Włodimir Grigoriew A MOGŁA BYĆ…

Zespołowi fabryki „Czas” przyznano nagrodę państwową za opracowanie urządzenia, nazwanego „maszyną czasu”.

(Wiadomość podana przez prasę w 2134 roku) Ach, co to było za dziecko! Pytali go: dwa razy dwa? Odpowiadał: cztery.

— Dwanaście razy dwanaście? — upierali się niedowiarkowie.

— Sto czterdzieści cztery — słyszeli odpowiedź.

— Powiedz definicję całki — upierali się najpodejrzliwsi.

— Całka jest to… — I tu następowała definicja całki. I to wszystko w wieku czterech lat i Malec, prawie osesek, zadziwiał swymi zdolnościami znanych profesorów i magistrów. Nawet pewien członek Akademii oderwał się na kilka godzin od swych państwowej wagi zajęć, by popatrzeć na fenomenalne dziecko. Członek Akademii także zadawał pytania, zdumiewał się, rozkładał ręce. Nagle wpadł w zadumę, a potem powiedział dobitnie: — Przyroda jest nieskończona i pełna paradoksów — po czym w skupieniu popatrzył na ścianę i zagłębił się w sobie.

— Profesorze — zmęczonym głosem zaprotestował Wania (tak miał na imię nasz bohater) — niech pan nie mówi głupstw! Przyroda jest harmonijna, paradoksy wprowadzamy my sami.

Tego było już za wiele. Członek Akademii poderwał się i oglądając się na chłopca, począł wycofywać się ku drzwiom.

— Dwa razy dwa jest cztery! — wykrzyknął wesoło chłopiec zamiast pożegnania. — Niech pan to powie wszystkim.

Taki był Wania. Wyjątkowe dziecko. I co jeszcze dziwniejsze, trafili mu się zupełnie nieudani rodzice. Być może, ze każde z nich oddzielnie kochało dzieciaka, ale razem zupełnie im to nie wychodziło. Ojciec uważał, ze geniusz chłopca jest wynikiem dziedzicznych wartości przekazanych po mieczu. Matka dowodziła czegoś zgoła przeciwnego. Syn pokpiwał z nich, ale ulgi mu to nie przyniosło. Rodzice kłócili się coraz częściej. W czasie kłótni odsyłali Wanię do komórki.

Wizyty profesorów i docentów zostały wstrzymane. I jak się to często zdarza, szybko zapomniano o cudownym dziecku.

Ale chłopaczek przechytrzył wszystkich. Zelektryfikował komórkę, w której go zamykano, i z zapałem bawił się „Małym konstruktorem”. Tak, tak, zwyczajnym „Małym konstruktorem”‘.

Oczywiście tylko do chwili, gdy wpadła mu do ręki pierwsza lampa radiowa.

Zadrżał po prostu, gdy po raz pierwszy zobaczył ten przedmiocik. Zrozumiał od razu, jakie możliwości kryje w sobie ta zabawka. Oczywiście zabawka. Przecież Wania zaczynał dopiero piąty rok życia i nie wiedział jeszcze, że te wszystkie odbiorniki radiowe, telewizory, motocykle i koparki — to jest na serio. Przypuszczał, że dorośli po prostu bawią się.

Ojciec Wani, radiotechnik pracujący w zakładzie naprawiającym radiole i magnetofony, przynosił synkowi zepsute lampy, kondensatory i transformatory, a mały rozbierał je, szukając ukrytych wad. Elementy półprzewodnikowe odkładał do osobnego pudełka.

Pewnego razu, gdy ojciec zajrzał do komórki, Wania podał mu niewielkie pudełeczko.

— Popatrz — powiedział, pocierając z zadowoleniem ręce — to dopiero początek.

W rękach ojca pobłyskiwał błękitnym ekranem maleńki telewizorek.

— Tak — zdołał tylko powiedzieć ojciec, kręcąc z zachwytem głową. Potem pomyślał, przygryzł wargi i dorzucił: — Chłopak wdał się we mnie. To widać. Następnego dnia rano pokazał zabawkę kolegom w pracy, zmrużył chytrze oczy i oświadczył: — Moja robota.

Prawdziwe znaczenie tych słów nie zostało wyjaśnione i radiotechnik dostał awans. Teraz kierownik często odprowadzał go na bok i mówił w zaufaniu: — Kuźmo Serafimowiczu, coś nam tu nie wychodzi. Niech pan to jakoś udoskonali…

— Dawaj pan — przerywał władczo Kuźma i zabierał rysunki. Był człowiekiem prostym i nie lubił zbędnej gadaniny.

W domu rysunki w milczeniu przekazywano Waniuszce.

— Praca społeczna — z uśmiechem wyjaśniał ojciec.

Wania oglądał schemat, a potem brał czerwony ołówek.

— Tu, tu i tu… — ołówek aż fruwał po arkuszach — przerobić!..

Chłopiec pracował chętnie, a w zamian żądał tylko nowych części radiowych i książek o nowościach techniki.

Ale pewnego razu, po przyjściu do pracy, Kuźma sam poprosił kierownika na stronę.

— Koniec — powiedział z powagą.

— Jaki koniec? — nie zrozumiał kierownik.

— Koniec. Nie będę więcej robił wynalazków — uciął Kuźma Serafimowicz i zagadkowo dorzucił: — ze względów rodzinnych.

— Jakże tak? — usiłował protestować kierownik.

— Nie wcześniej niz za cztery lata! Temat został wyczerpany.

Kierownik nie wiedział oczywiście, że nie dalej jak wczoraj wieczorem Wania odmówił dalszego przyjmowania zamówień.

— Tato — powiedział miękko — nie mogę teraz rozpraszać się na drobiazgi.

Przyszedł mi do głowy niezły pomysł. W ciągu czterech lat zrobię taką zabawkę, że wszyscy siądą z wrażenia.

Cztery lata!

Ojciec znał żelazną wolę syna i nie oponował. Zapytał tylko tonem wspólnika: — Cztery? A może wystarczy nam trzy?

— Nie, na razie nie mogę kierować czasem — w zadumie odpowiedział Wania.

Spojrzał szybko na ojca i spytał nagle: — Jak myślisz, co to jest czas?

— Czas? — czoło ojca pokryło się zmarszczkami — czas jest wtedy, kiedy…

— Znowu te nieprecyzyjne sformułowania! — z niezadowoleniem przerwał mu syn.

Kuźma Serafimowicz odwrócił się i ostrożnie wyszedł z komórki. To co usłyszał, zamykając drzwi, było zupełnie niezrozumiałe.

— Minuta żyje sześćdziesiąt sekund, tak, tak, żyje, żyje…

Po zapoznaniu się z tą rozmową, specjalista od razu zrozumie, ze niezwykły chłopiec postanowił zbadać tajemnicę czasu. Człowiek nie obcujący na co dzień z subtelnościami pogranicza radiotechniki i fizyki teoretycznej nie pojmie tak łatwo, ze Wania chciał wynaleźć maszynę czasu. Ale to fakt.

Tak, Wania miał ten właśnie zamiar. I zrealizował go. Trudno w to uwierzyć.

Żadnych dowodów, jako żywo, nie ma. Jestem jedynym świadkiem, którego słowa mogą służyć za dowód prawdy. Nikogo, powtarzam, nikogo nie dopuszczał Wania do niebezpiecznych doświadczeń z maszyną. Tylko mnie, towarzysza zabaw dziecięcych i sąsiada.

— Ludzie się jeszcze o tym dowiedzą. Zobaczysz! — twierdził Wania, gdy kończyliśmy kolejne doświadczenie i szliśmy na ulicę, by bawić się z dzieciarnią w ich staroświeckie, naiwne zabawy.

Klipa, klasy — ożywiało nas to, czyniło jakimiś bardziej… ziemskimi. Oczywiście w porównaniu z zabawą wymyśloną przez Wanię wydawały się one prymitywne i bezmyślne.

Maszyna pozwalała na przenoszenie się w zachwycające dale przyszłych epok i pogrążanie się w głęboką przeszłość. Najbardziej podobały nam się turnieje rycerskie. Grudy błota leciały spod końskich kopyt, a rycerze tłukli się mieczami i łamali kopie. Z reguły wszyscy pozostawali żywi.

Siadaliśmy gdzieś w pobliżu, kartkowaliśmy zabranego ze sobą Waltera Scotta i porównywaliśmy powieść z rzeczywistością.

Zrozumiałe, że po takich przeżyciach pikuty na podwórku wglądały jak neolityczny rysunek na skale obok ekranu kinowego. A propos, zdarzało się, ze i takie rysunki wykonywano w naszej obecności. Gdy cofaliśmy się w epokę kamienia łupanego, jakieś kosmate chłopy tak waliły w ściany pieczar, że aż iskry leciały.

Mimo tych wszystkich atrakcji przestawaliśmy z dzieciarnią naszego rodzimego podwórka.

— Tak trzeba — mawiał czasami Waniusza. — Ostrożność i jeszcze raz ostrożność.

Nie powinniśmy się wyróżniać. Nie chciał, by niedoskonała maszyna dostała się w niepowołane ręce.

— Zepsują aparat — zapewniał.

Gdy nastał okres pogrążania się w przeszłość i unoszenia się w przyszłe epoki, przenieśliśmy seanse na noc. Sąsiedzi z domu, znajdujący się w promieniu działania maszyny, przenosili się razem z nami, a rano dźwignia aparatu powracała do położenia zerowego. Sąsiedzi wstawali i, jak gdyby nigdy nic, szli do pracy. Każdemu z nich wydawało się, że tej nocy śnił mu się wspaniały sen. Trochę, co prawda, dziwny, ale każdemu może się coś takiego zdarzyć… Sąsiedzi byli ludźmi doświadczonymi i ostrożnymi. I nikomu, na wszelki wypadek, o dziwnych snach nie opowiadali. Tajemnica została zachowana.

Tylko raz diabeł mnie podkusił. Zaczekałem na przystanku tramwajowym na jednego z sąsiadów, długiego i flegmatycznego magazyniera Kłotikowa. Zaszedłem go od tyłu, zrobiłem perskie oko i powiedziałem konfidencjonalnie: — Niezły był ten facet w szyszaku ze strusim piórem i z krokodylem na tarczy, co?

Magazynier drgnął, tępo na mnie popatrzył, a potem bez namysłu skoczył do przejeżdżającego tramwaju i tylem go widział.

Waniusza wysłuchał opowiadania o tej przygodzie z dosyć ponurą miną.

— Albo kończymy doświadczenia, albo to się więcej nie powtórzy — uciął.

Rozumiałem przyjaciela. Nie było mu lekko. Maszyna kaprysiła. Ostatnim razem o mało nie rozsypała się od przeciążenia. Z trudem wydostaliśmy się ze średniowiecza.

Również sytuacja w domu stawała się coraz bardziej napięta. Rodzice kłócili się prawie bez przerwy. Znacznie częściej niż w okresie wizyt naukowców. I chociaż minęło dostatecznie dużo czasu, nie mogli osiągnąć jednomyślności. Tacy już byli ci rodzice Wani. Ach, gdyby nie ta ich nieprzyjemna wada…

Wszystko wydarzyło się zupełnie niespodziewanie. Przyszliśmy do Wani z zamiarem rozpoczęcia pracy. Ale nie było o tym nawet mowy. Rodzice kłócili się. Nie można ich było uspokoić. Zauważyłem, że lustro na toaletce jest rozbite, a serweta ze stołu leży na podłodze.

Zauważyłem także, że memu przyjacielowi drżą ręce. Nienawidził takich chwil.

— Spytamy o to jego samego — powiedział nagle Kuźma Serafimowicz, zobaczywszy syna.

Chwyciłem czapkę i pomknąłem po schodach na dół. Tego, co było dalej, mogę się tylko domyślać.

Rozklekotana maszyna była nastawiona na mały promień działania. Wania podbiegł do niej i szarpnął dźwignię, by cofnąć czas choćby o dwie godziny. Zdarzało mu się już w ten sposób uspokajać rodziców. Ale ręce drżały mu silniej niż zazwyczaj. Szarpnął zbyt mocno i czas wszedł w poślizg. Maszyna zniknęła, zniknął i Wania. A rodzice odmłodnieli o jakieś dwanaście lub trzynaście lat. I jeszcze ich przy tym odrzuciło od siebie.

Następnego dnia rano poszedłem zobaczyć, jak to się skończyło. Pobieżne oględziny pokoju powiedziały mi wszystko. Wania nie mógł powrócić z przeszłości. Restaurator czasu był zdemontowany i leżał w kącie komórki. Ale nie upadłem na duchu. Przecież według żelaznych praw matematycznego prawdopodobieństwa, wszystko powinno się powtórzyć.

Odmłodzeni rodzice powinni znów się spotkać i zapałać do siebie sympatią. A ponownie urodzony Wania znów powinien stworzyć wspaniały i bardzo ludzkości potrzebny aparat — maszynę czasu.

Tak się tez stało. Spotkali się. Wyśledziłem ich pod tym samym zegarem, pod którym wyznaczali sobie spotkania przed trzynastoma laty. Triumfowałem. Miałem powody.

Przepiękne jesteście, o matematyczne prawidłowości! I ty, stalowa logiko wydarzeń! Wania będzie!

Maszyna będzie!

Ale cóż to? Chłopak, zadziwiająco podobny do ojca Wani, i dziewczyna, po prostu kopia jego matki, stoją i milczą. Patrzą na siebie podejrzliwie i ze strachem. Nagle odwracają się i idą w różne strony! Spociłem się z wrażenia. Najwidoczniej pamięć obojga zachowała wspomnienia oczekującej ich przyszłości. Tak nie urodził się chłopiec, tak zginęła maszyna czasu.

Przełożył Tadeusz Gosk

Загрузка...