Michaił Jemcew Jeremi Parnow CZCICIEL SŁOŃCA

I

Frank zatrzymał się przed masywnymi drzwiami, obitymi czarną skórą Skromna i surowa miedziana tabliczka z napisem „J.E. Hughes, Redaktor Naczelny Daily Express” pociemniała od starości. Frank spojrzał na zegarek — była za trzy minuty dziesiąta.

Szef umówił się z nim równo na dziesiątą. Frank usiadł w skórzanym fotelu: — Dobrze, posiedzę trzy minuty w poczekalni.

Frank, czyli Francis O’Neuilly, był zastępcą kierownika działu naukowego. W redakcji uważano Franka za dziwaka, ale odnoszono się do niego z szacunkiem. Nie istniały dla niego żadne inne sensacje prócz naukowych. Gotów był poświęcić całą kolumnę na artykuł o badaniach właściwości DNK, czy na komunikat o odkryciu antyhyperonu. W ciągu dziesięcioletniej pracy w gazecie Frank poznał wielu sławnych uczonych. Byli wśród nich młodzi fizycy, którzy niedawno zostali członkami Akademii i laureaci Nobla okryci już siwizną. Ale za każdym razem, gdy czekało go spotkanie z człowiekiem nauki, ogarniało Franka uczucie pokornej nieśmiałości i radosnego oczekiwania.

Frank śledził wszystko, co miało jakiś związek z zagadnieniami mikroświata, czy paralaksami czaso-przestrzeni, projektami zmiany klimatu Ziemi, czy też tajemnicami genetyki. Był przy tym doskonałym popularyzatorem. Nie rozrabiał materiału, jak manną kaszkę na talerzu, nie oblewał go soczkiem malinowym. Nienawidził wulgaryzacji i nie cierpiał krzykliwego dyletantyzmu naukowych terminów. Artystyczny obraz, kontakt z czytelnikami i wiara, że właśnie jego artykuł jest najważniejszy ze wszystkich trzydziestu dwóch szpalt gazety — to był główny oręż Franka.

Jednak wielu uważało go za dziwaka. Gdy rosyjski kosmonauta po raz pierwszy w dziejach świata pomyślnie poleciał w kosmos, Frank był w Moskwie. Inne dzienniki drukowały wywiady z bohaterem, jego biografię, fotografie żony i matki, opisywały dokładnie powierzchowność i wstydliwy uśmiech kosmonauty. A Frank posyłał do „Daily Expressu” telefonogramy o znaczeniu lotu dla przyszłości, o niezwykłej precyzji oddzielania się stopni rakiety, o telemetrycznej aparaturze.

Szef ciskał gromy.

Ale o dziwo, „Daily Express” rozprzedano i to bardzo szybko. Przecież w tym czasie wszystkie gazety były do siebie podobne: te same fotografie, takie same artykuły, a tylko artykuły Franka dostarczały czytelnikowi nowych szczegółów, na które z taką niecierpliwością czekał.

Szef uśmiechał się i ssał cukierki.

— Macie dziwaka — mówili koledzy i z wieloznaczącym uśmiechem zaciskali usta.

Frank spojrzał na zegarek, wstał i otworzył drzwi.

— O! Frank, mój drogi, czekam na pana. Proszę, niech pan siada.

Ten różowolicy, zupełnie łysy tłuścioch wygląda jak wielkie niemowlę — takie porównanie przychodziło Frankowi na myśl za każdym razem, kiedy siedział w gabinecie szefa.

— Nie chce pan? — Hughes podał Frankowi otwartą puszkę cukierków.

— Dziękuję panu — Frank ostrożnie podchwycił bursztynową, przylepiającą się do palców rybkę i włożył ją do ust. Hughes wpakował sobie do paszczy całą garść.

— Oczekuję od pana sensacji, Frank, prawdziwej sensacji. Może pan się domyśla, jakiej?

— Mam akurat doskonały materiał o doktorze Madawarze. On…

— Kto to taki?

— Biolog, laureat Nobla.

— Nie pójdzie. To żadna sensacja. Trzeba mi czegoś takiego — Hughes usiłował strzelić swoimi pulchnymi, jak różowe kiełbaski, palcami — jakby to panu powiedzieć…

Trzeba, żeby gazeta wyszła minimum w potrójnym nakładzie!

— Niedawno tak właśnie było.

— Zupełnie słusznie, ale to zawdzięczałem rosyjskiemu lotnikowi, a teraz chcę to zawdzięczać swojemu współpracownikowi — na twarzy Hughesa ukazały się grube fałdy.

Frank odpowiedział mu chłodnym, grzecznym uśmiechem. Hughes wstał i komicznie kołysząc się na krótkich nóżkach przeszedł przez cały gabinet — do mapy.

— Olśniła mnie pewna idea, Frank. W swoim czasie „New York Herald” wysłała Stanleya do dżungli afrykańskiej. Gazeta potroiła nakład, a Belgia otrzymała Kongo. Niedawno „Daily Maił”

posłała Ralfa Issarda na poszukiwania śnieżnego człowieka. Naprztykali fotoaparatami komunistyczne Chiny. Yeti oczywiście nie znaleźli, ale gazeta wychodziła w zdwojonym nakładzie.

— Nie mówiąc już o tym, że chłopcy z satyrycznych pism mieli okazję zarobić…

— Tak, tak, Frank, właśnie tak. Ale jeśli pan pozwoli, będę mówił dalej. A więc…

no co tu dużo mówić! Jednym słowem, Frank, pojedzie pan na Saharę.

— Gdzie?

— Na Saharę. Zaraz panu wszystko wytłumaczę. Nie chcę, żeby pan tam coś odkrywał, wcale nie. Ważne, że pan pojedzie… Pojedzie pan jeepem we dwójkę z szoferem. On jest jednocześnie radiotelegrafistą. A my tu będziemy z niepokojem śledzili wasz los — plecy szefa zatrzęsły się od śmiechu, zupełnie jak stężona galareta.

— Ale dlaczego właśnie tam, dlaczego na pustynię?

— Przypominam sobie, że pan niedawno dał materiał o hipotezie pewnego naukowca.

Zdaje się, że to było o tektytach?

— Tak jest.

— No właśnie. On twierdzi, że jeszcze przed Adamem istniał kosmodrom, czy coś w tym rodzaju. No więc pojedzie pan sprawdzić tę hipotezę. Dobrze?

— Nie wiem, jak to tam będzie z nakładem, ale nawet jeśli wzrośnie, będzie pan to znów zawdzięczał Rosjanom. Oni dużo pracowali nad pochodzeniem tektytów.

— Nie tylko im. Nie tylko. Panu także, Frank. Przecież będziemy z niepokojem śledzili pański los.

— Wątpię, czy nawet najlepsza ekspedycja potrafi potwierdzić lub obalić tę hipotezę…

Bardzo wątpię.

— Wcale nie o to chodzi. Yeti też nie znaleźli. Nawet poszukiwania Livingstona były tylko pretekstem.

— Pretekstem do czego?

— Do businessu, Frank. Mogą to być nowe kolonie, lub prestiż gazety.

— No tak, ale teraz…

— Teraz jeden warunek. Żadnych wrażeń z podróży, żadnego miejscowego kolorytu.

Materiał zacznie pan nadawać po przybyciu na pustynię. Tylko tektyty, tylko starożytne znaleziska i wszelkie szaleńcze hipotezy.

— Sir!

— Żartuję, Frank. Materiał będzie odpowiednio opłacany. Po powrocie dwumiesięczny urlop.

A teraz niech pan idzie do Patricka. On załatwi wszystkie formalności. Aha… kiedy wszystko będzie gotowe, niech pan wpadnie pożegnać się.

II

Jeszcze parę godzin temu termometr wskazywał sześćdziesiąt. Lecz słońce zaszło i nad pustynią zapanowała straszna, zimna noc. Bez wiatru, bez szmeru. I tylko nieruchomo błyszczą gwiazdy, odbite równą lśniącą powierzchnią, pokrytą kryształkami gipsu. Czasem zaszeleści skorpion lub zaświszczy jaszczurka.

Frank stał przed wejściem do namiotu i pykał swoją nieodłączną fajeczkę ze szkockiego wrzosu. Jego wysoka, szczupła postać rzucała czarny cień, zniekształcony przez zastygłą, zmarszczoną powierzchnię piasku.

Wszędzie piasek — myślał Frank — natrętny, dokuczliwy piasek, wpadający w oczy, zgrzytający w zębach. A przecież nie jest bez pożytku. — Myśli Franka powędrowały na południe. Tam, gdzie toczy swoje wody szeroka i spławna rzeka Kongo.

Gdyby tam, gdzie kończą się gorące tropikalne bagna, gdzie zamiast wilgotnych tropikalnych lasów, rzekę otaczają wysokie skaliste brzegi, gdyby tam, w wąskiej szczelinie Stanley-Hill, zbudować wysoką tamę? Jak szeroko rozlałoby się Kongo! Już nie rzeka, lecz ogromne słodko wodne morze ukryłoby pod swoją powierzchnią cały ten rozsadnik malarii. Potem, gdyby cała ta nizina została zatopiona, woda skierowałaby się w jeden z dopływów wielkiej rzeki.

Frank widział, jak burzliwy potok zmusił rzekę do zawrócenia wstecz, do kanału.

Białą pianą burzy się woda koloru kawy, kłębi się w odmętach fal; jak ślicznotka zaplata warkocze, tak rzeka przeplata się ciemnymi falami. I leci, leci, by szumnym wodospadem spłynąć do kotliny jeziora Czad.

Czad tez przemieni się w słodkowodne wewnętrzne morze — myśli Frank i majaczy mu się lustrzana toń wody. Dokoła niego, jak przed tysiącami lat, kiedy żyli jeszcze starożytni rybacy — alassarasi, szumią zielone sawanny. Z odrodzonego morza Czad — jak to pięknie brzmi — morze Czad! — woda skieruje się do łożysk dawno nie istniejących rzek, niezliczonych wadi[2]. W ten sposób powstanie wielka rzeka — drugi Nil, który uniesie wody Konga do morza Śródziemnego. Sahara wtedy przeobrazi się! A ten suchy i straszliwy piasek o szarej barwie zamieni się w najbardziej urodzajną glebę na świecie! I zaszumią ogrody nad nową Afryką!

Frank wzdrygnął się od zimna i przykucnąwszy, zapalił maszynkę spirytusową.

— Halo, Mike! — Z namiotu dało się słyszeć senne mruczenie.

— Pan śpi?

Odpowiedzią było równomierne, jak przypływ, chrapanie.

— A czy to się kiedykolwiek urzeczywistni? — pomyślał Frank, nalewając wodę na kawę do imbryczka. — Na pewno. Przecież Rosjanie budują tamy w Egipcie. U nich wszystko inaczej, u tych Rosjan… Niedawno jeszcze byli naszymi sojusznikami, dlaczego by teraz nie można było zawiązać nowego sojuszu i połączyć siły w walce z pustynią, z kosmosem?

W namiocie zadzwonił budzik.

Trzeba rozbudzić chłopaka, inaczej nie wstanie — zadecydował Frank i na czworakach wlazł do namiotu.

— No, wstańże pan, Mike! Poia pańskiego dyżuru. Zaparzyłem kawę.

W upiornym niebieskawym świetle maszynki spirytusowej, załamującym się tysiąckrotnie w krystalicznym piaskowcu, można było ujrzeć, jak z namiotu wysunęła się spuchnięta i zmięta, dobroduszna i klasycznie leniwa twarz szofera.

III

Gdy się patrzy wstecz, można zobaczyć, jak do samego horyzontu biegną zwężające się stopniowo wzorzyste ślady opon. Gdy się patrzy naprzód, nie widzi się nawet i tego. Tylko piasek, nieruchomy okropny piasek, piasek do samego horyzontu.

— A przecież tu dawniej żyli ludzie, Mike.

— Żartuje pan — jedną rękę szofer trzymał na kierownicy, a drugą właśnie podnosił, żeby wytrzeć pot z twarzy.

— Ani myślę. Trzy tysiące lat temu rozlegał się tu gwar na bazarach wielkich miast. Po ulicach pędziły lekkie rydwany, końskie grzywy były zwinięte w drobne kółka i pomalowane ochrą.

Szofer z niedowierzaniem wzruszył ramionami.

— To prawda, Mike. Może pan nie wątpić. Mówią o tym wizerunki niezwykłej piękności, wyryte na skałach.

— Zobaczymy je?

— Zobaczymy coś innego. Pamięta pan? Dwa tygodnie temu spotkaliśmy staruszka z plemienia Tahitok?

— Tego oberwańca, z którym pan rozmawiał po francusku?

— To nie oberwaniec. To potomek starodawnej rasy. Kiedy nasi przodkowie chodzili jeszcze w skórach, jego praszczurowie żyli już w dużych miastach, spali na puszystych dywanach i jedli z cyzelowanych srebrnych naczyń.

Frank zdjął ciemne okulary, przeciągnął mokrą od potu chusteczką po czole i nosie i znowu je włożył. Nie chciało mu się palić, nie chciało mu się również pić ciepłego „pepsi”. Och, gdyby tak można było odpocząć w chłodnym cieniu, zdjąć buty, wypić szklankę musującej, pełnej srebrzystych pęcherzyków gazu, mineralnej wody z lodem!

— A propos, ten staruszek to książę czy coś w tym rodzaju.

— Naprawdę? — Mike nieuważnie dotknął palcem jakiejś metalowej części i natychmiast wsadził palec do ust.

— Oparzył się pan? Niech pan włoży rękawiczki.

Trzeba będzie. Wszystko nagrzane jak w piekle, mówi pan, ze ten dziadyga jest tak samo znakomity, jak książę Lancasteru?

— W każdym razie jego ród jest starszy. On jest ichchagerenem. Dokładnie nie wiem, co to znaczy, ale myślę, że to coś w rodzaju tytułu. Zresztą to nie ma znaczenia.

Interesująca jest inna rzecz — pokazałem mu tektyty i spytałem, czy nie napotykał czegoś w tym rodzaju.

Pan wie, co to są tektyty?

— Jakieś tam kamyczki?

— Są to kawałki naturalnego szkła. Naturalnego, ponieważ ich wiek oblicza się na dziesiątki tysięcy lat. Jeden tylko Bóg, a może diabeł, wiedzą, skąd się wzięły. Niektóre z nich są radioaktywne. Teraz w ich składzie wykryto takie izotopy, które wytwarza się tylko w sposób sztuczny.

— Reaktor atomowy sprzed potopu?

— Coś w tym rodzaju. Była hipoteza, że to ślady lądowania nieznanego astrolotu.

— Z atomowym napędem?

— No oczywiście! Piasek pod jego dyszami roztopił się i zamienił w radioaktywne szkło.

— Ciekawe…

— Moim zdaniem nie bardzo. Hipoteza na jeden dzień. Zrodziła się na fali zainteresowania kosmosem. O, rosyjski statek — sputnik — to rzeczywiście ciekawe. Niech pan sobie tylko wyobrazi… Błękitne pasemko, potem coraz bardziej i bardziej niebieskie, dalej coraz intensywniejszy fioletowy odcień, przechodzący w czerń kosmosu. Pomyśleć tylko, on widział to, czego jeszcze żaden człowiek na świecie nie widział!

— Amerykanie tez wkrótce polecą.

— Polecą, na pewno. Ale on był pierwszy! A to ma wielkie znaczenie.

— No dobrze, ale pan przecież zaczął o tym, jak go tam, księciu? On coś wie o tektytach7 — Tak. One są rozrzucone po całej pustyni. Biedne kobiety robią sobie z nich paciorki Szczególnie dużo jest ich tu, w krainie Tanesruft.

— Dlaczego pan tak usilnie pragnie dostać się do tych przeklętych skał? Przecież tektyty są i tu?

— One są prawie wszędzie. W Australii, w Czechosłowacji.

— A co będziemy robić przy tych skałach? Siedzielibyśmy sobie w hotelu i posyłali listy do redakcji, zamiast jeździć ciągle po tym piekle!

— Nic pan nie rozumie — oczy Franka stały się głębokie i zagadkowe. — Nigdy pan nie zrozumie, jak szczęśliwy może być człowiek, jeżdżąc po tych piaskach, które pamiętają starożytne miasta, skacząc po skałach, gdzie starożytni rzeźbiarze osiągnęli nieśmiertelność. Tyle tu tajemnic, tyle strasznych i nie wyjaśnionych zagadek! Czasem wydaje mi się, ze nad pustynią unoszą się duchy. Tylko nie wiem jakie — dobre czy złe.

Mike nie odpowiedział Ślina lepiła mu się w ustach. W karku uciskało i kłuło jak od gorczycy.

W głowie mu się kręciło, a blaszane niebo zdawało się spadać mu na plecy. Nagle ujrzał gdzieś w oddali jezioro. Strzeliste palmy przeglądały się w przezroczystej wodzie. W stronę jeziora podążała karawana. Dzwoneczki na wielbłądach podzwaniały smętnie. Mike wiedział, ze na pustyni istnieje zjawisko,fatamorgany’”, ale nigdy nie sądził ze piasek może śpiewać.

A Frankowi chwilami naprawdę się zdawało, że nad nimi unoszą się niewidzialne duchy żyjących tu niegdyś ludzi.

IV

Królestwo słońca, kraina wiatrów.

Skały nagrzewały się skwarem południa i jak roztopiony metal w wodzie pogrążały się w chłodzie nocy. Z szybkością błyskawicy powstawały w nich szczeliny, z armatnim łoskotem obrywały się kamienie.

Potem do dzieła przystępował wiatr. Porywał lawiny piasku, wznosił ich kłęby i zwalał rozwiane ziarenka na skały. Piasek wyżłabiał w nich fantastyczne przejścia, wytłaczał nisze i groty, szlifował kamienie.

Słońce z góry przyglądało się tej pracy. Ono jakby wytapiało ukryty w kamieniach tajemniczy tłuszcz i pokrywało je czarnym połyskiem — pigmentem pustyni. Kamienie stawały się podobne do żelaza.

Skały Atakora! Tajemnicza kraina dziwacznych zastygłych cieni. Na wieki zamarli tu wojownicy i starcy, fantastyczne dziwolągi i żałobne zakonnice — osobliwe twory słońca i wiatru. Z czego powstała ta skalista kraina wśród piasków? Jaki potężny dżinn[3] stworzył ten fantastyczny świat wśród bezbrzeżnych piasków?

Rozpalone kamienie zamierały w rozżarzonym powietrzu. Lotna mgiełka zniekształcała kontury i zdawało się, że skały cicho kłaniają się, milczącym tańcem witając przybyszów.

Nie można patrzeć bez ciemnych okularów, w przeciwnym razie uroją się wśród skał głębokie niebieskie źródła, jak gdyby napełnione płynnym mgławicowym tlenem. Zakołyszą się skały, popłyną, rozpryskując sine krople wody. W uszach zabrzmi przedziwnie smętna muzyka, niepokojąca i wspaniała.

To muzyka śmierci. Wywoła zawrót głowy, puści skały w szalony taniec. Niebo się przewróci i połączy z sinymi jeziorami.

Pustynia wielu zgubiła. Nie jeden raz Mike dostrzegał zbielałe od słońca kości wielbłądów, wyschnięte sczerniałe mumie ludzkie. Przed jedną taką ciemną postacią zatrzymał auto.

— W co on jest zawinięty, sir?

— To burnus z wielbłądziej sierści. Chroni człowieka zarówno od tajemniczej „śliny drakona”, której tak się boją Tauregowie, jak i od ukąszenia falangi. Ale temu biedakowi nie pomógł. Niech go pan odwróci.

Mike pociągnął za koniec koca — mumia zakręciła się jak szpulka, gdy się ją pociągnie za nitkę.

— Ale długi, jak…

Wreszcie koc się odwinął i Frank ujrzał brązowy szkielet obciągnięty suchą skórą.

Ciekawe, ile ma lat — pomyślał Frank i nachylił się. Coś błysnęło — była to złota bransoletka z pięknym szwajcarskim zegarkiem.

— Europejczyk?

— Tak, Mike, zdaje się.

Frank ostrożnie ujął wyschniętą kiść dłoni. Była ściśnięta w kułak, jakby chciała coś unieść ze sobą w wieczność. Frank puścił ją, upadła i rozsypała się.

— Tak, tak… słońce porządnie się napracowało — powiedział Frank, idąc w stronę jeepa.

— Niech pan poczeka, tu coś jest.

Frank odwrócił się i zobaczył, ze Mike czyta jakiś papierek.

— Atrament zupełnie wyblakł.

— Nic strasznego. Przeczytamy to przy świetle mineralogicznej ultrafioletowej lampy, kiedy się ściemni.

V

30 września 1903 roku. Ekspedycja profesora Reyera. Dla kogoś, kto znajdzie ten list. Proszę przekazać mojej żonie, Adeli Reyer, Rue des Tulipes 48, Lion, lub na adres Francuskiej Akademii Nauk.

Było nas czterech. Mój asystent France Crousel, dwóch robotników — Arabów i ja, profesor David Reyer. Szukaliśmy ruin starożytnego miasta. 21 września 1903 roku France odkrył przeprowadzoną wśród skał drogę. Była ułożona z ogromnych płyt kamiennych.

Każda płyta była oszlifowana z nadzwyczajną starannością, a ważyła z pewnością nie mniej niż tysiąc ton!

Kto i kiedy zbudował tę „cyklopową” drogę można się tylko domyślać. Podobnie do spiralnych schodów droga szła wciąż wyżej i wyżej. Wiła się wśród skał, odsłaniając nam na każdym kroku zupełnie nieprawdopodobne rzeczy. Napotykaliśmy ogromne zbiorniki wodne, wybite wprost w skałach i nie wiadomo dokąd prowadzące otwory; zadziwiająco okrągłe i szerokie, patrzyły na nas z wysoka.

Droga skończyła się zupełnie niespodzianie, tak samo jak się zaczęła — między dwiema najwyższymi skałami. Urywała się nad samą przepaścią. Nie można nawet było marzyć o tym, żeby zejść po niej! Ściana była zupełnie stroma. Tylko wąziutkie schodki prowadziły gdzieś w dół. Wstęp na te schodki znajdował się w wyłomie skały. Ale wyłom był strzeżony przez kratę z brązu, nad którą wyryte były egipskie hieroglify: — ZAMKNIJ OCZY I ODEJDŹ.

TU KRYJE SIĘ TAJEMNICA, ZA KTÓRĄ MOŻESZ ZAPŁACIĆ ŻYCIEM.

Moich robotników ogarnęło przerażenie. Upadli na kolana i za nic na świecie nie chcieli iść dalej. Żeby ich zachęcić, France postanowił iść naprzód. Podszedł do samego wyłomu. Ale gdy tylko dotknął jednego z prętów kraty, krzyknął, twarz mu się wykrzywiła i upadł martwy Robotnicy rzucili się do ucieczki. Jaskrawe słońce i wzruszenia strasznie na mnie podziałały — na pół oślepłem. Prawie po omacku zdołałem jednak odnaleźć drogę powrotną. Na próżno wołałem, na próżno krzyczałem — nikt się nie odezwał. Robotnicy albo uciekli wraz z moimi wielbłądami, albo też runęli w przepaść. Minuty moje są policzone. Śmierć będzie okropna.

Szkoda, że nie mam rewolweru.

Wędrowcze, kimkolwiek jesteś, błagam cię, oddaj ten list pod wskazany adres.

David Reyer.

P.S. Droga zaczyna się między skałą podobną do rycerzaa skałą przypominającą kota. Bądź ostrożny. Niech cię Bóg ma w swej opiece.

VI

Oto ostatnia gigantyczna płyta. Dalej nie ma drogi. Skały stromą ścianą urywają się nad przepaścią. Tylko wąziutkie, wykute w czarnym bazalcie schodki, prowadzą gdzieś w dół.

— Niech pan uważa, Mike — Frank odwrócił się w stronę szofera i gestem wskazał mu, żeby szedł za nim — czeka nas wiele niespodzianek: od kruszących się stopni schodków do zatrutych krat.

— Sądzi pan, ze krata była zatruta?

— Na pewno. Mogły na niej być drobniutkie szczerby powleczone trucizną.

Starożytni byli mistrzami od wszelkich trucizn, nawet od takich, które z wiekami nie tracą swej diabelskiej siły… Inaczej, czym można by to wszystko wytłumaczyć?

— Różnie mogło być — wymijająco odparł Mike.

Ale tajemniczej kraty nie było. Czego nie mogły dokonać tysiąclecia, dokonały sekundy. Kto wie, kiedy to się stało; nazajutrz po śmierci Davida Reyera, czy może dopiero wczoraj, ale runięcie ściany zniweczyło także kratę z brązu i skałę z wyrytą pogróżką. Droga była wolna.

…Wszystko się kończy. Skończyły się tez schody. Skończyły się przed idealnie okrągłym otworem. Ziejąca czeluść wabiła i groziła jednocześnie. Mike zajrzał do otworu.

Wydało mu się, że w ciemnościach coś się świeci delikatnym różowoliliowym światłem.

— Pozwoli pan, że pójdę pierwszy, sir — i nie czekając na odpowiedź, szofer zapalił latarkę i wszedł do tunelu.

Frank poszedł za nim.

W twarz wionęła wilgoć i zapach stęchlizny. Frank zapalił latarkę. Żółty promień wydobył z mroków krępą postać szofera, który lekko pochylony naprzód posuwał się pewnie korytarzem.

Na ściankach migotały maleńkie gwiazdeczki — to zapalały się i gasły kryształki kwarcu. Pod nogami gniewnie skrzypiał drobny żwir, budząc śpiące echo, które jak leniwy, senny zwierz niechętnie odgryzało się i milkło.

Nagle Mike zatrzymał się, zgasił latarkę, przykucnął i sapiąc, nachylił się nad czymś.

— Co tam się stało, Mike?

— Niech pan zgasi swoją latarkę. Tu jest jakaś diabelska sztuczka, coś się świeci. — Mike wyprostował się, przywarł do ściany, żeby przepuścić Franka: — Tylko ostrożnie, tu urwisko.

Tunel, opierając się o samotną skałę, pionowym korytarzem spadał w dół. Frank i Mike pochylili się nad studnią i aż do bólu w oczach wpatrywali się w czarną jamę, gdzie szofer zauważył jakieś jarzenie. Może tam rzeczywiście coś się jarzyło, a może po prostu przed oczami migały błękitne kręgi i skakały czerwone kule.

— Tak, coś tam jest — niepewnie bąknął Frank i zapalił latarkę.

Studnia okazała się niegłęboka, można było po prostu w nią skoczyć.

Frank skoczył pierwszy i od razu spostrzegł wąski kanał, który świecił zdradliwym lilioworóżowym światłem. Odwróciwszy się bokiem, ostrożnie przyparł do szczeliny. W tym momencie ciężko i niezgrabnie zeskoczył Mike.

— Ostrożnie, sir! Tu mogą być żmije albo jeszcze coś innego…

Ale Frank już nic nie słyszał, urzeczony dziwnym i wspaniałym zjawiskiem. Nowy tunel był dość krótki i z daleka już przenikało dzienne światło — widocznie na końcu tunelu był zakręt, który prowadził ku wyjściu. Ale Franka zdumiało coś innego. Torując sobie drogę przez żwir, wychylając się z najmniejszych szczelin, oplatając pułap — wszędzie… rosły żywe rurki jarzeniowe. Rozciągały się cieniutkimi wstęgami, zginały się w wąskie spirale, przeplatały się i zwisały pętlami, gorejąc czystym błękitnym światłem. Wśród tego złudnego przepychu, przywodzącego na pamięć najwspanialsze lampy jarzeniowe, płonęły malinowe, różowe, purpurowe, pomarańczowe i liliowe kule. Wydawało się, że samo powietrze płonie jak szeroka rzeka, spleciona z różnobarwnych ognistych strumieni.

— Przysięgam na Boga, to grzyby! Niewiarygodne, niezwykłe grzyby. — Mike aż przysiadł.

— Grzyby?!

— Tak, sir, grzyby. Czytałem gdzieś, że grzyby świecą. U jednych — tylko ogonki lub kapelusze, u innych zarodniki. Nawet gnijące drzewa świecą się, bo na nich rosną grzyby!

Frank patrzył na swego szofera i nie poznawał go. Ten wulgarny, trochę ślamazarny chłopak przeobraził się zupełnie. Może to niezwykłe światło żywych jarzeniowych lamp, przy którym można nawet czytać, tak zmieniło oblicze, a zwłaszcza oczy Mike’a, ale płonął w nich tak czysty, tak jasny ogień zachwytu, że Frank mu pozazdrościł.

Przypomniał sobie Paryż, Luwr. Pewnie wtedy on sam płonął takim właśnie ogniem, stojąc przed Renoir’em, czy zamierając w niemym zachwycie przed bezrękim posągiem, wcielającym w sobie całe piękno i cierpienie sztuki.

— Może pan ma rację, Mike.

Tunel kończył się wąską kotliną, otoczoną ze wszystkich stron skałami. Ziemia była blisko — w odległości trzydziestu stóp. Wbity w skałę hak i sznur rozwiązywały sprawę.

Frank szybko ześliznął się w dół i gdy był o dwie stopy od ziemi, skoczył. Żwir zaszeleścił i wszystko ucichło. Frank odwrócił się i zamarł z wrażenia. Nie słyszał nawet, jak w ślad za nim zeskoczył i Mike. Wprost przed sobą ujrzał gigantyczny wizerunek, wykuty w gładkiej skale. Nie odrywając się, patrzyły na niego — zuchwałego przybysza — przejmujące zgrozą żywe oczy.

Wizerunek był prastary, a jednocześnie dziwnie kojarzył się ze sztuką współczesną.

Niezwykłej siły dodawało mu połączenie jak najbardziej ostrej i ponurej groteskowości z realizmem. Wszystko było zdumiewające w tej postaci wykutej w skale. Swobodne i wyraziste linie tułowia i dziwny kołpak, otaczający głowę. Od kołpaka ciągnęła się jakaś wygięta rurka, przypominająca żmiję, stojącą na ogonie.

W jednej ręce postać trzymała coś, co przypominało „granat-cytrynkę, a drugą wskazywała na idealnie okrągłą tarczę, od której ciągnęła się po prostej poziomej linii, uosabiającej Ziemię — nić, kończąca się dziwacznym wrzecionowatym przedmiotem. Wyglądało to, jakby wrzeciono od tysięcy lat podążało ku linii Ziemi z rosnącymi na niej stylizowanymi drzewami, tylko w żaden sposób nie mogło dolecieć.

— Ależ to kosmonauta!!! — okrzyk Mike’a rozbudził duchy kotliny. Powtarzały one jego krzyk tysiąckrotnie gardłowymi głosami tak długo, dopóki Frank nie otrząsnął się z odrętwienia.

Gdy echo zamilkło i Frank trochę oprzytomniał, chwycił swoje fotoaparaty i jak szalony zaczął biegać przed zagadkowym wizerunkiem. Po dziesięć razy fotografował z obu kamer samego kosmonautę i oddzielnie jego głowę w okrągłym kołpaku. Utrwalił na taśmie również — tajemniczą planetę i wrzecionowaty kosmolot, uparcie zmierzający ku Ziemi. W rozmaitych skrótach perspektywicznych, przy pomocy wszelkich możliwych filtrów świetlnych!

Gdy Frank trochę ochłonął, zaczął szukać choćby najdrobniejszego napisu. Ale bezowocnie — nic nie znalazł.

Czyja ręka wykuła wizerunek? Cóż to za tajemnicza tarcza? Jaka siła porusza astrolot? Gdzie przepadli kosmonauci?

Jednym słowem głowę Franka obiegły w tłumnym nieporządku wszystkie te pytania, które zrodziłyby się w głowie każdego innego człowieka w podobnych okolicznościach.

Jednak ani napisów, ani żadnych odpowiedzi nie znalazł. Jak w strasznej gorączce męczyły go natarczywe pragnienia. Chciałby tu zostać na długo, a jednocześnie — jak najszybciej wrócić, jak najszybciej poinformować ludzi, wtajemniczyć, opowiedzieć, obmyśleć, objaśnić, napisać!

— Mike, wracamy — powiedział i, podskoczywszy, zawisnął na linie — szybko do jeepa!

Musimy natychmiast nadać radiogram.

Frank siedział na piasku w samych spodenkach, ukrywszy się w cieniu jeepa.

Zwilżył namydlonym pędzelkiem policzki, ale mydło momentalnie wysychało od gorącego powietrza pustyni.

Mike również siedział na piasku i nastrajał radiostację, oparłszy się łokciami na rowkowanej oponie koła zapasowego, wykonanej z ogniotrwałego organicznokrzemowego polimeru.

Od czasu do czasu podnosił do ust blaszaną puszkę z ciepłym sokiem ananasowym.

— Jedno jest dla mnie niepojęte — przerwał milczenie Mike, nie odrywając się od radiostacji — co stało się z asystentem profesora Reyera? Dlaczego tak nagle zginął? Pan twierdzi, że szczerby kraty mogły być pokryte trucizną, ale czy istnieją takie trucizny, które momentalnie uśmiercają? Mnie osobiście wydaje się, że biedny Reyer po prostu dostał pomieszania zmysłów od słońca i że wszystko mu się przywidziało…

— Nie sądzę. Istnieją straszne trucizny, uczeni nazywają je „białkami-szatanami”. Wystarczy kilka miligramów tej substancji, żeby’ zniszczyć wszystko, co na Ziemi. Żaden urojony diabeł, żadna bomba tytoniowa nie potrafią tego. Oczywiście, hipoteza: o szczerbach — to po prostu pierwsze rozsądne rozwiązanie zagadki, które mi przyszło do głowy… W każdym razie tajemnicza śmierć Crousela zostaje w ten sposób wyjaśniona prosto i racjonalnie.

Przypominam sobie pewne zdarzenie podobne trochę do naszego wypadku. Jeśli pan chce, opowiem.

— Oczywiście.

— Miało to miejsce mniej więcej czterdzieści lat temu. Zresztą niedaleko stąd, w słynnej Dolinie Królów, na skraju pustyni Libijskiej. Podczas badań archeologicznych nasz współziomek Howard Carter odkrył wejście do grobowca faraona egipskiego Tut-ench-Amona.

Odkrycie nastąpiło zupełnie niespodzianie: pod ruinami jednej z chat, w których przed tysiącami lat mieszkali robotnicy budujący grobowce, nagle ukazał się wykuty w skale schodek.

Po odgarnięciu ziemi wokoło ujrzano schody prowadzące do podziemia. Archeologowie z wielkim trudem odkopywali stopień za stopniem, aż wreszcie schody przywiodły ich do zamurowanych drzwi grobowca, zapieczętowanych dziwnymi pieczęciami, wyobrażającymi szakala i dziewięciu związanych niewolników. Pieczęcie były nietknięte, co świadczyło o tym, że bogate sarkofagi, w których spoczywała mumia faraona, nie zostały naruszone przez złodziei. I rzeczywiście, w grobowcu znaleziono niezliczone bogactwa. Sama trumna ze szczerego złota ważyła 300 funtów!

— Oho!

— Tak, Mike, złota było mnóstwo, ale zapłacono za nie drogo. Wielu archeologów i robotników, którzy dotarli do mrocznego grobowca, zginęło. Ugodziła w nich jakaś męcząca i tajemnicza choroba.

Pierwszy zachorował nasz znany uczony lord Car — narvon. Dostał gorączki i silnych boli mięśniowych. Lekarze bezsilnie rozkładali ręce. Lord umarł po dwudziestu dniach w straszliwych mękach. Następnie zaczęli umierać inni członkowie archeologicznej ekspedycji.

Przeważnie umierali ci, którzy pierwsi weszli do grobowca. Przez trzydzieści lat nauka nie potrafiła wyjaśnić tej straszliwej zagadki. W 1955 roku grobowiec nawet poddano badaniom dozometrycznym: chodziło o stwierdzenie, czy nie jest radioaktywny.

— No i co?

— Oczywiście bez żadnych rezultatów. Czyż faraonowie mogli coś wiedzieć o promieniotwórczości i zabezpieczać swoje grobowce za pomocą radioaktywnego kobaltu czy strontu? Nonsens. Bóg skarał kopaczy grobów! — Oto jedyne wyjaśnienie, jakie dali robotnicy arabscy i w które uwierzyli nawet niektórzy uczeni w Europie.

Możliwe że i po dziś dzień musielibyśmy się zadowolić taką hipotezą, gdyby w 1956 roku nie zachorował południowoafrykański biolog John Wills. Pisałem nawet wówczas o tym w naszej gazecie. Wills badał pomiot nietoperzy w jaskiniach Środkowej Afryki.

Wkrótce po tym zachorował. Symptomy choroby były dokładnie takie same, jak u archeologów. Uczeni zaczęli sobie przypominać, czy nie było jeszcze jakichś „— podobnych przypadków. Okazało się, że tą samą chorobą zostali „ukarani” i inni kopacze grobów, badacze południowoamerykańskich grobowców Inków. To „białko-szatan” — wirus histoplasmosis, znajdujący się w pomiocie nietoperzy. Znaleźli ten wirus także w grobowcu Tut-ench-Amona.

Proste, co?

— Tak, niczego sobie. A może i w naszym tunelu żyją nietoperze?

— To właśnie jest zastanawiające, ze tu nie ma nic żywego oprócz grzybów. Ach! — Frank zerwał się na nogi. — Oczywiście, grzyby! Tylko jakim cudem potrafiły przetrwać?

Przecież w tunelu nie ma żadnych produktów rozkładu. Czym się więc żywiły?

— O czym pan mówi? — Mike rozłożył ręce ze zdumienia.

Ale Frank już nie zwracał uwagi na szofera. Chodził wokoło auta, wymachując rękami, i mówił: — Te grzyby żywią się powietrzem, zachodzi w nich synteza tlenu z azotem. Może kiedyś te grzyby staną się dla ludzi prototypem chemicznych fabryk przyszłości. A jarzenie — to rezultat reakcji chemicznej.

— A co to ma wspólnego z trucizną? — Mike zrozumiał, co ma na myśli dziennikarz.

— Przypuszczalnie w pewnych okresach grzyby jednakże potrzebują obcego białka.

Dlatego właśnie wytworzyła się w nich zdolność zabijania żywego. Możliwe, że wydzielają substancje trujące albo wypuszczają na ofiarę obłoczek zarodników — nie wiem. Ale wszędzie jest życie.

Nawet na pustyni. Napotykaliśmy na jaszczurki, węże, skorpiony, falangi, nawet na jakieś żuczki. Istnieje ono także w jaskiniach. Zaś w tunelu nie ma nawet wyschniętej muchy. A śmierć Crousela? Podszedł do samego wejścia, dotknął kraty, to znaczy spowodował jakieś drganie, wywołał ruch. Wtedy grzyby zareagowały jak rosiczka na muchę.

— A dlaczego nie zareagowały na nas? Czy jesteśmy duchami? — uśmiechając się sarkastycznie, zapytał szofer.

— Mogę odpowiedzieć na to pytanie. Mike. Czekałem na nie. Przypomina pan sobie list Reyera? Tam nigdzie nie ma mowy o świeceniu przy wejściu do tunelu. Jednak pan je od razu zauważył mimo światła latarki. To znaczy, że cykl życiowy grzybów dzieli się na fazy. Kiedy się świecą — nie są groźne. Kiedy zaś nagromadzona energia zostaje wyczerpana i grzyby gasną, przemieniają się w milczących niewidocznych drapieżników, które w mroku nocy czyhają na swoje ofiary. Przystosowały się do takiego życia w ciągu tysięcy, a może nawet milionów lat ewolucji… Może zresztą te grzyby też są kosmicznymi przybyszami. Może kosmonauci przypadkowo przynieśli tu zarodniki. Znalazłszy sprzyjające warunki, spory puściły kiełki.

— Możliwe, że wszystko jest tak, jak pan mówi. Ale przecież grzyby rosną nie przy samym wejściu do tunelu, tylko w głębi. Więc w jaki sposób mogły zabić tego Francuza?

A może wtedy, jeszcze przed oberwaniem się skały, rosły tuż obok kraty?

Ale Frank nie zdążył odpowiedzieć. Niecierpliwie terkotał brzęczyk.

— Londyn!

— Dobrze, już idę. — Frank dokładnie wytarł brzytwę, włożył ją do pudełka, bez pośpiechu wstał i podszedł do radiostacji. Przykucnął i nałożył słuchawki.

Pięć minut spędził na melancholijnych rozmyślaniach, i tak że trudno było skonstatować, czy coś słyszy, czy też ciągle jeszcze czeka. Następnie na jego twarzy pojawił się ledwo uchwytny wyraz niezadowolenia, przekręcił wyłącznik przerzutowy i powiedział obojętnym głosem: — Dziękuję, sir. Dobrze. Czekamy.

Frank zdjął słuchawki i nie mówiąc ani słowa, wrócił na poprzednie miejsce. Znów próbował namydlić twarz i tylko dlatego, że z większym niż zwykle rozdrażnieniem otrząsał pędzelek, Mike odgadł jego nastrój i nie rzekł ani słowa.

A Frank myślał z natężeniem i męką. Szczerze mówiąc, nie uraziły go czarujące i radosne frazesy szefa, sprawiły mu nawet przyjemność. W końcu wiedział, że tak będzie. A to, ze szef już rozpoczął szeroką kampanię prasową, było zupełnie zrozumiałe, nic ponadto. Frank usilnie szperał w swoim sercu, chcąc dotrzeć do gruntu, na którym wyrosła ta szara i mętna mgławica smutku. I nagle zrozumiał. Tak, to właśnie było tak. W tym momencie, kiedy ujrzał oczy przybysza z kosmosu, przestał być dziennikarzem. Stał się naukowcem. Stał się tym, kim powinien był zostać po ukończeniu studiów. Zrobił odkrycie i nie chciał, żeby wokół niego rozgorzały dziennikarskie boje na słowa. Instynktownie czuł, że wszystko, czego się dotknie mętna fala sensacji, przestaje być wielkie i wzruszające, natomiast staje się troszeczkę brudne.

Wiedział to zawsze, ale dopiero teraz odczuł całą swoją istotą. Jego umysł nareszcie usłuchał głosu serca. Serce wyraziło wszystko, co nagromadziło się w nim przez te wszystkie lata, a rozum nie mógł mu odmówić racji.

W uszach jeszcze brzmiały mu słowa szefa: — Tę sprawę trzeba rozwinąć szeroko: wykorzystać wszystko — radio, film, telewizję.

Jednym słowem za dwie godziny wsiadamy do samolotu, za jedenaście godzin przesiadka na helikoptery i pojutrze koło południa oczekujcie nas.

Frank sobie żywo wyobraził, co może potem nastąpić. Po tych starodawnych świętych kamieniach zaczną się snuć zręczni, obrotni młodzieńcy. Jedni, jak z armaty, zaczną strzelać obiektywami aparatów filmowych i fotograficznych. Inni z magnetofonami na plecach zaczną mu wtykać swoje mikrofony aż po samo gardło. I każdy z pewnością pomaca obraz rękami.

Szczególnie nieprzyjemnie było sobie wyobrazić, jak to zrobi szef. Frank aż się wzdrygnął z obrzydzenia, jak od dotknięcia żaby. Był przekonany, że wizerunek pociemnieje i zgaśnie od tych wszystkich rąk.

A wyobraźnia podsuwała mu ciągle nowe i nowo szczegóły. Wyraźnie widział, jak jeden, maskując się niezręcznie, zaczyna odłupywać kawałek świętego kamienia. Czemu nie! Taka pamiątka!

Dlaczego właśnie ci plugawi i niepoważni ludzie mają pierwsi zobaczyć to, o czym marzyli najlepsi synowie ludzkości? I nie tylko zobaczyć, ale otrzymać wyłączny monopol.

Monopol na sensację. Specjalność gazety „Daily Express”!

W piersi Franka zrodził się taki protest, taka burza jeszcze nigdy dotąd niedoznanych uczuć, że sam się przeląkł swego krzyku.

— Mike, Mike!

Szofer poderwał się z miejsca i zaskoczony ze zdziwieniem spojrzał na Franka.

Ale Frank już powziął decyzję.

— Posłuchaj, Mike. Pojutrze zwali się tu szef z całą swoją szajką. Ale gazeta nie może tak długo czekać. Chcę im zrobić małą niespodziankę. Wsiądziesz zaraz do jeepa i pojedziesz do domu. Wstąpisz do Instytutu Archeologicznego. Dam ci adres. Oddasz im rolki z fonograficzną taśmą… i list. Zanim się zapakujesz, napiszę. A ja już sam przywitam tu szefa.

Będzie zadowolony z naszej pracy.

— Dobrze, sir — milcząc chwilę, odpowiedział szofer — ma pan zupełną słuszność.

— To — wskazał nieokreślonym ruchem na skały — to jest własnością całej ludzkości. Niech więc pierwsza dowie się o tym nauka.

Frank wstał. Niepojęte uczucie ścisnęło mu gardło. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wyciągnął tylko rękę do szofera i mocno ją uścisnął.

VII

Minęły dwa tygodnie. Frank spokojnie drzemał w wygodnej dziesięcioosobowej salonce helikoptera. Chwilami zwracał głowę w stronę małego okrągłego okienka i spoglądał w dół.

Ziemia nie była podobna do mapy — helikopter leciał dość nisko. Wyglądała raczej na makietę. Frank przypomniał sobie skrzynię z piaskiem, na której jeszcze w czasie studiów uczono ich taktyki.

Bezkresne szaro-czerwono-bure obszary piasku, ostro zarysowane zielone ubarwienie oaz.

Między tą zielenią i piaskami toczy się ani na chwilę nie ustająca walka.

Pustynia gwałtownie atakuje wydmami piaszczystymi i, jak dżinny z butelek, wypuszcza gorące, wszystko zamieniające w popiół, wiatry.

— Cudownie, wspaniale, Frank. Zawsze spodziewałem się po panu czegoś takiego.

— Hughes bezskutecznie usiłował strzelić grubymi palcami.

Frank drgnął. Znów doznał uczucia wstrętu.

A szef bezustannie gadał: — Pan bezwzględnie musi zostać kierownikiem działu, a Nicka przeniosę do kroniki, on nie ma nic wspólnego z nauką. Ech, Frank, mój chłopcze, znam pańską bezinteresowność, ale pieniądz to zawsze pieniądz. I wie pan, co postanowiłem? Podwyższę panu pensję.

— Hughes poufale szturchnął Franka pięścią w plecy.

Frank prawie go nie słuchał. Odpoczywał po tych wszystkich szaleńczych dniach, które teraz wydały mu się odległymi i nierealnymi. Czy rzeczywiście to wszystko było faktem: list profesora Reyera, skały Atakora, wykuty w skale wizerunek? Może przywidziało mu się, może to miraż, który przyczaił się tylko w błękitnych jeziorach powietrznych, płynących wśród czarnych skał?

Jednak obleśne gruchanie Hughesa ciągle mu uprzytomniało, że to nie miraż.

Trudno nawet przewidzieć, jakimi krzykliwymi nagłówkami i oszałamiającymi tytułami Hughes zacznie się posługiwać, by wbić czytelnikowi do głowy ten „miraż” — Wielki Boże! To dopiero będzie diabelski taniec, rozpasanie, dzikie wybryki najnieprawdopodobniejszych domniemań i hipotez tak samo dalekich od nauki, jak Ziemia od tarczy na tych skałach! Gazeta dosłownie będzie pękać od sensacji. „Na tysiące lat przed Rosjanami”, „Kto to — Atlantyda czy Marsjanin?”, „Nasi przodkowie — kosmonautami”, „Sahara — muzeum kosmosu”.

I Frank pojął, że nie zostanie kierownikiem działu, jak to dopiero przed chwilą obiecał mu szef Hughes. W ogóle nie będzie więcej pracował w prasie. To nie jest miejsce dla uczciwych ludzi.

A gdzie jest miejsce dla uczciwych ludzi? — sam siebie zapytał. Masz już przeszło trzydzieści lat, a ciągle jeszcze żyjesz w urojonym świecie marzeń. Teraz mówi się o wojnie, o bazach i bombach, a ty marzysz o tamach, o ujarzmieniu pustyni, o pokonaniu zimna. Zbudź się, Frank.

Spojrzał na szefa. Jego twarz była uosobieniem zadowolenia. Hughes powoli pił mocną słodką kawę, delektując się jej aromatem i z lubością przyglądał się maleńkiej porcelanowej filiżance.

Frank postanowił, że jakkolwiek się wszystko dalej ułoży, jednego na pewno nie zrobi. Nie będzie brał udziału w tej całej profanacji. Ostatecznie jako odkrywca wizerunku może chyba liczyć na skromny urząd archeologa. A dalej zobaczy się.

Frank nie wiedział, że w Algierze, w hotelu, czeka na niego duża szara koperta.

Mr Francis O’Neuilly.

Bloomsbery. Londyn. 17 sierpnia 19.. roku.

Szanowny panie! Byliśmy bardzo radzi z przysłanej przez Pana taśmy. Zupełnie zrozumiała jest Pańska niecierpliwość, żeby jak najszybciej zawiadomić świat o dokonanym przez Pana odkryciu. Jednakże byłoby lepiej, gdyby Pan sam taśmę wywołał i zrobił odbitki.

Primo, reprezentowana przez Pana gazeta uniknęłaby pewnych nieprzyjemności, które ją czekają, a secundo, nie musiałby Pan zajmować się bezpodstawnymi hipotezami. Poza tym o mały włos nie wyrzuciliśmy kasety po zapoznaniu się z treścią załączonego listu, w którym jest mowa o kosmonautach w starożytności i temu podobnych fantazjach podnieconego umysłu.

Ulegając zupełnie zrozumiałej ciekawości, zrobiliśmy jednak kilka odbitek. I jakież było nasze zdumienie i radość, kiedy na zdjęciu odnaleźliśmy stelę Amenhotepa IV, znanego także pod imieniem Echnatona.

Dokonał Pan wspaniałego odkrycia, mister O’Neuilly, odnalazł Pan legendarny grobowiec Echnatona.

Panowanie jego — to najbardziej niezwykła i prawie nieznana przez naukę epoka w historii starożytnego Egiptu. Faraon ten był zrodzony przez kobietę niekrólewskiej krwi, tancerkę imieniem Teje. Ojciec Echnatona, faraon Amenhotep III, nie tylko podniósł do godności pierwszej małżonki uwielbianą przez siebie niewolnicę, ale przedkładał jej towarzystwo nad towarzystwo kapłanów. Rzecz prosta, że pojawienie się potomka Amenhotepa i Teji zostało powitane przez kapłanów i arystokrację niechęcią i rosnącą wrogością. Niechęć przemieniła się w jawną nienawiść, kiedy Amenhotep III przekazał synowi, jeszcze naówczas małemu chłopcu, prawie całą władzę. Tak rozpoczęła się walka, która trwała, w takiej czy innej formie, przez całe dzieje państwa Kemt. Faraon dążył do władzy absolutnej. Ale na jego drodze stali kapłani i namiestnicy prowincji — nomarchowie. Każdy nomarcha był jeszcze prócz tego kapłanem miejscowego boga. W królestwie Kemt była wielka ilość bogów. Oprócz bogów, których czczono w całym kraju, byli jeszcze miejscowi bogowie, którym bito pokłony w jakiejś jednej prowincji.

Żeby osłabić wrogów, musiał faraon usunąć im grunt spod nóg. Młody syn Teji — Amenhotep IV postanowił w ogóle znieść wiarę w bogów albo przynajmniej sprowadzić wielobóstwo do wiary w jedynego boga. Przecież Egipt był imperium światowym, a mógł się stać zjednoczonym i silnym, mając tylko jedynego boga.

Gdy stary faraon umarł, Amenhotep IV wprowadził kult nowego boga — Atona.

Atona wyobrażano pod postacią tarczy słonecznej. Pan pewnie wie, że jeszcze na długo przed tą reformą słońce było w Egipcie obiektem czci. Jego wcieleniem byli bogowie: Ra, Atum, Horus.

W niektórych domach Amon-Ra uważany był za największego boga. Ale król — reformator, a nawet heretyk i bezbożnik, postanowił na początek znieść wszystkich bogów, prócz swego Atona. Zaczął to wprowadzać w czyn stopniowo i ostrożnie. Początkowo Atonowi składano hołd na równi ze starymi bogami. Potem zaś, kiedy faraon stał się najwyższym kapłanem Atona, zaczęto gnębić starych bogów. Reformy młodego władcy nie kończyły się na tym.

Coraz częściej przy nominacjach na ważne stanowiska państwowe Amenhotep IV omijał młodzież pochodzenia arystokratycznego, oddając pierwszeństwo ludziom nie wysokiego rodu, lecz doświadczonym i oddanym sprawie.

Wreszcie w szóstym roku swego panowania młody faraon ogłosił Atona jedynym bogiem.

Pozostałych bogów unicestwił. Zamknął ich świątynie, a kapłanów przepędził.

Kazał usunąć imiona bogów ze świątyń i grobowców. Heretycki faraon wyrzekł się nawet swego imienia (bo przecież Amenhotep znaczy „Amon jest zadowolony”, a Amon był największym bogiem w Tebach). Odtąd mianował się Echnatonem. Znaczy to oddany Atonowi.

Echnaton wraz ze swoimi zwolennikami opuścił Teby i założył nową stolicę Achetaton — „Horyzont Atona”. Obecnie z tego miasta zostały tylko ruiny, które noszą nazwę Tell El-Amarna. Ale za panowania Echnatona było to wspaniałe, pełne przepychu miasto. Im wspanialsza stawała się nowa stolica, tym silniej rosła niechęć do Atona.

Koczownicy grabili okoliczne miasta, prowincje podległe Egiptowi zaczęły się buntować, kraj opanowała groźba wojny. Minęło kilka lat i Hetyci zabrali Atonowi prawie wszystkie miasta azjatyckie.

Faraon miał coraz mniej przyjaciół, a coraz więcej wrogów. Ostatnie lata życia spędził Aton prawie w zupełnej samotności.

Umarł buntowniczy faraon również z dala od przyjaciół i bliskich. Po jego śmierci kapłani, nomarchowie i spadkobiercy zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby wymazać z pamięci ludu imię faraona-buntownika. Niszczyli grobowce, rozbijali sarkofagi i portrety. Wszystko, na czym było wyryte imię Echnatona, podlegało zniszczeniu, dokładnie zeskrobywano wszelkie napisy, przypominające o jego czynach.

Obecnie archeologowie nie są nawet przekonani, czy Echnaton został pochowany w grobowcu, na którym znaleziono jego imię. Pod koniec ubiegłego stulecia co prawda znaleziono w grobowcu mumię mężczyzny, ale zmumifikowane zwłoki były pochowane zupełnie inaczej, niż przyjęto chować faraonów.

Istniała także legenda — która dzięki Panu przestała być legendą — że Echnaton nie umarł wcale w swojej stolicy, natomiast, że razem z tysiącami wiernych uciekł na Saharę, która wtedy bynajmniej nie była pustynią. Tam Echnaton założył nowe miasto, którego nikomu później nie udało się odnaleźć.

A teraz pozwoli Pan wyjaśnić sobie nasze zdanie na temat złudzenia optycznego, którego ofiarą stał się Pan mimo woli.

Reforma religijna, podjęta przez Echnatona, musiała wywrzeć wpływ na inne dziedziny kultury. Szczególnie wyraźne jest to w sztukach plastycznych. Jeśli przedtem sztuka była podporządkowana religii, to właśnie Echnaton wyzwolił ją. Nareszcie egipscy rzeźbiarze i malarze mogli uwolnić się od raz na zawsze utartych kanonów. Sztuka stała się bardziej realistyczna, bardziej życiowa i dynamiczna.

Wrogość Echnatona do starej religii przekreśliła także normy estetyczne, ustalone przez kapłanów. Rzeźbiarze i malarze przestali idealizować obraz faraona, zaczęli poszukiwać nowych form wyrazu, które niekiedy przechodziły w groteskę. Wszystko to miało ten skutek, że wykuty przez najgorliwszych zwolenników Echnatona wizerunek w skale okazał się zupełnie niepodobny do tego wszystkiego, co Pan kojarzył w swoich pojęciach ze sztuką dawnego Egiptu.

Poza tym nieznany mistrz, widocznie obawiając się o dalszy los grobowca, postanowił ukryć imię zbuntowanego faraona przed wrogami. Z tego powodu hieroglify z jego imieniem wyciął tak, że można je zauważyć wyłącznie o pewnej określonej porze dnia. Ale aparat fotograficzny — to nie oko ludzkie: utrwalił to, co wymknęło się Panu. Dokładnie z powodu tego samego optycznego efektu przyjął Pan obraz Słońca za tajemniczą planetę. Również z bardzo wielu promieni słonecznych spostrzegł Pan tylko jeden i wziął go za trasę astrolotu.

Ponieważ Echnaton był arcykapłanem boga Słońca — Atona, jego koronę ozdabia również stylizowany obraz tarczy słonecznej, którą Pan lekkomyślnie nazwał hełmem skafandra.

Wykaz Pańskich omyłek można by mnożyć w nieskończoność, ale chyba to nie ma żadnego sensu. Jednym słowem — wizerunek Echnatona, wznoszącego modlitwę do boga Atona, wziął Pan za kosmonautę.

Wszystko to jednak wcale nie pomniejsza znaczenia dokonanego przez Pana odkrycia.

Po powrocie do Anglii uprzejmie zapraszamy do odwiedzenia nas.

Szczerze zobowiązany Edwin H. Higginsbottom Sekretarz Naukowy Instytutu Archeologicznego P.S.

Przysłane przez Pana próbki zarodników oddane zostały na badanie do Instytutu Biochemii im. Jej Królewskiej Mości. Wstępna analiza, dokonana przez pana Hammsbella, wykazała wysoki procent białka o dużej toksyczności, znajdującego się w stanie okresowej, czyli sezonowej anabiozy. Winszuję Panu niezwykłego archeologicznego odkrycia.

E. H.

Przełożyła Olga Ford

Загрузка...