H z Clavainem wyjeżdżali klekoczącą żelazną windą z piwnic Chateau. Clavain zastanawiał się nad tym, co usłyszał i zobaczył. W innych okolicznościach uznałby opowieść o Sukhoi i Mercierze za niewiarygodną, ale H mówił szczerze, a puste laboratorium rzeczywiście budziło grozę. Może H igrał z nim? To byłaby pocieszająca wersja. Ale na razie Clavain przyjął wersję mniej pocieszającą — podobnie jak H, analizując zapewnienia Sukhoi.
Doświadczenie życiowe Clavaina podpowiadało mu, że zwykle sprawdza się wersja mniej pocieszająca. Wszechświat tak był urządzony.
W windzie prawie cały czas milczeli. Clavain nadal zamierzał uciec od H i zakończyć proces zmiany stron konfliktu, przechodząc do Demarchistów. A jednak poznał fakty, które skłaniały go do refleksji, że nie do końca wszystko rozumie.
Skade starała się zrealizować nie tylko swój cel czy cele bezimiennych Hybrydowców. Najprawdopodobniej pracowała dla Mademoiselle, która zawsze pragnęła mieć wpływy w Matczynym Gnieździe. Samej Mademoiselle nie znał, nigdy nie spotkał osoby takiej jak ona. A jednak, podobnie jak H, gruntownie interesowała się larwą i jej technikami, wreszcie sprowadziła ją do Chateau i nawiązała z nią łączność. Wprawdzie umarła, ale niewykluczone, że Skade stała się jej tak gorliwą agentką, że Skade oraz Mademoiselle należałoby traktować jako nierozdzielną jedność.
Clavain nie przypuszczał, że ma do czynienia ze sprawami o takiej skali, sięgającymi tak daleko wstecz.
To niczego nie zmienia, pomyślał. Najważniejsze jest zdobycie piekielnych broni. Temu, kto steruje Skade, chodzi przede wszystkim o te bronie. Więc to ja muszę do nich wcześniej dotrzeć.
Winda zatrzymała się ze szczękiem. H odsunął składaną kratownicę i poprowadził Clavaina marmurowymi korytarzami do pomieszczenia, które przypominało groteskowo wielki pokój hotelowy. Niski sufit zdobiony gipsowymi płaskorzeźbami ginął gdzieś w dali, tu i ówdzie rozmieszczono meble i dekoracje, tworzące wrażenie jakiejś instalacji rzeźbiarskiej: pochylone czarne pudło olbrzymiego fortepianu; zegar szafkowy pośrodku podłogi, jakby go właśnie przesuwano od ściany do ściany; na czarnych kolumienkach spoczywały alabastrowe popiersia; dwie czerwone pluszowe kanapy na lwich nogach; trzy złote fotele wielkie jak trony.
Dwa z nich były zajęte. Na jednym siedziała świnia ubrana podobnie jak H w prosty czarny kitel i spodnie. Clavain pomyślał, że to może Scorpio, więzień, którego ostatnio widział w Matczynym Gnieździe. W drugim siedział Xavier — młody mechanik, którego Clavain spotkał na karuzeli Nowa Kopenhaga. Nieco zdziwiony Clavain zaczął wymyślać scenariusze, jak mogło dojść do tego, że ci dwaj się tu spotkali.
— Chyba nie muszę panów przedstawiać — stwierdził H. — Ale na wszelki wypadek… panie Clavain, to Scorpio i pan Xavier Liu. — Skinął głową Xavierowi. — Jak się pan teraz czuje?
— W porządku — odparł Xavier.
— Pan Liu miał problemy z sercem. Został zaatakowany taserem na pokładzie „Burzyka”. Napięcie prądu powaliłoby hamadriadę, a co dopiero mówić o człowieku.
— Zaatakowany? — Clavain czuł, że musi wykazać uprzejme zainteresowanie.
— Przez agenta Konwencji Ferrisvillskiej. Niech się pan nie martwi, ten osobnik już więcej tego nie zrobi. Ściśle mówiąc, niczego już nie zrobi.
— Zabiliście go? — zapytał Clavain.
— Nie dosłownie. Xavier na szczęście wyjdzie z tego.
— A Antoinette?
— Ona też. Ma kilka ran i siniaków, nic poważnego. Zaraz tu przyjdzie.
Clavain usiadł w wolnym fotelu naprzeciw Scorpia.
— Nie rozumiem, dlaczego Xavier i Antoinette są tutaj. Ale ty… — powiedział do Scorpia.
— To długa historia — odparł Scorpio.
— Nigdzie się nie śpieszę. Zacznij od początku. Chyba powinieneś być w areszcie?
— Panie Clavain, sprawy się skomplikowały — oznajmił H. — Domyślam się, że Hybrydowcy przenieśli Scorpia do układu wewnętrznego. Chcieli go przekazać władzom.
Xavier dopiero teraz spojrzał na świnię.
— Myślałem, że H żartował, nazywając cię Scorpio. Cholera, jesteś tym Scorpio, którego od tak dawna próbowano schwytać? A niech to!
— Gdziekolwiek się pan ruszy, wszyscy już pana znają ze słyszenia — powiedział H do świni.
— Co, do cholery, robiłeś na karuzeli Nowa Kopenhaga?! — spytał Xavier, sadowiąc się wygodniej w fotelu. Niepokoiło go, że znajduje się w tym samym pokoju co Scorpio.
— Ścigałem go. — Świnia skinął na Clavaina.
— Mnie? — Clavain mrugnął zdziwiony.
— Pająki zaproponowały mi układ: puszczą mnie i nie przekażą władzom, jeśli pomogę cię wytropić, po tym, jak im zwiałeś. Nie mogłem przecież odmówić.
— Zaopatrzyli Scorpia w wiarygodne dokumenty, żeby uniknął aresztowania — wyjaśnił H. — Przypuszczam, że ich obietnica była uczciwa.
— Nadal nie…
— Scorpio i jego wspólnik, inny Hybrydowiec, śledzili pana, Clavain. Oczywiście to ich doprowadziło do Antoinette Bax. W ten sposób Xavier został wplątany w całą sprawę. Wywiązała się bijatyka, karuzela trochę przy tym ucierpiała. Konwencja już wcześniej miała Antoinette na oku, więc dość szybko dotarli do statku. Ludzie, również Scorpio, zostali ranni, ale to się stało po wejściu proksego Konwencji na „Burzyka”. Clavain nachmurzył się.
— To nie wyjaśnia, jak oni… zaraz, zaraz, pan ich śledził?
Z pewną dozą dumy H skinął głową — tak się przynajmniej wydawało Clavainowi.
— Spodziewałem się, że Hybrydowcy wyślą kogoś za panem. Z ciekawości postanowiłem ich tu sprowadzić, by się dowiedzieć, jaką rolę grają w tej całej dziwnej sprawie. Moje statki czekały wokół Kopenhagi, wypatrywały nietypowych zjawisk, zwłaszcza związanych z Antoinette Bax. Żałuję tylko, że nie wkroczyliśmy wcześniej. Nie polałoby się tyle krwi.
Clavain odwrócił się, usłyszawszy rytmiczne stukanie. Ujrzał zbliżającą się ku nim kobietę w pantoflach na wysokim obcasie. Obszerna czarna peleryna powiewała za nią z tyłu, zupełnie jakby targał nią wicher. Clavain ją poznał.
— Witaj, Zebro! — powiedział z uśmiechem H.
Zebra podeszła i objęła go. Pocałowali się raczej jak kochankowie niż znajomi.
— Na pewno nie chciałabyś odpocząć? — spytał H. — Dwa wymagające zadania jednego dnia…
— Dobrze się czuję i Gadatliwe Bliźniaki również.
— Czy… hmm… załatwiłaś sprawę pracownika Konwencji?
— Tak, zajęliśmy się nim. Chcesz go zobaczyć?
— Czemu nie. To by mogło zainteresować moich gości. — H wzruszył ramionami, jakby chodziło o to, czy popołudniową herbatę podać teraz czy później.
— Sprowadzę go — odparła Zebra. Odwróciła się i odeszła. Odgłos jej kroków nikł w oddali.
Clavain usłyszał inne kroki. Dwaj olbrzymi bezuści mężczyźni pchali wózek inwalidzki. Ustawili go między kanapami. W wózku siedziała Antoinette. Żyła, choć wyglądała na zmęczoną. Dłonie i przedramiona miała w bandażach.
— Clavainie… — zaczęła.
— Dobrze się czuję — odparł. — Cieszę się, że nic ci nie jest. Przykro mi, że miałaś kłopoty. Szczerze wierzyłem, że kiedy zniknę, nie będziesz już miała przeze mnie żadnych problemów.
— Życie nigdy nie jest aż tak proste.
— Właśnie. W każdym razie przepraszam. Gdybym mógł ci to jakoś wynagrodzić…
Antoinette spojrzała na Xaviera.
— Jesteś cały i zdrowy? Ona twierdziła, że tak, ale nie wiedziałam, czy jej wierzyć.
— Jestem zdrów jak ryba — zapewnił ją Xavier.
Ale jakoś żadne z nich nie miało energii, by wstać z krzesła.
— Zwątpiłam, czy mi się uda — powiedziała Antoinette. — Usiłowałam pobudzić twoje serce, ale nie miałam dość sił. Traciłam przytomność, więc spróbowałam ostatni raz i widzę, że się udało.
— W zasadzie nie — odparł H. — Zemdlałaś. Bardzo się starałaś, ale sama utraciłaś wiele krwi.
— W takim razie kto… H wskazał Scorpia.
— Nasz przyjaciel świnia uratował Xaviera.
Świnia chrząknął.
— To nic wielkiego.
— Może dla pana to niewiele, panie Pink, ale dla Xaviera była to kwestia życia i śmierci. Powinnam panu podziękować.
— Proszę się nie wysilać. Obędę się bez pani wdzięczności.
— Mimo to, wielkie dzięki.
Scorpio spojrzał na nią, chrząknął i odwrócił wzrok.
— Czy ze statkiem wszystko w porządku? — Clavain przerwał niezręczną ciszę.
Antoinette spojrzała na H.
— Podejrzewam, że nie.
— Przeciwnie, statek ma się dobrze — odparł H. — Gdy Xavier odzyskał świadomość, Zebra poprosiła go, by kazał „Burzykowi” lecieć do wyznaczonego przez nas miejsca. Mamy przystanie w Pasie Złomu, których używamy podczas innych naszych przedsięwzięć. Zapewniam cię, Antoinette, że statek jest nienaruszony, w bezpiecznym miejscu.
— Kiedy go zobaczę?
— Wkrótce — odparł H — choć teraz ci nie powiem, kiedy dokładnie.
— A więc jestem więźniem? — zapytała Antoinette.
— Nie, wszyscy jesteście moimi gośćmi. Wolałbym tylko, żebyście tu zostali, dopóki nie porozmawiamy. Może pan Clavain ma na ten temat inny pogląd, ale chyba jesteście mi coś winni za to, że was uratowałem. — Gestem dłoni powstrzymał wszelkie obiekcje. — Nie oczekuję od was wdzięczności. Proszę tylko, żebyście poświęcili mi trochę czasu. — Patrzył na nich po kolei. — Wszyscy jesteśmy mimowolnymi uczestnikami większej gry, którą nie w pełni pojmujemy. Uciekając od Hybrydowców, pan Clavain przyśpieszył doniosłe wydarzenia. Nie mamy innego wyjścia: musimy iść za wydarzeniami aż do końca. Zagrać nasze role zgodnie z wyznaczonym scenariuszem. Wszyscy, nawet Scorpio.
Usłyszeli pisk. Towarzyszyło mu miarowe stukanie. Wróciła Zebra, pchając wózek inwalidzki, na którym umieszczono pionowo metalowy błyszczący walec wielkości dużego termosu. Z walca wystawały rury i rozmaite urządzenia.
Walec kiwał się lekko z boku na bok, jakby ktoś się w nim szamotał.
— Podjedź bliżej — poprosił H gestem i Zebra ustawiła wózek między fotelami.
Walec ciągle się chybotał. H pochylił się nad nim i delikatnie zapukał.
— Hej tam, dobrze, że przeżyłeś. Ciekawe, czy wiesz, co się z tobą stało i gdzie teraz jesteś.
Walec kiwnął się energicznie.
— To jest system podtrzymywania życia kutra Konwencji — wyjaśnił H. — Pilot kutra nie opuszcza swojego statku przez cały okres służby, która może trwać wiele lat. By zmniejszyć masę, większość ciała jest chirurgicznie usuwana i przechowywana w zimnie w centrali Konwencji. Pilot nie potrzebuje kończyn, bo może sterować proksym za pośrednictwem interfejsu neuralnego. Wiele innych części ciała również nie jest mu potrzebnych. Są usunięte, zaopatrzone w etykiety i schowane w magazynie.
Walec kołysał się i Zebra położyła na nim dłoń, by go uspokoić.
— W cylindrze jest pilot kutra odpowiedzialnego za nieprzyjemny incydent na statku panny Bax — podjął H. — Ty mały draniu! Co za radość przestraszyć niewinną załogę, która naruszyła jakiś głupi przestarzały przepis! Ale heca!
— Nie pierwszy raz mieliśmy ze sobą do czynienia — rzekła Antoinette.
— Tym razem nasz gość posunął się chyba za daleko. Prawda, staruszku? — powiedział H. — Bez trudu odczepiliśmy twój układ podtrzymywania życia od reszty statku. Mam nadzieję, że nie miałeś zbyt dotkliwych dolegliwości, choć musiałeś czuć ból, gdy odłączaliśmy cię od układu nerwowego statku. Przepraszam za to, ponieważ naprawdę nie stosuję tortur.
Cylinder uspokoił się, jakby nasłuchiwał.
— Ale nie mogę puścić cię bez kary. Jestem człowiekiem bardzo moralnym. Moje własne przestępstwa niezwykle wyostrzyły mój zmysł etyczny. — H pochylił się nad walcem, ustami niemal dotykał metalu. — Słuchaj uważnie, bo chcę, żebyś nie miał wątpliwości, co się z tobą stanie.
Walec lekko się poruszył.
— Wiem, jak podtrzymać cię przy życiu. Trochę zasilania, trochę składników odżywczych. To nie jest wiedza tajemna. W tej puszce możesz tkwić przez dziesięciolecia, jeśli dostarczę ci żywności i wody. To właśnie zamierzam robić, aż do twojej śmierci. — H spojrzał na Zebrę.
— Czy mam go wstawić do tego samego pokoju co innych?
— Dobry pomysł. — H promiennie się uśmiechnął i z wyraźną przyjemnością obserwował, jak Zebra odwozi więźnia.
— H, jest pan okrutny — stwierdził Clavain, gdy Zebra znalazła się poza zasięgiem głosu.
— Nie jestem okrutny w takim sensie, jaki ma pan na myśli — odparł H. — Okrucieństwo jest jednak użytecznym narzędziem, jeśli tylko precyzyjnie rozpozna się moment, w którym trzeba go użyć.
— Pieprzony drań się doigrał — wtrąciła Antoinette. — Nie zamierzam spędzać bezsennych nocy z powodu tego sukinsyna. Zabiłby nas wszystkich, gdyby nie H.
Clavain czuł zimno, jakby przeszedł po nim jeden z duchów, o których ostatnio rozmawiali.
— A druga ofiara? — spytał niecierpliwie. — Ten drugi Hybrydowiec? Czy to była Skade?
— Nie. Tym razem to mężczyzna. Został ranny, ale na pewno się wyliże.
— Mogę go zobaczyć?
— Wkrótce, panie Clavain. Jeszcze z nim nie skończyłem. Muszę się upewnić, że nic mi nie zrobi, gdy mu przywrócę świadomość.
— A więc drań kłamał, mówiąc, że nie ma implantów w głowie — stwierdziła Antoinette.
Clavain odwrócił się do niej.
— Zachował je, póki były mu przydatne, i tylko je wypłukiwał ze swojego ciała, gdy czekała go jakaś kontrola. Implanty szybko się rozkładają, w kilka minut. We krwi i moczu zostają tylko pierwiastki śladowe.
— Bądź ostrożny, cholernie ostrożny — poprosił Scorpio.
— A to dlaczego? — spytał H.
Świnia przesunął się do przodu na fotelu.
— Bo pająki włożyły mi coś do głowy i nastroiły na jego implanty. To są jakby małe zaworki wokół żyły czy tętnicy. Po prostu: on umiera, ja też umieram.
H położył palec na usta.
— Jesteś tego pewien?
— Już raz zemdlałem, gdy próbowałem go udusić.
— Bardzo przyjacielski związek.
— Chłopie, to małżeństwo z rozsądku. On o tym wiedział i dlatego trzymał mnie w garści.
— Zbadaliśmy całe twoje ciało i nie znaleźliśmy żadnego im plantu. Może miałeś coś kiedyś w głowie, ale musiał to wypłukać, nim do nas dotarliście.
Usta Scorpia opadły i otworzyły się — miał ludzką minę osoby zdziwionej i zdegustowanej.
— Nie… popapraniec na pewno nie…
— To bardzo prawdopodobne, Scorpio, że mogłeś sobie pójść i nic nie zdołałoby cię zatrzymać.
— Ojciec mnie ostrzegał, żebym nigdy nie wierzyła pająkom — rzekła Antoinette. — Nigdy, Scorpio, pamiętaj!
— Nie musisz mi tego przypominać.
— Ale to ciebie, Scorpio, nabrali, nie mnie.
Szyderczo się uśmiechnął, ale milczał.
— Scorpio, mówiłem serio, że nie jesteś moim więźniem. — zapewnił go H z całkowitą powagą. — Niezbyt podoba mi się to, co zrobiłeś, ale ja sam popełniłem straszne rzeczy. Uratowałeś Antoinette i za to jestem ci wdzięczny. Przypuszczam, że moi goście również.
— Przejdź do sedna — burknął Scorpio.
— Będę honorował twoją umowę z Hybrydowcami. Puszczę cię wolno, możesz wrócić do miasta do swoich towarzyszy. Przyrzekam.
Z wyraźnym wysiłkiem Scorpio uniósł się z fotela.
— W takim razie znikam.
— Poczekaj.
H nie podniósł głosu, ale coś w jego tonie sprawiło, że świnia zastygł. Jakby przedtem wymieniano uprzejmości, a dopiero teraz H odkrył swoją prawdziwą naturę człowieka, z którym się nie żartuje, gdy chodzi o sprawy poważne.
Scorpio poprawił się w fotelu i spytał cicho:
— Co takiego?
— Posłuchaj mnie uważnie. — H spojrzał na wszystkich wzrokiem uroczystym, badawczym. — Wszyscy słuchajcie. Powiem to tylko raz.
Zapadła cisza. Wydawało się, że nawet Gadatliwe Bliźniaki popadły w jeszcze większe milczenie. Podszedł do wielkiego fortepianu, zagrał kilka bezbarwnych dźwięków i zamknął wieko.
— Żyjemy w czasach doniosłych. Być może schyłkowych. Z pewnością wielki rozdział ludzkiej historii zmierza do końca. Nasze drobne sprzeczki — nasze subtelne światy, dziecinne frakcje, komiczne wojenki — zostaną wkrótce przyćmione. Jesteśmy dziećmi, które wkroczyły do galaktyki dorosłych, niezwykle starych dorosłych, posiadających niezwykłą moc. Kobieta, która mieszkała w tym budynku, była chyba przekaźnikiem jednej z tych obcych sił. Nie wiem dlaczego, nie wiem w jaki sposób. Uważam jednak, że za jej pośrednictwem te siły rozszerzyły swoje panowanie na Hybrydowców. Przypuszczam, że doszło do tego, gdyż nadchodzą czasy koszmarne.
Clavain chciał się sprzeciwić, ale zważywszy na to wszystko, co sam odkrył, oraz to, co H mu pokazał, musiał przyznać rację.
— A przecież — podjął H — nawet Hybrydowcy są wystraszeni. I to mnie przeraża. Pan Clavain jest człowiekiem honoru. — H skinął głową, jakby teza wymagała potwierdzenia. — Wszystko o panu wiem, panie Clavain. Prześledziłem pana życiorys i czasami żałowałem, że sam nie wybrałem podobnej drogi. Nie była łatwa, prawda? Wiodła z doktryny do doktryny, z planety na planetę, niemal od gatunku do gatunku. Nigdy jednak nie kierował się pan kaprysami serca ani czymś tak nieistotnym jak sztandary. Kierował się pan wyłącznie zimną oceną tego, co w danym momencie jest słuszne.
— Bywałem zdrajcą i szpiegiem — wtrącił Clavain. — Zabijałem niewinnych, by osiągnąć cel militarny. Przeze mnie dzieci zostawały sierotami. Niech się schowa taki honor.
— Bywali tyrani więksi od pana. Chcę tylko zauważyć, że obecne czasy zmusiły pana do czynów niewyobrażalnych. Przeciwstawił się pan Hybrydowcom po czterystu latach. Nie dlatego, że uznał pan racje Demarchistów, ale pojął pan, do jakiego stopnia została zatruta frakcja, z którą pan był związany. Zrozumiałeś, Clavain, że gra toczy się o coś ważniejszego niż odłam ludzkości, ważniejszego od wszelkich ideologii. Chodzi o dalsze istnienie gatunku ludzkiego.
— Skąd pan wie? — zapytał Clavain.
— Na podstawie tego, co pan już powiedział swoim znajomym. Na Nowej Kopenhadze sporo pan mówił, sądząc, że nikt inny nie słucha. Ale ja wszędzie mam uszy i potrafię trałować pamięć. Wszyscy przeszliście przez moje ambulatorium. Zniżyłem się do drobnego neuralnego podsłuchu, bo stawka była wielka.
Znów odwrócił się do Scorpia. Patrzył na niego z taką uwagą, że świnia głębiej wcisnął się w fotel.
— Zamierzam ze wszystkich sił pomóc panu Clavainowi w wykonaniu zadania.
— Przejścia na drugą stronę? — spytał Scorpio.
— Nie. — H pokręcił głową. — Co by to dało? Demarchiści nie mają żadnego statku w tym układzie. Gest pana Clavaina zostałby zmarnowany. Gorzej: gdyby pan Clavain znalazł się w ich rękach, moje wpływy by nie wystarczyły, żeby go uwolnić. Musimy pomyśleć szerzej. Dlaczego właściwie pan Clavain postanowił uciec? Proszę — skinął na Clavaina — dobrze byłoby to usłyszeć z pierwszej ręki.
— Przecież wiecie.
— O broni? Tak.
Clavain skinął głową. Nie wiedział, czy powinien czuć się pokonanym, czy zwycięzcą.
— Chciałem przekonać Demarchistów, by zmontowali operację odzyskania broni klasy piekło, nim Skade nimi zawładnie. H słusznie zauważył, że oni nie mają nawet statku. To było z mojej strony szaleństwo, ułuda, że dokonuję czegoś istotnego. — Spłynęło na niego narastające od dawna zmęczenie i ogarnęło go poczucie mrocznego przygnębienia. — Nic więcej: głupi gest starego człowieka. — Spojrzał na pozostałych, czując, że jest im winien przeprosiny. — Wybaczcie, że was w to daremnie wciągnąłem. H stanął za fotelem Clavaina i położył mu dłonie na ramionach.
— Niech pan nie przeprasza, panie Clavain. Rozmawiał pan przecież z Demarchistami. Co odpowiedzieli, gdy poruszył pan sprawę statku?
— Powiedzieli, że nie mają statku — odparł Clavain, przypominając sobie rozmowę z Perotetem i Voi. — Zaśmiał się. — Że jeśli naprawdę by potrzebowali, zarekwirują jakiś.
— To prawdopodobne — rzekł H. — Ale co by to panu dało? Są słabi i wyczerpani, zepsuci i znużeni wojną. Niech szukają statku, nie będę im przeszkadzał. W końcu to nie ma znaczenia, kto odzyska broń. Byle nie Hybrydowcy. Myślę tylko, że ktoś inny ma większe szanse. Zwłaszcza ktoś, kto ma dostęp do technik, jakie posiada teraz pański lud.
— I kto to ma być? — spytała Antoinette, ale już zaczęła się domyślać.
Clavain spojrzał na gospodarza.
— Pan też nie ma statku.
— Nie mam — przyznał H — ale wiem, gdzie go zdobyć. W układzie jest sporo statków Ultrasów. Można jakiś ukraść, jeśli się bardzo chce. W zasadzie już mam awaryjny plan przejęcia światłowca w razie konieczności.
— Do tego przydałaby się mała armia — zauważył Clavain. — Tak — odparł H, jakby po raz pierwszy uświadomiono mu tę konieczność. — Owszem, przydałoby się. — Zwrócił się do świni: — Prawda, Scorpio?
Scorpio uważnie słuchał tego, co H mówił o delikatnej operacji kradzieży światłowca. Byłby to akt zdumiewająco zuchwały, ale H twierdził, że armia świń już wcześniej dokonywała zuchwałych przestępstw, choć może na mniejszą skalę. Świnie kontrolowały całe dzielnice Mierzwy, przejmując władzę od pożałowania godnej oficjalnej administracji. Drwiły sobie z Konwencji Ferrisvillskiej, która próbowała rozciągnąć stan wyjątkowy na najbardziej mroczne rejony miasta. Kontratakowały: wraz ze swymi sojusznikami ustanowiły enklawy bezprawia w Pasie Złomu. Te obszary zorganizowanej przestępczości wymazano po prostu z map i traktowano je tak, jakby nigdy nie zostały odzyskane po parchowej zarazie. Często jednak rozwijały się one bardziej harmonijnie niż habitaty całkowicie poddane legalnej administracji Ferrisvillu.
H wspomniał również o działalności świń i banshee w całym układzie — uznał to za dowód, że świnie już dysponują odpowiednim potencjałem, by dokonać kradzieży światłowca. Należało tylko akcję zorganizować i ustalić jej termin, wcześniej wybrać odpowiedni statek. Nie można było dopuścić do porażki, do strat materialnych czy osobowych. Gdyby Ultrasi nabrali podejrzeń, że ktoś zamierza ukraść któryś z ich bezcennych statków, znacznie zaostrzyliby środki bezpieczeństwa albo nawet masowo opuścili układ. Atak należało przeprowadzić błyskawicznie i od razu skutecznie.
H powiedział, że sporządził symulacje strategii kradzieży. Wynikało z nich, że najkorzystniej jest przeprowadzić atak na światłowiec w fazie wylotu. Ultrasi są wtedy najbardziej bezbronni i skłonni zaniedbać pewne środki bezpieczeństwa. Najlepiej wybrać statek, któremu niezbyt wiedzie się w tradycyjnym handlu — taki prawdopodobnie oddaje pod zastaw pożyczki część swojego systemu obronnego i uzbrojenia. Takie informacje Ultrasi trzymali dla siebie, ale H umieścił już swoje agenty szpiegujące w ruterach sieciowych, które przechwytywały i filtrowały handlowe rozmowy Ultrasów. H pokazał ostatnie zapisy — pominął zwały komercyjnego żargonu i podświetlił najbardziej lukratywne transakcje. Zwrócił uwagę Scorpia na znajdujący się już w układzie Yellowstone statek, który kiepsko radził sobie w ostatniej wyprawie.
— Sam statek jest technicznie w porządku — stwierdził H konfidencjonalnym szeptem. — Jeśli są jakieś usterki, to da się je naprawić w drodze do Delty Pawia. To może być nasz typ. Rozmawiałem nawet poufnie z Lasherem… jest twoim zastępcą? Zna moje intencje i poprosiłem go o skompletowanie oddziału, z kilkuset najlepszych. Nie muszą to być same świnie.
— Zaraz, zaraz. — Scorpio uniósł niezgrabny odrostek, który był jego ręką. — Skąd, do cholery, znasz Lashera?
— To moje miasto — odparł bardziej rozbawiony, niż zirytowany H. — Znam tu wszystkich i wszystko.
— Ale Lasher…
— Jest ci stuprocentowo wierny. Wiem. Nie próbowałem tego podważyć. Był twoim zwolennikiem, zanim został twoim zastępcą.
— Strasznie dużo o nim wiesz.
— Nawet to, że popełniłby samobójstwo na twój rozkaz. Scorpio, ja tylko… przewidywałem, że wyrazisz zgodę. Powiedziałem mu, że już poleciłeś zebrać armię, a ja jedynie przekazuję twoje rozkazy. Samowolnie, przyznaję. To nie są czasy dla niezdecydowanych. Nie należymy do niezdecydowanych, prawda?
— Nie…
— Tak trzymać! — H energicznie klepnął Scorpia po ramieniu. — Statek nazywa się „Okropne Dziecię”, ze sfery handlowej Marco Hektora. Czy sądzisz, że uda wam się go przejąć? A może zwróciłem się do niewłaściwych świń?
— Pieprz się.
H promieniał.
— Uznaję to za znak zgody.
— Jeszcze nie koniec. Ja wybiorę zespół. Nie tylko Lashera, wskażę też innych. Bez względu na to, gdzie są w Mierzwie, i nieważne, w jakie gówno wdepnęli i jakie czyny popełnili, masz ich dostarczyć. Jasne?
— Zrobię, co się da, ale nie wszystko mogę.
— Dobrze. A kiedy to wykonam, gdy Clavain znajdzie się na statku…
— Polecisz tym samym statkiem. Nie ma innego wyjścia. Czy uważałeś, że mógłbyś z powrotem wtopić się w społeczność Yellowstone? Możesz sobie pójść stąd z moim błogosławieństwem, ale nie zapewnię ci ochrony. I choć Lasher jest lojalny, Konwencja coś zwietrzyła. Nie ma sensu, żebyś tu został. To samo dotyczy Antoinette i Xaviera. Rozsądek nakazuje polecieć z Clavainem.
— Czyli opuścić Chasm City.
— Nie na zawsze. — H machnął ręką. — Nie urodziłeś się tu, ja też nie. Miasto będzie jeszcze istniało przez sto, dwieście lat. Zmieni się na gorsze lub na lepsze i od ciebie będzie zależeć, czy zechcesz tu wrócić.
Scorpio spojrzał na przesuwające się linie handlowego żargonu.
— Jeśli przejmę statek, dam go Clavainowi i zostanę na pokładzie… chciałbym…
H wzruszył ramionami.
— Kilka żądań da się spełnić. O co chodzi?
— Nazwać go „Światło Zodiakalne”. Bez negocjacji. H spojrzał na niego z zimnym zainteresowaniem.
— Jestem pewien, że Clavain się nie sprzeciwi. Ale skąd taka nazwa? Znaczy coś dla ciebie?
Scorpio pozostawił to pytanie bez odpowiedzi.
Później, znacznie później, H spacerował po balkonie na środkowym poziomie Chateau des Corbeaux. Wiedział, że statek — skutecznie przejęty — wylatuje z układu w kierunku gwiazdy Delta Pawia, wokół której krąży planeta Resurgam. Ciepły wiatr targał jego kitlem. H zaczerpnął tchu, wdychał zapachy maści i przypraw. Wieżowiec nadal znajdował się w bańce dobrego powietrza wyrzucanego z rozpadliny przez niedomagającą Lilly — cud bioinżynierii, zainstalowany przez Hybrydowców w czasie krótkiego okresu ich panowania. Teraz w nocy H był w odpowiednim nastroju, a zewnętrzne warunki świetlne też były szczególne i miasto wydało mu się nadzwyczaj piękne, jak zresztą wszystkie ludzkie miasta w pewnym okresie swego rozwoju. H widział je w różnych okresach zmian. Lecz te zmiany to nic w porównaniu z przeobrażeniami, jakie on sam przechodził.
Zrobione, pomyślał.
Statek był w drodze, H pomógł Clavainowi w misji, więc w końcu dokonał czegoś niepodważalnie dobrego. Nie była to adekwatna pokuta za czyny przeszłości, za wszystkie okrucieństwa, za wszystkie błędy zaniechania. Nie odkupi to nawet nieudanej próby ratunku umęczonej larwy, nim Mademoiselle ją zakatowała. Ale zrobił przynajmniej tyle.
Balkon, biegnący po jednej stronie czarnego budynku, zabezpieczony był tylko bardzo niskim murkiem. H podszedł do samej krawędzi. Ciepły powiew — zupełnie nie przypominał zwierzęcego oddechu — nabierał siły, aż przestał być powiewem. Wiele zawrotnych kilometrów w dole miasto wyglądało jak wiązka rozczapierzonych, poplątanych świetlnych strumieni. Przypominało mu niebo nad rodzinnym miastem, gdy obserwował je po którejś z walk powietrznych.
Przysiągł sobie, że gdy w końcu odprawi pokutę, gdy w końcu dokona czegoś, co zrównoważy część jego grzechów, zakończy życie. Lepiej je zakończyć, gdy rachunki nie są całkowicie wyrównane, niż ryzykować, że w przyszłości popełni jeszcze jakąś zbrodnię. H wiedział, że ciągle tkwi w nim moc czynienia zła, głęboko zagrzebana, od lat nie dawała o sobie znać, ale nadal tam była, sprężysta, ciasno zwinięta czekała jak hamadriada. Za duże ryzyko.
Spojrzał w dół. Wyobraził sobie, w jaki sposób by to czuł. Za chwilę byłoby po wszystkim, jeszcze tylko powolny, elegancki balet z ciążeniem i masą. Stałbym się zaledwie ćwiczeniem z balistyki, pomyślał. Zniknęłaby zdolność bólu, zniknąłby głód odkupienia.
Ciemność przeciął kobiecy głos:
— H, nie!
Nie obejrzał się, nadal przechylony nad krawędzią. Hipnotyczne miasto przyciągało go do siebie.
Kobieta szła po balkonie, stukając obcasami. Poczuł, jak obejmuje go w pasie. Łagodnie, czule odciągnęła go od brzegu.
— Nie — szepnęła. — Nie tak się to kończy. Nie tu, nie teraz.