Mikołaj Razgoworow CZTERY CZURBAŁKI

O tym, jak trudno jest obmyślać podarki Owej nocy doktor Ber zasiedział się w laboratorium znacznie dłużej niż zazwyczaj. Dręczył go problem, nad którym raz w roku biedził się każdy żonaty mieszkaniec Marsa.

Nazajutrz przypadały urodziny żony, a doktor Ber ciągle jeszcze nie był zdecydowany, co jej ofiarować w prezencie. Poprzednim razem podarował żonie komplet przyborów kreślarskich, z których bardzo się cieszyła. Oczywiście, nie były to zwyczajne przybory kreślarskie: każdy z nich doktor pokrył własnoręcznie niklem, pochodzącym ze wszystkich dosłownie zakątków galaktyki.

Przygotowując podarek przez długi czas starannie kolekcjonował i dobierał nikiel. Zaopatrzył się w całą baterię puszek i umieścił na każdej z nich odpowiednią nalepkę: „Nikiel z meteorytu nr 67, rejon planety Oro”, „Nikiel z gwiazdozbioru Dyi”, „Nikiel z mgławicy Asynidy”. W sumie doktor zgromadził dwadzieścia dwa różne nikle. Rzecz jasna, niczym się między sobą nie różniły, żadna analiza fizyczna czy chemiczna nie pozwoliłaby odróżnić ich od najzwyklejszego marsjańskiego niklu, ale, mówicie, co chcecie, przyjemnie jest trzymać grafion lub cyrkiel, jeśli się wie, że zanim trafiły do waszych rąk, pokrywający je metal odbył długą wędrówkę w Kosmosie. Tym razem można by podarować żonie kątomierz z aluminium, pochodzącego z ogromnego meteorytu, dzięki któremu doktor o mało co nie pobił rekordu akademika Ara. Ber okazał się posiadaczem 80 kilogramów tego aluminium, a zaledwie trzy gramy wystarczyły, aby ustalić, że jest on dokładnie taki sam jak marsjański. Tylko że doktor wielokrotnie mówił żonie, iż nie wie, co począć z aluminiowym proszkiem… Nie, lepiej zużyć go na jakieś inne cele… Nic kompletnie nie przychodzi do głowy. Może zrobić jednak ten kątomierz i wyryć na nim datę pochwycenia meteorytu?

W trudnych sytuacjach doktor nieodmiennie zasięgał rady mózgu elektronowego.

Tym razem chyba nie będzie mógł mu pomóc. A może jednak spróbować? Doktor sięgnął po kawałek perforowanej taśmy i postanowił, że jeżeli licznik pokaże w odpowiedzi liczbę, której ostatnia cyfra będzie parzysta, to zrobi kątomierz, jeśli zaś nieparzysta — podaruje po prostu schwytany niedawno maleńki meteoryt, na którym — kiedy oglądać go przez mikroskop — można dostrzec dziwaczny wzór, przypominający inicjały żony. Nawiasem mówiąc, dawno już zamierzał pokazać jej ten kamyczek.

Mózg elektronowy odpowiedział błyskawicznie, ale niestety na końcu liczby widniało zero.

Doktor z niechęcią popatrzył na swego doradcę, który w tak bezapelacyjny sposób zalecał mu liczyć wyłącznie na siebie.

Doktor dobrze zresztą wiedział, że i tak nie posłuchałby rady maszyny. Podarek wykonany według czyjejkolwiek rady przestaje być podarkiem. Wie o tym już każdy uczeń, który wykuł pierwszą stronę podręcznika gramatyki normatywnej: „Wszystko, co nas otacza, można podzielić na materię ożywioną i nieożywioną; do ożywionej zaliczamy się my i podarki.

Podarkiem nazywamy przedmiot wymyślony i zrobiony przez nas dla kogoś innego.” Nauka o podarkach obowiązuje w klasach od pierwszej do ósmej i pod względem przeznaczonego na nią czasu zajmuje trzecie miejsce za matematyką i fizyką. Jest to bardzo trudny przedmiot, z którego doktor nigdy nie zdołał zdobyć dobrej oceny. Musiał nawet uczęszczać na dodatkowe zajęcia dla nie nadążających uczniów. Nawiasem mówiąc, wielu z nich zostało w przyszłości wielkimi fizykami i matematykami, nader szacownymi uczonymi.

Doktor zdjął okulary, potarł dłonią czoło i nakazał sobie kategorycznie, ze w ciągu najbliższych pięciu minut podejmie decyzję, ponieważ dalsza zwłoka jest niemożliwa. Ale decyzja przyszła nawet wcześniej. Okulary?… No oczywiście, można zrobić wspaniałe okulary, używając w tym celu szkła, które otrzymał z meteorytu M 223. Czyż nie jest przyjemnie patrzeć przez szkła, które tyle widziały w czasie swego istnienia? Znakomita myśl, a oprawkę istotnie można wywiać z aluminium. Będzie to zupełnie na miejscu. Mimo wszystko nie każdy ma na swoim koncie meteoryt o wadze czternastu ton.

Jutro rano trzeba wziąć się do roboty, a teraz — do domu, jest już bardzo późno.

Doktor był przy drzwiach, kiedy z głośnika dobiegł donośny sygnał, oznaczający, ze ktoś zamierza przekazać nie cierpiące zwłoki informacje. Jedynie w takich nadzwyczajnych wypadkach uczeni uciekali się do użycia metafal, które automatycznie włączały wszystkie głośniki na Marsie. Cóż mogło się wydarzyć o tak późnej porze? Doktor nasłuchiwał w napięciu.

„Uwaga, uwaga — ogłuszająco zahuczał głośnik — tu laboratorium 602, tu laboratorium 602.

Mówi profesor Ar. Przystępuję do otwarcia sztucznego ciała niebieskiego, które schwytałem w kwadracie 7764. Wszystkie mikrofony laboratorium są włączone, słuchajcie moich komunikatów. Słuchajcie moich komunikatów. Mówię z laboratorium 602. Mówi profesor Ar.”

Doktor Ber usiłował pojąć, co się właściwie wydarzyło. Sztuczne ciało niebieskie? Dlaczego profesor nie nadał sygnału natychmiast po zorientowaniu się, ze meteoryt jest sztuczny?

Dlaczego postanowił dostarczyć to ciało właśnie do laboratorium 602, mieszczącego się na Phobosie? Dlaczego uważa za konieczne natychmiastowe otwarcie sztucznego meteorytu?

Dlaczego postanowił zrobić to sam, nie wzywając nikogo do pomocy? I najważniejsze — dlaczego profesor milczy?

Ten potok myśli i pytań bez odpowiedzi przerwany został wreszcie dobiegającym z głośnika głosem profesora Ara. Profesor mówił ze wzruszeniem i patosem, ale jego słowa zwrócone były nie do tych, którzy wstrzymując oddech słuchali go na Marsie.

— Drogi i wielce czcigodny kolego — mówił profesor. — Przypadło mi szczęście powitać serdecznie w imieniu własnym oraz w imieniu wszystkich uczonych i mieszkańców planety Mars, pana, pierwszego gościa, który przybył do nas z kosmosu. Zdaję sobie sprawę, że odwiedzenie naszej planety nie wchodziło, być może, w plan pańskich badań naukowych, który to plan naruszony został z mojej winy. Najgoręcej pana z tego powodu przepraszam. Wnioskując z obawy, z jaką szanowny kolega ogląda sklepienie tego ponurego laboratorium, mogę sądzić, że przyjęcie, z którym spotyka się pan na Marsie, wydaje się panu nie dość serdeczne. Pozwolę sobie na całkowitą szczerość i wówczas, być może, pańskie wątpliwości i obawy zostaną rozproszone. My, Marsjanie, jesteśmy jedynymi żywymi istotami zamieszkującymi naszą planetę. Jednak odległe okresy naszej historii, wypełnione krwawymi wojnami, kiedy to osiągnięcia nauki nierzadko wykorzystywane były w celu unicestwienia życia, narzuciły nam smutny wniosek, że żywe istoty, nawet całkowicie do siebie podobne, nie od razu znajdują język porozumienia i pokoju. Czy wobec tego będzie pan zdziwiony, że żywiłem najgłębsze obawy, kiedy zrobiło się we mnie podejrzenie, iż w pańskim kosmicznym pojeździe, przed którego doskonałością techniczną chylę głowę, znajdują się, być może, żywe istoty? Oto dlaczego znaleźliśmy się tutaj. Nie wiem jeszcze, co usłyszę od pana w odpowiedzi i nie jestem pewny, czy będę rozumiał pańską mowę, tak doskonale jak pan moją, w czym utwierdza mnie uwaga, z jaką mnie pan wysłuchał, ale proszę pana, drogi kolego, aby pan uwierzył, że ja i wszyscy mieszkańcy Marsa, którzy nas w tej chwili słuchają, nieskończenie radzi jesteśmy pańskiemu przybyciu. Ze wzruszeniem czekamy na pańskie słowa…

Ale odpowiedzi nie było. Zapanowała cisza, która ponownie pogrążyła doktora Bera w wirze niespokojnych myśli i wątpliwości, przybierających najbardziej koszmarne kształty.

Delegat Merkurego nie zabrał głosu Merkury… Wenus… Ziemia… Mars… Jowisz… Saturn… Uran… Neptun…

Pluton… Kto zabierze głos pierwszy? Zresztą kolejność nie jest taka znów ważna. Niech zaczyna Jowisz — największy i najgrubszy.

Starszy pracownik naukowy Muzeum Niezwykłych Meteorytów, Kin, jeszcze raz filuternie popatrzył na narysowane przez siebie postacie. Każda z nich wyobrażała jakąś planetę, a wszystkie miały przedstawiać pierwszą międzyplanetarną naradę, zwołaną w celu uporządkowania nazewnictwa. Sprawa niesłychanie istotna. Kiedy delegaci wszystkich planet zebrali się, aby omówić bieżące zadania systemu słonecznego, spostrzegli, że nie mogą dojść do porozumienia, ponieważ w nazewnictwie panuje kompletny bałagan.

Ale nagle się wyjaśniło, że planetę Wenus we wszystkich zakątkach systemu słonecznego zawsze — aczkolwiek w różnych językach — nazywano planetą Miłości. To odkrycie ogromnie zainteresowało delegatów. Byli niesłychanie radzi temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, który pozwalał przypuszczać, że działo się tak nieprzypadkowo: mieszkańcy wszystkich planet muszą mieć jednakowe wyobrażenie o miłości i wobec tego we wszystkich innych sprawach także zdołają się w końcu porozumieć. Postanowiono tedy, że każdy z delegatów wyjaśni, dlaczego w jego ojczyźnie Wenus nazywana jest planetą Miłości.

W tym miejscu opisywanej historii Kin zastanowił się, komu pierwszemu udzielić głosu.

Niesłychanie pasjonował się układaniem takich historii, chociaż wielu uważało, że nie jest to zajęcie godne naukowca… Tak więc, cóż powie delegat Jowisza?

— Męczyliśmy się przez długi czas — zaczął zabawny tłuścioszek — nad rozwiązaniem zagadki, dlaczego Wenus błyszczy silniej niż inne planety i to nawet trzynaście razy silniej od Syriusza. Ustaliliśmy, że odbija połowę padającego na nią słonecznego światła.

Ale dlaczego?

Oto problem. Wreszcie udało się ustalić, że owe światło odbijają białe obłoki, które gęstą warstwą otulają planetę. I wówczas nazwaliśmy Wenus planetą Miłości, ponieważ miłość również jest tym pilniejsza im bardziej nieprzenikniona jest tajemnica, która ją osłania.

— Zanim wyjaśnię powody, dla których nazwaliśmy Wenus planetą Miłości — powiedział nieśmiały przedstawiciel Plutona — muszę złożyć przeprosiny na ręce delegata Merkurego. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że ponieważ jesteśmy bardzo oddaleni od centrum i znajdujemy się na odległych peryferiach, w ogóle nie wiedzieliśmy o istnieniu Merkurego i uważaliśmy Wenus za najbliższą towarzyszkę Słońca. Jak wam wiadomo, nasz klimat jest dość chłodny, nawet latem temperatura nie sięga powyżej bezwzględnego zera. Obserwując Wenus przez potężne teleskopy, cieszyliśmy się, że położona jest tak blisko Słońca, ze jest jej tak dobrze, ciepło i jasno. Czyż nie takie samo uczucie radości ogarnia nas, kiedy widzimy, że ukochana istota jest szczęśliwa i cieszy się życiem? Być może, ten nasz plutoński pogląd na miłość wyda się komuś niemodny i staroświecki, ale tacy już jesteśmy my, Plutończycy, żyjący w surowych warunkach i nie rozpieszczani przez nie. Dlatego właśnie daleką planetę, która budziła w nas takie uczucia, nazwaliśmy planetą Miłości.

Kin przejrzał napisany fragment, poprawił parę niezbyt celnych słów, uśmiechnął się figlarnie i zaczął obmyślać, co powinni powiedzieć o miłości zarówno inni delegaci, jak i czarująca mieszkanka Wenus. „Delegat Merkurego…” — zaczął pisać. Ale w tym właśnie momencie z głośnika rozległ się donośny sygnał.

Pierwszy komunikat profesora Ara wprawił Kina we wściekłość. Ze złości grzmotnął pięścią w biurko tak, że cały system słoneczny zadrżał. Cios spadł na wyobrażenie delegata Merkurego i gdyby Kin uderzył z taką siłą w samego Merkurego, w systemie słonecznym zabrakłoby jednej planety. Co za skandal! Jak długo jeszcze będzie to trwało, jak długo naruszane będą prawa zastrzeżone wyłącznie dla Muzeum Niezwykłych Meteorytów?! Istnieje zakaz przeprowadzania jakichkolwiek fizycznych i chemicznych badań nowo znalezionego meteorytu, dopóki pracownicy Muzeum nie zrobią jego odlewów, które precyzyjnie odtworzą wszystkie właściwości powierzchni do najdrobniejszych szczegółów włącznie! Cóż z tego, że niektórzy uczeni wykonywanie odlewów uważają za zbędną formalność. Są to nieucy, którzy nie rozumieją, jak wielkie tajemnice kryje w sobie powierzchnia materii…

„Przystępuję do otwarcia sztucznego ciała niebieskiego…” Profesorowi, rzecz jasna, spieszno, by uszkodzić i okaleczyć drogocenne znalezisko, które trafiło do jego rąk. Uwierzył nareszcie, że mogą istnieć meteoryty sztucznego pochodzenia. A czyż Kin nie dowodził tego tysiąc razy, czyż nie wskazywał, że bogata kolekcja Muzeum dysponuje dziesiątkiem co najmniej meteorytów, w których wyraźnie można dojrzeć piętno nieznanych cywilizacji? „Gra wyobraźni, fantazje, puste wymysły” — oto co słyszeli za każdym razem ci, którzy poświęcili swe życie drobiazgowemu badaniu powierzchni meteorytów. Zobaczymy, co teraz powie sam profesor Ar. Jaka to gra wyobraźni skłoniła Bo do postawienia na nogi całej planety.

Kin znajdował się w stanie takiego podniecenia, że nawet nie od razu zastanowił się, do kogo profesor Ar zwraca swą mowę powitalną. Ale kiedy wreszcie do jego świadomości dotarło, że sztuczne ciało niebieskie okazało się zamieszkałe, że na Marsa przybył przedstawiciel życia z jakiejś innej planety, starszego i pracownika naukowego Muzeum Niezwykłych Meteorytów ogarnęła fala entuzjazmu. Konieczność podzielenia się z kimkolwiek tym entuzjazmem była tak silna, że zaczął mówić na głos, celując palcem prosto w brzuch delegata Jowisza.

„Czy pan rozumie, co to oznacza?! Teraz niejedno się wyjaśni. Dowiemy się, czy na planecie, z której przybył nasz szanowny kolega, istnieją potężne czynne wulkany; czy zdarzały się wypadki nagłych gigantycznych kataklizmów, kiedy to całe wyspy wraz ze znajdującymi się na nich budowlami z kamieni wylatywały w kosmos. Poprosimy naszego wielce szanownego kolegę, aby obejrzał zbiory muzealne. Może rozpozna niektóre z dziwacznych odłamków i wówczas ci, którzy ośmielali się z nas kpić, zostaną ośmieszeni, a prawda wreszcie zatriumfuje!” Kin już niemal widział, jak w towarzystwie obywatela innego świata idzie przez sale Muzeum, jak zaintrygowany gość pochyla się nad gablotkami, oglądając uważnie każdy kamień i nagle…

— Widzę — rozległ się ponownie głos profesora Ara — że nasz szanowny gość bardzo jest znużony swoją niezwykłą podróżą. Będę szczęśliwy, jeśli zechce pan przyjąć moje zaproszenie i zgodzi się spędzić pierwsze dni na Marsie w rezydencji naukowców na Wielkim Syrcie. W warunkach całkowitego spokoju będzie pan mógł znakomicie wypocząć i wrócić do sił.

Spotkamy tam moich przyjaciół — doktora Bera i maestro Kina, których towarzystwo, mam nadzieję, sprawi panu przyjemność. Jeśli nie ma pan nic przeciwko memu zaproszeniu, możemy natychmiast opuścić laboratorium. Proszę, mój helikopter jest na pańskie usługi.

Po krótkiej przerwie, kiedy wszyscy słuchający profesora Ara czekali w napięciu, czy nie poda jeszcze jakichś informacji, głos zabrał prezes Akademii Nauk.

— Szanowni koledzy — powiedział. — Mamy do czynienia z wydarzeniem niesłychanej wagi. Trudno obecnie przewidzieć wszystkie jego konsekwencje. Sytuacja zmusza mnie, abym był zwięzły. Uważam, ze doktor Ber i maestro Kin powinni, jeżeli nic nie stoi im na przeszkodzie, natychmiast wylecieć na Wielki Syrt. Nie znane są mi przyczyny, dla których profesor Ar wezwał właśnie ich, ale niewątpliwie miał po temu ważkie powody.

Skąpe informacje, jakie uzyskaliśmy dzięki komunikatom profesora Ara, nie pozwalają mi na pełną ocenę sytuacji. Mogę tylko wezwać członków ekspedycji, aby zachowali jak najdalej idącą ostrożność. Proszę zabierać głos.

Radiowa narada uczonych trwała jeszcze, kiedy Ber i Kin byli już na Wielkim Syrcie.

Nagrana na taśmę magnetofonową pierwsza rozmowa między profesorem Arem, doktorem Berem i Kinem.

Profesor Ar: Drodzy koledzy, korzystając z tego, że nasz gość mocno zasnął, zaproponowałem wam, abyśmy się tu zebrali i dokonali wstępnej wymiany poglądów.

Nie miałem dotychczas możliwości poinformować zarówno was, jak i naukowego świata Marsa o wszystkich wydarzeniach tej niezwykłej nocy. Winienem to uczynić — aby nasza wspólna dalsza praca uwieńczona została sukcesem, niezbędna jest znajomość wszystkich faktów.

Na skutek różnych okoliczności, które zamierzam właśnie wyjaśnić, moje komunikaty z laboratorium 602 nie mogły wprowadzić was dostatecznie w bieg wydarzeń.

Zacznę od faktów. O godzinie 3 minut 15 i 22 sekundy radiomagnetyczny promień mojego reflektora natknął się na meteoryt w kwadracie 7764, koordynaty przestrzenne 29 i 648. Według wskazań masometru ciężar pochwyconego ciała niebieskiego wynosił 3,5 tony. Po włączeniu kontrpromienia masometr zanotował gwałtowne zmniejszenie się ciężaru meteorytu do 120 kilogramów. Meteoryt, który wszedł w pole widzenia, olśnił mnie swym blaskiem i niezwykłością kształtów. Po unieruchomieniu go na platformie utwierdziłem się w przekonaniu, ze jest to sztuczne ciało niebieskie i przyszło mi do głowy, że wewnątrz niego mogą znajdować się żywe istoty, twórcy tego międzyplanetarnego pocisku. Postanowiłem jak najspieszniej sprawdzić to przypuszczenie, licząc się z tym, że piloci mogą potrzebować pomocy, ponieważ program ich lotu został gwałtownie zakłócony wskutek mej mimowolnej ingerencji.

Z drugiej zaś strony, ze zrozumiałych dla was powodów, obawiałem się przeprowadzać demontaż pocisku na Marsie. Oto dlaczego znalazłem się w laboratorium 602. Mój pierwszy komunikat nadałem natychmiast potem, kiedy zorientowałem się w układzie zamocowań włazu. Po jego otwarciu zobaczyłem w kabinie pocisku kosmonautę, który dobrowolnie opuścił swe stanowisko nie zabierając ze sobą nic, co przypominałoby narzędzie obrony lub ataku. Tym niemniej w chwili spotkania z pilotem doświadczyłem uczucia ogromnej trwogi i dopiero gdy ją pokonałem, mogłem zwrócić się do niego z mową powitalną, którą słyszeliście.

Ze wzruszeniem czekałem na odpowiedź, ale pilot nie spuszczając ze mnie oczu nie wydał ani jednego dźwięku. Ewentualne przyczyny tego milczenia pozwolę sobie wyjaśnić dalej. Na razie dodam, że aczkolwiek wygląd tajemniczego przybysza z Kosmosu budził we mnie obawy, w jego zachowaniu nie było nic, co wskazywałoby na złe zamiary.

Dalsze okazywanie wobec niego nieufności mogło spowodować jak najbardziej niepożądane skutki i wobec tego zwróciłem się doń w słowach, które są wam znane. Mówiąc: „Mój helikopter jest na pańskie usługi”, wykonałem jednocześnie zapraszający gest i nasz gość bez jakiegokolwiek nacisku z mojej strony sam wszedł po ruchomej drabince, prowadzącej do kabiny śmigłowca. Podczas lotu na trasie Phobos — Wielki Syrt przybysz zachowywał się bardzo spokojnie, aczkolwiek nadal nie odpowiadał na moje pytania. O godzinie 6 minut 30, na dwadzieścia minut przed lądowaniem, pilot zasnął i musiałem go z helikoptera wynieść; jak wam wiadomo, nie obudził się i wówczas, kiedy przenieśliśmy go do przeznaczonej dlań części rezydencji. Tak pokrótce wyglądają fakty.

Doktor Ber: Czym tłumaczy pan raptowną różnicę, jaką wykazał masometr po włączeniu kontr — promienia?

Profesor Ar: Stanowi to dla mnie zagadkę. Przypuszczam jednak, że kontrpromień, być może, wskutek interferencji uruchomił mechanizmy odłączające potężnego statku kosmicznego.

Statek ten rozpadł się na części, a jedną z nich jest właśnie schwytany przez nas pocisk. W przypadku trafności tej hipotezy, zgodnie z prawem Leza, mogliśmy utrzymać w strefie przyciągania wyłącznie cząsteczkę o najmniejszej masie.

Kin: Co, zdaniem pana, stanowi podstawowy cel prac naszego zespołu?

Profesor Ar: Winniśmy starać się nawiązać kontakt z naszym kolegą z innej planety, znaleźć sposób porozumiewania się z nim, wyjaśnić, w czym możemy mu być obecnie pomocni.

Kin: Mówił pan, że dysponuje pan hipotezą, która pozwoliłaby wytłumaczyć przyczyny milczenia pilota. Sądzę, że z pożytkiem zarówno dla doktora Bera, jak i dla mnie oraz dla wszystkich, którzy nas słuchają, byłoby zaznajomić się z owymi przypuszczeniami.

Profesor Ar: Zaraz się nimi podzielę. Ale winienem panów uprzedzić, że na razie jest to wyłącznie hipoteza robocza.

W ciągu dwudziestu minut, które spędziłem w kabinie helikoptera patrząc na mego śpiącego towarzysza, przemyślałem bardzo wiele. Oto istota, rozmyślałem, która pokonała miliony kilometrów w odmętach kosmosu. Zwyciężyła ona i podporządkowała sobie żywioł, ale poniosła niespodziewaną klęskę, zetknąwszy się z potęgą rozumu, który okazał się bardziej ślepy aniżeli żywioł. Jesteście, być może, zaskoczeni, że użyłem słowa klęska. Niewątpliwie jednak mamy tu z nią właśnie do czynienia, a ja jestem jej mimowolną przyczyną.

Do momentu, kiedy zaczął działać promień radio-magnetyczny, statek trzymał się ściśle wyznaczonego kursu. Jego pilot był w pełni wolny, rozkoszował się swobodą, czuł się władcą kosmosu. I oto nagle coś nieznanego, niepojętego przekreśla tę swobodę i pogromcę żywiołu zamienia w igraszkę przypadku. Dla zrozumienia tego faktu zbędny był wybuch, łoskot czy gwałtowny upadek — wystarczyły zagadkowe zmiany na tarczach przyrządów.

Pocisk międzyplanetarny, posłuszny naszemu rozumowi i stworzonym przez nas siłom, bezpiecznie wylądował na Marsie. Ale umysł pilota statku przeżył w tym momencie dramatyczny upadek z kosmicznych wyżyn wolności, z kosmicznych wyżyn wiedzy. Czyż mogło to nim nie wstrząsnąć?

W każdym razie nie wolno nam tracić nadziei, że nasz gość wróci do siebie po doznanym szoku. Wydaje mi się, że nie utracił zdolności pojmowania zwróconych doń słów.

Na dźwięk głosu w jego oczach niezmiennie pojawia się błysk świadomości. Stworzymy naszemu gościowi warunki, które niczym nie będą przypominały sytuacji, w jakiej wydarzyła się katastrofa.

Odgrodzimy go od wszystkiego, co w najmniejszym choćby stopniu może przypominać laboratorium naukowe, podobne do kabiny, w której kosmonauta znajdował się podczas lotu.

Czas i odpowiednie otoczenie — oto nasi jedyni sprzymierzeńcy w niełatwej walce, jaką będziemy musieli stoczyć o przywrócenie naszemu gościowi daru mowy.

Kij o dwu końcach Doktor Ber oglądał fotografie, które należało przesłać do redakcji biuletynu naukowego.

Żywy — profesor Ar zaproponował, aby tak właśnie nazwać kosmonautę — sfotografowany był z profilu i en face. Doktor skrupulatnie studiował zdjęcia. To przynajmniej było coś zrozumiałego — szkic, schemat, na który można patrzeć godzinami, wnikając we wzajemna układy części i poszczególnych elementów. W towarzystwie Żywego doktor czuł się skrępowany. Za każdym razem, kiedy Żywy nieoczekiwanie zwracał głowę w jego kierunku, jak gdyby wyczuwając badawczy wzrok uczonego, doktorowi robiło się nieswojo.

Odnosił wrażenie, że Żywy zarzuca mu brak taktu. Cóż to pan mnie tak ogląda, jak jakiś preparat?

Niech pan będzie uprzejmy spytać mnie najpierw, czy życzę sobie, aby pan mi się przyglądał…

Wypytywać zaś Żywego i rozmawiać z nim tak swobodnie, jak robił to Kin, doktor w żaden sposób nie potrafił.

Powiedział nawet kiedyś profesorowi, że ma wątpliwości, czy potrafi być użyteczny w pracy zespołu i czy profesor zrobił słusznie wybierając właśnie jego. No bo jaki istnieje związek między specjalnością doktora, to znaczy cząsteczkową strukturą kryształów w meteorycie, a tymi zadaniami, które stoją przed ich ekspedycją?

— W pańskich pracach — odpowiedział profesor Ar — zawsze zachwycały mnie obiektywizm oraz trafność wniosków, do których pan dochodził, zestawiając fakty na pozór nie mające ze sobą związku, nie wchodzące w zakres prowadzonych przez pana badań.

Tego nam właśnie obecnie bardzo potrzeba. Proszę obserwować i kojarzyć fakty.

Ale jak kojarzyć obserwacje, którym nie można nadać materialnego kształtu? Żeby zrobić te choćby zdjęcia, niezbędne dla przekazania ich innym uczonym, trzeba było stoczyć całą walkę z Kinem, który twierdził, że nie wolno fotografować Żywego, ponieważ aparat fotograficzny jest precyzyjnym przyrządem i jego widok może spotęgować psychiczne cierpienia kosmonauty.

Profesor Ar skłonny był przyznać rację Kinowi, doktor Ber musiał uciec się do pomocy silnego teleobiektywu i fotografować Żywego z dużej odległości, czy Ar i Kin rzeczywiście mają rację uważając, że Żywego trzeba odizolować od wszystkiego, co nawet odległy sposób związane jest z aparaturą naukową, przyrządów, od warunków, jakie otaczały go w momencie katastrofy? I jak można prowadzić obserwacje aparatury? Skąd potem brać materiał do kojarzenia aktów?

Kiedy trzej uczeni zebrali się na wieczorną naradę, Kin był podniecony i wesoły.

— Drodzy przyjaciele! — zaczął profesor Ar. — Przystępujemy do pracy. Dobiegł końca piąty dzień naszego pobytu na Wielkim Syrcie, dzień, w którym miało miejsce niesłychanie ważne wydarzenie. Rozumiecie, że mam na myśli kij. Uważam za konieczne, aby maestro Kin szczegółowo opowiedział nam tę historię, historię pierwszego wyraźnego i dobrowolnego kontaktu, jaki Żywy nawiązał z otaczającym go światem marsjańskiej przyrody.

Kin odchrząknął, pospiesznie połknął tabletkę glukozy, którą niezmiennie trzymał w ustach — przyzwyczajenie Kina, aby bez przerwy wkładać te tabletki do ust, piekielnie drażniło doktora Bera — przeciągnął dłonią po swych zmierzwionych włosach i spojrzawszy na zegarek, zaczął mówić.

— Realizując program obserwacji popołudniowych, — spacerowałem z Żywym w jarze przylegającym do ogrodu naszej rezydencji. Żywy, jak zwykle, wykonywał masę ruchów i w żaden sposób nie mogłem się zorientować, co go pobudza do takiej ciągłej i chaotycznej zmiany miejsca. Ze względu na to, że doktor Ber wczoraj bardzo szczegółowo scharakteryzował, jak bardzo różne jest zachowanie Żywego w pomieszczeniach zamkniętych i na łonie natury, nie będę się nad tym zatrzymywał. Powiem tylko tyle, że krzywa obserwowanych przeze mnie przemieszczeń Żywego niczym istotnym nie różni się od tej krzywej, jaką nakreślił nam nasz szanowny kolega. Ale nagle Żywy, który na chwilę przedtem zniknął w zaroślach, pojawił się przede mną, trzymając ten oto kij.

Kin uroczyście wskazał ręką leżący na stole suchy patyk.

— Było to tak nieoczekiwane, że osłupiałem. Ale potem spostrzegłszy, że Żywy wpatruje się we mnie uważnie i jakoś pytająco, podszedłem do niego i powiedziałem: „Niech pan pozwoli, szanowny kolego, że obejrzę rzecz, którą pan znalazł”. Żywy bardzo uprzejmie położył kij przede mną. Wziąłem go do rąk, doskonale zdając sobie sprawę z jego ogromnej naukowej wartości. Nie mogłem się zdecydować, aby zwrócić kij Żywemu, ponieważ mógłby zanieść go z powrotem w zarośla i tam zostawić, a ja za nic bym go nie znalazł pośród stosów chrustu.

Zdawałem sobie sprawę, że cenny jest dla nas ten właśnie kij, pierwszy spośród tysięcy, który zwrócił uwagę Żywego. Jednocześnie zaś nie mogłem pozostawić go w swoich rękach, ponieważ Żywy patrzył na mnie z wyrazem zaskoczenia i nawet dokonał słabej próby ponownego zawładnięcia swą własnością. Wówczas położyłem kij przed Żywym i pokrótce starałem się mu wyjaśnić jego wartość. 1 „Wspaniały kij — powiedziałem — bardzo dobry kij.

Gratuluję panu, kolego, cieszę się bardzo, że wreszcie coś się panu spodobało u nas na Marsie.

To bardzo, bardzo dobrze. A teraz chodźmy do domu, nasi przyjaciele już na nas czekają, oni także chętnie obejrzą to, co pan znalazł, ten śliczny, znakomity, doskonały kij”. Jednocześnie pogładziłem kij dłonią, chcąc tym gestem jeszcze raz podkreślić, jak bardzo jest cenny.

Przez całą drogę powrotną Żywy szedł przede mną niosąc kij. Jego zachowanie radykalnie się zmieniło. Przestał miotać się chaotycznie, nigdzie nie skręcał i tylko od czasu do czasu odkładał kij, aby chwycić go potem wygodniej. Kiedy weszliśmy do rezydencji, Żywy nie odniósł kija do swego pokoju, lecz położył go przed moimi drzwiami, wyrażając całym swym zachowaniem, że chce mi go podarować. Serdecznie podziękowałem za ten podarunek.

Kin przemilczał, że ogromnie wzruszony zrewanżował się Żywemu trzema tabletkami glukozy. Oczywiście było to sprzeczne z regulaminem odżywiania. Ale Kin nie umiał inaczej wyrazić swoich uczuć. W dodatku od razu się przekonał, że Żywy umie utrzymywać takie sekrety w głębokiej tajemnicy.

Po krótkiej przerwie, w czasie której trzej uczeni w skupieniu oglądali patyk, doktor Ber wziął go do ręki, potrzymał na dłoni i powiedział z pewnym zakłopotaniem, ale jednak stanowczo: — Dostrzegam w tym fakcie na razie tylko jedno: że Żywy potrafi udźwignąć kawałek drzewa o wadze około trzystu gramów i przenieść go na odległość mniej więcej ośmiuset metrów, czyli innymi słowy — wykonać pracę równą mniej więcej dwustu pięćdziesięciu kilogramometrom.

— I to wszystko co może pan powiedzieć w sprawie kija?! — wykrzyknął zapalczywie Kin.

— Wszystko — spokojnie odpowiedział doktor. — Fakty nie upoważniają mnie do powiedzenia czegokolwiek więcej.

— Wobec tego ja powiem, co o tym myślę. Jestem naocznym świadkiem i jeśli chcecie — współuczestnikiem wszystkiego, co się wydarzyło. Wkraczamy W dziedzinę psychologii. Tak więc rozstańcie się z waszymi gramami, kilogramami, metrami i kaloriami.

Zapomnijcie o nich, obserwujcie, obserwujcie oczami serca! Kiedy zobaczyłem ten przyniesiony przez Żywego kij, doskonale zrozumiałem, co chciał mi powiedzieć. Oto znalazłem — mówił — i przyniosłem panu w prezencie to, co przypomina mi ojczystą planetę; u nas także rosną drzewa, budujemy z nich mieszkania, robimy stoły, rajsbrety, półki na książki. Oto co chciał powiedzieć Żywy za pośrednictwem tego małego kawałka drewna.

Widzę, że pan się uśmiecha, ale pański sceptyczny uśmiech nie obali mojego przekonania, iż ja dzięki temu patykowi potrafię dowiedzieć się o Żywym więcej niż pan ze swymi przyrządami i całą aparaturą. Ten kij — to znak zaufania, być może jedyny znak, jaki obecnie może podać nasz nieszczęśliwy kolega, to wyraźny przebłysk świadomości i próba kontaktu, a pan chce go mierzyć w gramach i centymetrach. Niech pan się wstydzi, doktorze, jak można być takim pedantem!

Niech się dzieje, co chce Profesor Ar długo nie mógł zasnąć po burzliwej wieczornej naradzie. Wprawdzie udało mu się załagodzić gwałtowny spór kolegów, ale i tak nie doszli do porozumienia.

Zdecydowano, że problem kija zostanie przedyskutowany jeszcze raz. Obecnie przewracając się niespokojnie z boku na bok, profesor rozmyślał, jak najzręczniej poprowadzić tę następną naradę, na której sam powinien wystąpić pierwszy.

Profesor usiłował usystematyzować swoje koncepcje. Ale nagle, kiedy wydawało się, że osiągnął już jakiś ład, myśl, która błyskawicznie przemknęła mu przez głowę, obaliła wszystkie uprzednie wywody. Wstał, zapalił światło, zarzucił na siebie szlafrok, poszedł do łazienki i tam chwyciwszy w zęby plastikowy futerał od szczotki do zębów zaczął uważnie przyglądać się sobie w lustrze. Trzymany w zębach futerał przydawał łagodnemu obliczu profesora niezwykle podstępny wyraz, oczy gorączkowo błyszczały. Ale w tym błysku było zarazem coś ze spokojnej satysfakcji. „Drodzy koledzy” — spróbował powiedzieć profesor, nie wyjmując futerału z ust.

Mówić było nader trudno, wyraźnie zatracały się kontury poszczególnych głosek. Z ust profesora wydobywał się jedynie potok chrypliwych dźwięków, w którym on sam nie rozpoznawał wymawianych słów. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Ar otarł je ręcznikiem, wyjął futerał z ust i powiedział uroczyście, zwracając się do swego odbicia w lustrze: „Jeżeli mam rację, to ciężar spadnie niedługo z moich ramion!”

Powróciwszy do pokoju profesor siadł przy biurku, położył przed sobą kartkę papieru i wziął ołówek. Jego nie zatemperowany koniec zacisnął mocno w zębach i pochylił się nad papierem.

Początkowo litery wychodziły niewyraźne i zamazane, ale powoli zaczęły nabierać coraz bardziej określonych kształtów.

Długo jeszcze płonęło światło w gabinecie profesora. A kiedy Ar postanowił wreszcie wrócić do łóżka, to z podniecenia znowu nie mógł zasnąć, ale teraz było to radosne podniecenie.

Profesor miał szaloną ochotę natychmiast podzielić się rezultatami swych rozmyślań z Berem i Kinem. Nie mógł się jednak zdecydować, aby budzić ich w środku nocy. Jakże daremne były jego obawy!

Doktor Ber po powrocie z narady przesiedział przy biurku jeszcze dłużej niz profesor. Był w fatalnym humorze. Wszystkie te psychologiczne metody poznawania Żywego wydawały mu się co najmniej przedwczesne. Nie, on osobiście będzie się trzymał własnego programu. Musi zdobyć choćby minimum dokładnych danych i zdobędzie je!

Doktor wyjął paczkę fotografii.

No cóż, jeśli nie pozwolono mu zważyć Żywego, to przynajmniej choćby w przybliżeniu dowie się, jaki jest wzajemny stosunek ciężaru poszczególnych części jego ciała.

Doktor wziął zdjęcie z profilu i starannie wyciął sylwetkę Żywego wzdłuż postrzępionej linii.

Potem położył wyciętą sylwetkę na laboratoryjnej wadze. Cztery gramy czterdzieści sześć miligramów.

Doskonale. A teraz… Mocno zacisnąwszy wizerunek Żywego między dużym i wskazującym palcem lewej ręki doktor Ber ostrożnie wprowadził jego szyję między rozchylone ostrza nożyczek. Sekundę wahał się, czy nie należy przesunąć nożyczek bardziej w prawo, a potem zdecydowanie nacisnął. Oddzielona od tułowia głowa Żywego upadła na stół. Doktor Ber pochwycił ją pincetką i położył na wadze. Jeden gram dwadzieścia dwa miligramy.

Tak więc można zakładać, że ciężar głowy Żywego pozostaje do ciężaru tułowia w stosunku mniej więcej jeden do czterech. Przeciętny stosunek ciężaru głowy mieszkańca Marsa do ciężaru tułowia wynosi jeden do siedmiu. Porównanie wypada zdecydowanie na korzyść kolegi z nieznanej planety.

Doktor Ber włożył do koperty kawałki złożonej nauce w ofierze fotografii i zamyślił się.

„Niech pan obserwuje i kojarzy fakty” — przypomniały mu się słowa profesora Ara.

Sięgnął po nowe zdjęcia i zaczął je uważnie studiować uzbroiwszy się w cyrkiel, linijkę i kątomierz.

En face. Profil. Wpatrując się w zdjęcia, doktor Ber przede wszystkim zwrócił uwagę na to, że głowa Żywego nie tylko stanowi najwyżej umieszczoną część jego ciała, ale również najbardziej wysuniętą do przodu. Ten fakt jakoś szczególnie podkreśla podporządkowanie wszystkich innych narządów — głowie. Zdjęcie z profilu wyraźnie świadczy o tym, że wszystko, co odgrywa rolę służebną i drugoplanową, zdecydowanie odsunięte jest do tyłu, ma czysto pomocnicze znaczenie.

Jednocześnie, będąc wybitnym znawcą mechaniki, doktor Ber bez trudu ustalił, że przy takiej konstrukcji na przednie kończyny Żywego przypadać winny nie mniej niż dwie trzecie jego ogólnej wagi. Przewaga tego, co znajduje się z przodu, nad tym, co umieszczone z tyłu, jest oczywista.

Jeszcze bardziej zadziwiający obraz przedstawia zdjęcie en face. Ber pogrzebał w portfelu i wydobył własne zdjęcie, na którym uwieczniony był wespół ze swym czternastotonowym meteorytem. Głowa Żywego stanowiła jedną trzecią jego wzrostu. Głowa Bera zaledwie jedną ósmą. Nie jest to, oczywiście, zbyt przyjemne, ale trzeba umieć spojrzeć prawdzie w oczy.

Tak więc należy zwrócić szczególną uwagę na głowę. Pierwsze, co rzuca się w oczy — to umiejscowienie uszu. Znajdują się one bezpośrednio nad centralną częścią czaszki i zwrócone są dokładnie w kierunku rozmówcy. Jeżeli od nozdrzy Żywego przeprowadzić prostą przez źrenicę jego oka, to będzie ona jednocześnie dwusieczną kąta, na którego wierzchołku znajduje się czubek ucha. Takie umiejscowienie wszystkich ważniejszych narządów zmysłów na jednej osi może i nadzwyczaj powinno sprzyjać koncentracji. Ber połączył odpowiednie punkty na własnej fotografii i otrzymał kąt rozwarty, mający 105 stopni, którego wierzchołek przypadał na źrenicę.

Czyż nie wynika stąd, że marsjański uczony musi wkładać znacznie więcej wysiłku intelektualnego w koncentrowanie wzroku i węchu na jednym określonym przedmiocie?

Ale przy całej swej oryginalności uszy Żywego nie są jednak tak bardzo charakterystyczne jak jego nos. Stanowi on centralną i absolutnie dominującą część jego oblicza; w gruncie rzeczy całe oblicze Żywego poza odcinkiem czoła i oczami jest jednym rozrośniętym nosem.

Czy nie należy więc zakładać?… Doktor nie umiał jeszcze sformułować swego przypuszczenia, ale czuł, że płynące z niego wnioski mogą mieć daleko idące konsekwencje. Węch… Świat zapachów… Oto gdzie, najprawdopodobniej, może kryć się rozwiązanie zagadki.

Ber wyszedł na balkon, żeby przed snem nieco odetchnąć świeżym powietrzem. Zły nastrój zniknął, jak ręką odjąć. Czując pod nogami twardy grunt faktów, doktor z uśmiechem wspomniał niedawny spór z Kinem. Z pobłażaniem popatrzył w ciemne okno sąsiada. Zapalona głowa, co też może mu się teraz śnić?

Ale Kin nie spał. Przez całą noc nie zmrużył oka, miotany najstraszliwszymi wątpliwościami, jakie kiedykolwiek przypadły w udziale uczonemu. To, co zamierzał zrobić, było bliskie próbie skoku z okna dziesięciopiętrowego budynku, aby przekonać się o słuszności prawa ciążenia.

Gdyby jednak wielki starożytny myśliciel, który odkrył to prawo, nie miał żadnej innej możliwości, aby poznać prawdę, czyż nie uciekłby się do tego ostatecznego środka?

Cztery równania z pięcioma niewiadomymi Profesor Ir, siedząc przy biurku, przeglądał świeże biuletyny naukowe. Ani rusz nie mógł przywyknąć, że właśnie od tego zaczyna obecnie dzień pracy. I chociaż na drzwiach gabinetu profesora widniała tabliczka „Dyrektor Centralnego Wydawnictwa Naukowego i Biblioteki Głównej”, ten szumny tytuł bynajmniej nie sprawiał mu przyjemności. Uważał nadal, że po całej rozdmuchanej historii z meteorytami postąpiono z nim niesprawiedliwie, odsuwając go na trzy lata od badań laboratoryjnych i przenosząc do pracy administracyjnej. Ileż było hałasu, kiedy wyjaśniło się, że kamienie, które profesor reklamował jako meteoryty, zostały zebrane przez niego po prostu w porzuconym kamieniołomie koło morza Asydolijskiego!

Jakkolwiek jednak było, z profesorem postąpiono zbyt surowo. Nie dopuścił się żadnej profanacji nauki, a jeżeli nawet naruszył drugi punkt nowego statutu Akademii, to tylko dlatego, że bardzo mu się, biedakowi, nie wiodło w łowach na meteoryty. Ale statut jest statutem i mówi wyraźnie: „W związku z zakończeniem prac badawczych nad materialną strukturą Marsa i w celu uniknięcia dreptania nauki w miejscu Akademia zaleca zajmować się badaniem tych tylko form materii, których nie spotyka się ani na powierzchni ani we wnętrzu naszej planety”.

W dniach, kiedy uwaga wszystkich uczonych Marsa skierowana była na ekspedycję na Wielkim Syrcie, profesor Ir niesłychanie boleśnie przeżywał niełaskę, w którą popadł. Nie wątpił, że w innej sytuacji Ar z pewnością zaprosiłby go do udziału w zespole badawczym. Przez wiele lat pracowali razem i profesor Ar bardzo cenił niespożytą energię Ira, połączoną z wybitnym talentem eksperymentatora.

Na nowym stanowisku profesor Ir nie mógł wykorzystać w pełni swych talentów i możliwości. Wydawnictwo i biblioteka funkcjonowały jak dobrze naoliwiony mechanizm i doskonale obywały się bez udziału profesora.

Jedyne, co Ir rzeczywiście mógłby nazwać własnym dziełem, to zaprojektowane przez niego jubileuszowe wydanie dzieł Ryga, wybitnego uczonego, założyciela Akademii. W bieżącym roku przypadło stutysiąclecie od dnia ukazania się jego fundamentalnego dzieła „O wzlotach i upadkach wiedzy”. Z tej okazji postanowiono wydać nowy wybór prac Ryga, opatrując je szczegółowymi komentarzami, które z jednej strony pozwoliłyby ocenić całą oryginalność myśli naukowej Ryga, z drugiej zaś — ukazać, jak bardzo rozwinęła się nauka w okresie ostatniego stutysiąclecia.

Początkowo profesor Ir sądził, ze nie jest to zadanie trudne, ale przy pracy nad komentarzami nieoczekiwanie powstały poważne trudności związane z tym, ze Ryg żył i tworzył na dwa wieki przed cieszącą się smutną sławą wojną czterystoletnią, która weszła do historii jako wojna fizyków przeciw lirykom.

Fizycy, matematycy i chemicy, którzy odnieśli w niej zwycięstwo, skazali na zagładę wszystko, co bezpośrednio nie dotyczyło ich dyscyplin naukowych.

Od „lirycznego paskudztwa” oczyszczono wszystkie biblioteki, muzea i inne instytucje kulturalne. Fizycy byli nieprzejednani. Nawet z własnej literatury powykreślali wszelkie porównania i metafory, które, co prawda, trafiały się tam nader rzadko.

Praktycznie rzecz biorąc, ze spuścizny liryków nie pozostało nic. Wśród 56 miliardów tomów, znajdujących się w bibliotece Akademii, znaleziono przypadkiem jedynie dziesięć dzieł humanistycznych, które jacyś sprytni lirycy wkleili w okładki dzieł matematycznych, aby uśpić czujność fizyków.

Prace Ryga napisane były klarownym językiem matematyka. Prawdopodobnie ta właśnie okoliczność osłabiła w swoim czasie czujność odpowiedniej komisji, która nie wykreśliła z nich ani jednego zdania. Natomiast przy skrupulatnym przygotowywaniu tekstu do nowego wydania okazało się, że w jednej ze swoich prac, która mówiła o określaniu współczynnika dyfuzji metodą optyczną, czcigodny uczony pozwolił sobie na dość dziwne wyrażenie.

„Wykonałem — pisał — setki doświadczeń z kolimatorem i obecnie, wzorem starodawnych tidów, mogę powiedzieć, ze wiem, gdzie jest zagraj pogrzebany”. Profesor Ir wiedział, że „tid” — to starodawna nazwa mieszkańców Marsa, zastąpiona później słowem „uczony”, ale żaden z posiadanych przez bibliotekę słowników nie potrafił odpowiedzieć, co znaczy „zagraj”.

Pozostawienie tego fragmentu bez komentarza było rzeczą niemożliwą, a zarazem w żaden sposób nie dawał się on objaśnić. Oczywiście, można było napisać: „Zagraj — rzecz grzebana w czasach starodawnych tidów”. Ale profesor Ir, który z usposobienia był rasowyrm fizykiem, nie tolerował żadnych niejasności i braku precyzji. Za wszelką cenę postanowił rozszyfrować tajemnicę tego dziwnego wyrażenia. W tym celu polecił, aby przejrzano wszystkie tomy i katalogi w bibliotece. Miał nadzieję, że znajdą się jakieś nowe, nie znane dotychczas prace, które pomogą rozwiązać zagadkę. Przejrzenie 25 miliardów tomów nie dało na razie żadnych rezultatów.

Szczerze mówiąc, w głębi duszy profesor zdawał sobie sprawę, że nie warto wykonywać tak ogromnej pracy z powodu jakiegoś jednego nieszczęsnego zdania. Ale te poszukiwania sprawiały mu zarazem ogromną moralną satysfakcję. Znów czuł się badaczem gotowym lada chwila dokonać niezwykłego odkrycia. Jego pasja odkrywcy była niewyczerpana. To właśnie ona skłoniła profesora, aby przynieść do laboratorium owe pechowe kamienie, kiedy wyczerpały się zapasy meteorytów. Nie potrafił żyć bez poszukiwań, sam ich proces stanowił dla niego bezgraniczną rozkosz.

Rzecz jasna, profesor nie tylko wydał polecenie, aby przejrzano wszystkie książki, ale również sam brał w tej pracy aktywny udział. Po przejrzeniu porannej prasy i podpisaniu przygotowanych dokumentów profesor zakładał czarny roboczy kitel i udawał się do pomieszczenia, gdzie przechowywano najstarsze książki. Tutaj właśnie spędzał całe dni.

„Cząsteczka dwubiegunowa…”, „Mikrofarad…”, „Strefowa teoria przewodnictwa…”, „Azymutalna liczba kwantowa…” Profesor zdejmował z półki kolejną książkę i bynajmniej nie poprzestawał na obejrzeniu jej pierwszej strony. W ten sposób można przepuścić coś ważnego.

Przecież między kartkami,Badań dyspersji anomalnych” klasyka Syda znaleziono obce arkusze tego samego formatu. Nie udało się ich rozszyfrować do końca, ale chodziło tam o jakiś straszliwy kataklizm, który doświadczył starodawnych tidów na pięćdziesiąt tysiącleci przed założeniem Akademii. Podobne rzeczy mogą znajdować się także gdzie indziej. Tak więc po wzięciu książki w prawą rękę, profesor lewą ostrożnie przytrzymywał wszystkie kartki, a potem przesuwał stopniowo duży palec, aby stronice szybko się odwracały. W ten sposób sześciusetstronicową książkę mógł przejrzeć mniej więcej w 45 sekund. W ciągu godziny nie zdołał przewertować więcej niż sto tomów. Dzienna norma profesora wynosiła tysiąc książek.

„Efektywna średnica drobin…”, „Fluktuacja natężenia prądu…”, „Uniwersalne stałe fizyczne.

Wydanie 7”. Profesor dawno już zauważył, że przejrzenie niewielkiej broszurki wymaga niekiedy więcej czasu niż przewertowanie opasłego tomu, którego stronice przy przesuwaniu palca łatwiej przyjmują pozycję pionową, ponieważ większy jest nacisk odgiętych jeszcze kartek.

Te „Stałe fizyczne” to maleńka książeczka, kartki przewracają się bardzo powoli…

Doświadczony wzrok profesora od razu zarejestrował, że na środkowych arkuszach brak liczb i wzorów. Stałe bez liczb i wzorów? Coś tu jest nie w porządku. Profesor zaczął przeglądać broszurkę uważniej. Oczywiście! Nie zgadza się paginacja. Po stronie ósmej następuje czterdziesta druga.

Profesorowi nie obca była pasja odkrywcy, ale nigdy nie gorączkował się i nie znosił pośpiechu. Kiedy miał zbadać przedmiot, który zwrócił jego uwagę, działał niezwykle metodycznie.

Wróciwszy do gabinetu z broszurą pod pachą, profesor położył ją na biurku, przygotował plik kartek i zasiadłszy wygodnie zabrał się do szczegółowych oględzin. Przede wszystkim popatrzył na notę wydawcy książki. Broszura była dość stara, ukazała się na 153 lata przed urodzinami Ryga jako pomoc naukowa dla studiujących na wydziałach fizyko-matematycznych.

Dodatkowe dwa arkusze dokładnie pasowały do formatu broszury. Gatunek papieru również robił wrażenie identycznego.

Ale już przy lekturze pierwszych stron profesor znalazł masę nie znanych słów.

Stałe fizyczne na obcych arkuszach wydrukowane były w postaci poszczególnych zdań, z których na razie tylko dwa były dla niego zrozumiałe. Jedno z nich głosiło: „I kropla żłobi kamień”, a drugie: „Poty dzban wodę nosi, póki ucho się nie urwie”.

Profesor wypisał te twierdzenia i kontynuował lekturę. Na czwartej stronie udało mu się odczytać: „Kuj żelazo, póki gorące”. „Każdy kij ma dwa końce” i „Nie wszystko złoto, co się świeci”. Na następnych kartkach nie znalazł ani jednego zrozumiałego twierdzenia. Wreszcie przy dwudziestej znów miał szczęście i uzupełnił swoje notatki: „Nie ma dymu bez ognia”, „Nie kładź palca między drzwi”, „Nikt nie ogarnie nieogarnionego”.

Profesor odsunął broszurę i zamyślił się. „Uniwersalne stałe fizyczne. Wydanie 7”? To, co udało mu się rozszyfrować, niewątpliwie miało bezpośredni związek z fizyką, ale nie pasowało jakoś do treści właściwej broszury. Profesor spojrzał na stronę ósmą: „Stała grawitacyjna…”, „Objętość mola gazu idealnego przy temperaturze 15 °C”, „Prędkość światła (w próżni)”. I każdemu twierdzeniu towarzyszy wzór i oznaczenie liczbowe. Natomiast twierdzenia wynotowane przez profesora rejestrują zaledwie takie lub inne stałe zjawiska fizyczne: „Każdy kij ma dwa końce”, „Nie wszystko złoto, co się świeci”. Jeszcze raz popatrzył na okładkę: wydanie 7. Możliwe, ze tych dziwnych twierdzeń nie dołączono celowo, lecz trafiły tutaj wskutek niedbalstwa przy oprawianiu książki w drukarni… Możliwe, że pochodziły z pierwszego wydania, w którym zebrano wnioski z podstawowych obserwacji fizycznych. „Nie wszystko złoto, co się świeci” — jest to niewątpliwa prawda i zaczątek analizy spektralnej metali; „Nikt nie ogarnie nieogarnionego” stanowi zwięzłą formułę teorii względności; „Kuj żelazo, póki gorące” — oto wniosek wynikający z obserwacji nad zmianami struktury żelaza w zależności od wzrostu temperatury.

Wszystko to było ogromnie interesujące. Profesor ponownie zagłębił się w lekturę broszury, ale przejrzenie kolejnych dziesięciu stron nie przyniosło mu żadnych korzyści.

Chwytał znaczenie poszczególnych słów, nie potrafił jednak powiązać ich w całość. Jakże zmienił się marsjański język i jakim szaleństwem było zniszczenie wszystkich słowników!

Absolutnie nie należało tego robić.

— Wreszcie na ostatniej z obcych stron profesor Ir znalazł jeszcze jedno twierdzenie: „Zagraj jest najlepszym przyjacielem tida”. Przez kilka chwil siedział w osłupieniu. Po chwili pokonał je jednak i ponownie pogrążył się w lekturze. Wypisał jeszcze trzy dalsze twierdzenia, podkreślając nie znane słowa.

ZAGRAJ WYJE, A WIATR NOSI LUBIĆ, JAK ZAGRAJ KIJ CZTERY CZURBAŁKI, DWA ROZCZAPIERZAŁO, KRĘCIOŁ SIÓDMY — ZAGRAJ

Obce arkusze na tym się kończyły. Profesor Ir z rozdrażnieniem popatrzył na następną stroniczkę. Ale cóż! Tutaj znów widniały znajome wzory. Wszystko, czego profesor potrafił dowiedzieć się o tajemniczym zagraju, sprowadzało się dotychczas do tych czterech wypisanych linijek, czterech równań z pięcioma niewiadomymi.

Z pamiętnika profesora Ara Istnieją prawdy kardynalne, których nigdy nie należy zapominać, ale nie wiadomo, dlaczego właśnie o nich zapomina się najczęściej. Rozważając dzisiejszego ranka wszystko, co przydarzyło mi się w nocy, poczułem się nagle, jak speszony uczniak.

Przypomniała mi się nasza pierwsza lekcja fizyki.

Nauczyciel postawił na stole naczynie z wodą i trzymając w dłoni termometr zwrócił się do nas z pytaniem: „Kto z was potrafi zmierzyć temperaturę wody w tym naczyniu?”.

Wszyscy podnieśliśmy ręce. Nie zrobił tego tylko mój sąsiad z ławki. Cóż za tuman, pomyślałem. Nie potrafi zrobić najprostszej rzeczy. Nauczyciel spytał go, czemu nie podniósł ręki. I wtedy mój sąsiad powiedział: „Nie mogę zmierzyć temperatury wody, mogę się tylko dowiedzieć, jaka będzie temperatura termometru, kiedy zanurzę go w wodzie”. „Czyż to nie wszystko jedno?” — spytał nauczyciel. „Oczywiście że nie — odpowiedział uczeń. — Kiedy zanurzę termometr w wodzie, stanie się ona albo trochę chłodniejsza, albo nieco cieplejsza, niż była uprzednio.

Termometr albo trochę ją ochłodzi, albo trochę ogrzeje. Różnica będzie niewielka, ale jednak temperatura wody się zmieni, nie będzie już taka sama, jak przed zanurzeniem termometru”.

Nauczyciel pochwalił ucznia za odpowiedź i przez całą naszą pierwszą lekcję opowiadał, z jakimi trudnościami boryka się fizyk, kiedy chce osiągnąć precyzję w badaniach.

„Nigdy nie zapominajcie — mówił — że każdy przyrząd ingeruje w przeprowadzane doświadczenie, że zawsze trzeba nanosić odpowiednią poprawkę”. Kardynalna prawda, a jak często o niej zapominamy. Prawdopodobnie i obecnie nie od razu bym ją sobie przypomniał, gdyby moje wczorajsze doświadczenia z futerałem i ołówkiem nie wydały mi się nagle kompletnie pozbawione sensu. Pomyślałem, ze zamieniłem się w coś w rodzaju termometru podgrzanego nad palnikiem wyobraźni. Takim termometrem można ostatecznie zmierzyć temperaturę wody w morzu, błąd będzie stosunkowo niewielki, ale przecież Żywy — to kropla. Żywy jest jedynie punktem, przez który można przeprowadzić masę linii, zbudować wokół niego niezliczoną ilość hipotez i każda z nich będzie jednakowo przekonywająca. Gdyby w pojeździe kosmicznym był nie jeden Żywy, a paru, gdybyśmy dysponowali choćby dwoma punktami, nasze rozważania, nasze wnioski miałyby bardziej zdecydowany charakter. Moglibyśmy ustalić linię wspólną dla dwu Żywych.

O czym chciałem się przekonać, próbując mówić z futerałem w zębach? Już wcześniej dla mnie i dla moich kolegów stało się jasne, że w odróżnieniu od naszych rąk, podstawowym instrumentem pracy dla Żywego są jego usta, szyja, szczęki, zęby. Trzymając w zębach kij czy kamień, Żywy i jego współplemieńcy mogli przenosić je z miejsca na miejsce, mogli układać je w różny sposób. Jest to zaczątek procesu pracy, który w ostatecznym wyniku mógł przybrać najbardziej skomplikowane formy, tworząc w rezultacie wszystko, co my zwykliśmy nazywać nauką i techniką. Moje doświadczenia z ołówkiem przekonały mnie, ze można pisać i rysować trzymając ołówek w zębach; szyja zdolna jest do wykonywania precyzyjnych ruchów i nie ustępuje w niczym ręce. Rzecz jasna, niezbędny jest tu nawyk. Wspominając opowieść Kina o tym, jak Żywy przyniósł kij, plastycznie wyobraziłem sobie Żywego podczas pracy.

I pomyślałem wówczas, że przy tak specyficznej metodzie pracy, kiedy zęby i usta spełniają funkcje robocze, musiał rozwinąć się jakiś inny sposób porozumiewania, który pozwoliłby Żywemu i jego współplemieńcom koordynować ich wysiłki w trakcie działania. Ta myśl wydała mi się nader płodna i oparta na konkretnych obserwacjach. Ale czy tak istotnie jest? Czy nie zrodziły jej inne zgoła przyczyny?

Do tej pory nie mogę się uwolnić od poczucia winy wobec Żywego. W momencie naszego spotkania było bardzo dotkliwe, obecnie sądzę, że właśnie ono podyktowało mi hipotezę katastrofy. Czy w chwili zetknięcia się z promieniem magnetycznym Żywy miał świadomość katastrofy? Należałoby to dopiero udowodnić. Ale że ja byłem wstrząśnięty wszystkim, co się wydarzyło, nie wymaga żadnych dowodów. Kiedy otwierałem właz pojazdu kosmicznego, moja wyobraźnia była rozpalona do białości. I takim właśnie rozpalonym termometrem operuję nadal w swoich rozważaniach. Czy moja nowa hipoteza sugerująca, że Żywy nie mówi dlatego, iż posługuje się innym, nie znanym nam, sposobem porozumiewania, nie jest przypadkiem podyktowane przez pragnienie, aby obalić — moją własną w końcu — hipotezę katastrofy?

Pierwsza zrodziła się na gruncie poczucia winy, druga bierze się z dążenia, aby przekonać siebie, że nie wyrządziłem Żywemu krzywdy.

Jak rozstać się ze sobą samym w trakcie obserwacji i wnioskowania? Jak zmierzyć prawdziwą temperaturę Żywego? Przecież jeśli odważnie spojrzeć prawdzie w oczy, wiemy o nim na razie tylko tyle, że jest istotą żywą. Potrzebowaliśmy dziesiątków tysiącleci, aby zbadać własną planetę. Tysiące pokoleń uczonych wydzierały jej tajemnice. Nie możemy tak długo prowadzić badań nad Żywym. Nasze doświadczenie ograniczone jest w czasie. Tym wyraźniej winniśmy zdawać sobie sprawę z celów, do których dążymy. Mimowolna ingerencja promienia magnetycznego ostatecznie przesądziła losy doświadczenia, które przeprowadzał Żywy. Jakimi oczami winniśmy patrzeć na Żywego, aby nie powtórzyć błędów naszej aparatury?

List doktora Bera do żony Droga Rib! Na dzisiejszej wieczornej naradzie zamierzam złożyć oświadczenie ogromnej wagi. Nie chciałbym tego robić bez naradzenia się z Tobą, dlatego właśnie postanowiłem Ci przesłać ten radiolist. Kiedy go otrzymasz, bądź taka dobra i daj mi znać, co sądzisz na temat zawartych w nim myśli. Nauczyliśmy się rozumieć wpół słowa i dlatego będę zwięzły, szczególnie w tych miejscach, które nie dotyczą istoty mojej hipotezy.

Wzrok. Słuch. Węch. Gdyby jakakolwiek sytuacja postawiła nas wobec konieczności rezygnacji z któregoś spośród tych trzech zmysłów, każdy niewątpliwie wyrzekłby się węchu. Tracąc wzrok stalibyśmy się ślepcami, tracąc słuch — głuchymi, tracąc zaś węch… Jak widzisz, w naszym języku brak nawet słowa, które określałoby tę ułomność — tak małe znaczenie przywiązujemy do węchu. Mamy lekarzy, którzy są specjalistami chorób „uszu, gardła, nosa”. I tutaj nos znajduje się na ostatnim miejscu. Mawiamy: „strzec, jak źrenicy oka”, ale nikomu nie przyjdzie do głowy powiedzieć „strzec, jak swej prawej czy lewej dziurki w nosie”. Traktujemy swój nos w sposób całkowicie pozbawiony szacunku.

Wielu z nas prawdopodobnie uważa, że nos jest wyłącznie urządzeniem, które umożliwia noszenie okularów. Lekceważenie wobec nosa przejawia się już w dzieciństwie.

Dziecko nigdy nie dłubie w oku, ale przypomnij sobie tylko, ile trudu nas kosztowało, aby oduczyć naszego Biba od obrzydliwego zwyczaju wsadzania palca to do jednej, to do drugiej dziurki w nosie.

„Phi, nic im się nie stanie” — odpowiadał nam już jako całkiem spory chłopak.

Sama możliwość tak brutalnej ingerencji w funkcjonowanie naszego organu węchu mogłaby nasunąć myśl, że organ ten skonstruowany jest nader prymitywnie i bardzo niedoskonale.

Jednocześnie zaś węch niewątpliwie okazuje nam pewne usługi w naszej życiowej i naukowej praktyce. Nie można ich jednak nawet porównać z tym, co zawdzięczamy wzrokowi i słuchowi. I gdyby trzeba było zdefiniować całą naszą cywilizację, rozpatrując ją z punktu widzenia jakiegoś jednego zmysłu, nadalibyśmy jej miano „cywilizacji wizualnej”, a określenie wizualno-dźwiękowa” charakteryzowałoby ją niemal w pełni. Najmniej odpowiadałaby tu nazwa „zapachowa”.

Czym to wytłumaczyć? Przede wszystkim tym, że posiadamy bardzo słabo rozwinięty węch.

Jeszcze do niedawna ja, jak i my wszyscy, przekonany byłem o czymś wręcz przeciwnym. Nasz nos wykrywa obecność miliardowych części grama substancji zapachowych w jednym metrze sześciennym powietrza! Znakomity narząd, jest się czym chlubić! Ale oto poznajemy Żywego i okazuje się, że nasz węch to nie waga aptekarska, lecz zaledwie coś w rodzaju określenia ciężaru przez ważenie w dłoni. Chodzi, rzecz jasna, nie o zadraśniętą miłość własną, lecz o to, że rozmiary nosa i wyostrzony w związku z tym węch, jaki obserwujemy u Żywego, wymaga od nas, byśmy go traktowali w szczególny sposób. Żywy — to nos! Żywy — to węch!

Upraszczam nieco, ale istota rzeczy jest niewątpliwie taka. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, w świadomości Żywego główną rolę odgrywa nie wizualna, nie dźwiękowa, lecz zapachowa treść przedmiotu. Pozwolę sobie odrzucić lub przynajmniej chwilowo wyłączyć hipotezę katastrofy, proponowaną przez profesora Ara. Uważam Żywego za całkowicie normalnego przedstawiciela cywilizacji zapachowej. Winniśmy sobie uświadomić, jaki jest wewnętrzny świat istoty, dla której podstawową i decydującą cechą przedmiotu jest zapach. Winniśmy przyjąć jako punkt wyjścia, że Żywy widzi i słyszy nosem. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć, że wzrok i słuch nie mają dla Żywego znaczenia. Ale prawdopodobnie odgrywają w jego życiu taką rolę, jaka w naszym przypada węchowi, to znaczy, drugoplanową, nie mającą wpływu na kształtowanie psychiki i poglądów naukowych.

Oto, droga moja Rib, krótki zarys tego, co zamierzam powiedzieć, rozwijając, rzecz jasna, i precyzując poszczególne tezy. Przesyłam Ci kilka zdjęć Żywego, część z nich znajdziesz w dzisiejszym numerze „Wiadomości naukowych”, pozostałe prawdopodobnie zostaną opublikowane później. Czekam na Twoją odpowiedź. Twój Ber.

Krótko i jasno Drogi Ber! Bardzo uważnie przestudiowałam Twój list. Nos Żywego zinterpretowałeś znakomicie. Cały Twój wywód jest niesłychanie logiczny. Ale pamiętaj, proszę, że hipoteza, która zapomina o tym, że jest tylko hipotezą, zaczyna wodzić swego twórcę za nos. Dziękuję za zdjęcia Żywego. Jest ogromnie sympatyczny. Nie zadręczajcie go doświadczeniami i badaniami.

Pozdrowienia dla wszystkich. Całuję Cię mocno. Twoja Rib.

Wzór na zagraja:

1. RYG WIE, GDZIE JEST ZAGRAJ POGRZEBANY

2. ZAGRAJ JEST NAJLEPSZYM PRZYJACIELEM TIDA

3. ZAGRAJ WYJE, A WIATR NOSI

4. LUBIĆ, JAK ZAGRAJ KIJ

5. CZTERY CZURBAŁKI, DWA ROZCZAPIERZAŁKI, KRĘCIOŁ SIÓDMY — ZAGRAJ.

Pierwsze próby analizy mogły wprawić w zakłopotanie najtęższe umysły. Profesor Ir zamienił w drugim ‘.twierdzeniu nie używane słowo „tid” na równorzędne ‘„uczony”.

Następnie stosując zasadę podstawiania, dokonał zamiany w pierwszym twierdzeniu. W rezultacie uzyskał jeszcze bardziej niejasny ciąg znaczeń pomocniczych: „Zagraj jest najlepszym przyjacielem uczonego”, „Ryg wie, gdzie jest zagraj pogrzebany”, „Ryg wie, gdzie jest najlepszy przyjaciel uczonego pogrzebany”. Podstawianie przeprowadzone zostało prawidłowo, ale mimo to nie wiadomo nadal, o czym Ryg wie, że jest pogrzebane. Wówczas profesor skoncentrował się na analizie trzeciego twierdzenia. Przede wszystkim należało ustalić znaczenie słowa „wyć”.

Ir wynotował całe twierdzenie na oddzielnej karteczce i zażądał informacji od sekretarza naukowego z działu żałosnych resztek literatury starolirycznej. Po dwu dniach otrzymał odpowiedź: „Wyć — najprawdopodobniej stapiać smutek i żal w jedno słowo”.

Profesor poprosił, aby dostarczono mu źródła, na podstawie których wyciągnięto taki wniosek.

Otrzymał notatkę z napisanymi na maszynie czterema linijkami:

Tak chciałbym w jedno słowo

Stopić swój smutek i żal,

Na wiatr to słowo rzucić,

By wiatr je uniósł w dal.[4]

Poniżej widniała informacja: „Notatka odręczna na odwrocie biletu z pytaniami egzaminacyjnymi z zakresu rachunku różniczkowego i całkowego. Czasy starożytne. Znaczenie słowa „wyć” ustalamy przy pomocy analizy kontekstu, opierając się na budowie paralelnego twierdzenia „zagraj wyje, a wiatr nosi”.

Profesor postanowił sprawdzić słuszność wniosku sekretarza naukowego i zagłębił się w analizie tekstów. „Zagraj wyje, a wiatr nosi”. Wobec tego można zakładać, że wiatr nosi to, co wyje zagraj. Z drugiej zaś strony w nadesłanym fragmencie wiatr unosi smutek i żal stopione w jedno słowo. Wywód sekretarza wydał się więc profesorowi słuszny. Ale staroliryczny tekst wymagał jeszcze dodatkowych badań. Był to pierwszy przykład starej liryki, jaki trafił do rąk profesora, i Ir postanowił jak najdokładniej go przestudiować.

Tak chciałbym w jedno słowo Stopić swój smutek i żal.

Starodawny liryk, zauważył profesor, nie stopił swego smutku i żalu w jedno słowo, lecz tylko chciał to uczynić. Praktycznie owo stopienie wydawało się lirykowi trudno wykonalne.

Jednocześnie zaś z tekstu wynikało, że wiatr mógł unosić smutek i żal wyłącznie w owym stopionym kształcie; gdyby liryk rzucał je na wiatr oddzielnie, pojedynczo, to ani smutek, ani żal same przez się nie mogły się poddać unoszącemu działaniu wiatru. Prawdopodobnie, w wyniku ich stopienia jedno słowo winna była zajść między nimi jakaś reakcja, dzięki której powstawało coś nowego, co różniło się jakościowo od poszczególnych elementów. Nie było to zatem połączenie mechaniczne, lecz chemiczne. Wobec tego liryk musiał wiedzieć dokładnie, jaka ilość smutku i stopiona z nią odpowiednia ilość żalu zdolne są stworzyć nowe, lotne połączenie.

Widocznie starodawni lirycy tym właśnie się zajmowali, że szukali proporcji, w których należało łączyć różne słowa, aby uzyskana całość okazywała się czymś jakościowo nowym.

Chyba nie zawsze dawało się to osiągnąć. Niewątpliwie zajęcie to miało swoje niełatwe problemy i sekrety.

No tak, ale trzecie twierdzenie głosi z całą stanowczością: „zagraj wyje, a wiatr nosi”. Czyli zagraj znakomicie opanował tajemnice warsztatu i jeżeli tylko zechciał stapiać smutek i żal w jedno słowo, to wiatr zawsze unosił powstałe połączenie. Zagraj osiągał pozytywne rezultaty nie od czasu do czasu, lecz systematycznie, ponieważ w przeciwnym wypadku ta jego umiejętność nie byłaby zaliczana do tak bezspornych twierdzeń, jak „każdy kij ma dwa końce”, czy „nie wszystko złoto, co się świeci”. Umiejętność pięknego „wycia”, ściślej zaś — stapianie smutku i żalu w jedno ulotne słowo, była charakterystyczną cechą zagrają; należy zatem traktować go jak wybitnego liryka.

Rozumowanie to wydawało się profesorowi tak bezsporne, że postanowił ułożyć nową tablicę twierdzeń, zastępując wszędzie „zagrają” „lirykiem”. Być może, uprości to nieco poszukiwanie innych właściwości zagraja.

1. RYG WIE, GDZIE JEST LIRYK POGRZEBANY.

2. LIRYK JEST NAJLEPSZYM PRZYJACIELEM UCZONEGO.

3. LIRYK WYJE, A WIATR NOSI.

4. LUBIĆ, JAK LIRYK KIJ.

5. CZTERY CZURBAŁKI, DWA ROZCZAPIERZ ALKI, KRĘCIOŁ SIÓDMY — LIRYK.

Profesora ani trochę nie peszyła pewna paradoksalność uzyskanych w ten sposób sformułowań. Wiedział doskonale, że prawdy należy szukać w gąszczu przeciwieństw. W każdym razie najbardziej zawiłe i niejasne piąte twierdzenie dzięki temu podstawieniu łatwiej zaczęło poddawać się analizie.

Cztery czurbałki + dwa rozczapierzałki + kręioł = liryk.

Na tej podstawie można wywnioskować, że: kręcioł = liryk — cztery czurbałki — dwa rozczapierzałki.

Aczkolwiek znaczenie słów „kręcioł”, „czurbałki” i „rozczapierzałki” nadal pozostawało nie znane, profesor zdecydowanie wydzielił,kręcioła”. Wychodził z założenia, że główna, wyróżniająca cecha przedmiotu najczęściej bywa samotna, drugoplanowe natomiast występują w większej ilości. Obecność jednego kręcioła przy czterech czurbałkach i dwu rozczapierzałkach świadczyła wyraźnie, że właśnie kręcioł charakteryzuje istotę zagrają jako liryka.

Jednak dalej nie było wiadomo, co oznacza „kręcioł”. Profesor doskonale wiedział, co to jest „nakrętka” — część połączenia śrubowego w kształcie płytki z gwintowanym otworem, w który wchodzi śruba. Znał również znaczenie słowa „kret” — wielkość obliczeniowa, występująca w mechanice teoretycznej, która oznacza iloczyn pędu przez jego ramię względem danego punktu lub danej osi. Kręcioł, nakrętka, kret. Całkiem prawdopodobne, że kręcioł jest ważną częścią liryka, która przekształca wewnętrzne porywy w określoną formę ruchu.

Oczywiście, to tylko robocza hipoteza, ale nie jest ona pozbawiona pewnych podstaw podbudowanych faktami. Nie wykluczone, że w celu stapiania smutku i żalu lub radości i szczęścia w jedno słowo, zagraj wyposażony był w specjalny narząd, którego ruch obrotowy na wzór wskazówki wagi wyznaczał właściwie proporcje. W momencie zaprzestania działalności lirycznej kręcioł wracał do określonej pozycji wyjściowej.

Kręcioł pozwalał zagrajowi działać bezbłędnie, podczas gdy zwykli lirycy czuli zapewne kruchość swych wyliczeń, co musiało im sprawiać masę przykrości. Profesor Ir czuł, że znajduje się na właściwym tropie. I chociaż nadal nie pojmował, dlaczego Ryg wiedział, gdzie jest zagraj pogrzebany, dlaczego zagraj jest najlepszym przyjacielem uczonego i dlaczego lubi kij — uskrzydlony dotychczasowymi sukcesami nie wątpił, że uporczywe badania doprowadzą go w końcu do ustalenia prawdy.

Ulegając wpływom starodawnych liryków profesor wyraził to swoje przekonanie w dwuwierszu:

Wzór zagrają będzie wkrótce.

Już nie umknie on nauce.

Kto podarował oczy Żywemu?

— Pozostało mi do dodania bardzo niewiele — powiedział doktor Ber, zamykając pękatą teczkę pełną wykresów, tablic i wyliczeń. — Chcę zakończyć tym, od czego zacząłem. Być może, moja hipoteza nie obejmuje stojącego przed nami problemu we wszystkich jego aspektach, być może, moje wywody opierają się na niedostatecznie zbadanych faktach i dlatego są błędne, ale chciałbym panom przypomnieć, co przydarzyło się w swoim czasie profesorowi Helowi. Jest to mało znana, ale nader pouczająca historia.

Profesor Hel postanowił poświęcić się wszechstronnemu zbadaniu wpływu energii słonecznej na rozwój życia. Dysponował ogromnym materiałem faktycznym. Między innymi od Centralnego Biura Statystycznego zażądał danych na temat ilości urodzin, przypadających na każdy dzień pierwszego tysiąclecia ery naukowej. Zestawiwszy otrzymane liczby z odpowiednimi danymi archiwum meteorologicznego profesor Hel doszedł do wniosku, ze ilość urodzin wzrasta raptownie podczas jasnej, słonecznej pogody i katastrofalnie spada w czasie słoty. Kiedy opublikował wyniki swych badań, opinie uczonych były podzielone.

Jedni twierdzili, że profesor Hel nie dokonał żadnego odkrycia i że zjawisko to zostało zaobserwowane już dawno. „Nieprzypadkowo, mówili oni, „urodzić się” i „ujrzeć światło dzienne” oznacza w naszym języku to samo. Profesor jedynie potwierdził statystycznie tę znaną prawdę. Zadanie zaś polega na tym, aby znaleźć wyjaśnienie owej prawidłowości. W swej wielotomowej pracy „My, dzieci Słońca”, profesor Hel zaprezentował wiele hipotez połączonych wspólną myślą, że energia słoneczna jest źródłem życia. Przeciwnicy profesora twierdzili, iż jego obserwacje noszą charakter przypadkowy i niezbędne jest zbadanie danych nie z jednego, lecz z kilku tysiącleci.

Przystąpiwszy do tej pracy odkryli oni, ze w wyniku błędu mózgu elektronowego profesor otrzymał w swoim czasie dane dotyczące nie ilości urodzin, lecz rejestracji noworodków przez rodziców. Tak więc wnioski profesora Hela świadczyły wyłącznie o tym, że Marsjanie w pierwszym tysiącleciu woleli wychodzić z domu nie w pochmurną, lecz słoneczną pogodę.

Czyż więc profesor Hel mylił się? Niewątpliwie! Ale właśnie w „Dzieciach Słońca” wypowiedział on te myśli, które potem legły u podstaw heleologii — nauki, która niezbicie wykazała związek między funkcjonowaniem organizmu i różnymi okresami cyklu słonecznego.

Nie pretenduję do tego, aby moja hipoteza wyczerpywała zagadnienie. Ale wymaga ona poważnego rozpatrzenia.

Profesor Ar zadał doktorowi Berowi kilka pytań, a potem spytał Kina, jakie jest jego zdanie.

Kin oświadczył, że wszystko to należy gruntownie przemyśleć. Wyraźnie był czymś przygnębiony. Początkowo słuchał wypowiedzi Bera bardzo uważnie, robił w swym notesie jakieś zapiski, wydawało się, że wystąpi z polemiką, a potem odłożył ołówek i jego twarz przybrała wyraz obojętności. Doktor Ber przypuszczał, że Kin odniesie się do jego wystąpienia z właściwą mu zapalczywością. Ale Kin milczał. Dopiero na krótko przed propozycją Ara, aby zakończyć obrady, Kin spytał doktora: „Czy jest pan pewny, że pańska hipoteza ukazuje, a nie zamyka przed nami drogę do poznania Żywego?” Ber odpowiedział, że niezupełnie rozumie to pytanie. Kin pokiwał głową i więcej się nie odezwał.

W pokoju było ciemno. Kin wiedział, że tam, pod przeciwległą ścianą, śpi Żywy.

Kin o tym wiedział, ale teraz nie widział go i nie słyszał. Nic nie świadczyło o obecności Żywego. Jeżeli zapalić światło, Kin zobaczy Żywego, ale czy Żywy zobaczy jego, nawet jeżeli się obudzi? Czym jest dla niego Kin, jeśli, jak zakłada Ber, podstawową i definiującą cechą przedmiotu w świadomości Żywego jest zapach? Kin powąchał swoją dłoń. Nie mógł uchwycić żadnego zapachu. I to właśnie nieuchwytne, nieznane samemu Kinowi ma być tym Kinem, którego dostrzega Żywy? Jeżeli tak jest istotnie, nigdy nie potrafią się wzajemnie zrozumieć.

Kiedy Kin szedł na wieczorną naradę, nie mógł się doczekać, aby opowiedzieć kolegom, jakie wstrząsające rezultaty dały nowe doświadczenia z kijem. Kin ustalił w sposób niewątpliwy, że Żywy przyniósł mu kij nieprzypadkowo. Było to ryzykowne doświadczenie. Kin musiał zebrać wszystkie siły duchowe, aby się na nie zdecydować. Kiedy wreszcie po raz pierwszy rzucił kij, ze zdenerwowania zamknął oczy i bał się je otworzyć. A gdy zobaczył stojącego przed sobą Żywego z kijem w zębach, wpadł w szalone podniecenie. Żywy przynosił kij dwadzieścia razy.

To znaczy, że między nim a kijem istniał określony związek. Do narady Kin był o tym przekonany. A teraz?… Żywy mógł przynosić kij dlatego, że pozostawał na nim zapach dłoni Kina, istniał zatem związek między kijem i Kinem, a nie między kijem i Żywym.

Cywilizacja zapachów — w istocie rzeczy oznacza to, że Żywy zawsze będzie Kinowi tak daleki, jak ta nieznana planeta, z której przybył: przecież odległość między istotami żywymi należy mierzyć tym, w jakim stopniu potrafią się one wzajemnie zrozumieć. A mimo wszystko Kin czuł, że Żywy jest mu bliski. Ale to tylko uczucie, które może być przecież zawodne.

Kin kręcił się niespokojnie, nie mogąc usnąć. Nadal tonął w ponurych rozmyślaniach. Czy Żywy na zawsze ma pozostać jedynie żywym meteorytem, tak samo obcym i nieodgadnionym jak kamienie w muzealnych kolekcjach? Pod względem wyglądu i składu chemicznego są one rodzonymi braćmi marsjańskich granitów i bazaltów. Kin pisał nawet kiedyś, ze gdyby meteoryty umiały mówić, ich język nie bardzo różniłby się od języka kamieni z Marsa.

Niewątpliwie przeceniał wówczas znaczenie chemicznego podobieństwa. Zresztą, jeśli kamienie nie mogą się porozumieć — no cóż, są tylko kamieniami. Nawiasem mówiąc, w swych opowieściach fantastycznych Kin bez wahania wyposażał je w dar mowy. Teraz już nie będzie mu to przychodziło z taką łatwością. Jakie tam rozmówki kamieni, jeżeli nawet żywe istoty nie mogą znaleźć wspólnego języka.

Stanowczo byłoby lepiej, gdyby doktor Ber nie wysunął swej hipotezy i gdyby nie wydawała się ona tak przekonywająca. Rozważania profesora Ara pozwalały się przynajmniej łudzić, że z biegiem czasu Żywy wyjdzie z doznanego szoku, natomiast od samego siebie, od swej natury nie uwolni się nigdy. I żeby Kin najserdeczniej polubił Żywego — a już mocno się do niego przywiązał — to nigdy nie potrafi stać się istotą ze świata zapachów i odbierać wrażeń tak, jak Żywy. Nigdy się nie zrozumieją. Dziwne jednak, dlaczego nawet teraz, w mroku i ciszy Kin wie, że nie jest sam. Przecież odczuwał czasami samotność, choćby w muzeum, mimo że tak lubił swoje zbiory, mógł je godzinami oglądać i rozmyślać nad nimi.

Czy chociaż jeden z tych drobnych odprysków dalekich planet poznał ciepło dłoni istoty rozumnej? Nie wiadomo. Kin osobiście wierzył, iż wśród jego kamieni są również takie, które noszą piętno nieznanych cywilizacji. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że wszystkie te kamienie trafiły na Marsa przypadkowo, w wyniku kataklizmów, które wstrząsają niekiedy zagubionymi w kosmosie wysepkami życia. Nie są to ani listy, ani informacje, ani podarki przesyłane przez istoty rozumne z jednej planety na drugą. Kin często nad rozmyślał. Oglądając swoje kolekcje zastanawiał co umieściłby na kamieniu, który można by wysłać we wszechświat, posiadając całkowitą pewność, ze ten kamienny list dotrze na jakąś zamieszkaną planetę. I nie umiał wymyślić obrazu, symbolu, które mogłyby przekazać świat jego uczuć nie znającym go istotom. Lękał się ich niezrozumienia. Nie, bynajmniej nie uważał, iż inni mieszkańcy wszechświata są głupcami. Przeciwnie, stał na stanowisku, że mogą posiadać bardzo rozległą wiedzę. I właśnie to nie pozwalało mu wybrać ani jednej z wizji, które podsuwała wyobraźnia.

Bał się, że taki kamienny list mógłby być odczytany w różny sposób. Sądził ponadto, iż te same obawy muszą działać hamująco na mieszkańców innych planet. Wysłanie listu tylko wtedy jest poczynaniem rozumnym, jeśli można mieć nadzieję, że zostanie on właściwie odczytany. A cóż może sprzyjać takiej nadziei?

Ot, gdyby umiał stworzyć coś, co byłoby zdolne niejako wchłonąć jego uczucia, a potem przekazać je innym. Jaki wspaniały byłby to podarek! I dający się odczytać całkowicie jednoznacznie. Ale z czego zrobić taki „meteoryt”, z jakiego tworzywa, aby posiadało zdolność wchłaniania, przechowywania i przekazywania uczuć. Niestety, takie tworzywo nie istnieje. W każdym razie nie na Marsie i nie z niego zbudowane są kamienie z kolekcji Kina.

Winna to być żywa materia, posłuszna dłoniom i sercu twórcy. Czy na którejś z planet istnieje żywa materia, którą można by natchnąć radością i smutkiem, zdolna do samowyrzeczenia w takim stopniu, aby pozostając żywym dziełem sztuki nie tylko wchłonęła uczucia przekazane jej przez twórcę, ale również darzyła go tymi przekazanymi uczuciami?

Może Żywy zbudowany jest z takiej materii? Nie cały, oczywiście, ale jego oczy…

Kiedy na Kina patrzą dobre, wszystko rozumiejące oczy Żywego, może ich spojrzenie należy nie tylko do niego, ale do kogoś jeszcze? Hipotetyczna cywilizacja zapachowa?… Szanowny doktorze Ber, kolega widzi wyłącznie nos Żywego, ten nos przesłonił panu jego oczy. Pan się boi i nie umie w nie patrzeć, dla pana są wyłącznie dwiema krągłymi wypukłościami.

A Kin patrzył w te oczy godzinami, starał się w nich dojrzeć odbicie tego, co widziały tam, na owej planecie, z której Żywy przybył. Kin należał do fantastów, jego wyobraźnia malowała najbardziej nieprawdopodobne wizje, ale jednego był pewny: że oczy Żywego przywykły spotykać spojrzenie przyjaciela, gdzieś w ich głębi utrwalony jest jego obraz i ten obraz ożywa, kiedy przybysz widzi przed sobą Kina. Jego spojrzenia nie zamącił żaden szok.

Niewątpliwie doktor Ber ma trochę racji. Owszem, węch w egzystencji Żywego odgrywa poważną rolę. Żeby się o tym przekonać, wystarczy obserwować go uważnie w czasie spacerów.

Wygląda to tak, jakby każdy przedmiot przyciągał go swoim zapachem niczym magnes. W takich momentach Żywy istotnie jak gdyby całkowicie podporządkowywał się swemu nosowi, pozwalał mu się prowadzić. Ale wystarczy podejść do Żywego i coś powiedzieć, aby natychmiast cały zamienił się w spojrzenie. Być może, że gdyby Mars był planetą nie zamieszkaną i wyglądał wszędzie jak rezerwat na Wielkim Syrcie, do zapoznania się z nim wystarczyłby Żywemu nos.

Ale na to, co zdolne jest do odczuwania, Żywy kieruje wzrok. I czy nie dlatego jego oczy są tak pełne wyrazu, że nie zastygło w nich odbicie przedmiotów martwych, lecz promieniują blaskiem innego spojrzenia, w którym znajdował radość, smutek, nadzieję i zwątpienie, w którym szukał współczucia i otuchy? Nos Żywego jest jego bezsporną własnością, ale czyż oczy należą wyłącznie do swego właściciela? Jeżeli są serdeczne, mądre i dobre to dlatego, że czerpały z czyjejś serdeczności, mądrości i dobroci. Oczy — to klejnoty, należą one do nas, ale ich szczerość i ufność zawdzięczamy naszym przyjaciołom. Komu zawdzięcza oczy Żywy?

Jakże uprościłaby się cała ta zagadka, nad którą Kin, Ber i Ar łamią sobie głowy, gdyby można było z całą pewnością stwierdzić, że Żywy jest podarunkiem przysłanym z jakiejś nieznanej planety.

Podarkiem, który przypadkowo znalazł się na Marsie.

Jako istota Żywy jest zagadką, kryje w sobie masę rzeczy niepojętych. Jako podarek natomiast przestaje być tajemnicą, takie właśnie mogłoby być żywe dzieło sztuki, gdyby w ogóle było ziszczalne.

Czy podarunki poddajemy badaniom? Czy interesuje nas, z czego są zrobione?

Szukamy w nich — nie, nie szukamy, ale znajdujemy i cenimy szczególne właściwości, które nie dają się wprawdzie wykryć za pomocą żadnych przyrządów, lecz mówią o tych, którzy chcieli nam podarować cząstkę samych siebie. Jak trudno zawrzeć te właściwości w kamieniu, metalu czy drzewie! Materia posłusznie przyjmuje kształt, który chcemy jej nadać, ale przeciwstawia się zaciekle, kiedy chcemy ją zmusić do przekroczenia granicy, dzielącej żywe od martwego. W jednym kamieniu skupia się wówczas opór wszystkich kamieni wszechświata.

Przybierając dowolny kształt, ustępując pod naporem dłuta i młotka, uparcie zachowuje swe kamienne milczenie, swą obojętność wobec wszystkiego, co żywe.

Czy jednak okruch życia, obdarzony zdolnością odczuwania i wyrażania uczuć nie okazywałby w dłoniach twórcy takiego samego sprzeciwu, czyż nie walczyłby o prawo pozostawania samym sobą? Ile czasu musiałaby trwać taka walka? Co należałoby zrobić, aby odnieść w niej zwycięstwo? Jakiego użyć oręża? Jakże za to szczęśliwy byłby ten, kto patrząc w oczy Żywego mógłby sobie powiedzieć: „Oto okruchy życia, które nie wiedziały, co to takiego radość i smutek, przyjaźń i samotność. To ja rozpaliłem w nich świat moich uczuć; teraz mogą zanieść je w dowolny zakątek wszechświata i opowiedzieć o mnie każdemu, kto spojrzy w nie z taką serdecznością, z jaką wszystko, co żywe, winno na siebie spoglądać.

Komu zawdzięczasz swoje oczy, Żywy? Kto był twoim przyjacielem, kogo widzisz, kiedy z taką ufnością patrzysz na mnie? Przecież nie zdobyłem twojej miłości w ciągu tych kilku dni…

Nie zdążyłem jeszcze zrobić dla ciebie nic, czym zasłużyłbym na twoją sympatię.

Ale postaram się, nie pozwolę cię skrzywdzić przez żadne hipotezy, zagrażające naszej przyjaźni. Udowodnię wszystkim…

Dowód — jakie to oschłe, niesympatyczne słowo. Kin ciężko westchnął. W pokoju rozległ się lekki szmer i wilgotny, zimny nos dotknął zwisającej z posłania ręki uczonego.

Taktowne wystąpienie profesora Ira na dyskusji o żywkistach — Panie profesorze, proszę nie zapomnieć, że obiecał pan wystąpić dzisiaj na dyskusji o żywkistach — powiedziała młodziutka pracownica działu dokumentacji dźwiękowej, która specjalnie czatowała na profesora Ira pod drzwiami gabinetu.

— Obiecałem wystąpić.. Ależ proszę pani, ja nie mam pojęcia o żywkistach.

— To świadczy o tym, profesorze, ze zupełnie oderwał się pan od życia. Pan pewnie nawet nie czyta gazet?

Profesor Ir rzeczywiście ani razu nie zajrzał do gazet od czasu, kiedy zaczęły się jego gorączkowe poszukiwania zagrają. Nie potrafił zajmować się dwiema sprawami jednocześnie, a wszelką lekturę zwykł był, traktować bardzo poważnie.

— Przecież pani wie, że jestem ogromnie zajęty. Za kilka dni powinniśmy oddać do druku dziewiąty tom Ryga, a przypisy nie są jeszcze gotowe.

— Ależ panie profesorze, pan obiecał…

— Tak, zdaje się, że istotnie coś obiecywałem, ale sądziłem wówczas, iż zakończę do tego czasu pracę. Obecnie o wystąpieniu nie może być mowy.

— Na zaproszeniach widnieje pańskie nazwisko. Jakoś niezręcznie będzie to wyglądało: dyskusję organizuje biblioteka, zainteresowanie jest ogromne, przyjdzie masa studentów, przyjdą żywkiści, natomiast nie przyjdzie dyrektor biblioteki. Po prostu nie wypada.

Niechże pan powie chociaż kilka słów!

— Chętnie bym to zrobił, ale powtarzam, że nic nie wiem o tych żywkistach.

— Mogę włączyć pański głośnik, wysłucha pan referatu, zorientuje się, o co chodzi, potem pan przyjdzie, obejrzy sobie żywkistów i powie, co o nich myśli. Panie profesorze, to jest konieczne i zajmie panu nie więcej niż dwadzieścia minut.

— No, jeżeli tak pani przy tym obstaje, dobrze, postaram się. — Profesor uśmiechnął się do uradowanej współpracownicy, wszedł do gabinetu i z miejsca pogrążył się w rozłożonych na biurku papierach.

W ciągu ostatnich dni jego poszukiwania posunęły się daleko naprzód. Profesor doszedł do wniosku, że starodawni lirycy zmuszeni byli uciekać się niekiedy do abstraktów; przecież w matematyce również istnieją pojęcia abstrakcyjne. Lirycy z braku potrzebnego im słowa sięgali po kombinacje słów, w których ich normalne, powszechnie zrozumiałe powiązania ulegały przekreśleniu. Opisując na przykład trudności, z jakimi borykał się starodawny tid, poszukujący kwadratury koła, liryk mógłby napisać: Ani z pierwiastka, ani z średnicy Nikt nie wyciągnął i nie wyliczył Co to jest ta kwadratura koła.

Tym razem nawet tid zatroskany Nie wie, gdzie zagraj jest pogrzebany, Nie wszystko rozum ogarnąć zdoła.

W tym wypadku wyrażenie „tid nie wie, gdzie jest zagraj pogrzebany” wskazuje na abstrakcyjność poczynań tida, niemożność obliczenia kwadratury koła. Profesor popatrzył na grubą teczkę, w której spoczywał rękopis jego pracy „Krótkie wprowadzenie w zagrają”.

Oczywiście praca ta nie zmieści się w przypisach. Prawdopodobnie trzeba ją będzie opublikować oddzielnie, a do przypisów wstawić tylko odpowiedni odnośnik: patrz „Krótkie wprowadzenie w zagrają” profesora Ira. Umożliwi to wydanie prac Ryga we właściwym terminie, a profesor będzie mógł jeszcze jakiś czas popracować nad rękopisem i sprecyzować pewne sformułowania w rozdziale o rozczapierzałkach.

O tym, że jego wnioski w sprawie czurbałek i kręcioła są słuszne, profesor prawie nie wątpił, w logiczny sposób wypływały z lirycznego charakteru zagrają. Ale rozozapierzałki nadal budziły w nim niepokój. Profesor nie mógł jeszcze dokładnie powiedzieć, co to są rozczapierzałki i do czego lirykowi służyły. Nie można było jednak zwlekać, ponieważ „Krótkie wprowadzenie w zagrają” stanie się niesłychanie potrzebne natychmiast po opublikowaniu dzieł Ryga. Profesor zaczął czytać rozdział o rozczapierzałkach, ale przerwał mu pracę donośny głos mówcy. Profesor skrzywił się niechętnie i chciał wyłączyć głośnik, ale przypomniał sobie swą obietnicę.

Westchnął i zaczął słuchać.

— …Żywkiści — mówił orator — są chorobliwym zjawiskiem w naszym środowisku studenckim. Winniśmy zdecydowanie ich potępić. Czymże bowiem jest żywkizm?

Jest to ślepe, bezmyślne naśladowanie mieszkańców nie znanej nam planety, które działa destrukcyjnie na naszą studiującą młodzież. (Głos z sali: „Nieprawda1 Należy to udowodnić!”) Właśnie zamierzam przytoczyć dowody i proszę, żeby mi nie przerywano okrzykami.

Przedstawiciele żywkistów będą mogli zabrać głos i wypowiedzieć się. Niektórzy sądzą, że żywkizm to tylko kosmaty berecik ze sterczącymi uszkami i przyszyty do spodni czy spódniczki długi żywek z puszystego materiału. Niektórzy twierdzą, że to niewinne symbole międzyplanetarnej solidarności istot żywych. Czy tak jest naprawdę? Czy mamy tu do czynienia z symbolami międzyplanetarnej solidarności, czy też przeciwnie — z chęcią, aby odciąć się od mieszkańców własnej planety?! Sądzę, ze to ostatnie jest znacznie słuszniejsze. (Głos z sali: „Nieprawda!

Żywkiści są dobrymi kolegami!”) Nie przeczę, że wśród żywkistów jest wielu dobrych studentów, że są nawet tacy, którzy znakomicie się uczą i chętnie pomagają innym.

Mimo to chcę się zatrzymać nad stylem życia żywkistów. Doszli już do tego, iż cały wolny czas spędzają na układaniu piosenek. Pracownicy biblioteki mogą potwierdzić, że niektórzy żywkiści godzinami przesiadują w dziale literatury starolirycznej. Czy to nie dziwne, że pojawienie się na naszej planecie przedstawiciela innej cywilizacji, które jest świadectwem wspaniałych osiągnięć fizyki i matematyki, budzi z niewiadomych przyczyn zainteresowanie żywkistów literaturą staroliryczną? Zdawałoby się, że należy oczekiwać czegoś wręcz przeciwnego. Proszę, żebyście zrozumieli mnie właściwie. Nie jestem przeciwnikiem liryki jako takiej, i Nie zamierzam wskrzeszać czasów, kiedy wszystko, co było związane z liryką, poddawano niezasłużonej nagonce. W dzieciństwie sam układałem liczałki i fizmatyczki. Aby nie być gołosłownym, mogę nawet jedną z nich wam zadeklamować. (Głos z sali: „Nie trzeba!

Nie trzeba!”).

Ale posłuchajcie tylko, jaką to piosenkę ułożyli żywkiści, jej tekst jest nader znamienny: My jesteśmy weseli żywkiści iści I na każdej planecie nasz kraj Uśmiechnięci i wciąż promieniści Iści Pozdrawiamy z Kosmosu — baj, baj!

Żywkiści twierdzą w swej piosence, że wciąż są uśmiechnięci i promieniści, ale na uśmiechu w kosmos nie polecisz! Jestem przekonany, że lot w kosmos, zrealizowany przez mieszkańców nie znanej nam planety, jest rezultatem uporczywej pracy naukowej, a nie lekkomyślnych piosenek i uśmieszków. Przygotowując się do dzisiejszego wystąpienia, specjalnie przeczytałem jeszcze raz wszystkie informacje pochodzące z Wielkiego Syrtu. Nie ma w ich mowy o uśmiechach Szanownego kolegi Żywego. Tym bardziej my nie mamy powodu do śmiechu.

Widzę, że niektórzy uśmiechają się słuchając moich słów, ale nie przeszkodzi mi to, by je powtórzyć — tak, nie mamy powodu do śmiechu. Naukowo zostało dowiedzione, że nie można jednocześnie uśmiechać się i poważnie myśleć, a my powinniśmy myśleć bardzo poważnie.

Nasza powaga winna być dostosowana do powagi stojących przed nami poważnych zadań w dziele likwidacji poważnego pozostawania w tyle w dziedzinie ujarzmiania kosmosu. Niech przedstawiciele żywkistów wyjaśnią nam, dlaczego się uśmiechają i jak długo jeszcze zamierzają się uśmiechać!

— …Mój przedmówca zakończył swe wystąpienie pytaniem, dlaczego my, żywkiści, uśmiechamy się. Odpowiem mu: uśmiechamy się, ponieważ jesteśmy w bardzo dobrym humorze. Cieszy nas, że na naszej planecie pojawiła się nowa żywa istota. Sądzę, że kiedy nasz szanowny referent pojawił się na świat, również sprawiło to jego otoczeniu radość, a nie przykrość. Mówił on o tym, że w informacjach z Wielkiego Syrtu nie ma mowy o uśmiechach czcigodnego kolegi Żywego. Pozwolę sobie przypuszczać, że kiedy mój przedmówca się urodził, także nie uśmiechał się od razu, nikt nie przychodzi na świat z uśmiechem na ustach, ale narodziny nowej istoty wywołują wesoły uśmiech na ustach innych! Uważamy, że winniśmy witać kolegę Żywego uśmiechami i wierzymy, że kiedyś uśmiechnie się do nas w odpowiedzi.

(Okrzyk z sali: „Słusznie!”) Referent stwierdził, że nie można jednocześnie uśmiechać się i poważnie myśleć.

To nieprawda! Narodziny nowej myśli uczony wita uśmiechem! I możliwe, że najszczęśliwszym uśmiechem w całym Wszechświecie był ten, którym twórcy pojazdu kosmicznego powitali zwycięstwo swych naukowych koncepcji.

Referentowi nie podobają się nasze kosmate berety z uszami i puszyste żywki. Ale niech odpowie mi wprost: gdyby szanowny kolega Żywy podarował mu taki beret i żywek, czy odmówiłby ich noszenia? Sądzę, że czułby się zaszczycony, przyjmując taki podarek. Możliwe, że w tej części pojazdu kosmicznego, która nie dotarła do Marsa, były jakieś podarki w tym rodzaju, przeznaczone dla mieszkańców innej planety. Cóż złego jest w tym, że postanowiliśmy sami zrobić coś, co stale przypominałoby nam o Żywym i wykorzystaliśmy w tym celu jego cechy charakterystyczne? Przypomnę w tym miejscu memu przedmówcy to, o czym wie każdy uczeń: „Podarek jest rzeczą przygotowaną dla kogoś i zawierającą piętno naszej osobowości”.

Kolega Żywy nie mógł nam nic podarować, te podarki zrobiliśmy sami. Obecnie zastanawiamy się, jaki podarunek przygotować dla Żywego w imieniu marsjańskich studentów. W tym celu ogłosiliśmy konkurs i proponujemy, aby wszyscy wzięli w nim udział.

— …W naszej dyskusji — profesor Ir poznał głos młodej pracownicy wydziału dokumentacji dźwiękowej — obiecał zabrać głos dyrektor biblioteki i wydawnictwa. Powinniśmy wysłuchać zdania starszych towarzyszy… Sądzę, że profesor Ir…

Ale profesor Ir absolutnie nie wiedział, co ma sądzić o tej dziwnej dyskusji.

Jasne było dla niego tylko tyle, że jacyś młodzi ludzie naśladują w ubiorze kosmonautę, z którym związane są badania, prowadzone przez zespół profesora Ara. Ir tak pochłonięty był ostatnio problemem zagrają, że zupełnie przestał się interesować komunikatami z Wielkiego Syrtu.

„Każdy powinien zajmować się własnymi sprawami” — oto zasada, którą profesor Ir stosował od wczesnej młodości i nigdy tego nie żałował. Należy jednak zejść do audytorium i obejrzeć tych żywkistów.

W każdym razie wystąpienie ich przedstawiciela spodobało się profesorowi.

Oczywiście, Ir daleki jest od tego, aby narzucać komukolwiek swoje poglądy. Zresztą cóż on, profesor Ir, może powiedzieć o tych żywkistach? Słuchając dyskusji, która rozgorzała w audytorium, czuło się, że obie strony uczestniczą w niej z całym zapałem. Profesor prawdopodobnie również byłby gorąco przejęty, gdyby i on miał rozstrzygnąć problem, czy nosić żywka, czy nie. Ale wyrósł już, niestety, z tego wieku, kiedy krój spodni budził w nim emocje. Natomiast, jeśli idzie o uśmiech, żywkiści niewątpliwie mają rację, tutaj skłonny byłby ich poprzeć. Należało to jednak zrobić jakoś taktownie, delikatnie, żeby nikogo nie doli tknąć.

Po wyjściu z windy profesor ruszył korytarzem U w kierunku audytorium, w którym odbywała się dyskusja. Ale na kilka kroków przed drzwiami raptem zatrzymał się jak wryty przed ogromnym plakatem: „Wszyscy na dyskusję o żywkistach!”. Z plakatu patrzył wprost na niego… zagraj! Czurbałki, kręcioł i tajemnicze rozczapierzałki — wszystko nagle stało się jasne.

Profesor szarpnął drzwi, jak wicher wpadł do audytorium, runął w kierunku przedstawicieli żywkistów i z pierwszego, który nawinął mu się pod rękę, zdarł berecik z uszkami, a potem z tryumfującym okrzykiem podrzucił berecik w powietrze!

Epilog Rozmowa na placu imienia Żywego — Więc jednak uczestniczył w pracach nad budową pojazdu międzyplanetarnego?

— Tak, niewątpliwie, mógłbym nawet powiedzieć, że był naszym głównym doradcą.

— Maestro Kin był o tym przekonany. Stali się nierozłącznymi przyjaciółmi. Po sześciu miesiącach badań profesor Ar powiedział: „Kin, pan jest istotą, w której towarzystwie Żywy czuje się najlepiej i na zawsze powinien pozostać z panem”. Ale w mieście Żywy był bardzo smutny i wobec tego postanowiono, aby Muzeum Niezwykłych Meteorytów przenieść tu, na Wielki Syrt. Żywy przeżył u nas dwanaście lat. Wszyscy bardzo go lubili, był wesoły i dobry.

Ale niekiedy ogarniał go smutek, zwłaszcza w gwiaździste noce. Siadał wtedy na tylnych czurbałkach i wył cicho i przeciągle. Tylko maestro Kin mógł go wówczas uspokoić. Kiedy Żywy zachorował, leczyli go nasi najlepsi lekarze. Leczyli go długo, ale nie potrafili mu pomóc.

Maestro Kin martwił się ogromnie, że nie zdołał zapewnić Żywemu wszystkiego, co było dla niego niezbędne i że Żywy umarł z tęsknoty.

— Nie, umarł ze starości.

— Początkowo chcieliśmy mu postawić bardzo duży pomnik, żeby widać go było z daleka.

Ale pan przecież wie — Żywy był niewysoki i dlatego maestro Kin powiedział, że pomnik powinien być taki, jak Żywy, żeby nawet za tysiąc lat ci, którzy będą na niego patrzeć, widzieli go takim, jakiego znaliśmy go my.

Maestro Kin wybrał na budowę pomnika najpiękniejszy meteoryt ze zbiorów swego muzeum.

Twierdził, iz pomnik należy koniecznie wyrzeźbić w meteorycie na pamiątkę tego, ze Żywy przybył do nas z kosmosu. Było wiele projektów pomnika i cokołu. Ostatecznie jednak wybrano ten. Umieszczony na wysokich cokołach Żywy patrzył na nas z góry, a to nie leżało w jego charakterze.

Chciałby pan wiedzieć, co tu jest napisane? Ten krótki wiersz ułożyła pewna uczennica:

On był wesoły, smutny i kudłaty

Posłaniec Wenus czy może syn Ziemi.

Skomplikowany bardziej niźli atom

Nie znanych wiele nam jego tajemnic.

Skomplikowany, lecz prostszy o wiele

Żywym i ufnym był meteorytem.

Ten plac nazwany jest jego imieniem,

Tu prochy jego na zawsze ukryte.

Wysoki kosmonauta podszedł do granitowego pomnika, pieszczotliwie pogłaskał kamienny łeb psa, potem odpiął od kombinezonu czerwony kwiatek i delikatnie położył go u nóg Żywego.

Przełożyła Zofia Dudzińska

Загрузка...