Gdy znaleźli się bezpiecznie ponad atmosferą i karneolowy marmur zniknął z obrzeży statkowego radaru, Khouri zdobyła się na odwagę i dotknęła jednego z czarnych sześcianów, oddzielonych od głównego korpusu rozbitej maszynerii Inhibitorów. Sześcian był bardzo zimny — gdy wypuściła go z dłoni, na jego ściankach zostały cienkie strzępki oderwanej skóry, a koniuszki palców Khouri stały się żywoczerwone i gładkie. Myślała, że skóra już na stałe przywarła do sześcianu, ale po kilku sekundach dwa delikatne, przezroczyste płatki samoistnie się oderwały jak zgubione owadzie skrzydełka. Czarne zimne ścianki sześcianu pozostały nieskalane, nagle jednak sześcian zaczął się przedziwnie kurczyć i Khouri miała wrażenie, że czarna kostka cofa się w nieprawdopodobną dal. Pozostałe sześciany naśladowały ten proces — co sekunda zmniejszały swoje rozmiary o połowę.
Po minucie w kabinie pozostał tylko osad szaroczarnego popiołu. Khouri czuła ten popiół nawet w kącikach oczu i przypomniała sobie, że sześciany wniknęły w jej głowę przed pojawieniem się szklanej kulki.
— Widziałeś. Warto było ryzykować? — powiedziała do Ciernia.
— Musiałem się przekonać. Nie mogłem przecież przewidzieć, co się stanie.
Khouri rozcierała zdrętwiałe ręce, próbując przywrócić krążenie. Na szczęście już nie krępowała jej sieć, założona przez Ciernia. Przeprosił ją, choć bez przekonania.
— Co się właściwie stało? — zapytał.
— Nie wszystko wiem. Sprowokowaliśmy reakcję i z pewnością groziła nam śmierć albo przynajmniej połknięcie przez maszynerię.
— Też odniosłam takie wrażenie.
Spojrzeli na siebie, świadomi, że chwile jedności w inhibitorskiej sieci pozwoliły im osiągnąć niespodziewaną bliskość. W zasadzie doświadczyli tylko wspólnego strachu i Cierń się przekonał, że Khouri odczuwała strach równie intensywnie jak on i że nie zorganizowała ataku Inhibitorów na pokaz. Ponadto zjednoczyła ich wspólna troska o siebie nawzajem. A gdy pojawił się trzeci umysł, doznali czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia.
— Cierniu, czy czułeś inny umysł? — zapytała Khouri.
— Coś czułem. Coś odmiennego od ciebie i od maszynerii.
— Wiem, kto to był. — Rozumiała, że kłamstwa i uniki już nie wystarczą i Cierniowi należy się prawda. — Myślę, że rozpoznałam umysł Sylveste’a.
— Dana Sylveste’a? — spytał ostrożnie.
— Ja się z nim zetknęłam. Nie trwało to długo, mimo to potrafiłam go teraz rozpoznać. Wiem, co się z nim stało.
— Zacznij, Ano, od początku.
Usunęła pył z oczu, mając nadzieję, że maszyneria jest już całkowicie wyłączona, a nie tylko uśpiona. Cierń miał rację. Jej wyznanie to pierwsza rysa na gładkiej fasadzie. Rysy nie da się już zaklajstrować, od niej będą odchodzić dalsze rysy. Teraz Khouri mogła tylko ograniczać straty.
— Twoje dotychczasowe opinie o Triumwirze są niesłuszne. Ona nie jest maniackim tyranem, jak sobie wyobraża ludność. Rząd stworzył taki wizerunek, potrzebował demona, którego wszyscy mieli nienawidzić. W innym wypadku ludzie skierowaliby swoją frustrację przeciw rządowi. Do tego nie można było dopuścić.
— Wymordowała całą grupę osadników.
— Nie. — Nagle poczuła zmęczenie. — To pozory, ona tak to zorganizowała, ale w rzeczywistości nikt nie zginął.
— Skąd masz pewność?
— Bo tam byłam.
Kadłub trzeszczał, znów zmieniał swoją konfigurację. Wkrótce wyjdą z rejonu elektromagnetycznego oddziaływania gazowego giganta. Inhibitorskie procesy toczyły się niezmiennie — powolne układanie rur podatmosferycznych i budowa wielkiego orbitalnego łuku. To, co właśnie się stało w atmosferze Roka, nie miało wpływu na ogólny wielki projekt.
— Ana, to twoje prawdziwe imię czy kolejna warstwa kłamstwa, którą muszę zerwać?
— Tak mam na imię — rzekła. — Vuilleumier to przykrywka, nazwisko kolonisty. Stworzyłyśmy mój życiorys, by umożliwić mi infiltrację rządu. Naprawdę nazywam się Khouri. Należałam do załogi triumwira. Zaciągnęłam się na „Nostalgię za Nieskończonością”. Miałyśmy odnaleźć Sylveste’a. Cierń zaplótł ręce na piersi.
— Wreszcie do czegoś dochodzimy.
— Załoga chciała Sylveste’a, to wszystko. Nie mieli pretensji do kolonii. Za pomocą dezinformacji tworzyli wrażenie, że są zdeterminowani użyć siły. Ale Sylveste nas przechytrzył. Potrzebne mu było narzędzie badania gwiazdy neutronowej i tego obiektu na orbicie wokół gwiazdy, czyli pary Cerber-Hades. Przekonał Ultrasów, by użyczyli mu swego statku.
— A potem co się stało? Dlaczego wy dwie wróciłyście na Resurgam, skoro miałyście swój statek?
— Jak się domyśliłeś, na statku pojawiły się poważne problemy.
— Bunt?
Khouri przygryzła wargę i skinęła głową.
— Trójka zbuntowała się przeciw pozostałym. Ilia, ja i Pascale, żona Sylveste’a. Nie chciałyśmy, żeby Sylveste badał Hades.
— Masz na myśli Pascale Girardieau?
Żona Sylveste’a była córką wpływowego polityka kolonii. Przejął władzę, gdy Sylveste’a obalono za jego poglądy.
— Nie znałam jej zbyt dobrze. Teraz w jakimś sensie nie żyje.
— Jak to „w jakimś sensie”?
— Niełatwo to zrozumieć i może ci się to wydawać nieprawdopodobnym szaleństwem. Choć w świetle tego, co się przed chwilą stało, przypuszczam, że łatwiej teraz uwierzysz.
— Spróbuj mnie przekonać. — Dotknął palcem warg.
— Sylveste z żoną weszli do Hadesu.
— Chodzi ci na pewno o ten drugi obiekt, o Cerbera?
— Nie — odparła z naciskiem. — O Hades. Weszli do gwiazdy neutronowej, choć okazało się, że to w zasadzie nie jest gwiazda neutronowa, tylko gigantyczny komputer, zostawiony przez obcych.
Wzruszył ramionami.
— Widziałem dzisiaj różne dziwne rzeczy. I co dalej?
— Sylveste i jego żona są wewnątrz komputera, działają jak programy. Jak wersje alfa, tak przypuszczam. — Uniosła palec, powstrzymując pytania Ciernia. — Wiem to, ponieważ sama tam weszłam. Spotkałam Sylveste’a, gdy został zmapowany do Hadesu. Pascale również. Prawdopodobnie znajduje się tam też moja kopia. Ale ja, tu obecna ja, wróciłam do świata rzeczywistego i już tam nie wracałam. I nie zamierzam. Do Hadesu niełatwo wejść, chyba że człowiek liczy się z tym, że zostanie rozerwany na strzępy przez siły pływowe.
— Sądzisz jednak, że umysł, z którym się zetknęliśmy, należał do Sylveste’a?
— Nie wiem. — Westchnęła. — Sylveste znajdował się wewnątrz Hadesu przez subiektywne stulecia, a niewykluczone, że przez całe wieki. To, co się stało z nami wszystkimi sześćdziesiąt lat temu, musi być dla niego zaledwie mglistym wspomnieniem z zarania dziejów. Miał czas, by ewoluować w coś, czego nasza wyobraźnia nie ogarnia. Jest nieśmiertelny, ponieważ w Hadesie nic nie umiera. Nie wiem, jak obecnie funkcjonuje i czy w ogóle rozpoznalibyśmy jego umysł, ale dla mnie to na mur beton Sylveste. Może potrafił się odtworzyć do takiej postaci jak przedtem, byśmy mogli rozpoznać, co nas ocaliło.
— Zainteresował się nami?
— Nigdy poprzednio nie wykazywał takiego zainteresowania, ale od kiedy został odwzorowany do Hadesu, niewiele się działo w świecie zewnętrznym. Teraz nagle przybyli Inhibitorzy i rozpoczęli demontaż. Do wnętrza Hadesu nadal muszą docierać informacje, przynajmniej o sytuacjach nadzwyczajnych. Ale zwróć uwagę, że tu w układzie dzieją się straszne rzeczy. Wydarzenia mogą nawet oddziaływać na Sylveste’a. Nie wiemy tego na pewno, ale to możliwe.
— A więc czym był ten obiekt?
— Posłańcem, tak sądzę. Fragmentem Hadesu, który miał zebrać informacje. A Sylveste dołączył do tego swoją kopię. Posłaniec poniuchał w maszynerii, otoczył nas i wrócił do Hadesu. Tam prawdopodobnie połączy się z matrycą. Może w żadnym momencie nie był całkowicie odłączony, cały czas nić grubości pojedynczego kwarka mogła przebiegać między kulką a brzegiem układu. Tego się nigdy nie dowiemy.
— Cofnijmy się do wcześniejszych wydarzeń. Co się stało, gdy opuściłaś Hades? Czy Ilia poszła z tobą?
— Nie. Nigdy nie była odwzorowana w matrycę. Ale przeżyła i spotkałyśmy się znów na orbicie wokół Hadesu, w „Nostalgii za Nieskończonością”. Logicznie rozumując, należało opuścić układ, polecieć bardzo daleko. Statek nie był w zasadzie uszkodzony, ale przebył coś w rodzaju napadu psychozy. Nie chciał mieć nic wspólnego ze światem zewnętrznym. Mogłyśmy tylko wrócić do układu wewnętrznego, w promieniu jednostki astronomicznej od Resurgamu.
— To brzmi racjonalnie. — Cierń oparł brodę na pięści. — Uważam, że mówisz prawdę. A nawet jeśli kłamiesz, wymyśliłaś coś sensownego.
— To jest sensowne, przekonasz się.
Opowiadała dalej, a Cierń słuchał cierpliwie: kiwał głową, czasami prosił o dodatkowe wyjaśnienia.
— Przekonałaś mnie, że Inhibitorzy stanowią prawdziwe zagrożenie — przyznał.
— Sylveste ich ściągnął, choć możliwe, że już wtedy byli w drodze. Dlatego uznał, że powinien nas chronić, a przynajmniej okazać zainteresowanie światem zewnętrznym. Sądzimy, że ta rzecz przy Hadesie była rodzajem sygnalizatora. Sylveste wiedział, że z tym, co robi, wiąże się ryzyko, ale się tym nie przejmował. — Khouri zalała wściekłość. — Pieprzony, arogancki uczony. Miałam go zabić i właśnie dlatego znalazłam się na tamtym statku.
— Kolejne smakowite opowieści. — Cierń skinął głową. — Kto cię posłał?
— Pewna kobieta z Chasm City. Przedstawiła się jako Mademoiselle. Jej historia z Sylvestem to dawne dzieje. Znała plany Sylveste’a i wiedziała, że trzeba go zatrzymać. Ja to miałam zrobić, ale spartoliłam.
— Nie wyglądasz mi na osobę zdolną popełnić morderstwo z zimną krwią.
— Nie znasz mnie, Cierniu. Zupełnie mnie nie znasz.
— Jeszcze nie. — Patrzył na nią długo, nieustępliwie, aż odwróciła wzrok.
Pociągał ją ten mężczyzna: w coś wierzył, był odważny i silny; przekonała się o tym w Domu Inkwizycji. To prawda, że aranżując tę eskapadę, przeczuwała, jak może się rozwinąć sytuacja. Jej położenie determinował jednak bolesny fakt: ciągle była kobietą zamężną, choć w jej życiu wydarzyło się tyle innych rzeczy.
— Ale może z czasem… — dodał Cierń.
— Cierniu…
— Mów dalej. Opowiedz wszystko — zachęcał ciepłym głosem.
Później, gdy oddalili się od gazowego giganta na minutę świetlną, konsola zasygnalizowała przekaz wąskim promieniem z „Nostalgii za Nieskończonością”. Ilia zapewne wytropiła statek Khouri czujnikami dalekiego zasięgu i poczekała, aż powstanie dostatecznie duża odległość kątowa między statkiem a maszyną Inhibitorów. Choć użyła dron przekaźnikowych, bardzo się bała, żeby nie zdradzić swojej pozycji.
— Widzę, że wracasz. — W głosie liii brzmiało wyraźne rozdrażnienie. — Widzę również, że podleciałaś do ich aktywnego jądra bliżej, niż się umawiałyśmy. To niedobrze. To bardzo niedobrze.
— Nie jest zadowolona — szepnął Cierń.
— Postąpiłaś nadzwyczaj nieostrożnie. Mam nadzieję, że się przynajmniej czegoś dowiedziałaś. Natychmiast wracajcie na statek. Nie powinnyśmy zatrzymywać Ciernia, ma pilne obowiązki na Resurgamie. A inkwizytor ma obowiązki na Cuvierze. Więcej powiem po waszym powrocie. Irina wyłącza się — zakończyła.
— Ona ciągle nie wie, że ja wiem — rzekł Cierń.
— Może lepiej, żebym ją poinformowała?
— Nie wydaje mi się to rozsądne. Za wcześnie. Lepiej postępujmy tak, jakbym nadal myślał… i tak dalej. — Zakręcił w powietrzu kółko palcem wskazującym.
— Już wcześniej coś ukrywałam przed Ilia. To był poważny błąd.
— Tym razem masz moje wsparcie. Przekażemy jej prawdę łagodnie, gdy już znajdziemy się na statku.
— Ufam, że masz rację. Figlarnie zmrużył oczy.
— Obiecuję ci, że w końcu się uda. Musisz mi tylko zaufać. To nie takie trudne. Przecież dokładnie o to samo ty mnie prosiłaś.
— Ale problem polega na tym, że skłamaliśmy.
Dotknął jej ramienia gestem, który wydawałby się przypadkowy, gdyby nie został z wyczuciem przedłużony do paru sekund.
— Musimy to już mieć za sobą, nie sądzisz?
Łagodnie usunęła jego dłoń, ale ta zamknęła się na jej dłoni. Zamarli w tej pozycji. Khouri słyszała własny oddech. Patrzyła na Ciernia świadoma, czego oboje pragną.
— Nie mogę, Cierniu.
— Dlaczego? — zapytał, jakby nie wyobrażał sobie żadnego istotnego powodu.
— Bo… — uwolniła dłoń — …coś komuś obiecałam.
— Komu?
— Swojemu mężowi.
— Wybacz, ani przez chwilę nie myślałem, że jesteś mężatką. — Usiadł głębiej w fotelu. Odległość między nimi nagle się zwiększyła. — Nie chce cię obrazić, ale widziałem cię jako inkwizytora, potem jako Ultraskę i żadna z tych postaci nie pasuje do mojego wyobrażenia o kobiecie zamężnej.
— Rozumiem. — Uniosła dłoń.
— Kim on jest, jeśli wolno zapytać? — Przyglądał się jej, czytał z twarzy. — Czy żyje?
— Niestety, to nie takie proste. Mój mąż był żołnierzem. Ja też kiedyś byłam żołnierzem. Oboje służyliśmy na Skraju Nieba, podczas wojen Półwyspowych. Na pewno słyszałeś o naszych uroczych sporach cywilnych. Zostaliśmy ranni i nieprzytomnych wysłano nas na orbitę. Coś się jednak pogmatwało: mnie źle rozpoznano, przyczepiono zły identyfikator i posłano do złego szpitala. Nadal nie znam wszystkich szczegółów. Wylądowałam na dużym statku, światłowcu, lecącym poza układ, i gdy odkryto pomyłkę, byłam w układzie Epsilon Eridani, na Yellowstone.
— A twój mąż?
— Ciągle tego nie wiem. W tamtym czasie sądziłam, że został w rejonie Skraju Nieba. Trzydzieści, czterdzieści lat — tyle musiałby czekać, nawet gdyby mi się natychmiast udało dostać na statek lecący z powrotem.
— Jaką terapię długowieczności aplikowano wam na Skraju Nieba?
— Żadnej.
— Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że twój mąż by umarł, zanim byś się tam dostała.
— Był żołnierzem. Średnia długość życia w batalionie zamrażano-odmrażanym była cholernie krótka. Zresztą i tak nie leciał tam bezpośrednio żaden statek. — Przetarła oczy i westchnęła. — Do dziś nie mam pewności, co się z nim stało. Mógł nawet przybyć na tym samym statku, co ja, a pozostałe wersje są nieprawdziwe.
— A więc niewykluczone, że twój mąż nadal żyje gdzieś w układzie Yellowstone?
— Właśnie. Ale w takim wypadku byłby bardzo stary. Nim tu przyjechałam, byłam długo zamrożona w Chasm City. A potem jeszcze dłużej byłam zamrożona, gdy z Ilią czekałyśmy na wilki.
Cierń milczał.
— Czyli nadal jesteś żoną człowieka, którego kochasz, ale które go prawdopodobnie nigdy już nie zobaczysz? — zapytał wreszcie.
— Teraz rozumiesz, dlaczego sytuacja jest dla mnie niełatwa.
— Rozumiem — przyznał cicho, z wyczuwalnym szacunkiem w głosie. Dotknął jej dłoni. — Może jednak wciąż jest czas, by to porzucić. Wszyscy musimy to kiedyś zrobić, Ano.
Dotarcie do Yellowstone trwało krócej, niż Clavain przewidywał. Zastanawiał się, czy Zebra podała mu jakiś narkotyk czy może stracił przytomność, uśpiony w rozrzedzonym zimnym powietrzu kabiny. Ale przecież nie odczuwał żadnych luk świadomości. Po prostu czas minął bardzo szybko. Clavain zorientował się, że statek kilkakrotnie zmieniał trajektorię, prawdopodobnie po to, by uniknąć konfliktu z Konwencją.
Statek wykonał pętlę wokół Pasa Złomu, zachowując od niego odległość wielu tysięcy kilometrów. Potem zszedł po spirali w warstwy chmur Yellowstone. Planeta rosła, jej widok wypełniał wszystkie okna. Statek wchodził w atmosferę w otoczce jaskraworóżowych zjonizowanych gazów. Clavain poczuł, jak wraca ciężar jego ciała po wielu godzinach nieważkości. To pierwsza prawdziwa siła ciążenia, jakiej doświadczam od lat, pomyślał.
— Panie Clavain, czy był już pan przedtem w Chasm City? — spytała Zebra, gdy zakończyli manewry wejścia w atmosferę.
— Ze dwa razy — odparł. — Dość dawno. A więc udajemy się do Chasm City?
— Tak, ale nie mogę powiedzieć, dokąd dokładnie. Sam się pan musi dowiedzieć. Manoukhianie, czy mógłbyś przez jakąś minutę utrzymać stabilność statku?
— Nie musisz się śpieszyć, Zeb.
Wypięła się z fotela akceleracyjnego i stanęła nad Clavainem. Zauważył, że jej prążki to pasy odmiennej pigmentacji, a nie tatuaż czy malunek na skórze. Z szafki wysunęła metaliczno-niebieskie pudełko wielkości podręcznej apteczki. Otworzyła je i niezdecydowanie uniosła palec niczym osoba, która zastanawia się, jaką czekoladkę wziąć z bombonierki. Wyjęła aparat do iniekcji.
— Uśpię pana, panie Clavain. Potem przeprowadzę pewne testy neurologiczne, by sprawdzić, czy naprawdę jest pan Hybrydowcem. Obudzę pana dopiero po przybyciu na miejsce.
— To niepotrzebne.
— Niestety, ale potrzebne. Mój szef ściśle strzeże swoich tajemnic. Chce decydować, o czym ma się pan dowiedzieć. — Zebra pochyliła się nad Clavainem. — Nie musi pan zdejmować skafandra. Chyba uda mi się zrobić panu zastrzyk w kark.
Clavain zrozumiał, że opór nie ma sensu. Zamknął oczy. Poczuł na karku ukłucie zimnego końca igły. Zebra niewątpliwie miała w tym wprawę. Zalał go przypływ zimna, gdy narkotyk dotarł do krwi.
— Czego chce ode mnie pani szef?
— Prawdopodobnie sam jeszcze tego nie wie — odparła Zebra. — Jest tylko ciekawy. Chyba nie ma pan do niego o to pretensji?
Clavain już zmusił swoje implanty, by zneutralizowały środek, który Zebra mu wstrzyknęła. Może na chwilę stracę świadomość, gdy medmaszyny będą filtrować krew, pomyślał, ale to nie potrwa długo. Medmaszyny Hybrydowców są bardzo skuteczne w…
Wyprostowany, rozebrany ze skafandra, siedział na eleganckim krześle z kutego żelaza. Nie był już na statku Zebry. Krzesło przymocowano do czegoś bardzo solidnego i starodawnego. Na posadzce z niebieskoszarego żyłkowanego marmuru bajeczne zawijasy przypominały prądy w niesamowicie barwnej mgławicy międzygwiazdowej.
— Dobry wieczór, panie Clavain. Jak się pan czuje? — zagadnął jakiś mężczyzna.
Clavain usłyszał odgłos powolnych kroków na marmurowej podłodze. Podniósł wzrok i rozejrzał się.
Znajdował się w wielkiej oranżerii. Między kolumnami z żyłkowanego czarnego marmuru wznosiły się na parędziesiąt metrów drobno segmentowane okna, które w górze wyginały się i łączyły na szczycie. Po kratach-podpórkach pięła się bujna zielona winorośl niemal do sufitu. Wśród krat stały wielkie donice z rozmaitymi roślinami, których Clavain nie potrafił zidentyfikować. Rozpoznał tylko drzewa pomarańczowe i jakiś gatunek eukaliptusa. Nad Clavainem górowała wierzba; zwisające gałęzie tworzyły zieloną kotarę, przesłaniającą mu widok z kilku stron. Drabiny i kręcone schody prowadziły na galerie okalające wnętrze oranżerii. Gdzieś z boku dobiegał odgłos ciurkającej wody, najprawdopodobniej z małej fontanny; Clavain nie mógł jej jednak zobaczyć. Powietrze było chłodne i rześkie.
Mężczyzna stanął przed nim. Tego samego co on wzrostu, miał podobne ciemne ubranie, ale podobieństwa na tym się kończyły. Zaczesanych do tyłu gładkich włosów prawie nie tknęła siwizna. Clavain ocenił, że nieznajomy jest fizjologicznie dwadzieścia do trzydziestu lat młodszy od niego. Był dobrze zbudowany, miał na sobie wąskie czarne spodnie i czarny kitel do kolan, nad pasem zapięty na zatrzaski. Pierś i stopy były gołe.
Zaplótł ręce na piersi i patrzył na Clavaina z rozbawieniem i lekkim rozczarowaniem.
— Pytałem… — zaczął znowu.
— Już mnie pan chyba przebadał i dowiedział się wszystkiego — zauważył Clavain. — Co więcej mógłbym panu powiedzieć?
— Jest pan wyraźnie niezadowolony. — Mężczyzna mówił po kanazjańsku, nieco sztywno.
— Nie wiem, kim pan jest i o co panu chodzi. Nie ma pan pojęcia, ile szkody pan narobił.
— Jakiej szkody?
— Właśnie przechodziłem na stronę Demarchistów. Ale to dla pana nie nowina?
— Rzeczywiście, coś o panu wiemy, ale chcielibyśmy się do wiedzieć więcej. Dlatego jest pan naszym gościem.
— Gościem? — prychnął pogardliwie Clavain.
— Przyznaję, to może lekkie nadużycie tego określenia. Nie chcę jednak, by uważał się pan za naszego więźnia czy zakładnika. Możliwe, że wkrótce pana zwolnimy. Zatem o jakie szkody chodzi?
— Kim pan jest? — zapytał Clavain.
— Wyjaśnię za chwilę. Teraz pokażę panu widok, który pana zachwyci. Zebra powiedziała mi, że nie pierwszy raz jest pan w Chasm City, ale z pewnością nie widział pan miasta z takiej perspektywy. — Pochylił się i podał Clavainowi rękę. — Zapraszam. Odpowiem panu na wszystkie pytania.
— Czyżby?
— Na prawie wszystkie.
Korzystając z pomocy, Clavain podniósł się z żelaznego krzesła. Stanął o własnych siłach i przekonał się, że jest jeszcze słaby, choć po chwili szedł bez trudności. Bosymi stopami wyczuwał zimno marmuru. Przypomniał sobie, że zdjął buty przed wejściem w demarchistowski skafander.
Kręconymi chwiejnymi schodami mężczyzna prowadził go na podest galerii, która kluczyła między treliażem. Po pewnym czasie Clavain zupełnie stracił orientację. Gdy siedział na dole na krześle, widział tylko niewyraźne kształty za oknami i brązowawą jasność, pokrywającą wszystko melancholijną poświatą. Teraz podszedł do balustrady.
— Niech pan spojrzy, Clavain: oto Chasm City. Miasto, które poznałem, i choć nie mogę powiedzieć, że je pokochałem, to nie czuję do niego gorącej niechęci jak wtedy, gdy tu po raz pierwszy przybyłem.
— Nie pochodzi pan stąd?
— Nie. Tak jak pan, wiele podróżowałem.
Gnijące miasto, pełznące we wszystkie strony, zasnuwała w dali miejska mgła. Około dwudziestu domów przerastało ten, z którego Clavain oglądał widok, a w chmurach ginęły szczyty najwyższych budynków. Dziesiątki kilometrów dalej dostrzegł w mgiełce ciemną linię otaczającej grani. Chasm City zbudowano we wnętrzu kaldery, w której znajdowała się rozpadlina w skorupie Yellowstone. Samo miasto otaczało wielką czkającą przepaść, chwiało się na jej brzegu, zapuszczało w nią głęboko swoje rury i kapilary. Budowle przywierały do siebie, splatały się i zlewały w szalone formy. W powietrzu panował tak intensywny ruch, że patrząc, dostawało się oczopląsu. Wydawało się niemożliwe, by tyle osób podróżowało jednocześnie w ważnych sprawach. Chasm City to miasto przepastne i nawet w czasie wojny ruch w powietrzu stanowił zaledwie ułamek ludzkiej aktywności na dole, pod iglicami i wieżami.
Kiedyś było tu inaczej. Miasto przeżyło trzy epoki. Najdłuższa z nich to belle epoque, gdy władzę absolutną posiadały naczelne rody Demarchistów. Wówczas miasto dusiło się pod osiemnastoma połączonymi kopułami Moskitiery. Energię i surowce czerpano bezpośrednio z rozpadliny. Demarchiści mistrzowsko władali materią i informacją, co w konsekwencji musiało doprowadzić do eksperymentów długowieczności, które dały im biologiczną nieśmiertelność, a ponieważ regularnie archiwizowali w komputerach wzorce neuralne, nawet gwałtowna śmierć była ledwie drobną uciążliwością. Znakomicie posługiwali się nanotechnikami, jak nadal dziwacznie nazywali swoje metody. Potrafili niemal dowolnie przekształcać otoczenie i swoje ciała, przyjmowali rozmaite postaci, stali się ludźmi zmiennymi, którzy zastój uważali za coś wstrętnego.
Druga epoka nastąpiła zaledwie wiek temu wraz z pojawieniem się parchowej zarazy. Zaraza atakowała bardzo demokratycznie, zarówno ludzi, jak i budowle. Poniewczasie Demarchiści zorientowali się, że w ich raju zawsze mieszkał jadowity wąż. Wszelkie zmiany, dotychczas trzymane w ryzach, wymknęły się spod kontroli. Po kilku miesiącach miasto uległo generalnej transformacji. Tylko w nielicznych zamkniętych enklawach mogli żyć ludzie, mający w sobie maszyny. Domy uległy karykaturalnym deformacjom, technika cofnęła się niemal do ery preindustrialnej. W zanarchizowanych rejonach miasta grasowali drapieżcy.
Ciemna epoka Chasm City trwała prawie czterdzieści lat.
Trudno określić, czy trzecia epoka już się skończyła, czy nadal trwała pod innym zarządem. Zaraza sprawiła, że Demarchiści stracili dawne źródła bogactwa. Ultrasi przenieśli swoje interesy handlowe gdzie indziej. Parę znaczniejszych rodzin Demarchistów jakoś dawało sobie radę mimo trudności, a w Pasie Złomu zachowały się izolowane stabilne finansowo domeny, jednak samo Chasm City dojrzało do ekonomicznego przejęcia. Właściwy moment wykorzystali Hybrydowcy, którzy dotychczas siedzieli zamknięci w kilku dalekich zakamarkach układu.
Nie dokonali inwazji w zwykłym sensie. Za mało liczni, militarnie za słabi, nie zamierzali przerobić ludzi na swoją modłę. Wykupili miasto po kawałku i z rozmachem je przebudowali. Zlikwidowali osiemnaście kopuł. W rozpadlinie zainstalowali biotechniczną maszynerię zwaną Lilly, która znacznie skuteczniej przerabiała rodzime gazy z rozpadliny. Teraz nad miastem wisiała chmura nadających się do oddychania gazów, zaopatrywana powolnym tchnieniem Lilly. Zdeformowane konstrukcje zburzono, postawiono wąskie, sięgające nad chmurę wieżowce, które mogły obracać się jak żagle, by zminimalizować parcie wiatru na konstrukcję. Znowu ostrożnie wprowadzono do środowiska odporniejsze formy nanotechnologiczne. Lekarstwa Hybrydowców ponownie umożliwiały stosowanie terapii długowieczności. Wyczuwając koniunkturę, Ultrasi wracali na szlaki handlowe przy Yellowstone. Szybko odradzało się osadnictwo wokół planety w Pasie Złomu.
Powinien nastać złoty wiek.
Ale Demarchiści — poprzedni władcy — nigdy nie pogodzili się z rolą przeżytków historycznych. Utrata pozycji irytowała ich. Przez wieki byli jedynymi sojusznikami Hybrydowców i właśnie miało się to skończyć. Demarchiści gotowali się do wojny, by odzyskać straconą pozycję.
— Dostrzega pan rozpadlinę, panie Clavain? — Mężczyzna wskazał ciemną owalną plamę, ledwo widoczną między wieżami i drapaczami chmur. — Mówią, że Lilly umiera. Hybrydowcy zostali stąd wyparci, więc nie utrzymują jej przy życiu. Pogorszyła się jakość powietrza. Niektórzy uważają, że miasto znów trzeba będzie nakryć kopułami. Ale może Hybrydowcy wkrótce odzyskają to, co przedtem do nich należało.
— Trudno o inne wnioski — odparł Clavain.
— Przyznaję, że nie dbam o to, kto zwycięży. Dawałem sobie radę przed nastaniem Hybrydowców i daję sobie radę teraz, gdy ich nie ma. Nie znałem miasta pod rządami Demarchistów, ale nie wątpię, że znajdę sposób, by jakoś przeżyć.
— Kim pan jest?
— Lepiej niech pan spyta, gdzie jesteśmy. Proszę spojrzeć w dół, panie Clavain.
Clavain spojrzał. Z miejsca, w którym stał, nie mógł się dokładnie zorientować, jak wysoki jest budynek. Miał wrażenie, że stoi w pobliżu szczytu olbrzymiej, bardzo stromej góry i patrzy w dół na boczne szczyty i ramiona masywu tysiące metrów w dole; te podrzędne szczyty przeważnie górowały nad budowlami w okolicy. Nisko w dole przebiegał najwyższy korytarz ruchu. Część potoków ruchu płynęła przez sam budynek, między jego kolosalnymi łukami i bramami. Poniżej poprowadzono inne warstwy ruchu powietrznego. W dole Clavain dostrzegł sieć wiaduktów, a pod nimi niewyraźne tarasy, na których założono parki i jeziora — wydawały się bardzo dalekie, przypominały plamki na płaskiej mapie.
Budynek był czarny, o monumentalnej architekturze, i choć Clavain nie domyślał się jego kształtu, miał wrażenie, że z innego punktu miasta widziałby obiekt ciemny, martwy i lekko przerażający, jak samotne drzewo nadpalone przez piorun.
— Ładny widok, ale gdzie jesteśmy? — spytał.
— Chateau des Corbeaux. Zamek Kruków. Mam nadzieję, że pamięta pan tę nazwę.
— Skade przybyła właśnie tu. — Clavain skinął głową. — Więc miał pan coś wspólnego z tym, co się z nią stało.
— Nie, panie Clavain. Ale mój poprzednik, osoba, która ostatnio tu mieszkała, z pewnością miała z tym coś wspólnego. — Mężczyzna odwrócił się i podał Clavainowi dłoń. — Nazywam się H. Przynajmniej pod tym nazwiskiem robię obecnie interesy. Ubijemy interes, panie Clavain?
Zanim Clavain zdążył odpowiedzieć, H uścisnął mu dłoń. Clavain zaskoczony wycofał rękę. Zauważył na swej dłoni małą czerwoną plamkę, jak kropelkę krwi.
H poprowadził Calvaina na dół, na marmurową posadzkę. Minęli fontannę, którą Clavain wcześniej słyszał — miała kształt złotego, bezokiego węża, plującego strumieniem wody. Potem zeszli po długich marmurowych schodach na niższe piętro.
— Co pan wie o Skade? — Clavain nie ufał H, ale przecież mógł go o parę spraw zapytać.
— Niezbyt wiele. Dowiedziałem się, że Skade wysłano do Chasm City, żeby szpiegowała dla Hybrydowców w tym budynku. Prawda?
— To ja pana pytam.
— No, dobrze, Clavain. Nie musi pan przyjmować postawy obronnej. Przekona się pan, że mamy ze sobą znacznie więcej wspólnego, niż się panu zdaje.
Clavain miał ochotę się zaśmiać.
— Wątpię. Mam czterysta lat i chyba widziałem w swoim życiu więcej wojen niż pan zachodów słońca. — Zauważył, że H zmrużył oczy z rozbawieniem. — Moje spojrzenie na świat musi być nieco odmienne od pańskiego.
— Nie wątpię. Proszę za mną. Chciałbym panu pokazać poprzedniego lokatora tego budynku.
H poprowadził go wysoko sklepionymi czarnymi korytarzami, rozjaśnionymi tylko światłem z bardzo wąskich okien. H szedł z ledwo widocznym utykaniem, spowodowanym nieznaczną różnicą długości nóg. Wydawało się, że ma dla siebie cały ten przepastny budynek, a przynajmniej sporą jego część, ale to mogło być złudzenie. Clavain zorientował się, że H zarządza jakąś wpływową organizacją.
— Proszę zacząć od początku. Jak włączył się pan w sprawy Skade?
— Wzajemne interesy, tak to można określić. Jestem tu na Yellowstone od stulecia i w tym czasie podtrzymywałem pewne zainteresowania… nazwijmy to obsesjami.
— Na przykład?
— Odkupienie. Mam, łagodnie mówiąc, burzliwą przeszłość. Popełniłem kilka złych uczynków. Ale któż nie zrobił czegoś złego?
Zatrzymali się przed wygiętym w łuk portalem, osadzonym w czarnym marmurze. H otworzył drzwi i przepuścił Clavaina do pozbawionego okien pomieszczenia, w którym panował spokojny widmowy nastrój krypty.
— Dlaczego interesuje pana odkupienie?
— To sprawa rozgrzeszenia. Zadośćuczynienia. W obecnej dobie, nawet przy panujących trudnościach, człowiek żyje niezmiernie długo. W przeszłości odrażająca zbrodnia naznaczała człowieka na całe życie, a przynajmniej na biblijne siedemdziesiąt lat. Ale teraz możemy żyć całe wieki. Czy tak długie życie powinno być skalane jednym niegodnym czynem?
— Przecież przyznał pan, że popełnił niejeden taki czyn.
— To prawda. Przyczyniłem się do wielu nikczemności. — H podszedł do metalowego spawanego pudełka o nierównych krawędziach, stojącego na środku pokoju. — Ale nie widzę powodu, dlaczego moje obecne jestestwo ma być zamknięte we wzorcach zachowania tylko z powodu tego, co popełniła moja znacznie młodsza osoba. Z pewnością nie mamy żadnych wspólnych atomów, a i wspólnych wspomnień niewiele.
— Kryminalna przeszłość nie daje panu jakiejś wyjątkowej moralnej perspektywy.
— Zgoda. Ale istnieje coś takiego jak wolna wola. Nie ma powodu, byśmy się stawali marionetkami naszej przeszłości. — H dotknął pudełka. Miało wymiary i proporcje palankinu, maszyny podróżnej, nadal używanej przez hermetyków.
H westchnął przeciągle.
— Wiek temu pogodziłem się z tym, co kiedyś zrobiłem. Ale zapłaciłem za to: ślubowałem, że wyprostuję pewne złe rzeczy, które bezpośrednio dotyczą Chasm City. Trudno było spełnić te przyrzeczenia, a ja nie traktuję lekko takich spraw. Niestety, nie udało mi się najważniejsze.
— Mianowicie?
— Chwilę, panie Clavain. Najpierw pokażę panu, co się stało z Mademoiselle. Mieszkała tu przede mną, w czasie misji Skade. — H odsunął czarny panel na wysokości głowy, odsłaniając ciemne okienko w ścianie pudełka.
— Jak się naprawdę nazywała?
— W zasadzie nie wiem — odparł H. — Manoukhian mógłby wiedzieć o niej więcej. Kiedyś u niej służył, potem zmienił panów. Nigdy nie udało mi się wyciągnąć od niego prawdy. To człowiek bardzo użyteczny, zbyt delikatny, nie ryzykowałem więc trałowania.
— A co pan o niej w ogóle wie?
— Tylko to, że przez wiele lat miała wielkie wpływy w Chasm City, choć nikt sobie z tego nie zdawał sprawy. Była idealnym dyktatorem. Tak dogłębnie wszystko kontrolowała, że ludzie nie zauważali, że są u niej w niewoli. Gdyby brać pod uwagę tradycyjne wskaźniki, jej bogactwo równałoby się zeru. Niczego nie posiadała w zwykłym sensie, a jednak dysponowała środkami przymusu, dzięki którym osiągała wszystko, czego chciała. W sposób cichy i niewidoczny. Ludzie wyobrażali sobie, że działają w imię własnych interesów, a w istocie postępowali zgodnie ze scenariuszem Mademoiselle.
— Mówi pan o niej tak, jakby była czarownicą.
— Nie sądzę, żeby jej wpływy wynikały z czynników ponadnaturalnych. Po prostu widziała przepływ informacji z jasnością, jakiej brakowało innym. Dokładnie rozumiała, gdzie należy wywrzeć nacisk, gdzie motyl powinien machnąć skrzydłami, by wywołać burzę na drugim końcu świata. Na tym polegał jej geniusz. Instynktowne pojmowanie układów chaotycznych zastosowanych do dynamiki psychospołecznej. Niech pan spojrzy.
Clavain podszedł do maleńkiego okienka.
Ujrzał przez nie kobietę. Wydawało się, że jest zabalsamowana. Siedziała prosto, ręce starannie złożone na udach trzymały delikatny, przezroczysty, papierowy wachlarz. Miała na sobie brokatową suknię z golfem — Clavain ocenił, że strój pochodzi sprzed stu lat. Z wysokiego, gładkiego czoła ciemne włosy były sczesane do tyłu w surowych bruzdach. Ze swego miejsca Clavain nie widział dokładnie, czy oczy miała rzeczywiście zamknięte, czy po prostu patrzyła w dół na wachlarz. Falowała jak miraż.
— Co jej się stało? — zapytał Clavain.
— Umarła, o ile rozumiem to pojęcie. Nie żyje od ponad trzydziestu lat, choć od śmierci w ogóle się nie zmieniła. Żadnego gnicia, żadnych zwykłych procesów chorobowych. Ale przecież nie może tam być próżni, bo inaczej ona nie mogłaby oddychać.
— Nie rozumiem. Czy ona tam wewnątrz umarła?
— To był jej palankin. Była w środku, gdy ją zabiłem.
— Pan ją zabił?
H zasunął panel, zasłaniając okienko.
— Użyłem specjalnej broni, jakiej zabójcy używają do mordowania Hermetyków. Nazywa się kraber. Urządzenie przytwierdzone do ścianki palankinu przewierca się przez zbrojoną płytę, ale równocześnie nie narusza hermetyczności. Widzi pan, jeśli hermetyk spodziewa się zamachu, z wnętrza palankinu można oczekiwać bardzo nieprzyjemnego ataku, na przykład wycieku specyficznego gazu paraliżującego.
— I co dalej?
— Gdy kraber przedziera się do środka, wysyła pocisk, który wybucha z dostateczną siłą, by zabić, ale nie zniszczy okienka ani nie naruszy żadnego słabego punktu pojemnika. Wiedziałem, jak to działa, bo podobne narzędzie stosowaliśmy przeciw załogom czołgów na Skraju Nieba.
— W takim razie jeśli kraber zadziałał, w środku nie powinno być ciała — zauważył Clavain — Pan ją zabił.
— Słusznie, panie Clavain, nie powinno być. Widziałem przedtem, co się dzieje, gdy taka broń jak kraber zadziała.
— Ale pan ją zabił.
— Coś jej zrobiłem, ale nie jestem pewien co. Ponieważ musieliśmy również załatwić sojuszników Mademoiselle, do palankinu zajrzałem dopiero po paru godzinach. Spodziewałem się, że zobaczę po drugiej stronie szybki ściekającą posokę, ale ciało kobiety było niemal nietknięte. Wyraźnie odniosła obrażenia, które normalnie powinny być śmiertelne, jednak w ciągu następnych kilku godzin rany zabliźniły się. To samo z ubraniem — dziury samoistnie zniknęły. Od tamtej pory kobieta się nie zmienia. Ponad trzydzieści lat.
— To niemożliwe.
— Czy zauważył pan, że jej ciało widać jakby przez falującą wodę? To nie jest złudzenie optyczne. Tam coś jest wraz z nią. Zastanawiam się, w jakim stopniu to, co widzimy, było kiedykolwiek człowiekiem.
— Czyżby była obcym?
— Jest w niej coś z obcego. Nie pokuszę się o szersze spekulacje.
H wyprowadził Clavaina z pokoju. Gdy Clavain rzucił ostatnie spojrzenie na palankin, przeszły go ciarki. H trzymał tutaj to pudełko, bo nic innego nie mógł z nim zrobić. Ciała nie można było zniszczyć. Nie mogło się dostać w niepowołane ręce — to było niebezpieczne. Mademoiselle miała więc grobowiec w miejscu, gdzie kiedyś mieszkała.
— Muszę spytać… dlaczego ją pan zabił?
H zamknął drzwi pokoju. Obaj odetchnęli z ulgą. Clavain wyczuwał, że H niezbyt lubi odwiedziny u Mademoiselle.
— Z prostego powodu: miała coś, co ja chciałem posiadać.
— Co takiego?
— Nie jestem zupełnie pewien. Ale chyba tego samego chciała Skade.