Zwiedzała kazamatę, przemierzając ją jak królowa lustrująca swe wojska. Trzydzieści trzy sztuki broni, każda inna. Studiowała je przez większość swego dorosłego życia razem z siedmioma osobami, które obecnie zaginęły lub zostały unicestwione. Choć pracowała ciężko, większość broni znała co najwyżej pobieżnie i musiała ukrywać przed kolegami swoją ignorancję. Była przekonana, że niektórych rodzajów broni nie można nawet przetestować, że służą do jednorazowego użytku. Nie wszystkie jednak były tego typu. Trudność polegała na tym, by broń skatalogować według zasięgu, zdolności niszczenia i liczby możliwych uruchomień.
Powzięła decyzję, jaką broń wykorzysta przeciw maszynerii Inhibitorów. Wprowadzi do akcji osiem sztuk, a dwadzieścia pięć pozostawi na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”. Te osiem rodzajów broni miało niewielką masę, można więc było je szybko i dyskretnie rozmieścić w układzie. Obliczenia Volyovej wskazywały, że zasięg wybranych ośmiu sztuk broni wystarczy do uderzenia w siedlisko Inhibitorów, ale wiele założeń poczyniła dość arbitralnie. Nie lubiła tego. Nie miała również pewności, czy zdoła wyrządzić szkody, które zakłócą pracę Inhibitorów. Była pewna co do jednego: zostaną zauważeni. Jeśli ludzka działalność w układzie była dotychczas brzęczeniem muchy — irytowała, ale nie stwarzała żadnego niebezpieczeństwa — teraz Volyova zwiększy ją do pełnowymiarowego ataku komarów.
Walnijcie w to packą, sukinsyny, pomyślała.
Przeleciała obok każdej z ośmiu sztuk broni i sprawdziła, czy coś się zmieniło od ostatniej inspekcji. Wszystko wyglądało tak samo. Broń, groźna i ponura, tkwiła w opancerzonych kołyskach dokładnie jak wtedy, gdy ją zostawiała.
— Potrzebuję właśnie tej ósemki, kapitanie — powiedziała.
— Tylko osiem?
— Na razie wystarczy. Nie można wkładać wszystkich kurcząt do jednego jaja, czy jak to się tam mówi.
— Na pewno istnieje jakiś odpowiedni zwrot.
— Na mój sygnał chciałabym, żebyś rozmieszczał broń po jednej. Możesz to zrobić, prawda?
— Kiedy powiesz „rozmieść”…?
— Po prostu przenieś je poza statek. To znaczy poza siebie — poprawiła się, zauważyła już bowiem, że kapitan obecnie mówi o sobie i o statku jako o tej samej istocie. Nie chciała zakłócić jego niespodziewanej ochoty do współpracy. — Po prostu na zewnątrz — ciągnęła. — Potem, kiedy już broń się tam znajdzie, skontrolujemy jeszcze jej układy. Umieścimy cię między bronią a Inhibitorami, na wszelki wypadek. Nie przypuszczam, żeby ktoś monitorował nasze posunięcia, ale ostrożność jest wskazana.
— Z całą pewnością masz słuszność, Ilio.
— Więc w porządku. Zaczniemy od starej poczciwej broni numer siedemnaście.
— Jest broń siedemnaście, Ilio.
Ruch był nagły i niespodziewany. Tak dawno broń się w ogóle nie ruszała, że Volyova, zapomniała jak to wygląda. Szyna podpierająca przechylała kołyskę, aż wielka jak obelisk broń ześlizgnęła się gładko i cicho na bok. Wszystko w kazamacie odbywało się w ciszy, ale mimo to Volyovej wydawało się, że panuje tu teraz cisza głębsza, cisza pełna refleksji, cisza miejsca, w którym wykonują egzekucje.
Układ szyn umożliwiał broni kazamatowej dotarcie do sali o wiele mniejszej, umiejscowionej tuż pod halą główną. W tej sali mogła się pomieścić największa z broni — w tym celu kiedyś gruntownie przebudowano tę część statku.
Volyova patrzyła, jak broń siedemnaście znika w mniejszej sali, i wspominała swe spotkanie z „Siedemnastką” — podosoba sterującą bronią — tą, która wykazywała niepokojące oznaki wolnej woli i wyraźnie lekceważyła jej polecenia. Volyova nie wątpiła, że podosoba jakiegoś typu istnieje w każdej broni, ale miała tylko nadzieję, że kapitan i broń zrobią to, o co prosiła.
Mimo to prześladowały ją straszne przeczucia.
Wrota między pomieszczeniami zamknęły się. Volyova przełączyła monitor skafandra na zewnętrzne kamery i czujniki. Chciała obserwować wynurzanie się broni z kadłuba, co miało nastąpić dopiero za kilka minut.
A jednak zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Skafander, połączony z monitorami na kadłubie, zameldował, że statek jest bombardowany światłem lasera optycznego.
W pierwszej chwili Volyovą ogarnęło przytłaczające uczucie porażki. Czyżbym zaalarmowała Inhibitorów i przyciągnęła ich uwagę samą intencją rozmieszczenia broni? — pomyślała. Omiatające światło lasera musiało pochodzić z ich czujników dalekiego zasięgu. Spostrzegły statek, wywąchały go w mroku.
Wtedy zauważyła, że emisje nadchodzą z niewłaściwej strony nieba.
Z przestrzeni międzygwiezdnej.
— Ilio…? — spytał kapitan. — Czy coś nie gra? Mam przerwać rozmieszczanie?
— Wiedziałeś o tym, prawda?
— O czym?
— Że ktoś oświetla nas laserem z częstotliwością komunikacyjną?
— Przepraszam, Ilio, ale ja tylko…
— Nie chciałeś, żebym się o tym dowiedziała. Dopiero kiedy podłączyłam się do czujników na kadłubie, by obejrzeć wynurzanie się broni, zauważyłam emisje.
— Co za emisje… ach, czekaj. — Jego wspaniały, godny Boga głos zawahał się. — Teraz wiem, co masz na myśli. Nie zauważyłem ich, działo się tyle innych rzeczy. Bardziej niż ja zwracasz uwagę na takie rzeczy… Ostatnio zbyt mocno koncentruję się na sobie. Jeśli poczekasz, cofnę się w czasie i określę, kiedy te emisje się zaczęły… Mam dane z czujników.
Nie uwierzyła mu, ale nie mogła dowieść, że kłamie. Kontrolował wszystko i dowiedziała się o sygnale laserowym tylko dlatego, że przez chwilę nie uważał.
— Dobrze. Jak długo to trwa?
— Nie więcej niż dzień, Ilio. Około dnia…
— Co to znaczy „około”, kłamliwy sukinsynu?! — Miałem na myśli… że to kwestia kilku dni. Najwyżej ty dzień… przy ostrożnym szacowaniu.
— Swinoj. Kłamliwy świński sukinsyn. Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?
— Założyłem, że już wiesz o sygnale. Nie złapałaś go, kiedy zbliżał się do mnie prom?
Aha, więc to teraz sygnał, a nie „pozbawiony znaczenia naturalny impuls światła laserowego”, pomyślała z sarkazmem. Co jeszcze wiedział kapitan?
— Oczywiście, że nie złapałam. Spałam do ostatniej chwili, a promu nie zaprogramowano do obserwacji transmisji spoza układu. Międzygwiezdne przekazy są poniebieszczone. Ile wynosiło przesunięcie częstotliwości, kapitanie?
— Niewielkie, Ilio… dziesięć procent światła. Zaledwie tyle, by sygnał wypadł z oczekiwanego pasma częstotliwości.
Przeliczyła. Dziesięć procent światła… światłowiec nie mógł wyhamować takiej szybkości w czasie znacznie krótszym niż trzydzieści dni. Nawet jeśli statek wlatywał już do układu, nadal miała pół miesiąca do jego przybycia. Niewiele na oddech, ale przynajmniej pocieszające, że nie przylecą tu za parę dni.
— Kapitanie? Sygnał musi być zautomatyzowanym przekazem powtarzanym w kółko, inaczej nie nadawaliby go tak długo. Wgraj go do mojego skafandra. Natychmiast.
— Tak, Ilio. A broń kazamatowa? Czy mam przerwać rozmieszczanie?
— Tak… — potwierdziła w pierwszej chwili, ale natychmiast się poprawiła: — Nie. Nie! Nic się nie zmienia. Nadal rozstawiaj te pieprzone graty. Wystawienie na zewnątrz całej ósemki zajmie godziny. Słyszałaś, co wcześniej powiedziałam. Chcę, byś swoją masą zasłaniał ją przed Inhibitorami.
— Co ze źródłem sygnału?
Gdyby miała możliwość, kopnęłaby go. Ale unosiła się z dala od czegokolwiek, co można by kopnąć.
— Po prostu wgraj ten pieprzony sygnał.
Szyba jej hełmu stała się nieprzezroczysta, zasłoniła widok kazamaty. Przez chwilę Volyova patrzyła w bezwymiarowe morze bieli. Potem biel stopniała, pojawiło się wnętrze. Volyova stała w długim, surowo umeblowanym pokoju przy końcu czarnego stołu. Przy jego drugim końcu stały trzy osoby. Stół wydawał się klinem czystej ciemności.
— Witamy — powiedział jedyny ludzki samiec wśród tej trójki. — Nazywam się Nevil Clavain i chyba ma pani coś, co mnie interesuje.
Na pierwszy rzut oka wydawał się przedłużeniem stołu: miał na sobie tę samą matową czerń, tak że tylko dłonie i głowa wyodrębniały się z mroku. Starannie splótł przed sobą palce. Na wierzchu jego dłoni biegły linki żył. Miał białą brodę i włosy, a na jego twarzy rysowały się bruzdy głębokich cieni.
— On ma na myśli urządzenia we wnętrzu pani statku — powiedziała osoba siedząca przy Clavainie. Była to młodo wyglądająca kobieta, ubrana w podobnie czarny nibymundur. Volyova ledwo ją rozumiała. Wydawało się, że kobieta używa jednego z lokalnych dialektów Yellowstone. — Wiemy, że ma pani trzydzieści trzy takie urządzenia. Stale odbieramy ich sygnatury diagnostyczne, więc niech pani nawet nie próbuje blefować.
— To się na nic nie przyda — stwierdził trzeci rozmówca, świnia. — Widzi pani, jesteśmy bardzo zdeterminowani. Porwaliśmy ten statek, choć mówiono, że nie da się tego zrobić. Nawet Hybrydowcom daliśmy w ryja. Polecieliśmy daleko, by dostać to, czego chcemy, i nie wrócimy do domu z pustymi rękami.
Podkreślał swe żądania machnięciami racicowej dłoni. Clavain, pierwszy mówca, pochylił się.
— Scorpio mówi prawdę. Mamy środki techniczne potrzebne do odzyskania broni. Chcemy zapytać, czy ma pani dość zdrowego rozsądku, by przekazać broń bez walki?
Volyova miała wrażenie, że Clavain czeka na odpowiedź. Choć wiedziała, że nie jest to przekaz w czasie rzeczywistym, zaczęła mówić, wiedząc, że skafander to zarejestruje i wyśle do statku-intruza. Jednak droga powrotna sygnału potrwa przynajmniej trzy dni. Czyli odpowiedzi może się spodziewać po tygodniu.
— Bądźmy jednak elastyczni — podjął Clavain. — Wiem, że macie lokalne trudności. Widzieliśmy wzmożone działania w waszym układzie i rozumiemy, że to powód do niepokoju. Chcemy, by broń była przygotowana do przekazania natychmiast, gdy wejdziemy do przestrzeni okołogwiazdowej. Żadnych sztuczek, żadnych opóźnień. To nie podlega dyskusji. Ale możemy dyskutować o szczegółach i korzyściach ze wzajemnej współpracy.
— Nie możecie, bo dzieli nas pół miesiąca drogi — szepnęła Volyova.
— Przybędziemy wkrótce — oznajmił Clavain. — Może szybciej, niż się spodziewacie. Ale na razie jesteśmy poza zasięgiem skutecznej łączności. Będziemy nadawać ten przekaz do chwili naszego przybycia. Tymczasem, by ułatwić negocjacje, przygotowałem swoją kopię poziomu beta. Jestem przekonany, że zna pani niezbędne protokoły symulacyjne. Jeśli nie, możemy również dostarczyć potrzebną dokumentację. Jeśli dokumentacja nie jest niezbędna, możecie przystąpić do pełnej i natychmiastowej instalacji. Zanim ten przekaz powtórzy się tysiąc razy, będziecie mieli pełne dane potrzebne do zaimplementowania mojej kopii beta. — Clavain uśmiechnął się pojednawczo i rozłożył ręce. — Proszę, czy mogłaby pani to rozważyć? My oczywiście ze swej strony poczynimy wszelkie przygotowania, by przyjąć wasze beta kopie, jeśli tylko życzycie sobie wysłać zastępczego negocjatora. Z zainteresowaniem oczekujemy waszej reakcji. Nevil Clavain, „Światło Zodiakalne” kończy przekaz.
Ilia Volyova zaklęła pod nosem.
— Oczywiście znamy pieprzone protokoły, ty protekcjonalny dupku.
Przekaz został nadany ponad tysiąc razy, co oznaczało, że dane niezbędne do uruchomienia beta kopii zostały już zarejestrowane.
— Słyszałeś to, kapitanie? — zapytała. — Tak, Ilio.
— Wyszoruj tę kopię beta, dobrze? Sprawdź, czy nie ma jakichś wrednych niespodzianek. Potem znajdź sposób jej zaimplementowania.
— Nawet gdyby zawierała jakiś rodzaj wojskowego wirusa, wątpię, czy mógłby on mi zaszkodzić w moim obecnym stanie. Człowiek w zaawansowanym stadium trądu nie dba o drobną skórną dolegliwość. Kapitan tonącego okrętu nie martwi się, że znalazł na statku kornika lub…
— Tak. Rozumiem te argumenty. Ale jednak to zrób. Chciałabym porozmawiać z Clavainem. Twarzą w twarz.
Sięgnęła do hełmu i usunęła nieprzezroczystość szyby, akurat na czas: następna broń kazamatowa wpełzała w kosmos. Volyova była wściekła. I nie chodziło po prostu o fakt, że nowo przybyli pojawili się tak niespodziewanie, ani o ich niewygodne i konkretne żądania. Chodziło o to, że kapitan zadał sobie tyle trudu, by ukryć przed nią całą sprawę.
Nie rozumiała celu jego gry i wcale jej się ona nie podobała.
Volyova odstąpiła krok od serwitora.
— Start — powiedziała niepewnie.
Beta kopia odpowiadała zwykłym protokołom, kompatybilnym wstecz ze wszystkimi głównymi systemami symulacyjnymi, od środkowej belle epoque. Okazała się również wolna od zakaźnych wirusów, zarówno umieszczonych w nim rozmyślnie, jak i przypadkowych. Volyova nadal mu nie ufała, spędziła więc następne pół dnia, sprawdzając, czy symulacja nie przeniknęła i nie zmodyfikowała w jakiś przemyślny sposób filtrów antywirusowych. Wyglądało na to, że nie, ale Volyova zrobiła wszystko, by kopia pozostała całkowicie izolowana od sieci sterowania statkiem.
Oczywiście kapitan miał rację: był on teraz statkiem, pod każdym względem. Cokolwiek atakowało statek, atakowało również jego. A ponieważ kapitan stał się statkiem wskutek tego, że opanowała go superprzystosowana obca zaraza, wydawało się wysoce nieprawdopodobne, że przeniknie do jego wnętrza jakiś wytwór zaledwie człowieka. Już dawno zaatakował go i uszkodził najeźdźca-ekspert.
Serwitor poruszył się nagle. Odstąpił od niej krok, omal się nie przewrócił, potem się wyprostował. Podwójne obiektywowe oczy spoglądały w różnych kierunkach, a potem zaskoczyły do trybu obuocznego i skupiły się na niej. Mechaniczne źrenice otworzyły się z trzaskiem i zamknęły. Maszyna wykonała następny krok, tym razem ku Volyovej.
— Stop — powiedziała Volyova, unosząc dłoń.
Zainstalowała beta kopię w jednej z niewielu statkowych maszyn androidalnych. Serwitor był szkieletowym zestawem części, cały ażurowy i patykowaty. Nie miała poczucia zagrożenia w jego obecności, przynajmniej na poziomie racjonalnego rozumowania, gdyż była silniejsza i solidniej zbudowana od maszyny.
— Mów do mnie — powiedziała. — Czy jesteś prawidłowo zainstalowany?
Komora głosowa maszyny brzęczała jak rozwścieczona mucha.
— Jestem symulacją poziomu beta Nevila Clavaina.
— Dobrze. Kim jestem ja?
— Nie wiem. Nie przedstawiła mi się pani.
— Jestem triumwir Ilia Volyova — oznajmiła. — To mój statek „Nostalgia za Nieskończonością”. Zainstalowałam pana w jednym z naszych serwitorów ogólnomechanicznych. To maszyna rozmyślnie krucha, niech więc pan nie próbuje żadnych machlojek. Pana konstrukcja przewiduje samozniszczenie, ale nawet gdyby go nie przewidziano, mogę rozerwać pana własnymi palcami.
— Jestem jak najdalszy od myślenia o jakichś machlojkach, triumwirze. Czy też może: Ilio. Jak mam się do pani zwracać?
— „Pani triumwir”. Teraz jesteśmy na moim terenie. Wydawało się, że nie usłyszał.
— Ilio, czy przygotowałaś swą beta kopię do przesłania na „Światło Zodiakalne”?
— Czemu cię to obchodzi?
— Jestem ciekaw, to wszystko. Gdyby nasze odnośne beta kopie reprezentowały nas oboje, stworzyłoby to miłą symetrię, prawda?
— Nie ufam beta kopiom. Nie widzę również sensu takiego działania.
Serwitor Clavaina rozglądał się, jego podwójne oczy pstrykały i terkotały. Volyova uruchomiła go w stosunkowo normalnej części okrętu — transformacje kapitana przebiegały tutaj bardzo łagodnie — ale przypuszczała, że po prostu przyzwyczaiła się do otoczenia, które według zwykłych kryteriów wyglądało bardzo dziwnie. Łuki ze stwardniałej, połyskującej zarazowej materii rozpierały komnatę niczym żebra wieloryba. Były oślizłe od wydzielin chemicznych. Buty Volyovej rozchlapywały kilkucentymetrową warstwę obrzydliwych czarnych ścieków.
— A pańskie zdanie? — przynagliła. Maszyna znowu przerzuciła na nią swą uwagę.
— Ilio, wykorzystanie beta kopii jest całkiem sensowne. Oba nasze statki znajdują się poza zasięgiem efektywnej łączności, ale zbliżają się do siebie. Beta kopie mogą przyśpieszyć cały proces negocjacji, ustalą zasady podstawowe, że tak się wyrażę. Kiedy statki znajdą się blisko siebie, beta kopie przekażą swoje doświadczenia. Nasi cieleśni antenaci przejrzą, co zostało prze dyskutowane, i dzięki temu szybciej podejmą właściwe decyzje.
— Pana słowa brzmią przekonująco, ale rozmawiam w tej chwili jedynie z zestawem zalgorytmizowanych odpowiedzi, z modelem przewidującym, jak prawdziwy Clavain zareagowałby na podobną sytuację.
Serwitor wzruszył ramionami.
— A pani chce powiedzieć, że…?
— Że nie mam gwarancji, że prawdziwy Clavain, gdyby tu stał, reagowałby dokładnie tak samo.
— Ach, to stare błędne rozumowanie. Mówisz tak jak Galiana. Rzeczywiście, prawdziwy Clavain, poddawany takim samym bodźcom, w różnych sytuacjach mógł różnie reagować. Nie tracisz więc nic, kontaktując się z kopią beta. — Maszyna uniosła jedną ze swych szkieletowych rąk i zerkała na nią przez luki między rozporkami i drutami ramienia. — Ale rozumiesz, że to nie pomaga całej sprawie?
— Co takiego?
— Umieszczenie mnie w ciele tak oczywiście mechanicznym. I ten głos… To nie ja, zupełnie nie ja. Widziałaś przekaz. To po prostu zupełnie mnie nie oddaje. W rzeczywistości lekko seplenię. Nawet czasami to seplenienie podkreślam. Można to wręcz nazwać cechą mego charakteru.
— Już ci powiedziałam…
— Oto moja sugestia, Ilio. Daj maszynie dostęp do swoich implantów, by mogła odwzorować dostrzegalnego ducha w twoim polu słuchowo-wzrokowym.
Czuła dziwną potrzebę usprawiedliwiania się.
— Nie mam implantów, Clavainie.
— Ale jesteś Ultraską. — W brzęczącym głosie brzmiało zdumienie.
— Tak, ale również jestem brezgatnikiem. Nigdy nie miałam implantów, nawet przed zarazą.
— Sądziłem, że rozumiem Ultrasów — stwierdził z zamyśleniem beta. — Przyznaję, że mnie zaskakujesz. Ale musisz mieć jakiś sposób na oglądanie rzutowanej informacji, kiedy nie działa hologram?
— Mam gogle — przyznała.
— Przynieś je. Znacznie ułatwią nam życie.
Volyovej nie podobało się, że beta mówi jej, co ma zrobić, ale przyznała, że sugestia ma sens. Kazała innemu serwitorowi przynieść gogle i nauszniki. Włożyła ten zestaw, a potem pozwoliła becie na zmodyfikowanie widoku przez gogle. Patykowaty robot został wycięty z jej pola widzenia i zastąpiony przez Clavaina takiego, jakiego widziała w czasie przekazu. Złudzenie nieidealne — użyteczne przypomnienie, że nie ma się do czynienia z człowiekiem z krwi i kości. Tak oglądany serwitor wyglądał jednak znacznie lepiej.
— Doskonale — rozległ się przy jej uchu rzeczywisty głos Clavaina. — Teraz możemy zająć się interesami. Już o to pytałem, ale czy rozważysz załadowanie swojej kopii beta do „Światła Zodiakalnego”?
Wmanewrował ją w problem. Nie chciała przyznać, że nie ma środków, by to zrobić. To naprawdę postawiłoby ją w dziwnym świetle.
— Rozważę to. Tymczasem, Clavainie, zakończmy naszą pogawędkę, dobrze? — Volyova uśmiechnęła się. — Zaskoczyłeś mnie, gdy byłam czymś zajęta.
Obraz Clavaina odpowiedział uśmiechem.
— Mam nadzieję, że to nic poważnego.
Nawet zajmując się serwitorem, Volyova w dalszym ciągu przeprowadzała operacje rozmieszczania broni kazamatowych. Powiedziała kapitanowi, że nie chce, by się ujawniał, gdy serwitor jest włączony, więc kapitan mógł mówić do niej jedynie przez te same słuchawki. On sam natomiast mógł odczytywać jej komunikaty podgłosowe.
— Nie chcę, by Clavain dowiedział się więcej, niż musi — powiedziała kapitanowi. — Zwłaszcza o tobie i o tym, co stało się z tym statkiem.
— Czemu Clavain miałby się o czymś dowiadywać? Jeśli kopia beta odkryje coś, czego nie chcemy zdradzić, po prostu ją zabijemy.
— Później Clavain będzie stawiał pytania.
— Jeśli będzie jakieś „później” — powiedział kapitan.
— To znaczy co?
— To znaczy… nie mamy przecież zamiaru negocjować? Poprowadziła serwitora przez statek na mostek, starając się wybierać drogę przez najmniej dziwaczne sektory. Obserwowała, jak beta rejestruje otoczenie, najwidoczniej świadom, że statkowi przydarzyło się coś dziwnego. A jednak nie zadał jej żadnego pytania bezpośrednio związanego z transformacjami parchowymi. W każdym razie sprawa była i tak przegrana. Nadlatujący statek wkrótce będzie mógł z niezbędną rozdzielczością samodzielnie zerknąć na „Nieskończoność”, a wtedy dowie się o barokowych transformacjach zewnętrznych.
— Ilio — rozległ się głos Clavaina. — Nie kręćmy. Chcemy dostać trzydzieści trzy obiekty, które posiadasz. Bardzo chcemy. Czy przyznajesz, że coś wiesz o tych obiektach?
— Myślę, że gdybym zaprzeczyła, byłoby to mało przekonujące.
— Dobrze. — Obraz Clavaina przesadnie głęboko skinął głową. — Mamy postęp. Przynajmniej zgodziliśmy się, że obiekty istnieją.
Volyova wzruszyła ramionami.
— Jeśli nie zamierzamy kręcić, może nazwiemy te obiekty właściwym imieniem? To broń, Clavainie. Ty o tym wiesz. Ja wiem i oni najprawdopodobniej też o tym wiedzą.
Na chwilę zsunęła okulary. Serwitor Clavaina kroczył po pokoju prawie jak człowiek, choć nie całkiem płynnie. Włożyła gogle z powrotem — nałożony obraz poruszał się tym samym kukiełkowatym krokiem.
— To mi się bardziej podoba, Ilio. Tak, to broń. Bardzo stara broń, o dość niejasnej proweniencji.
— Nie wciskaj mi kitu, Clavainie. Jeśli wiesz o istnieniu broni, prawdopodobnie domyślasz się jej pochodzenia, podobnie jak ja. Oto moja hipoteza: zrobili ją Hybrydowcy. Co na to powiesz?
— Ciepło, ciepło, przyznaję.
— Ciepło?
— Gorąco. Właściwie bardzo gorąco.
— Powiedz, o co w tym wszystkim chodzi. Jeśli to broń Hybrydowców, dlaczego dowiedzieliście się o niej dopiero teraz?
— Ona emituje sygnały pozycyjne. Namierzyliśmy ją.
— Ale wy nie jesteście Hybrydowcami.
— Nie… — Clavain wykonał ręką omiatający gest, doskonale zsynchronizowany z podobnym gestem serwitora. — Ale będę z tobą szczery, choćby dlatego, że może mi to pomóc w negocjacjach. Hybrydowcy naprawdę chcą odzyskać tę broń. I również tu zmierzają. Tuż za „Światłem Zodiakalnym” nadlatuje cała flota ciężkozbrojnych hybrydowskich statków.
Wspomniała, co świnia Scorpio powiedział o załodze Clavaina — że porozbijali ryje pająkom.
— Czemu mi o tym mówisz? — spytała.
— Rozumiem, że to cię niepokoi, nie mam o to pretensji. Też bym się niepokoił. — Wizerunek podrapał brodę. — Właśnie dlatego powinnaś rozważyć wcześniejsze negocjacje ze mną. Pozwól, bym uwolnił cię od tej broni. Ja załatwię sprawę z Hybrydowcami.
— Clavainie, czemu sądzisz, że poszczęści ci się w tym bardziej niż mnie?
— Po pierwsze, parę razy już ich przechytrzyłem. Po drugie, i może ważniejsze, jeszcze niedawno byłem Hybrydowcem.
— Sprawdziłem to, Ilio — zaszeptał kapitan do jej ucha. — Istniał Nevil Clavain powiązany z Hybrydowcami.
— I sądzisz, że to ma znaczenie? — zapytała Volyova Clavaina. Kiwnął głową.
— Hybrydowcy nie są mściwi. Zostawią cię w spokoju, jeśli nie będziesz im miała nic do zaoferowania. Ale jeśli nadal będziesz miała tę broń, rozerwą cię na strzępy.
— Twój sposób myślenia ma małą wadę — powiedziała Volyova. — Skoro ja dysponuje bronią, czy to nie ja właśnie będę rozrywać kogoś na strzępy?
Clavain mrugnął znacząco.
— Wiesz doskonale, jak się nią posługiwać, prawda?
— Mam pewne doświadczenie.
— Nie, nie masz. Udało ci się jedynie włączyć to draństwo. Gdybyś miała doświadczenie, wykrylibyśmy broń już przed wiekami. Nie przeceniaj swej znajomości techniki, którą ledwo rozumiesz. To może cię doprowadzić do zguby.
— Sama to ocenię.
Clavain — dość myślenia o tym urządzeniu jako o Clavainie! — znowu podrapał się w brodę.
— Nie chciałem cię urazić. Ale ta broń jest niebezpieczna. Szczerze sugeruję, żebyś przekazała mi ją teraz i zrzuciła na mnie cały kłopot.
— A jeśli odmówię?
— Zrobimy dokładnie to, co obiecaliśmy: zabierzemy ją siłą.
— Clavainie, posłuchaj. Chcę ci coś pokazać. Dawałeś wcześniej do zrozumienia, że coś o tym wiesz, ale powinieneś znać fakty.
Zaprogramowała kulę displeju, by włączyła się właśnie w tej chwili, wypełniona powiększeniem rozmontowywanego świata. Obłok materii był grudkowaty i porwany, popstrzony gęstymi węzłami agregującej substancji. Ale trąbkowaty obiekt, rosnący w samym sercu chmury, był dziesięć razy większy od pozostałych struktur i teraz wydawał się niemal w pełni uformowany. Chociaż czujniki Volyovej z trudnością przenikały przez zasłaniające megatony materii, coś sugerowało ogromną złożoność obiektu, oszałamiające nagromadzenie koronkowych detali, mierzących od wieluset kilometrów w dół, aż po granicę rozdzielczości czujników. Maszyneria miała wygląd mięśniowy i organiczny, zawęźlony i napuchnięty od chrząstek, ścięgien i guzków gruczołów. Nie wyglądała na coś, co można by zaprojektować, dysponując ludzką wyobraźnią. A nawet w tej chwili do tytanicznej machiny dodawano warstwy materii; Volyova widziała strumienie zagęszczeń, gdzie nadal przepływała masa. Jednak obiekt wydawał się niepokojąco bliski ukończenia.
— Czy wcześniej widziałeś wiele takich rzeczy, Clavainie? — zapytała.
— Trochę. Nie tak wyraźnie jak tu.
— Co o tym sądzisz?
— Może byś mi, Ilio, powiedziała najpierw, co ty o tym sądzisz. Zmrużyła oczy.
— Obserwowałam, jak maszyny rozrywają na strzępy trzy małe światy. Potem zabrały się za ten. To obcy. Zostali zwabieni tutaj przez coś, co zrobił Dan Sylveste.
— Tak. Zakładaliśmy, że miał z tym coś wspólnego. Podejrzewaliśmy również istnienie maszyn.
— Kto „my”? — zapytała.
— Hybrydowcy. Przestałem być jednym z nich dopiero nie dawno. — Przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej. — Kilka stuleci temu wysłaliśmy ekspedycje w przestrzeń międzygwiezdną znacznie dalej, niż się to udało innym odłamom ludzkości. Te ekspedycje natknęły się na maszyny. Nadaliśmy im nazwę „wilki”. Sądzę, że w zasadzie widzimy tutaj te same istoty.
— Nie posiadają nazwy dla siebie — oznajmiła Volyova. — Ale my nazywamy ich Inhibitorami. To nazwa, która zyskały w czasie swego rozkwitu.
— Dowiedzieliście się tego z obserwacji?
— Nie — odparła Volyova. — Niezupełnie.
Mówię mu za dużo, pomyślała. Ale Clavain był tak przekonujący, że nie mogła się powstrzymać. Jeśli nie będę uważać, opowiem mu o wszystkim, co wydarzyło się wokół Hadesu: jak Khouri pozwolono zerknąć w ciemną przedludzką historię galaktyki, w nieskończony szereg tomów opisujących wytępienia i wojny, od teraz aż do zarania samego życia rozumnego…
Istniały sprawy, które chciała przedyskutować z Clavainem, i sprawy, które na razie chciała zachować dla siebie.
— Jesteś zagadkową kobietą, Ilio Volyova.
— Jestem również kobietą zapracowaną, Clavainie. — Przybliżyła na sferze obraz puchnącej maszyny. — Inhibitorzy budują broń. Mam poważne podejrzenia, że wykorzystają ją do wywołania jakiegoś kosmicznego kataklizmu. Włączyli żagiew by zlikwidować Amarantinów, ale chyba tym razem szykują się do czegoś znacznie większego: prawdopodobnie do ostatecznego rozwiązania. A ja po prostu nie mogę na to pozwolić. Na Resurgamie przebywa dwieście tysięcy ludzi, i wszyscy zginą, jeśli ta broń zostanie użyta.
— Doskonale to rozumiem, uwierz mi.
— Wobec tego rozumiesz, że nie przekażę ci żadnej broni, nigdy. Po raz pierwszy Clavain wydawał się zirytowany. Przeciągnął dłonią po gęstej czuprynie, aż zjeżyła się w kostropate, białe kolce.
— Daj mi tą broń, a dopilnuję, by użyto jej przeciw wilkom. Cóż w tym złego?
— Nic — odparła Ilia pogodnie. — Tylko że ja ci nie wierzę. I jeśli ta broń jest tak potężna, jak mi opowiadasz, nie chcę jej nikomu przekazywać. Przecież opiekowaliśmy się nimi przez wieki. Nie stało się nic złego. To nas ustawia raczej w dobrym świetle, prawda? Byliśmy odpowiedzialnymi kustoszami. Byłoby niefrasobliwością z naszej strony, gdybyśmy ją oddali jakiejś garstce typów spod ciemnej gwiazdy. — Uśmiechnęła się. — Zwłaszcza skoro przyznajesz, Clavainie, że nie jesteście prawowitymi właścicielami.
— Pożałujesz, że zadałaś się z Hybrydowcami, Ilio.
— Uhm. Ale przynajmniej będę miała do czynienia z legalnym odłamem.
Clavain naciskał czoło palcami prawej dłoni, jak ktoś walczący z migreną.
— Ale nie w takim sensie, jak myślisz. Oni chcą tej broni tylko po to, żeby czmychnąć z nią w głęboki kosmos.
— Ty zaś chcesz ją wykorzystać w sposób znacznie bardziej wielkoduszny…
Clavain skinął głową.
— Rzeczywiście. Chcę ją przekazać rasie ludzkiej. Demarchistom… Ultrasom. Armii Scorpia… Wszystko mi jedno, kto ją przejmie, jeśli mnie przekona, że zrobią z niej właściwy użytek.
— A mianowicie?
— Wykorzysta ją do walki z wilkami. Wilki się zbliżają. Hybrydowcy o tym wiedzieli. Tu mamy kolejny dowód. Następne kilkaset lat będzie bardzo interesujące.
— Interesujące? — powtórzyła.
— Tak. Ale niezupełnie na taki sposób, jakiego byśmy sobie życzyli.
Na pewien czas wyłączyła kopię beta. Wizerunek Clavaina rozpadł się na plamy, a potem zniknął, zostawiając po sobie tylko szkieletowy kształt serwitora. Przejście zagrało jej na nerwach — przedtem bardzo wyraźnie odczuwała obecność Clavaina.
— Ilio? — To był kapitan. — Jesteśmy już gotowi. Ostatnia broń kazamatowa znajduje się poza statkiem.
Ściągnęła słuchawki i zaczęła mówić normalnym głosem.
— Dobrze. Czy zaszło coś szczególnego?
— Nic ważnego. Pięć sztuk broni rozstawiono bez przeszkód. W przypadku pozostałych trzech zauważyłem przejściową nieregularność w uprzęży napędowej broni sześć i chwilowy błąd w systemach naprowadzania broni czternaście i dwadzieścia trzy. Od rozstawienia żadne anomalie nie wystąpiły.
Zapaliła papierosa.
Wypaliła jedną czwartą, zanim odpowiedziała.
— Nie wygląda to na „nic ważnego”.
— Jestem pewien, że błędy się nie powtórzą — zahuczał głos kapitana. — Środowisko elektromagnetyczne kazamaty jest całkiem inne niż to poza kadłubem. Przejście prawdopodobnie zaniepokoiło broń, to wszystko. Teraz, kiedy już jest poza statkiem uspokoi się.
— Proszę, przygotuj prom.
— Słucham?
— Słyszałeś. Wychodzę na zewnątrz, by wszystko sprawdzić. — Tupnęła nogą, czekając na odpowiedź.
— Nie ma takiej potrzeby, Ilio. Doskonale pilnuję należytego stanu broni.
— Może umiesz nią sterować, kapitanie, ale nie znasz jej tak dobrze jak ja.
— Ilio…
— Nie potrzebuję dużego promu. Rozważałam nawet wyjście w samym skafandrze, ale w nim nie można palić.
Westchnienie kapitana brzmiało jak zawalenie się odległego budynku.
— Zgoda, Ilio. Przygotuję dla ciebie prom. Bądź ostrożna, dobrze? Trzymaj się tej strony statku, której nie widzą Inhibitorzy.
— Są za daleko, by śledzić, co się tutaj dzieje. Następne pięć minut nic w tej kwestii nie zmieni.
— Ale doceniasz moją troskę.
Czy kapitan naprawdę się o nią niepokoił? Czy miała w to uwierzyć. Oczywiście, mógł czuć się tutaj samotny, a ona była jego jedynym ludzkim towarzystwem. Ale to ona ujawniła jego zbrodnię i ukarała go tą transformacją. Jego uczucia w stosunku do niej były dość skomplikowane.
Wypaliła wystarczającą część papierosa. Dla kaprysu wsadziła niedopałek w drucianą głowę serwitora, wcisnęła go między dwa cienkie metalowe wsporniki. Koniuszek żarzył się ciemnopomarańczowo.
— Wstrętny nałóg — stwierdziła Ilia Volyova.
Wzięła dwuosobowy prom o wężowej głowie, ten sam, z którego Khouri i Cierń podpatrywali działania Inhibitorów wokół byłego gazowego giganta. Kapitan już przygotował pojazd i podstawił go do śluzy. Stateczek doznał kilku drobnych uszkodzeń w atmosferze Roka, gdy napotkał maszynerię Inhibitorów, ale większość dało się naprawić, wykorzystując dostępne komponenty. Pomniejsze defekty z pewnością nie przeszkadzały w działaniach promu w niewielkim zasięgu.
Usadowiła się w fotelu pilota i przejrzała displej stanu promu. Kapitan wykonał solidną pracę: nawet zbiorniki paliwa napełniono po brzegi, choć miała przelecieć tylko kilkaset metrów.
Dręczyło ją jakieś nieokreślone uczucie.
Przeleciała przez opancerzone wrota i wyprowadziła prom, w otwarty kosmos. Wynurzyła się obok znacznie większego otworu, przez który przeszła wcześniej broń kazamatowa. Sama broń zniknęła za górzystą krzywą kadłuba wielkiego statku, usuwając się z pola widzenia Inhibitorów. Volyova poleciała tą samą trasą i obserwowała, jak mgławicowa masa rozerwanej planety znika za ostrym horyzontem kadłuba.
Osiem sztuk broni kazamatowej pojawiło się w polu widzenia. Czaiły się jak potwory. Każda inna, ale wszystkie najwyraźniej zaprojektowane przez ten sam zespół. Volyova zawsze podejrzewała, że budowniczy byli Hybrydowcami, ale potwierdzenie Clavaina wywołało w niej niepokój. Czemu Hybrydowcy powoływaliby do istnienia tak okrutne narzędzia? Czyżby w pewnej chwili chcieli ich użyć? Czy tym perspektywicznym celem była ludzkość?
Wokół każdej broni znajdowała się uprząż z dźwigarów, do których przymocowano rakiety sterujące, podsystemy celownicze, a także niewielką liczbę uzbrojenia obronnego do ochrony samej broni. Uprzęże mogły w zasadzie przetransportować bronie do dowolnego miejsca układu, ale jak na wymagania Volyovej był to proces zbyt wolny. Przymocowała więc do każdej uprzęży osiem rakiet holowniczych. Przeniesienie broni na drugą stronę układu zajmie mniej niż trzydzieści dni.
Skierowała prom ku grupie urządzeń — wyczuły jej obecność i przesunęły się. Prześlizgnęła się między nimi, potem przechyliła, zatoczyła pętlę i zwolniła, badając tę broń, z którą — według kapitana — wcześniej były trudności. Raporty diagnostyczne, lapidarne, lecz wyczerpujące, przepływały przez jej bransoletę. Wywoływała każdą sztukę broni, wnikliwie analizując to, co widzi.
Coś było nie tak.
Czy raczej nic nie było „nie tak”. Z żadną z ośmiu broni nie działo się nic szczególnego.
Znowu miała dotkliwe poczucie niewłaściwości, poczucie, że skłoniono ją, by robiła coś, co tylko miało się wydawać jej własnym wyborem. Broń była idealnie zdrowa; nic nie wskazywało, że w ogóle wystąpiły jakieś błędy, choćby przejściowe. Mogło to jedynie oznaczać, że kapitan kłamał — zameldował o problemach nieistniejących.
Wzięła się w garść. Szkoda, że zaufała kapitanowi i nie sprawdziła broni przed opuszczeniem statku…
— Kapitanie… — powiedziała z wahaniem.
— Tak, Ilio?
— Kapitanie, mam tutaj trochę dziwnych odczytów. Broń wydaje się zdrowa, w ogóle nie ma żadnych problemów.
— Jestem całkowicie pewien, że wystąpiły błędy przejściowe, Ilio.
— Naprawdę?
— Tak. — Ale nie mówił tego z przekonaniem. — Tak, Ilio, zupełnie pewien. Bo po co miałbym o nich wspominać?
— Nie wiem. Może z jakichś powodów zależało ci, żebym opuściła statek?
— Dlaczego miałoby mi na tym zależeć?
Wyczuła w jego głosie urazę, ale nie urazę, jakiej by oczekiwała.
— Nie wiem. Ale mam okropne uczucie, że zaraz się tego dowiem.
Zobaczyła, że jedna z broni kazamatowych — broń trzydzieści jeden, wykorzystująca siły kwintesencyjne — oddziela się od grupy, wypuszczając jasne iskry z dysz sterujących. Płynny i szybki ruch zadawał kłam olbrzymiej masie urządzenia. Volyova sprawdziła swą bransoletę. Żyroskopy przesuwały uprząż wokół środka ciężkości. Ociężale, jak wielki żelazny palec, który chce wskazać oskarżonego, ogromna broń wybierała cel.
„Nostalgię za Nieskończonością”.
Zbyt późno, głupio, klnąc na siebie, Ilia Volyova dokładnie zrozumiała, co się dzieje.
Kapitan usiłował się zabić.
Powinna to przewidzieć. Jego wynurzenie się z katatonii było tylko wybiegiem. Cały czas myślał o samobójstwie. Chciał ostatecznie zakończyć stan niesłychanego cierpienia. A ona dostarczyła mu idealnego środka. Błagała, by pozwolił jej wykorzystać broń kazamatową, a on się zgodził — teraz widziała, że zbyt łatwo.
— Kapitanie…
— Przykro mi, Ilio, ale muszę to zrobić.
— Nie. Nie musisz. Nic nie musi być zrobione.
— Nie rozumiesz. Próbujesz zrozumieć i myślisz, że rozumiesz, ale nie możesz wiedzieć, jak to jest.
— Kapitanie… posłuchaj. Możemy o tym porozmawiać. Bez względu na to, co sobie myślisz, możemy o tym mówić.
Broń zwolniła obroty, jej kwiatopodobny pysk prawie wskazywał zacieniony kadłub światłowca.
— Pora na dyskusję już dawno minęła, Ilio.
— Znajdziemy sposób — powiedziała rozpaczliwie, sama w to nie wierząc. — Znajdziemy sposób, by znowu uczynić cię człowiekiem.
— To głupiutkie, Ilio. Nie można odwrócić tego, czym się stałem.
— Więc znajdziemy sposób, by ci ulżyć. By skończyć wszystkie twoje dolegliwości. Znajdziemy sposób, by poprawić twój stan. Możemy to zrobić, kapitanie. Wszystko osiągniemy, ty i ja, jeśli tylko poważnie się nad tym zastanowimy.
— Powiedziałem, że nie rozumiesz. Miałem słuszność. Tu nie chodzi o to, czym się stałem, ani czym byłem. Chodzi o to, co zrobiłem. Chodzi o sprawy z którymi nie mogę dłużej żyć.
Broń zatrzymała się. Wskazywała teraz dokładnie na kadłub.
— Zabiłeś człowieka — powiedziała Volyova. — Zabiłeś człowieka i przejąłeś jego ciało. Wiem. To była zbrodnia, kapitanie, straszna zbrodnia. Sajaki nie zasługiwał na to, co mu zrobiłeś. Ale zapłaciłeś już za tę zbrodnię. Sajaki umarł dwukrotnie: raz ze swoim umysłem w swoim ciele i raz z twoim umysłem. To była kara i Bóg świadkiem, że za to odcierpiał. Nie ma potrzeby dalszej pokuty kapitanie. To się dokonało. Ty także wycierpiałeś dosyć. Każdy uzna, że to, co się z tobą stało, to kara wystarczająca. Zapłaciłeś za tamten uczynek z tysiąckrotną nawiązką.
— Nadal pamiętam, co mu zrobiłem.
— Oczywiście, że pamiętasz. Ale to nie znaczy, że musisz teraz się tym zadręczać. — Spojrzała na bransoletę. Zauważyła, że broń nabiera mocy. Za chwilę będzie gotowa do użycia.
— Zadręczam się, Ilio, zadręczam. To nie kaprys. Planowałem to znacznie dłużej, niż sobie wyobrażasz. Od kiedy się znamy, zawsze miałem zamiar skończyć ze sobą.
— Mogłeś to zrobić, kiedy byłam na dole, na Resurgamie. Dlaczego właśnie teraz?
— Dlaczego teraz? — Usłyszała dźwięk, który mógłby uchodzić za śmiech. Za okropny śmiech wisielca. — Czy to nie oczywiste, Ilio? Cóż wart jest akt sprawiedliwości bez świadków?
Bransoleta poinformowała ją, że broń osiągnęła gotowość do ataku.
— Chciałeś, żebym zobaczyła, jak to się dzieje?
— Oczywiście. Zawsze byłaś kimś szczególnym, Ilio. Moim najlepszym przyjacielem; jedyną osobą, która mówiła do mnie, kiedy byłem chory. Jedyną, która rozumiała.
— Sprawiłam również, że jesteś, jaki jesteś.
— To było niezbędne. Nie winię cię za to, naprawdę.
— Proszę, nie rób tego. Wyrządzisz szkodę nie tylko sobie. — Wiedziała, że teraz musi być przekonująca; że to, co teraz powie, może się okazać krytyczne. — Kapitanie, potrzebujemy cię. Potrzebujemy broni, którą nosisz i potrzebujemy cię, byś pomógł ewakuować Resurgam. Jeśli zabijesz teraz siebie, zabijesz dwieście tysięcy ludzi. Popełnisz znacznie większą zbrodnię niż ta, za którą chcesz odpokutować.
— Ale to byłby tylko grzech zaniechania, Ilio.
— Kapitanie, błagam… nie rób tego.
— Proszę, odleć swym promem. Nie chcę ci wyrządzić szkody. Nie mam takich intencji. Chciałem tylko, żebyś była świadkiem, kimś, kto zrozumie.
— Już rozumiem! Czy to nie wystarcza?
— Nie, Ilio.
Broń zaczęła działać. Promień, który wychodził z jej lufy, był niewidzialny, dopóki nie dotknął kadłuba. Potem, w wichrze uciekającego powietrza i zjonizowanego pancerza, odsłonił się migotliwie: gruby na metr słup koszącej, niszczącej siły kwintesencyjnej, przegryzającej nieubłaganie statek. Broń trzydzieści jeden nie należała do najbardziej niszczycielskich broni w arsenale Volyovej, ale miała ogromny zasięg. Właśnie dlatego Volyova wybrała ją do ataku przeciw Inhibitorom. Promień antygrawitacyjny przenikał statek i wynurzał się w podobnym wichrze z drugiej jego strony. Broń zżerała statek wzdłuż całej długości kadłuba.
— Kapitanie…
Jego głos znów się pojawił.
— Przykro mi, Ilio… Nie mogę teraz przestać.
Głos miał cierpiący. Nic dziwnego, pomyślała. Jego zakończenia nerwowe sięgały wszystkich na statku. Promień go przecinał, a on czuł to równie boleśnie, jak gdyby zaczął odpiłowywać własną rękę. I Volyova rozumiała jego motywy. Nie chodziło mu o szybkie, czyste samobójstwo. Pokuta za zbrodnie powinna być adekwatna. Musiała być powolną torturą. Egzekucja wojskowa z sumiennym świadkiem, który doceni i zapamięta to, co kapitan sobie zaaplikował.
Promień wygryzł w kadłubie rów długi na sto metrów. W kilwaterze tnącego promienia kapitan krwawił powietrzem i cieczami.
— Stop — powiedziała. — Na miłość boską, zatrzymaj się.
— Pozwól mi to zakończyć, Ilio. Przebacz mi, proszę.
— Nie, nie pozwolę na to.
Nie dała sobie czasu, by się namyślać, inaczej straciłaby odwagę do działania. Nigdy nie uważała się za osobę odważną, a już z pewnością nie za skłonną do samopoświęcenia.
Skierowała swój prom ku promieniowi i ustawiła się między bronią a zabójczym rozcięciem w „Nostalgii za Nieskończonością”.
— Nie! — usłyszała głos kapitana.
Ale było za późno. Nie mógł ani wyłączyć broni w czasie krótszym niż sekunda, ani jej przekierować, by linia ognia ominęła Volyovą. Prom zderzył się ukośnie z promieniem — Volyova nie celowała pojazdem dokładnie — i ostrze promienia unicestwiło całą prawą stronę promu. Pancerz, izolacja, wewnętrzne wzmocnienia, membrana ciśnieniowa — wszystko wyparowało w chwili bezlitosnej anihilacji. Volyova zdała sobie sprawę, że nie wcelowała w środek promienia, ale że w gruncie rzeczy nie ma to żadnego znaczenia.
I tak zginie.
Jej pole widzenia zaszło mgłą. W tchawicy odczuła szokujące zimno, jakby do gardła wlano jej płynny hel. Próbowała odetchnąć i zimno wdarło się do jej płuc. Poczuła, że w piersiach ma coś twardego jak granit. Straszne uczucie. Jej wewnętrzne organy momentalnie zamarzały.
Otworzyła usta, próbując coś powiedzieć, wygłosić ostatnie zdanie. W tej sytuacji wydawało się to stosowne.