały drobinki — wielkości bakterii — zmienionej przestrzeni w fazę tachionową. Po kilku sekundach maszyneria tkała z błyskawiczną szybkością za „Nocnym Cieniem”. Fale grawitacji i czujniki cząstek egzotycznych rejestrowały nawałnice głębokiego kosmicznego naprężenia, gdy próżnia kwantowa na granicy bańki zsiadała się i była deformowana w skali mikroskopowej. Na podstawie wzorca tych szkwałów, poddanego obróbce komputerów, Molenka mogła powiedzieć, jak się zachowuje geometria bańki. Przekazała dane do Skade, umożliwiając jej wizualizację bańki jako świetlnej kuli, pulsującej i migoczącej niczym kropla rtęci zawieszona w kołysce magnetycznej. Po powierzchni banki przesuwały się tęczowe fale — nie wszystkie barwy były w zakresie zwykłego promieniowania widzialnego — interakcji próżni kwantowej.

Skade to nie interesowało. Dla niej najważniejsze były parametry, które świadczyły o normalnym zachowaniu bańki, przynajmniej tak normalnym, jak można oczekiwać od czegoś, co nie ma prawa rzeczywistego istnienia w tym wszechświecie. Bańka emitowała miękką niebieską poświatę, gdy cząsteczki promieniowania Hawkinga zostały schwytane w stan tachionowy i śmigały z „Nocnego Cienia” z prędkością nadświetlną.

Molenka sygnalizowała, że są gotowi do rozszerzenia bańki — „Nocny Cień” znajdzie się wewnątrz własnej sfery tachionowej czasoprzestrzeni. Nastąpi to błyskawicznie, a pole — jak twierdziła Molenka — zapadnie się do skali mikroskopowej w ciągu subiektywnych pikosekund, ale ta chwila stabilności wystarczy, by przesunąć statek o nanosekundę świetlną, czyli jedną trzecią metra. Jednorazowe sondy już rozmieszczono poza przewidywanymi granicami bańki — miały wychwycić moment tachionowego przesunięcia statku. Jedna trzecia metra nie wystarczy na znaczne oddalenie się od Clavaina, ale w zasadzie procedurę skoku można przedłużyć i niemal natychmiast powtórzyć. Najtrudniejszą rzeczą było wykonanie jej pierwszy raz — iteracja to tylko kwestia dopracowania szczegółów.

Skade pozwoliła Molence na rozszerzenie bańki. Równocześnie własną wolą wprowadziła swoje implanty w stan maksymalnie przyśpieszonej świadomości. Normalna aktywność statku stała się prawie niezmiennym tłem; nawet śmigające czarne ramiona zwolniły i Skade wyraźniej widziała ich hipnotyczny taniec. Zbadała stan swojego umysłu — odkryła tam nerwowe oczekiwanie oraz instynktowny strach, że za chwilę popełni poważny błąd. Przypomniała sobie, co mówił jej wilk: tylko nieliczne istoty organiczne kiedykolwiek poruszały się z prędkością większą niż światło. W innych okolicznościach zastanowiłaby się nad wilczym ostrzeżeniem, ale przecież wilk równocześnie nakłaniał ją do działania. Okazał istotną pomoc techniczną w rozszyfrowaniu instrukcji Osnowy i Skade przypuszczała, że zależało mu na zachowaniu własnego istnienia. A może po prostu dobrze się bawił, widząc jej rozterki?

Nieważne. Zrobione. Trzepiące ramiona już zmieniały parametry pola wokół bańki, stosując na brzegu delikatne kwantowe pieszczoty, zachęcając ją do rozszerzenia. Kołysząca się bańka puchła seriami asymetrycznych wybrzuszeń. Skala zmieniała się serią logarytmicznych skoków, ale nie dość szybko. Skade od razu się zorientowała, że coś idzie źle. Ekspansja powinna dokonać się natychmiast, niezauważalnie nawet przez przyśpieszoną świadomość. Bańka powinna już do tej pory objąć statek, ale na razie napuchła tylko do rozmiaru grejpfruta. Unosiła się w zasięgu trzepiących ramion — straszna, szydercza, nieprawidłowa. Skade prosiła w duchu, żeby bańka skurczyła się z powrotem do rozmiarów bakterii, ale wiedziała od Molenki, że najprawdopodobniej bańka wymknie się spod kontroli. Przerażona i urzeczona Skade obserwowała, jak grejpfrut faluje, przybiera kształt orzecha ziemnego, po czym zwija się w torus. A Molenka przysięgała, że taka transformacja topologiczna jest niemożliwa! Potem znów pojawiła się bańka i gdy na jej powierzchni zaczęły powstawać przypadkowe wybrzuszenia i wgniecenia, Skade mogłaby przysiąc, że widzi łypiącego na nią gargulca. Wiedziała, że to błąd podświadomości, generującej obrazy, które nie istnieją, ale miała przemożne odczucie pączkującego zła.

Potem bańka znów się rozszerzyła do rozmiarów małego statku kosmicznego. Część machających ramion nie uskoczyła na czas i ostrymi zakończeniami przebiły falującą membranę. Wskazania czujników wyszły poza zakres; czujniki nie mogły przetworzyć gwałtownego przepływu grawitacji i cząsteczek. Sprawy definitywnie wymknęły się spod kontroli. Ważne układy sterujące z tyłu „Nocnego Cienia” się wyłączały. Ramiona spazmatycznie chłostały się nawzajem niczym kończyny nieskoordynowanych tancerzy. Guzy i wybrzuszenia nagle usunęły się na bok. Płachty rozżarzonej plazmy przedarły się między brzegiem a otaczającą go maszynerią. Brzeg znów się wydął, jego błona pochłonęła hektary sześcienne asekurującej go maszynerii, która się zapadła, niezdolna utrzymać go w stanie stabilnym. Wewnątrz bańki pulsowały eksplozje. Główne ramię sterujące zerwało się i wahnęło na burtę „Nocnego Cienia”. Skade wyczuła serię wybuchów wzdłuż kadłuba — różowe kwiaty mknęły kaskadą w stronę mostka. Cudowna maszyneria Skade rozpadała się na kawałki. Bańka się powiększała, wyciekała z osłabionych objęć wygiętych ramion. Rozległy się sygnały alarmowe, w całym statku zatrzaskiwały się wewnętrzne barykady. Z serca bańki świeciła oślepiająca białość, gdy materia częściowo przechodziła w czysty stan fotonowy. Katastroficzne odwrócenie próżni kwantowej stanu trzy, w którym cała materia jest pozbawiona masy…

Przez membranę natarł fotonowo-leptonowy błysk. Kilka nadal sprawnych ramion odpadło jak złamane palce. Wściekły krótki syk plazmy — bańka puchła, objęła „Nocny Cień” i równocześnie rozproszyła się. Skade poczuła atak jakby gwałtownego chłodnego powiewu w ciepły dzień. Fala uderzeniowa wstrząsnęła statkiem. Skade została pchnięta na ścianę, która normalnie powinna się zdeformować, by pochłonąć energię kolizji, ale tym razem było to twarde uderzenie jak w metalowy mur.

Ale przecież statek istniał. Skade nadal mogła myśleć. Słyszała klaksony i komunikaty awaryjne, a barykady ciągle się zamykały. Skończyła się jednak próba wyjścia. Bańka się rozleciała i choć dokonała poważnych zniszczeń, to nie unicestwiła statku całkowicie.

Skade przestawiła swoją świadomość z powrotem na normalną prędkość. Grzebień na głowie pulsował od nadmiaru dostarczonego z krwią ciepła, które musiał rozproszyć. Miała chwilowe zawroty głowy. Nie odniosła obrażeń, mimo gwałtownego zderzenia ze ścianą. Zbroja stosowała się do jej woli, nie ucierpiała w kolizji. Skade złapała klamrę i podciągnęła się na środek korytarza. Nie miała ciężaru — „Nocny Cień” dryfował, a nie przewidziano w nim ciążenia symulowanego obrotem.

[Molenka?]

Bez odpowiedzi. Cała sieć pokładowa była wyłączona, nie pozwalała na łączność neuralną, chyba że osoby znajdowały się bardzo blisko siebie. Skade wiedziała jednak, gdzie znajdowała się Molenka, gdy bańka wezbrała, wymykając się spod kontroli. Skade głośno zawołała, ale znów nikt nie odpowiedział, więc ruszyła w stronę maszynerii. W krytycznym obszarze nadal panowało normalne ciśnienie, musiała jednak nakłaniać drzwi wewnętrzne, by ją przepuściły.

W porównaniu z tym, co tu poprzednio widziała, błyszczące zakrzywione powierzchnie maszynerii przesunęły się. Powietrze szczypało ozonem i mniej znanymi zapachami. Na tle stałego hałasu syren i ostrzeżeń słownych słyszała odgłosy iskrzenia i cięcia.

— Molenka?! — zawołała.

[Skade] — odpowiedź neuralna przyszła niezwykle słaba, ale rozpoznawalna, od Molenki. Była z pewnością blisko.

Przesuwając dłonie, Skade przepchnęła się naprzód sztywnymi ruchami zbroi. Ze wszystkich stron otaczała ją maszyneria — czarne gładkie nawisy i wypustki, jakby we wnętrzu skalistej groty, poddanej odwiecznemu działaniu wody. Weszła w okluzję mniej więcej pięciometrowej szerokości, którego żłobkowane ściany były upstrzone gniazdami wpustu danych. Przez okno osadzone na przeciwległej ścianie widać było zgniecioną, odkształconą maszynerię sterczącą z rufy statku. Niektóre ramiona jeszcze się ruszały leniwie niczym kończyny zdychającego owada. Skade przekonała się teraz na własne oczy, jak wielkie są zniszczenia: statek wypatroszony, wszystkie trzewia widoczne.

Nie to jednak przyciągało uwagę. W centrum okluzji unosił się falujący, mlecznobiały, przezroczysty worek, w którym coś się niewyraźnie ruszało. Worek miał pięć rogów w miejscach, które z grubsza odpowiadały głowie i czterem kończynom człowieka. Rzeczywiście, Skade dostrzegła w środku zarys ludzkiej postaci, ale jej fragmenty, nie całość. Ciemniejsze smugi ubrania i bledsze smugi ciała.

[Molenka?]

Choć dzieliła je odległość paru metrów, odpowiedź wydawała się bardzo odległa.

[Tak, to ja. Jestem w pułapce. W bańce]

Skade przeszły ciarki. Była pod wrażeniem spokoju Molenki, która miała za chwilę umrzeć, a jednak z takim opanowaniem mówiła o swoim położeniu. Wykazywała cechy prawdziwego Hybrydowca, przekonana, że jej istota przetrwa w szerszej świadomości Matczynego Gniazda i że fizyczna śmierć to tylko usunięcie nieistotnych zewnętrznych elementów. Ale obecnie do Matczynego Gniazda było bardzo daleko.

[W jakiej bańce, Molenko?]

[Gdy przechodziła przez statek, podzieliła się. Przywarła do mnie niemal rozmyślnie. Jakby szukała kogoś, kogo może otoczyć i wchłonąć]

Pięciorożny obiekt kiwał się, przejawiając niestabilność; już, już chciał się zapaść.

[W jakim jesteś stanie?]

[Raczej w stanie jeden. Nie czuję różnicy. Tylko to uwięzienie… oddalenie. Czuję bardzo, bardzo duże oddalenie]

Bańka zaczynała się kurczyć. Membrana w kształcie człowieka zacieśniała się, aż jej powierzchnia przylgnęła do ciała kobiety. Przez chwilę Molenka miała zupełnie normalny kształt, z tym że okrywała ją perłowa opalizująca świetlna powłoka. Skade miała nadzieję, że bańka rozpadnie się, uwalniając Molenkę. Jednocześnie wiedziała, że to niemożliwe.

Bańka znów drgnęła, czknęła i szarpnęła. Na twarzy Molenki — dość dobrze widocznej — malowało się przerażenie. Nawet przez łączący je słabiutki kanał neuralny Skade czuła strach kobiety, na której zaciskała się powłoka.

[Pomóż mi, Skade. Nie mogę oddychać]

[Nie zdołam. Nie wiem co robić.]

Molenka dusiła się. Normalna mowa była już niemożliwa, ale automatyczne procedury w jej głowie zaczynały wyłączać mniej istotne obszary mózgu, by zachować zasoby na dodatkowe trzy, cztery minuty świadomości.

[Pomóż mi. Proszę…]

Skade nie mogła odwrócić wzroku, patrząc, jak membrana nadal ściska kobietę. Jej ból wdzierał się łączem neuralnym. Do Skade docierało to tylko. Nie było czasu na racjonalne myślenie. Zdesperowana, wyciągnęła rękę i palcami zaczęła przebierać po membranie. Pod wpływem dotyku membrana nadal się kurczyła. Połączenie neuralne rwało się. Membrana dusiła Molenkę żywcem, niszcząc delikatne sieci hybrydowskich implantów, które tkwiły w jej głowie.

Na chwilę duszenie ustało, lecz nagle membrana skurczyła się z niesamowitą szybkością. Gdy Molenka osiągnęła trzy czwarte swojej normalnej wielkości, jej ciało stało się nagle purpurowe. Skade poczuła jeszcze wycie nagłego przerwania neuralnego, nim jej własne implanty ucięły połączenie. Molenka nie żyła. Mimo że membrana nadal się zapadała, ludzki kształt się zachował — manekin; potem potworna marionetka; lalka; figurka, wielkości kciuka, tracąca kształt, gdy materiał wewnątrz się upłynniał. Kontrakcja ustała i mleczna powłoka ustabilizowała się w maleńki okruch.

Skade go wzięła. Wiedziała, że musi go wyrzucić w przestrzeń, nim pole ściągnie się jeszcze bardziej. Materia wewnątrz — kiedyś Molenka — była bardzo ściśnięta i Skade wolała nie myśleć, co by nastąpiło, gdyby się gwałtownie rozprężyła.

Szarpnęła okruch, ale ani drgnął, jakby został przytwierdzony sztywno w konkretnym punkcie czasoprzestrzeni. Zwiększyła moc zbroi i wreszcie okruch się przesunął. Zawierał całą masę bezwładnościową Molenki, może nawet więcej, i trudno nim było sterować, trudno zatrzymać.

Skade z wysiłkiem przesuwała się do najbliższej śluzy grzbietowej statku.


* * *

Spirala projekcyjna nabierała szybkości obrotowej. Clavain położył dłonie na otaczającej ją barierce i patrzył w niewyraźną sylwetkę, która pojawiła się wewnątrz walca. Przypominała zgniecioną pluskwę; z jednego końca twardego ciemnego pancerza wylewały się powrósła wnętrzności.

— Nigdzie się nie śpieszy — zauważył Scorpio.

— Jak trup w wodzie. — Antoinette gwizdnęła. — Znosi ją, spada w przestrzeń. A niech to! Co tam się wydarzyło?

— Coś niedobrego, ale nie katastrofalnego — powiedział cicho Clavain. — Inaczej w ogóle byśmy jej nie widzieli. Scorpio, mógł byś powiększyć obraz tylnej części? Chyba coś tam się stało.

Scorpio sterował kamerami kadłuba i nastawił je na ujęcia panoramiczne dryfującego statku — mijali go przy różnicy prędkości ponad tysiąc kilometrów na sekundę. W efektywnym zasięgu broni będą tylko godzinę. W tej chwili statek „Światło Zodiakalne” nie przyśpieszał. Systemy dławienia bezwładności były wyłączone, silniki milczały. Wielkie koła zamachowe podkręciły rdzeń mieszkalny światłowca, panowała tu teraz grawitacja odśrodkowa 1 g. Clavain czuł się dobrze — nie musiał nosić uciążliwego egzoszkieletu i nie cierpiał z powodu niepokojących efektów fizjologicznych, związanych z polem dławienia bezwładności.

— Wyraźniej się nie da. — Scorpio skończył regulację kamer.

— Dziękuję — odparł Chvain.

Remontoire — on jedyny z obecnych nosił egzoszkielet — podszedł bliżej cylindra, mijając z furkotem serwomechanizmów Pauline Sukhoi.

— Nie rozpoznaję tej konstrukcji, ale wygląda na celową.

Clavain skinął głową. Też doszedł do takiego wniosku: ogólny kształt światłowca nie uległ zasadniczej zmianie, ale z rufy wydobywały się skomplikowane, poskręcane strugi i łuki — tak mógł wyglądać eksplodujący mechanizm zegara, z którego lecą sprężyny i kółka zębate.

— Masz jakąś hipotezę? — spytał go Clavain.

— Skade tak bardzo chciała nam uciec, że posunęła się do rozwiązań skrajnych.

— W jakim sensie? — Xavier obejmował ręką kibić Antoinette. Oboje byli umazani smarami.

— Miała włączone dławienie bezwładności, ale potem chyba dokonała modyfikacji maszynerii, żeby wprowadzić ją w inny stan — powiedział Remontoire.

Xavier i Clavain spojrzeli na niego pytająco. Remontoire zaczął wyjaśniać:

— Dławienie masy bezwładnościowej — co Skade nazywa polem stanu dwa — nie likwiduje jej całkowicie. W polu stanu trzy masa bezwładnościowa spada do zera. Materia staje się fotonowa i może się poruszać tylko z prędkością światła. Dylatacja czasu jest nieskończona i statek zamarłby w stanie fotonowym aż do końca czasu.

Remontoire zgodził się tkwić w egzoszkielecie, choć aparat go ograniczał — gdyby Clavain uznał, że nie może ufać przyjacielowi, mógł go unieruchomić.

— A stan cztery? — spytał Clavain.

— To byłoby bardziej użyteczne — odparł Remontoire. — Gdyby Skade udało się tunelować przez stan trzy, całkowicie go przeskoczyć, mogłaby gładko przejść do pola stanu cztery. Wewnątrz tego pola statek natychmiast znajduje się w stanie masy tachionowej i może podróżować tylko prędzej od światła.

— Skade się na to zdecydowała? — W głosie Xaviera brzmiał podziw.

— Lepszego wyjaśnienia nie widzę — stwierdził Remontoire.

— I co się stało? — spytała Antoinette.

— Wystąpiła niestabilność pola. — Pauline Sukhoi mówiła z namaszczeniem. Blade odbicie jej twarzy jak duch wisiało w panelu displeju. — Sterowanie pułapką fuzji jądrowej to dziecinna zabawa w porównaniu z problemem utrzymania bańki zmiennej czasoprzestrzeni. Podejrzewam, że Skade najpierw stworzyła mikroskopijną bańkę, może subatomową, ale nie większą od bakterii. W tej skali zwodniczo łatwo nią manipulować. Widzicie te sierpy i ramiona? — Wskazała obraz, który obrócił się nieco od chwili, gdy go po raz pierwszy zobaczyli. — To chyba jej generatory pola i systemy barier. Miały zabezpieczać stabilną ekspansję pola, dopóki nie obejmie całego statku. Bańka, rozszerzająca się z prędkością światła, w pół milisekundy połknęłaby statek wielkości „Nocnego Cienia”. Ale zmieniona próżnia ekspanduje z prędkością nadświetlną, jak inflacyjna czasoprzestrzeń. Bańka stanu cztery ma charakterystyczny czas zdwojenia rzędu dziesięć od minus czterdziestej trzeciej sekundy. To nie daje zbyt wiele czasu na reakcję, jeśli coś pójdzie nie tak.

— A gdyby bańka ciągle rosła? — spytała Antoinette.

— Nie może. Przynajmniej obserwator by się o tym nie dowiedział. Nikt by się nie dowiedział — wyjaśniła Pauline.

— Skade miała szczęście, że statek się zachował — stwierdził Xavier.

— To musiał być drobny wypadek, prawdopodobnie przy przejściu między stanami. Mogła zahaczyć o stan trzy, konwertując kawałeczek statku w czyste białe światło. Mała eksplozja fotoleptonowa.

— Wygląda na to, że można to przeżyć — zauważył Scorpio.

— Są oznaki życia? — spytała Antoinette. Clavain pokręcił głową.

— Żadnych. Ale to o niczym nie świadczy. „Nocny Cień” zbudowano tak, by zapewnić mu jak największą niewykrywalność. Nasze zwykłe skanowanie nie działa.

Scorpio zmienił ustawienia obrazu i zakres barw przesunął się ku zieleni i niebieskiemu.

— Termoaktywny — stwierdził. — Nadal ma zasilanie. Gdyby wybuchły główne układy, kadłub byłby teraz o pięć stopni chłodniejszy.

— Nie wątpię, że ktoś z nich przeżył — rzekł Clavain.

— Niektórzy — zgodził się z nim Scorpio. — Przyczajeni poczekają, aż ich wyprzedzimy. Potem szybko dokonają napraw. I zanim się obejrzysz, będziesz ich miał na ogonie i wszystkie problemy powrócą.

— Myślałem o tym, Scorp. I nie zamierzam ich atakować. Dzikie rozszerzone oczy Scorpia błysnęły.

— Clavainie…

— Felka nadal tam jest.

Zapadło kłopotliwe milczenie, wręcz nacierało na Clavaina. Wszyscy na niego patrzyli, nawet Sukhoi, i każde z nich dziękowało gwiazdom, że nie musi podejmować podobnej decyzji.

— Nie ma pewności. — Szczękę Scorpia żłobiły bruzdy, świadczące o napięciu nerwowym. — Skade przedtem skłamała i zabiła Lashera. Nie dała nam żadnego dowodu, że rzeczywiście ma Felkę. Bo albo jej tam nie ma, albo Felka już nie żyje.

Clavain odpowiedział z największym spokojem:

— A jakie może dać dowody? Może sfingować wszystko, co się jej spodoba.

— Mogła się dowiedzieć od Felki czegoś, o czym tylko Felka wiedziała.

— Nigdy nie zetknąłeś się z Felka. To silna osoba, silniejsza niż podejrzewa Skade. Nie przekaże Skade niczego, co pozwoliłoby jej na sterowanie mną.

— Może więc ma tę kobietę. Trzyma ją prawdopodobnie w zimnym śnie, żeby nie sprawiała kłopotu.

— Jakie to ma dla nas znaczenie? — spytał Clavain.

— Niczego nie poczuje — stwierdził Scorpio. — Teraz mamy dość broni, a „Nocny Cień” jest jak wystawiona do strzału kaczka. Możemy ją zlikwidować w jednej chwili, bezboleśnie. Felka nic nie poczuje.

Clavain z wysiłkiem zdusił gniew.

— Powiedziałbyś to samo, gdyby nie zamordowała Lashera? Scorpio uderzył w poręcz.

— Zamordowała. I tylko to się liczy…

— Nie, nie tylko to — przerwała mu Antoinette. — Clavain ma rację. Nie możemy postępować tak, jakby pojedyncze ludzkie życie nie miało znaczenia, bo inaczej staniemy się równie podli jak wilki.

— Zgadzam się — powiedział Xavier, dumny z poglądów przyjaciółki. — Współczuję ci, Scorpio, że zabiła Lashera, i rozumiem, jak cię to wkurza.

— Niczego nie rozumiesz. — Scorpio był nie tyle wściekły, ile rozgoryczony. — I nie mów mi, że nagle ważne jest życie pojedynczego człowieka. Wy ją znacie. Skade też jest człowiekiem. A inny sprzymierzeńcy na statku?

— Posłuchaj Clavaina — odezwał się Cruz, który dotychczas milczał. — On ma rację. Jeszcze będzie okazja zabicia Skade. Teraz to nie jest właściwy moment.

— Chciałbym coś zasugerować — oświadczył Remontoire. Clavain spojrzał na niego niepewnie.

— Co takiego, Rem?

— Jesteśmy od statku w zasięgu szalupy. Zużyjemy więcej antymaterii, jedną piątą naszego zapasu, ale może już nigdy nie na darzy się podobna szansa.

— Szansa na co? — spytał Clavain. Remontoire zamknął na chwilę oczy, jakby zdziwiony, że musi wyjaśniać taki truizm.

— Szansa na uratowanie Felki, oczywiście.

Загрузка...