TRZYDZIEŚCI SIEDEM

Kiedy Volyova podjęła decyzję, poczuła przypływ energii — zerwała ze swego ciała medyczne sondy i przetoki, odrzuciła je w okrutnym zapamiętaniu. Zachowała jedynie gogle, które zastępowały jej oślepione oczy. Starała się nie myśleć o ohydnej maszynerii buszującej obecnie w jej czaszce. Poza tym czuła się zdrowo i krzepko. Wiedziała, że to złudzenie, że za ten wybuch energii zapłaci później i że prawie na pewno zapłaci za to życiem. Nie bała się jednak tej perspektywy, czuła jedynie spokojną satysfakcję, że może przynajmniej coś zrobić z czasem, który jej pozostał. Kierowanie odległymi sprawami jak przykuty do łóżka pontyfik było w porządku, ale to nie jej styl. Ona, triumwir Ilia Volyova, i musiała trzymać pewne standardy.

— Ilio… — zaczęła Khouri, kiedy zobaczyła, co się dzieje. Volyova odpowiedziała głosem wciąż skrzeczącym, ale wreszcie z odcieniem dawnej energii.

— Khouri… proszę, nigdy nie kwestionuj moich działań, nie namawiaj mnie do ich zaniechania. Zrozumiałaś?

— Zrozumiałam… Tak mi się wydaje.

Volyova pstryknęła palcami na najbliższego serwitora. Pomknął ku niej slalomem między piszczącymi medycznymi monitorami.

— Kapitanie… każ, żeby serwitor pomógł mi się dostać do hangaru pojazdów kosmicznych, dobrze? Oczekuję, że skafander i prom będą dla mnie przygotowane.

Khouri ustabilizowała ją, utrzymując w pozycji siedzącej.

— Co planujesz, Ilio?

— Wychodzę na zewnątrz. Muszę poważnie pogadać z bronią siedemnaście.

— Twój stan zdrowia…

Volyova przerwała jej machnięciem wątłej dłoni.

— Mogę mieć słabe i niesprawne ciało, ale daj mi nieważkość, skafander i broń, a przekonasz się, że wciąż jeszcze potrafię zaszkodzić. Jasne?

— Nie poddajesz się, co?

Serwitor pomógł jej stanąć na podłodze.

— Poddać się, Khouri? Tego słowa nie ma w moim słowniku.

Khouri również jej pomogła, ujmując drugie ramię.


* * *

Na krawędzi roju bojowego, chociaż ciągle w zasięgu potencjalnie uszkadzającej broni, Antoinette wyłączyła wzór ucieczkowy, który dotychczas realizowała, i wyhamowała ciąg „Burzyka” do jednego g. Przez okna „Burzyka” widziała wydłużony kształt światłowca triumwira, który z odległości dwóch tysięcy kilometrów rysował się jako drobne świetlne zadrapanie. Przez większość czasu było tak ciemno, że w ogóle nie widziała statku, ale raz czy dwa razy na minutę większa eksplozja — jakaś wybuchająca mina, głowica, jednostka napędowa czy zapalnik — rzucała na kadłub światło, przez chwilę wydobywając go z czerni na sposób latarni morskiej, oświetlającej poszarpany szczyt nad wzburzonym oceanem. Nigdy jednak nie było wątpliwości, gdzie znajduje się statek. Wokół niego roiły się płomyki tak jaskrawe, że rozmazywały się na jej siatkówce, żłobiąc gasnące różowe łuki i spirale na gwiezdnym tle. Te ślady przypominały jej ogniste łuczywka, którymi bawiły się dzieci podczas pokazów fajerwerków na starej karuzeli. Świetlne pryszcze wewnątrz roju oznaczały detonujące mniejsze pociski; z rzadka Antoinette widziała czerwoną lub zieloną linię wstępnego promienia lasera, złapanego w uchodzącym powietrzu lub gazowym paliwie któregoś ze statków. Z roztargnieniem, przeklinając zdolność swego umysłu do koncentracji na trywialnych sprawach w niewłaściwym czasie, uświadomiła sobie, że to szczegół, który zawsze przedstawiano źle w operach kosmicznych i holodramatach. Promienie laserowe były w nich niewidzialne i ta złowieszcza niewidzialność zwiększała napięcie. Ale prawdziwa bitwa kosmiczna w bliskim dystansie była operacją znacznie bardziej bałaganiarską, z obłokami gazów, śmieciami i odłamkami, które wybuchały na całym obszarze, gotowe odbijać i rozpraszać promienie z dowolnej broni.

Rój, ciaśniejszy w pobliżu centrum, rzedł ku brzegowi na dystansie kilkudziesięciu kilometrów. Choć Antoinette znajdowała się na samym skraju tego obszaru, zdawała sobie sprawę, jak kuszącym celem musi być „Burzyk”. Obrona triumwira skupiła się na bliższych jednostkach szturmujących, ale Antoinette nie mogła liczyć na to, że taka sytuacja potrwa dłużej.

— Antoinette? — rozległ się w interkomie głos Xaviera. — Scorpio jest gotów do wylotu. Mówi, że w każdej chwili możesz otwierać drzwi hangaru.

— Jesteśmy jeszcze za daleko — odparła.

Głos Scorpia wtrącił się do rozmowy w interkomie. Bez trudności odróżniała już ten głos od głosu innych świń.

— Antoinette. To już dostatecznie blisko. Mamy paliwo, by stąd dotrzeć do celu. Nie ma potrzeby, byś ryzykowała „Burzyka”, podchodząc bliżej.

— Ale im bliżej cię zabiorę, tym więcej paliwa zostanie ci w rezerwie. Mam rację?

— Nie przeczę. Zabierz nas wobec tego pięćset kilometrów bliżej. Co, Antoinette? To naprawdę już wystarczająco blisko.

Powiększyła widok bitwy, podłączając się do danych telemetrycznych z wielu kamer, które teraz śmigały wokół statku triumwira. Dane graficzne były bezszwowo łączone, a potem obrabiane, by usunąć ruch, i choć od czasu do czasu występowały nieciągłości i śnieżenia, miała ogólne wrażenie, że unosiła się w kosmosie zaledwie dwa lub trzy kilometry od samego statku. Zdała sobie sprawę, że holadramy prawidłowo oddawały ciszę, ale dopiero teraz uświadomiła sobie, jak okropnie niewłaściwa jest ta cisza, gdy towarzyszy rzeczywistej bitwie. Do tego światłowiec wynurzał się z mroków w przypadkowych, krótkich gorączkowych rozbłyskach światła, tak że nigdy nie ogarniała w całości jego kształtu.

Dostrzegła świetlny prostokąt, który jak złote drzwi otworzył się na chwilę gdzieś w skomplikowanym, pomarszczonym kadłubie „Nostalgii za Nieskończonością” i coś się stamtąd wyślizgnęło. Blask z silnika wylatującego promu oświetlił schodkową krawędź łuku przyporowego, a kiedy prom, wirując, korygował swą pozycję za pomocą dysz manewrowych, ich płomienie powodowały, że czarny cień łuku pełzł po kadłubie o łuskowatej teksturze jaszczurczej skóry.


* * *

Co chcesz mi opowiedzieć o wilkach, Felko?

[Wszystko, Clavainie. Przynajmniej to wszystko, czego się dowiedziałam, o czym Wilk mnie poinformował]

To nie musi być kompletny obraz, Felko, ani nawet jego część.

[Wiem. Mimo to powinnam ci o tym powiedzieć]


* * *

To nie była po prostu wojna przeciw inteligencji, powiedziała Felka Clavainowi, lecz część, szczegół, ich obszernego, załamującego się obecnie programu zarządzania kosmosem. Mimo oznak świadczących o czymś przeciwnym, wilki nie próbowały całkowicie pozbawić galaktyki inteligencji. Raczej przycinały las, zostawiając kilka sadzonek, a nie stosowały defoliacji czy wypalania; redukowały ogień do kilku pielęgnowanych płomyków, nie gasiły go całkowicie.

Istnienie zabójczych maszyn rozwiązuje jedną z zagadek kosmosu: dlaczego ludzkość znalazła się niemal sama we wszechświecie, dlaczego galaktyka wydaje się pozbawiona innych inteligentnych kultur? Można było odnieść wrażenie, że ludzkość jest po prostu kaprysem statystyki w przeważnie pozbawionym życia kosmosie; że pojawienie się inteligentnych, posługujących się narzędziami istot jest zdumiewająco rzadkie i wszechświat musi trwać miliardy lat, zanim powstanie choć szansa takiej cywilizacji. Tę tezę przyjmowano aż do początku epoki gwiezdnych podróży, kiedy ludzcy uczeni zaczęli badać ruiny innych kultur wokół pobliskich gwiazd. Rasy posługujące się techniką i narzędziami okazały się raczej pospolite. Ale z jakichś przyczyn wszystkie te kultury wygasły.

Dowody wskazywały, że zagłada przebiegała szybko, jeśli porównać to z ewolucyjnymi cyklami rozwoju gatunku: trwała najwyżej kilkaset lat. I następowała prawie za każdym razem, gdy dana kultura próbowała ekspansji w przestrzeni międzygwiezdnej.

Czyli mniej więcej na tym etapie rozwoju, na którym ludzkość — podzielona, skłócona, ale ciągle tworząca zasadniczo jeden gatunek — znalazła się teraz.

Nie było więc specjalną niespodzianką, stwierdziła Felka, że istniało coś w rodzaju wilków — lub Inhibitorów, jak nazwały ich niektóre z ofiar. To wynikało z wzorca zagłady: bezlitosne stada maszyn — zabójców czaiły się między gwiazdami, czekając cierpliwie przez eony na oznaki wyłaniającej się inteligencji…

Tylko że nie miało to właściwie sensu, ciągnęła Felka, jeśli z jakichś powodów warto było wymazać inteligencję, to dlaczego nie robić tego u źródła? Inteligencja pojawia się z życia, życie — z wyjątkiem bardzo rzadkich i egzotycznych nisz — wyskakuje ze zwykłej mikstury chemikaliów i warunków początkowych. Zatem jeśli inteligencja była wrogiem, dlaczego nie interweniować wcześniej w jej cyklu rozwojowym?

Można to było zrobić na tysiąc sposobów, zwłaszcza jeśli ktoś pracował w skali czasowej miliardów lat. Mógł wtrącać się w procesy formowania samych planet, delikatnie zakłócając wirujące obłoki gromadzącej się wokół młodych gwiazd materii. Mógł sprawić, żeby światy nie formowały się na właściwych orbitach i na planetach nie byłoby wody. Albo formowałyby się tylko bardzo ciężkie lub bardzo lekkie światy. Mógł je ciskać w międzygwiezdny chłód lub rzucać w niespokojne oblicza ich rodzimych gwiazd.

Mógł truć, subtelnie zakłócając zupę pierwiastków w skorupie planety, oceanach i atmosferze, tak że pewien typ reakcji organicznych zachodziłby bardzo trudno. Lub zapobiegać wejściu planet w stabilny wiek średni, który pozwalał powstać złożonemu życiu wielokomórkowemu. Mógł stale je bombardować kometami, by ich skorupy dostawały konwulsji pod wiecznym ostrzałem i były skute wieczną zimą.

Mógł też majstrować przy gwiazdach, tak by światy w układach planetarnych periodycznie przechodziły albo przez okropne epoki lodowe, albo smażyły się w płomieniach potężnych żagwi koronowych.

Nawet jeśli się spóźnił, nawet jeśli musiał zaakceptować powstanie złożonego życia, cywilizacji technicznej, istniały sposoby…

Jedna zdeterminowana cywilizacja mogła wymazać całe życie w galaktyce, zręcznie manipulując supergęstymi ciałami gwiezdnymi. Gwiazdy neutronowe można popychać ku sobie, aż unicestwia się wzajemnie w sterylizujących burzach promieni gamma. Strugi z gwiazd podwójnych można przerobić na kierunkową broń energetyczną: miotacze ognia o zasięgu tysiąca lat świetlnych…

Można też zlikwidować życie brutalną siłą. Jedna maszynowa kultura może zdominować całą galaktykę w milion lat, unicestwiając wszelkie życie organiczne.

Ale oni nie są tu po to, by to robić, oznajmiła Felka Clavainowi.

W takim razie po co? — zapytał.

Jest kryzys, odpowiedziała. Kryzys w głębokiej przyszłości galaktycznej, za trzy miliardy lat, licząc od dziś. Tylko że to nie jest przyszłość naprawdę „głęboka”.

Trzynaście obrotów spirali galaktycznej, to wszystko. Zanim przetoczyły się lodowce, można było pójść na ziemską plażę i wziąć do ręki skałę osadową, starszą niż trzy miliardy lat.

Trzynaście obrotów koła? W skali kosmicznej to nic. Niemal już się to zaczynało.

Jaki to kryzys? — zapytał Clavain.

Zderzenie, poinformowała go Felka.

Загрузка...