Ilja Warszawski CZERWONE PACIORKI

Nazywał się Wasyl Niłycz. Nie wiedzieć czemu wywoływało we mnie to imię myśli o rubachach kupców i o spichrzach pełnych mąki.

Mieszkaliśmy w jednym pokoju i to bynajmniej nie wprawiało mnie w zachwyt. W nocy chrapał i wtedy nienawidziłem go z całego serca.

Zresztą trzeba przyznać, że i we dnie nie wzbudzał specjalnej sympatii. Była to istota żałosna, nie wiadomo czym przerażona i pogrążona w głębokiej zadumie. Miał niemiły zwyczaj wzdrygania się, kiedy ktoś zwracał się doń w jakiejkolwiek sprawie.

Niekiedy wydawało mi się, że bardziej niż czegokolwiek innego obawia się tego, by osoby postronne nie odgadły jego myśli.

Nigdy niczego nie czytał oprócz grubej, zasmarowanej książki, którą w nocy chował pod poduszką.

Był jedynym kuracjuszem w sanatorium, który ani razu nie kąpał się w morzu. Co dzień, przy największym upale, pojawiał się na plaży z czarnym parasolem pod pachą, w czarnych skórzanych półbutach i w zapiętej pod szyją wypłowiałej niebieskiej koszuli.

Wbijał w piasek otwarty parasol, kładł się w ubraniu, z głową w cieniu parasola, i zagłębiał się w swojej księdze.

Trudno by było określić, ile mógł mieć lat. Czasem wydawał mi się bardzo stary, chociaż najprawdopodobniej nie była to starość, ale przedwcześnie zakończona młodość.

Myślę, że nie miał więcej niż trzydzieści pięć lat.

Przemieszkawszy z nim miesiąc w jednym pokoju nie wiedziałem, jaki ma zawód, w jakim jest wieku, ani gdzie mieszka na stałe.

Był pierwszą rzeczą, o której przestałem myśleć, kiedy tylko wsiadłem do samolotu.

Spieszyłem się do domu, więc byłem bardzo niezadowolony, kiedy okazało się, ze z powodu nielotnej pogody trzeba będzie jakiś czas przesiedzieć na przypadkowym lotnisku.

W hotelu nie było miejsc, załamany perspektywą spędzenia bezsennej nocy usiadłem w restauracji przy oknie wychodzącym na płytę startową z zamiarem przesiedzenia tam do rana. W każdym razie było to lepsze niż próba zaśnięcia w jednym ze stojących w poczekalni foteli.

Moje myśli zaprzątały wyłącznie sprawy służbowe i mimo woli drgnąłem usłyszawszy znajomy głos.

— Przepraszam, czy to krzesło jest wolne?

Przede mną stał Wasyl Niłycz z walizką w ręku i ze swoją książką pod pachą.

Kiedy go tu zobaczyłem, zdziwiłem się ogromnie, bo sam słyszałem, jak zamawiał bilet kolejowy jeszcze w uzdrowisku.

— W ostatniej chwili zrezygnowałem z pociągu i postanowiłem lecieć — odpowiedział na moje pytanie. — Boję się, że w domu nie wszystko jest w porządku.

Był niesłychanie podniecony i nie ukrywał swojej radości z powodu naszego spotkania.

Powiedział, jak jest rad z tego, że spotyka kogoś znajomego.

Istnieje choroba, którą popularnie nazywają reisefiber. Cierpią na nią w mniejszym lub większym stopniu wszyscy ludzie. Najostrzej choroba ta atakuje natury niezrównoważone, zdolne do szybkiej zmiany nastroju od nagłego podniecenia aż do zupełnej depresji. Takiemu człowiekowi wydaje się zawsze, że ludzie stojący przed nim w kolejce do kasy wykupią wszystkie bilety, że kasa sprzeda kilka biletów na to samo miejsce, że rozkład jazdy został dziś właśnie nagle zmieniony, ze pociąg odszedł przed czasem, który kasjerka oznaczyła na bilecie.

Taki człowiek zawsze przyjeżdża na dworzec na długo przed podstawieniem pociągu, próbuje pierwszy wedrzeć się do wagonu miażdżąc współpasażerów swoją walizką. Nigdy nie wychodzi na peron w czasie postoju, bo się boi, że pociąg odjedzie bez niego. Gwizd lokomotywy jest w stanie doprowadzić go do ataku nerwowego.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że Wasyl Niłycz to klasyczny przypadek tej choroby w jej najcięższej formie.

Blady, o trzęsących się rękach, z napięciem wsłuchiwał się w głos spikera zapowiadającego odloty samolotów, próbując za każdym razem biec nie wiedzieć dokąd ze swoją walizką.

Zamówił u kelnerki obiad, ale natychmiast odwołał zamówienie bojąc się, że nie zdąży zjeść.

— Widzi pan, w informacji powiedziano, że lot odłożony jest do szóstej rano. Ale przecież pogoda może zmienić się wcześniej. Nie, lepiej już być przygotowanym.

Włożyłem wiele wysiłku w to, by go uspokoić i zmusić do jedzenia. Udało mi się nawet namówić go na wypicie kieliszka koniaku.

Siedzieliśmy w milczeniu obserwując ruchliwe życie dworca lotniczego.

Wielka ćma usiadła na jasnej plamie światła rzucanego przez lampę na obrus.

— Pomyśleć tylko — powiedziałem patrząc na jej skrzydła — o ile przyroda jest bardziej pomysłowa od człowieka. Spalamy dziesiątki ton paliwa w silnikach samolotu, a niewielka ilość pyłku na skrzydłach takiej ćmy umożliwia jej lot. Człowiek dotąd nie jest w stanie naśladować przyrody w sposób doskonały. Wynaleźliśmy koło, łożysko kulkowe tylko dlatego, że nie umiemy naśladować przyrody, która stworzyła mechanizmy znacznie doskonalsze.

— Zawracanie głowy! — niespodziewanie przerwał mi Wasyl Niłycz. — Śmigło czy też skrzydło, jakie to ma znaczenie? W naturze istnieją znacznie ciekawsze zjawiska, które powinniśmy opanować! Mam na myśli reakcje chemiczne zachodzące w żywej komórce — dodał po krótkiej chwili milczenia.

Najwidoczniej temat ten bardzo go interesował, gdyż nawet podniósł się z krzesła. Nigdy nie widziałem go takim stanie. Na bladej zazwyczaj twarzy pojawił się rumieniec.

Wydało mi się, że po raz pierwszy w ciągu naszej całomiesięcznej znajomości jego oczy stały się rozumne i uważne.

Gdzież się podział przygnębiony człowieczek, przytłoczony i ogłuszony krzątaniną dużego dworca? Zmienił się nawet sposób, w jaki prowadził rozmowę. Głos jego brzmiał twardo i spokojnie.

— Ponieważ już zaczęliśmy mówić na ten temat — powiedział, siadając z powrotem na swoim miejscu — chcę coś panu opowiedzieć.

Zajmuję się chemią organiczną. Już w młodości pasjonowała mnie tajemnica żywej komórki.

Wstępując na uniwersytet postanowiłem, że zostanę biochemikiem. Jednak, z przyczyn ode mnie niezależnych, nie udało mi się zrealizować tego marzenia. Kiedy skończyłem studia, podjąłem pracę w instytucie, który zajmował się zagadnieniami produkcji tworzyw sztucznych. Moja sytuacja była nie najgorsza, miałem dobre warunki do pracy. Nikt nie krępował mojej inicjatywy i miałem przed sobą otwartą drogę do szybkiego uzyskania stopnia naukowego, który jest niezbędny dla każdego, kto postanowił poświęcić swoje życie badaniom naukowym.

Jednakże bardzo szybko wyjaśniło się, że nie ma i zrozumienia między mną a moim profesorem. Trwająca nadal fascynacja biochemią podsunęła mi myśl o możliwości zaprogramowania przy syntezie tworzyw sztucznych procesów analogicznych do tych, które zachodzą w żywej komórce. Sądziłem, że można utworzyć polimery, które kierowałyby syntezą mas plastycznych tak mniej więcej, jak kwas nukleinowy w komórkach żywego organizmu kieruje syntezą białka i określa ogólną strukturę organizmu.

Wyśmiano mnie. Myśl utworzenia „nosiciela cech dziedzicznych” dla tworzyw sztucznych wydawała się wszystkim tak absurdalna, że stała się wkrótce w naszym instytucie synonimem każdego lapsusu naukowego. Najbardziej przykre było to, że nie uważano nawet za konieczne dyskutować ze mną na ten temat. Dowody, które cytowałem na obronę mojej tezy, wywoływały co najwyżej pobłażliwy uśmiech.

Przeniosłem się do innego laboratorium, ale moja sytuacja bynajmniej nie uległa poprawie.

Nowy profesor uważał moją ideę za pozbawioną perspektyw. Obiektywnie rzecz biorąc miał rację. W przyszłości sam miałem przekonać się o tym, jak kolosalne trudności stoją na drodze do zrealizowania tego, co sobie zamyśliłem.

Ponieważ wiązał mnie formalny zakaz kontynuowania doświadczeń w interesującej mnie dziedzinie, zacząłem zostawać w laboratorium na popołudnia i zachowywać wszelkie środki ostrożności, aby ukryć rzeczywisty charakter moich prac. Jednak w takim stopniu byłem opętany przez swoją ideę, że nie mogło to pozostać bez wpływu na poziom moich zasadniczych prac.

Doszło do bardzo nieprzyjemnej rozmowy z kierownikiem laboratorium.

Wyczuwałem, że moja sytuacja w instytucie staje się bardzo dwuznaczna i niewygodna. Moi rówieśnicy dawno już obronili swoje prace doktorskie i z powodzeniem pracowali nad poważnymi problemami naukowymi, mnie zaś poruczano tylko zadania drugorzędne, nie wymagające ani nadzwyczajnej fantazji, ani specjalnego przygotowania naukowego. Uważano mnie za bardzo przeciętnego pracownika.

Minęło tak kilka lat.

W spadku po matce odziedziczyłem niewielki domek za miastem i stale tam mieszkałem. Tam właśnie, w szopie, urządziłem sobie podręczne laboratorium. Cały mój wolny czas starego kawalera poświęcałem na doświadczenia.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym wydało mi się, że jestem na właściwej drodze.

Udało mi się uzyskać polimer syntetyzujący na swojej powierzchni sztuczne tworzywo z roztworu formaldehydu.

Trudno mi wyrazić, co czułem tego dnia, kiedy w akwarium zaczęły powstawać niewielkie czerwone drobiny tworzywa. To było coś więcej niż narodziny nowej technologii.

Okazało się rzeczą możliwą sztuczne powtórzenie tego, czego przyroda dopracowała się w ciągu miliardów lat ewolucji.

Otrzymane przeze mnie kawałeczki tworzywa przypominały korale i wyglądały tak, jak gdyby wszystkie wyszły spod jednej sztancy. Każdy z nich miał kształt kuleczki z sześcioma niewielkimi wyrostkami.

Przesiedziałem w szopie całą noc obserwując przy świetle naftowej lampy ich narodziny.

Rano w drodze do pracy myślałem o nowych fabrykach produkujących przedmioty z tworzyw sztucznych bez ciężkich i skomplikowanych urządzeń używanych we współczesnym przemyśle.

Nieważne było to, że chwilowo udało mi się to osiągnąć tylko w bezużytecznym kształcie, przydatnym co najwyżej do produkowania paciorków czy koralików dla kobiet. Nie miałem wątpliwości, że opanowanie nowej zasady pozwoli na hodowanie przedmiotów o każdym dowolnie zaplanowanym kształcie. Wszystko zależało od struktury polimeru kierującego syntezą.

Kiedy wieczorem wróciłem do domu, upewniłem się, że paciorków, jak je nazywałem w myśli, jest już znacznie więcej. Na dnie akwarium było ich co najmniej trzydzieści. Robiły się coraz większe, ale nadal zachowywały swój pierwotny kształt. Część z nich po osiągnięciu określonych wymiarów przybrała kształt owalny, w środku pojawiało się cienkie przewężenie.

Olśnił mnie nagły domysł — wyglądało na to, że paciorki rozmnażały się przez podział, zupełnie tak samo jak żywa komórka. Kilka z nich wyjąłem z roztworu i wtedy okazało się, że niektóre z nich już podzieliły się na dwie części, z których każda miała po trzy wyrostki. W miejscach podziału zaczynały wyrastać trzy nowe.

To wszystko nieco mnie zdetonowało, ale dosyć szybko zrozumiałem, że proces podziału można zatrzymać wyjmując dorosłe paciorki z akwarium. Pozbawione odżywczego roztworu nie mogły już rosnąć. Może pan sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy.wieczorem odkryłem, że wyjęte z roztworu paciorki rozmnażają się nadal, choć w tempie znacznie wolniejszym niż to miało miejsce w akwarium. Paciorki syntetyzowały węglowodór z dwutlenku węgla i z pary wodnej znajdującej się w atmosferze. Upewniłem się co do tego, kiedy umieściłem paciorki w eksykatorze. W atmosferze pozbawionej pary wodnej wzrost paciorków zostawał zahamowany.

Stanął przede mną nowy problem: z jednej strony było to bardzo nęcące — możliwość syntetyzowania tworzyw sztucznych wprost z powietrza, bez wydatkowania jakiejkolwiek energii, ale z drugiej strony nie wolno było dopuścić do tego, by wyroby z tego tworzywa rozmnażały się w nieskończoność. Niech pan sobie wyobrazi, ze kupił pan filiżankę i postawił ją w kredensie, a po jakimś czasie cały pana dom jest przepełniony identycznymi, zupełnie niepotrzebnymi filiżankami!

Należało za wszelką cenę znaleźć sposób powstrzymania rozrostu paciorków. Udało mi się ustalić, ze procesy wzrostu i podziału paciorków nie zachodzą bez udziału światła słonecznego, ale sam pan rozumie, że nie mogło to stanowić podstawy praktycznego technicznego rozwiązania problemu. Nikomu nie są potrzebne wyroby, którymi można się posługiwać tylko ciemności.

Wiele dni spędziłem na męczących rozmyślaniach.

Przez ten czas namnożyła się straszna ilość paciorków. Nie mieściły się już w akwarium i zalegały znaczną część podłogi szopy. Ze zgrozą obliczałem, ile to ich będzie za miesiąc, jeżeli nadal będą się rozmnażały w postępie geometrycznym.

Aż wreszcie olśniła mnie idea — postanowiłem zniszczyć w paciorkach polimer kierujący ich wzrostem i ich rozmnażaniem się. Zdecydowałem, że użyję do tego celu promieni rentgenowskich.

Zabrałem ze sobą kilka paciorków, namówiłem znajomego inżyniera z laboratorium rentgenologicznego w naszym instytucie, aby naświetlił je bardzo silnie. Nie mogłem mu wytłumaczyć, do czego mi to potrzebne, ale prosiłem go tak usilnie, że w końcu się zgodził.

Najwidoczniej promieniowanie dało oczekiwane rezultaty, bo część paciorków przestała rosnąć i rozmnażać się. Za to pozostałe spośród napromieniowanych dostarczyły mi mnóstwa kłopotów. Gdybyśmy mówili nie o wyrobach z tworzyw sztucznych, ale o żywych organizmach, to co się stało, nazwałbym mutacją. Najwidoczniej struktura polimeru nie została w tych paciorkach zniszczona, tylko uległa przebudowie, ponieważ w następnych pokoleniach paciorki zmieniły kolor i kształt.

Teraz miałem do dyspozycji olbrzymią wielość różnych form. Na podłodze szopy wznosiła się piramida różnokolorowych paciorków o najróżniejszych kształtach i kolorach, z najrozmaitszymi ilościami wyrostków.

Uspokoiłem się nieco, kiedy zobaczyłem, że najniższe warstwy paciorków, pozbawione dostępu powietrza, przestały rosnąć i rozmnażać się. Możliwe, ze powodowało to pochłanianie dwutlenku węgla i pary wodnej przez paciorki lezące w górnych warstwach piramidy. W ogóle wydawało mi się, że w wielkich skupiskach paciorki rozwijają się znacznie wolniej.

Pewnego razu stojąc koło jednej z piramid zauważyłem, ze z jej wnętrza wytoczyła się przezroczysta kulka całkowicie pozbawiona wyrostków. Takiej postaci paciorka jeszcze nie spotkałem.

Tego dnia popełniłem wielki błąd: zamiast natychmiast spalić ową kulkę, położyłem ją na stole, aby obserwować dalszy jej rozwój.

Kulka rosła bardzo szybko i już po dwóch dniach podzieliła się na dwie części.

Po kilku dniach na stole leżała już spora kupka przezroczystych kuleczek. Wtedy zaobserwowałem ich nowe właściwości. Kulisty kształt i nadzwyczaj gładka powierzchnia nie pozwalały im gromadzić się w dużych skupiskach. Pod ciężarem paciorków leżących w górnej warstwie dolne toczyły się we wszystkie strony i zaczynały samodzielne bytowanie, najbardziej sprzyjające dla syntetyzowania węglowodoru z powietrza. Powstawała nowa kupka i kulki znowu toczyły się we wszystkie strony.

W odróżnieniu od paciorków kulki nieustannie zmieniały miejsce swego pobytu. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, ze czynią to świadomie.

Wykopałem wokół szopy rów, ale i to nie pomogło. Rów napełnił się i kulki toczyły się coraz dalej i dalej. Kilka z nich znalazłem w sadzie sąsiada. Byłem zupełnie bezradny i podejmowane przeze mnie próby opanowania ich ekspansywności nie dawały żadnych rezultatów.

Parokrotnie próbowałem obliczyć ilość kulek, która powstanie po pięćdziesiątym podziale i za każdym razem oszałamiały mnie astronomiczne rezultaty obliczeń. Bardzo szybko kulki opanowałyby całą kulę ziemską, wypierając z niej wszystko, co żywe.

— „Pasażerowie samolotu «Tu-104» odlatujący do Leningradu proszeni są o przejście na płytę” — rozległ się z głośnika głos spikera.

Spojrzałem na zegarek. Była piąta trzydzieści rano. Wasyl Niłycz chwycił swoją walizkę i rzucił się w stronę wyjścia.

— Na miłość boską! — krzyknąłem w ślad za nim. — Co było dalej z tymi kulkami?

— Zachorowałem i musiałem jechać do tego idiotycznego sanatorium. Wszystkie paciorki i kulki spaliłem. Nie miałem innego wyjścia. Jeśli mam być szczery, to nie jestem pewien, czy parę sztuk nie zawieruszyło się u mnie na podwórzu. Te przezroczyste kulki są strasznie trudne do zauważenia! Przerażenie mnie ogarnia, kiedy sobie pomyślę, co będzie, jeżeli…

Dalej nie usłyszałem, bo Wasyl Niłycz zbiegał już na dół po schodach.

Przełożyła Irena Lewandowska

Загрузка...