Pan Królik uświadomił sobie, że jest tłustym króliczkiem w Ciemnym Lesie, i nagle zapragnął nie być królikiem albo przynajmniej nie być tłustym. Ale już nadchodził szczur Szymon. Który zresztą w ogóle nie wiedział, co go czeka.
Kiedy trzy szczury skoczyły, było już za późno. W powietrzu pozostało tylko miejsce po Maurycym, a sam Maurycy znajdował się po drugiej stronie piwnicy i wdrapywał na jakieś pudła.
Usłyszał pod sobą pisk. Wskoczył na kolejne pudło i zobaczył w ścianie miejsce, z którego wypadło kilka zmurszałych cegieł. Wspiął się, zabalansował w powietrzu, kiedy cegła pod nim się poruszyła, i wskoczył w nieznane.
To była następna piwnica. Pełna wody. Choć po prawdzie, wypełniało ją coś, co niezupełnie było wodą. Mogłoby to ewentualnie stać się wodą, gdyby szczurze klatki w sąsiedniej piwnicy były czyszczone i gdyby wszystko to miało szansę osiąść i lasować się przez jakiś, powiedzmy, rok. Natomiast nazwanie tego czegoś błotem byłoby obrazą dla powszechnie szanowanych terenów błotnych całego świata.
No i Maurycy właśnie w coś takiego skoczył.
Zawzięcie płynął pieskiem (jeśli możemy tak powiedzieć o kocie, ale chyba nie mamy wyjścia), starając się nie oddychać, i wreszcie wdrapał się na kupę gruzu. Złamana krokiew, śliska od szlamu, prowadziła do suchszej, osmalonej belki pod sufitem.
Wciąż słyszał w głowie ten przerażający głos, teraz nieco przytłumiony. Głos próbował wydawać mu polecenia. Rozkazywać kotu? Łatwiej jest przybić galaretkę do ściany. Co ten głos sobie myślał? Że on jest psem?!
Ociekał cuchnącym błotem. Nawet w uszach miał pełno błota. Zaczął się wylizywać do czysta, lecz nagle przerwał. To była całkowicie naturalna kocia reakcja, wylizać się do czysta. Ale lizanie czegoś takiego mogłoby okazać się śmiertelnie ryzykowne…
W ciemnościach coś się poruszyło. Dostrzegł kilka wielkich szczurów przedostających się przez dziurę. Potem usłyszał kilka plusków. Szczury wdrapywały się po ścianie.
O, odezwał się głos. Widzisz ich? Patrz, jak zbliżają się do ciebie, KOCIE!
Maurycy się opanował. To nie był czas, by słuchać swego wewnętrznego ja. Wewnętrzne ja poganiało go do ucieczki, ale wewnętrzne ja było głupie. Kierowało go, by atakował mniejszych od siebie, a uciekał przed wszystkim innym. Ale żaden kot nie zwieje przed bandą ogromnych szczurów. Zamarł, nie spuszczając wzroku z nadchodzących szczurów. Szły wprost na niego.
Poczekajmy… poczekajmy…
Widzisz je, prawda? — zapytał głos.
Skąd on to wie?
Maurycy próbował myśleć na głos: Czy… potrafisz… czytać… w… moich… myślach?
Nic się nie stało.
Nagle Maurycego olśniło. I zamknął oczy.
Otwórz je! — natychmiast nadpłynął rozkaz.
Powieki Maurycego zatrzepotały.
Nie potrafisz, pomyślał Maurycy. Nie potrafisz czytać w moich myślach! Potrafisz tylko używać moich oczu i uszu! I zgadywać, co ja sobie myślę.
Żadnej odpowiedzi. Maurycy nie czekał. Skoczył na belkę i wdrapał się na samą górę. Mogli podążyć za nim, ale przy odrobinie szczęścia, jeśli użyje pazurów…
Szczury były coraz bliżej. Starały się go wywąchać, wyobrażał sobie ich niuchające nosy w ciemnościach.
Jeden wspinał się nawet na belkę. Był o kilka centymetrów od ogona Maurycego, kiedy zawrócił i zszedł z powrotem w dół.
Potem Maurycy usłyszał, jak wdrapują się na kupę gruzu. Następnie doszły go jeszcze zdziwione popiskiwania, a wreszcie usłyszał, jak szczury płyną szlamem.
Brudne czoło Maurycego zmarszczyło się w zadziwieniu. Szczury, które nie potrafią wyczuć kota? W tej samej chwili zrozumiał. On nie pachniał kotem, śmierdział szlamem, czuł się jak bryłka szlamu w pomieszczeniu wypełnionym szlamem.
Siedział nieruchomy jak posąg do chwili, kiedy przez zatkane szlamem uszy nie słyszał już pazurów drapiących o mur, co oznaczało, że szczury przeszły na drugą stronę. Potem, wciąż nie otwierając oczu, przepełzł ostrożnie w dół gruzowiska. Przekonał się, że jest usypane na starych drewnianych drzwiach. Teraz przegniłe drewno przypominało raczej gąbkę, rozpadło się, gdy ledwo dotknął łapą.
Miał wrażenie, że po drugiej stronie znajduje się kolejna piwnica. Śmierdziała zgnilizną i palonym drewnem.
Czy… głos będzie wiedział, gdzie jestem, jeśli teraz otworzę oczy? Czy każda piwnica nie wygląda tak samo?
A może w tym pomieszczeniu też jest pełno szczurów? Na tę myśl natychmiast otworzył oczy. Szczurów nie było, był natomiast kolejny brudny kanał, który przechodził w tunel na tyle duży, by kot w nim się zmieścił. W oddali widać było słabe światełko.
To tak wygląda szczurzy świat, pomyślał Maurycy, próbując otrząsnąć się ze szlamu. Ciemny, brudny, śmierdzący i pełen dziwacznych głosów. Ja jestem kotem. Mnie służy słońce i świeże powietrze. Jedyne, czego mi teraz potrzeba, to dziura do zewnętrznego świata i nie zobaczą mnie przez wieki, a co najmniej przez rok. Głos w jego głowie, który bynajmniej nie był tajemniczym głosem, ale brzmiał jak Maurycowy, odezwał się: A co z wyglądającym na głupka chłopcem i całą resztą? Powinieneś im pomóc!
A ty skąd się wziąłeś? — zapytał Maurycy. Powiem ci coś. Ty im pomóż, a ja pójdę gdzieś, gdzie jest ciepło, dobra?
Światełko w tunelu stało się silniejsze. Wciąż jeszcze nie przypominało blasku dnia ani nawet księżyca, ale było czymś lepszym niż tylko poświatą.
Maurycy przepchnął głowę z rury w znacznie większy kanał — zbudowany z cegieł, śliskich od czegoś całkiem obrzydliwego — prosto w krąg blasku świecy.
— Czy to… Maurycy? — zapytała Śliczna, przyglądając się błotu oblepiającemu jego sierść.
— Jeśli to on, teraz lepiej pachnie — stwierdził Ciemnaopalenizna, uśmiechając się w sposób, zdaniem Maurycego, raczej nieprzyjemny.
Maurycy zachichotał słabo. Nie był w nastroju do ciętych ripost.
— Wiedziałem, przyjacielu, że nas nie zawiedziesz — oświadczył Niebezpieczny Groszek. — Zawsze powtarzałem, że na Maurycym możemy polegać. — Westchnął głęboko. — Przynajmniej na nim.
— Jasne — powiedział Ciemnaopalenizna, obrzucając Maurycego wzrokiem, który wskazywał, że szczur rozumie dużo więcej. — Możemy polegać, że co zrobi?
— Och… — Maurycy nie potrafił znaleźć słów. — Znalazłem was.
— Tak — odparł Ciemnaopalenizna tonem, zdaniem Maurycego, całkiem nieprzyjemnym. — To zadziwiające. I jak sądzę, długo nas szukałeś. Widziałem, jak wyruszałeś, by nas szukać.
— Możesz nam pomóc? — zapytał Niebezpieczny Groszek. — Potrzebujemy planu.
— Oczywiście — zgodził się Maurycy. — Sugerowałbym wędrówkę w górę…
— By uratować Szynkawieprza — uzupełnił Ciemnaopalenizna. — My nie pozostawiamy naszych braci na pożarcie.
— My nie? — zapytał Maurycy.
— My nie — odparł Ciemnaopalenizna.
— No i jest jeszcze chłopiec — powiedziała Śliczna. — Sardynki powiedział, że został związany razem z tą dziewczynką w jednej z piwnic.
— No cóż, wiecie, to są ludzie — odparł Maurycy, wykrzywiając mordkę. — Ludzie i ludzie, tak, hm, to sprawy pomiędzy ludźmi. Nie powinniśmy się mieszać, możemy zostać źle zrozumiani, wiem coś o ludziach, oni się jakoś dogadają…
— Nie dbam ani krzty o shrlt ludzi! — żachnął się Ciemnaopalenizna. — Ale szczurołapy zabrały Szynkawieprza w worku! Widziałeś klatki, kocie! Widziałeś szczury wtłoczone do klatek! A to szczurołapy kradną jedzenie. Sardynki powiedział, że są tam worki pełne jedzenia! I jest jeszcze coś…
— Głos — wyrwało się Maurycemu, zanim ugryzł się w język.
Ciemnaopalenizna spojrzał na niego dzikim wzrokiem.
— Słyszałeś go? — zapytał. — Myślałem, że tylko my!
— Szczurołapy też go słyszą — odparł Maurycy. — Tyle że oni biorą go za własne myśli.
— Inne szczury się go przeraziły — mruknął Niebezpieczny Groszek. — Po prostu… przestały myśleć… — wyglądał na całkowicie wytrąconego z równowagi. Obok niego leżała wybrudzona, pełna śladów łap książka „Przygoda pana Królika”. — Nawet Trucizna zwiał — mówił dalej. — On, który umiał pisać. Jak to się mogło stać?
— Najwyraźniej na niektóre z nas działa to mocniej — stwierdził Ciemnaopalenizna rzeczowo. — Wysłałem kilku z tych, którym pozostał rozsądek, by znaleźli i przyprowadzili pozostałych, ale to chwilę potrwa. Biegają jak oszalałe. Musimy odbić Szynkawieprza. On jest dowódcą. Pamiętajmy, że jesteśmy, mimo wszystko, szczurami. Klanem. Szczury pójdą za swoim wodzem.
— Ale on jest już stary. Ty jesteś silniejszy i mądrzejszy… — zaczął Maurycy.
— Zabrali go! — powiedział dobitnie Ciemnaopalenizna. — Szczurołapy. On jest jednym z nas. Pomożesz nam czy nie?
Maurycemu wydało się, że słyszy coś jakby drapanie na drugim końcu kanału. Nie mógł odwrócić się, żeby sprawdzić, i nagle poczuł się całkiem bezbronny.
— Tak, tak, pomogę wam, oczywiście, że pomogę — rzekł prędko.
— Hmm — odchrząknęła po swojemu Śliczna. — Mówisz poważnie?
— Tak, oczywiście, oczywiście — przytakiwał Maurycy. Powoli wypełzł z kanału i obejrzał się. Nie było ani śladu szczurów.
— Sardynki poszedł śladem szczurołapów — stwierdził Ciemnaopalenizna — więc dowiemy się, gdzie go zabrali…
— Mam złe przeczucie, że już to wiem — odparł Maurycy.
— Skąd? — zapytała ostro Śliczna.
— Jestem kotem, prawda? Koty włóczą się po różnych miejscach. I widzą różne rzeczy. W wielu miejscach nikt nie ma nic przeciwko kotom, bo polujemy na szkodni… no…
— Już dobrze, dobrze, wiemy, że nie jesz niczego, co mówi, powtarzałeś nam to nieraz — przerwała mu Śliczna. — Mów dalej.
— Byłem kiedyś w stodole, siedziałem na stryszku z sianem, gdzie zawsze możesz znaleźć… no…
Śliczna wzniosła oczy w górę.
— Tak, tak, wiemy, mów dalej.
— No i wtedy przyszli ludzie i już nie mogłem wyjść, bo mieli ze sobą psy i zamknęli wrota stodoły, i postawili… no, taką dużą drewnianą obręcz na podłogę. I było też kilku mężczyzn z klatkami pełnymi szczurów. Wpuścili te szczury do środka, a potem wpuścili tam też psy. Teriery — dodał, próbując umknąć wzrokiem.
— Szczury walczyły z psami? — zapytał Ciemnaopalenizna.
— No, powiedziałbym, że mogłyby — odparł Maurycy. — Głównie biegały wkoło i wkoło. Nazywali to gonitwy szczurów. Oczywiście ci ludzie z klatkami to szczurołapy. Przynosili żywe szczury.
— Gonitwy szczurów — powtórzył Ciemnaopalenizna. — Czemu nigdy o tym nie słyszeliśmy?
Maurycy spojrzał na niego z niedowierzaniem. Jak na mądre stworzenia, szczury czasami potrafiły być zadziwiająco głupie.
— A niby jak mieliście się o tym dowiedzieć? — zapytał.
— No przecież któryś ze szczurów biorących w tym udział…?
— Chyba nie zrozumieliście — powiedział Maurycy. — Szczury, które zostają tam wpuszczone, nigdy stamtąd nie wychodzą. Wynoszą je.
Zapadła cisza.
— Nie mogą wyskoczyć? — zapytała Śliczna cichutko.
— Za wysoko — odparł Maurycy.
— Dlaczego nie walczą z psami? — zapytał Ciemnaopalenizna.
Ależ one są naprawdę głupie, pomyślał Maurycy.
— Ponieważ są szczurami, Ciemnaopalenizno — odparł mu. — Gromadą szczurów. Zarażają się wzajemnie strachem i paniką. Wiecie, jak to się odbywa.
— Ugryzłem kiedyś psa w nos! — oświadczył Ciemnaopalenizna.
— Jasne że tak — zgodnie przyznał Maurycy. — Jeden szczur potrafi myśleć i być dzielny, z tym się zgadzam. Ale w masie szczury zachowują się jak motłoch. Masa szczurów to wielkie zwierzę z mnóstwem nóg, za to bez rozumu.
— Nieprawda! — zaprzeczyła gwałtownie Śliczna. — W masie nasza siła!
— Co to znaczy za wysoko? — spytał Ciemnaopalenizna, wpatrując się w płomień świecy, jakby starał się to wszystko sobie wyobrazić.
— Co? — zapytali jednocześnie Maurycy i Śliczna.
— Ściana… jaką dokładnie ma wysokość?
— Nie wiem. Jest wysoka. Ludzie opierali się na niej łokciami. Czy to ma jakieś znaczenie? Zdecydowanie za wysoko, żeby szczur mógł przeskoczyć.
— Wszystko, czego dokonaliśmy, udało się, bo trzymamy się razem… — zaczęła Śliczna.
— Więc uwolnimy Szynkawieprza razem — zgodził się Ciemnaopalenizna. — Zrobimy… — obrócił się nagle. Wszyscy usłyszeli tupot szczurzych nóg. Ciemnaopalenizna poruszył nosem. — To Sardynki — powiedział. — I… poczekajcie… zapach samiczki, młodej, nerwowej… Odżywka?
Najmłodszy członek Oddziału Unieszkodliwiania Pułapek dreptał za Sardynki. Była mokra i wyraźnie strapiona.
— Wygląda panna jak wyciągnięta prosto z wody — stwierdził Ciemnaopalenizna.
— Spadłam do połamanej rynny — przyznała Odżywka.
— Tak czy siak, miło cię widzieć. Co się wydarzyło, Sardynki?
Tańczący szczur wykonał kilka nerwowych kroczków.
— Wspiąłem się dziś na zbyt wiele rynien i kominów wentylacyjnych, żeby miało mi to wyjść na zdrowie. I nie pytajcie mnie o krrkk koty. Chciałbym je wszystkie widzieć martwe… oczywiście poza tobą — dodał szybko, zerkając na Maurycego.
— I…? — zapytała Śliczna.
— Poszli do stajni na skraju miasta. To mi brzydko pachnie. Mnóstwo psów dookoła. I ludzi też.
— Gonitwy szczurów — powiedział Maurycy. — Mówiłem wam.
— Zgadza się — rzekł Ciemnaopalenizna. — Wyciągniemy stamtąd Szynkawieprza. Sardynki, wskażesz mi drogę. Postaramy się też wyciągnąć innych. A wy, pozostali, szukajcie chłopaka.
— Dlaczego ty wydajesz rozkazy? — zapytała Śliczna.
— Bo ktoś musi — odparł Ciemnaopalenizna. — Szynkawieprz może być już nieco pokąsany przez życie i nienowoczesny w poglądach, ale jest przywódcą i każdy to wyczuje. Potrzebujemy go. Jakieś pytania? Więc…
— Czy mogę iść z wami? — zapytała Odżywka.
— Pomaga mi nieść linki, szefie — wyjaśnił Sardynki. Zarówno on, jak i szczurzyca nieśli po wiązce.
— Po co wam to? — zdziwił się Ciemnaopalenizna.
— Nigdy nie należy mówić nie kawałkowi sznurka, szefie — oświadczył Sardynki. — To niezwykłe, co niekiedy udaje się znaleźć…
— No dobrze, Odżywko, pozwalam ci z nami iść, może się do czegoś przydasz — zgodził się Ciemnaopalenizna. — Ale musisz nam dotrzymywać kroku. Ruszamy!
Nagle zostało ich tylko troje: Niebezpieczny Groszek, Maurycy i Śliczna.
Niebezpieczny Groszek westchnął.
— Jeden szczur potrafi być odważny, ale w grupie stajemy się motłochem… Czy na pewno nie mylisz się, Maurycy?
— Ja… poczekajcie, tam za nami coś jest — powiedział kot. — W piwnicy. Nie wiem, co to jest. To głos, który dostaje się do głów!
— Nie do każdej! — odparła Śliczna. — I ciebie on nie przestraszył, prawda? Ani nas. Ani Ciemnejopalenizny. Szynkawieprza rozgniewał. Dlaczego?
Maurycy zapatrzył się przed siebie. Znowu słyszał ten głos w swojej głowie. Bardzo słabo, ale z pewnością to nie były jego własne myśli. Głos mówił: Znajdę do ciebie drogę, KOCIE!
— Słyszeliście to? — zapytał Maurycy.
— Ja nic nie słyszałam — odparła Śliczna.
Może trzeba być blisko, pomyślał Maurycy. Może tylko z bliska ten głos wie, gdzie jest twoja głowa.
Nigdy nie widział tak nieszczęśliwego stworzenia, jakim teraz był Niebezpieczny Groszek. Szczurek opadł bezwładnie koło świecy i wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w książkę.
— Miałem nadzieję, że będzie lepiej — powiedział. — Ale okazało się, że tak czy siak, jesteśmy tylko… szczurami. Kiedy pojawiają się kłopoty… stajemy się znowu… szczurami.
Maurycy właściwie nigdy nie współczuł nikomu, kto nie był Maurycym. Empatia to wielka wada u kotów. Chyba jestem chory, myślał teraz.
— Jeśli to ci coś pomoże — odezwał się — to ja jestem tylko… kotem.
— Och, wcale nie. Jesteś dobry i czuję w tobie gdzieś głęboko ukrytą wspaniałomyślną naturę — odparł Niebezpieczny Groszek.
Maurycy starał się nie patrzeć na Śliczną.
Wcale nie, chłopie, pomyślał.
— Zawsze pytasz tych, których masz zjeść, czy potrafią mówić — przypomniała Śliczna.
Lepiej już im powiedz, odezwał się wewnętrzny głos Maurycego. No, powiedz im. Poczujesz się lepiej.
Maurycy próbował powiedzieć mu, żeby się zamknął. Czy to czas na budzenie się sumienia? Co dobrego przyjdzie kotu z posiadania sumienia? Kot z sumieniem to… to jak świnka morska — ani świnka, ani morska…
— Od jakiegoś czasu już chciałem wam to powiedzieć — wymruczał.
No dalej, dalej, popędzało go lśniące nowością sumienie. Niech to wreszcie wyjdzie na światło dzienne.
— Tak? — zapytała Śliczna.
Maurycy cierpiał katusze.
— No cóż, wiecie, że sprawdzam, co mam zjeść…
— Wiemy i świadczy to o tobie naprawdę bardzo dobrze — odparł Niebezpieczny Groszek.
Ale to wcale nie pomogło Maurycemu. Przeciwnie.
— Wiele razy zastanawialiśmy się, jak to się stało, że zostałem przemieniony, mimo że nie zjadłem nic magicznego ze śmietniska…
— Tak — przyznała Śliczna — to zawsze mnie dziwiło.
Maurycy poruszył się nerwowo.
— No więc… wiecie… no, czy znaliście może takiego szczura, całkiem sporego, bez jednego ucha, z białą łatą na prawym boku, nie mógł zbyt szybko biegać, bo miał coś z jedną nogą?
— Najwyraźniej mówisz o Składzie — stwierdziła Śliczna.
— O tak — przytaknął Niebezpieczny Groszek. — Zniknął, zanim poznaliśmy ciebie, Maurycy… To był dobry szczur. Nie najlepiej sobie radził z… mówieniem.
— Nie najlepiej sobie radził z mówieniem — powtórzył Maurycy ponuro.
— Jąkał się. — Śliczna patrzyła na Maurycego zimnym wzrokiem. — Z trudem formułował słowa.
— Z trudem — głos Maurycego brzmiał dziwnie głucho.
— Na pewno się nie spotkaliście, Maurycy — wtrącił Niebezpieczny Groszek. — Brakuje mi go. To był wspaniały szczur, kiedy się już rozgadał.
— Hmmm — chrząknęła po swojemu Śliczna. — Czy spotkaliście się, Maurycy? — Spojrzeniem przyszpilała go do ściany.
Na kociej mordce widać było walkę sprzecznych uczuć. Wreszcie Maurycy nie wytrzymał i zaczął mówić:
— No dobra. Zjadłem go. Rozumiecie? Calusieńkiego. Poza ogonem i tym zielonym trzęsącym się kawałkiem, i tą fioletową okropną grudką, co to nikt nie wie, czym ona jest! Ja przecież byłem zwykłym kotem! Nie umiałem jeszcze myśleć! Nie wiedziałem! Byłem głodny! Koty jedzą szczury, tak to już jest. To nie była moja wina! A ponieważ on zjadł to magiczne coś, a ja zjadłem jego, więc ja też uległem Przemianie. Wiecie, jak ja się teraz czuję? Czasami w nocy wydaje mi się, że on do mnie mówi. No i co? Jesteście zadowoleni? Nie wiedziałem, że on nie jest zwykłym szczurem! Zjadłem go. On zjadł coś z wysypiska, a ja zjadłem jego i w ten sposób się zmieniłem! Przyznałem się! Zjadłem go! To nie była moja wina!
Zapanowała cisza. Po jakimś czasie wreszcie odezwała się Śliczna:
— Tak, ale to było bardzo dawno temu, prawda?
— Co? Chodzi ci o to, czy ostatnio kogoś zjadłem? Nie.
— Czy żałujesz tego, co zrobiłeś? — zapytał Niebezpieczny Groszek.
— Czy żałuję? A co ty sobie myślisz? Czasami miewam koszmary, że on…
— Więc chyba wszystko jest w porządku.
— W porządku? — powtórzył Maurycy. — Jak niby może być w porządku? A wiecie, co jest w tym najgorsze? Ja jestem kotem. Kotów nie dręczy poczucie winy. Ani nie jest im przykro. Nigdy nie żałujemy niczego. Czy wy w ogóle wiecie, jak to jest, kiedy musisz pytać: Hej, jedzenie, czy potrafisz mówić? Kot nie tak powinien się zachowywać.
— My też nie zachowujemy się tak, jak powinny zachowywać się szczury — rzekł Niebezpieczny Groszek. Pyszczek znów mu się wydłużył. — Aż do tej chwili.
— Wszyscy się bali — powiedziała Śliczna. — Strach się udziela.
— Miałem nadzieję, że możemy być czymś więcej niż tylko szczurami — westchnął Niebezpieczny Groszek. — Myślałem, że możemy być czymś więcej niż tylko istotami, które piszczą i biegają, cokolwiek by powiedział o tym Szynkawieprz. A teraz… gdzie są wszyscy?
— Może poczytam ci książkę — zaproponowała Śliczna. W jej głosie słychać było troskę i oddanie. — To zawsze podnosi cię na duchu, kiedy wpadasz w… ciemny nastrój.
Niebezpieczny Groszek kiwnął głową.
Śliczna przyciągnęła do siebie książkę i zaczęła czytać:
— „Pewnego dnia pan Królik i jego przyjaciel szczur Szymon poszli odwiedzić starego osła, który żył nad rzeką…”.
— Przeczytaj ten kawałek, jak rozmawiają z ludźmi — poprosił Niebezpieczny Groszek.
Śliczna posłusznie przerzuciła kartkę.
— „Witaj, szczurze Szymonie — powitał go farmer Fred. — Ależ piękny dzień dzisiaj mamy…”.
To wariactwo, pomyślał Maurycy, przysłuchując się historii o dzikich lasach i wartkich strumieniach pełnych krystalicznej wody, czytanej przez jednego szczura drugiemu szczurowi nad kanałem, w którym płynęło coś, co z całą pewnością nie było krystaliczne. Prawdę mówiąc, słowo „krystaliczne” było ostatnim, jakie dałoby się w odniesieniu do tego czegoś powiedzieć. Nie można też było powiedzieć, że to płynęło, raczej się sączyło.
Wszystko sprowadza się do tego kanału, a oni wyobrażają sobie, jak pięknie by mogło być…
Spójrz w te małe różowe smutne oczy, odezwał się wewnętrzny głos Maurycego. Spójrz na te małe ruchliwe noski. Jeśli teraz zwiejesz i zostawisz ich, jak będziesz mógł kiedykolwiek spojrzeć znowu w te mordki?
— Nie musiałbym — powiedział na głos Maurycy. — I o to właśnie chodzi!
— Co? — zapytała Śliczna, podnosząc wzrok znad książki.
— Nie, nic — mruknął Maurycy. Nie udało się. Sprawy potoczyły się całkiem niezgodnie z kocimi zasadami. I do tego właśnie prowadzi myślenie, pomyślał. Prowadzi do kłopotów. Nawet kiedy wiesz, że inni potrafią myśleć za siebie, ty zaczynasz myśleć za nich też. Miauknął.
— Lepiej zobaczmy, co przydarzyło się chłopakowi.
W piwnicy panowała całkowita ciemność. Rozbrzmiewały w niej tylko głosy i tylko od czasu do czasu słychać było kapnięcie wody.
— Przeanalizujmy to jeszcze raz, dobrze? — odezwała się Malicia. — Nie masz żadnego noża?
— Nie mam — potwierdził Keith.
— Nie znalazłeś gdzieś pod ręką zapałek, którymi byśmy przepalili sznury?
— Nie.
— Nie leży gdzieś koło ciebie nic ostrego, czym by się dało przepiłować więzy?
— Nie.
— I nie potrafisz przełożyć nóg tak, żebyś miał ręce z przodu?
— Nie.
— I nie dysponujesz żadnymi tajemnymi siłami?
— Nie.
— Jesteś tego pewien? Kiedy cię zobaczyłam, od razu pomyślałam: On ma w sobie jakąś zadziwiającą siłę, która się objawi w razie kłopotów. Pomyślałam: Nikt nie może być tak nieporadny, chyba że nieporadnego udaje.
— Nie, jestem tego pewien. Posłuchaj, ja jestem całkiem zwyczajny. Oczywiście, tak się składa, że porzucono mnie, kiedy byłem niemowlęciem. Nie wiem dlaczego. To się czasami zdarza. Mówią, że nawet często. Ale przez to nie jestem w żaden sposób niezwykły. Nie mam znamienia, nie jestem bohaterem w przebraniu ani też nie dysponuję żadnym fantastycznym talentem. Owszem, nieźle gram na flecie. Dużo ćwiczę. Ale zupełnie nie przypominam bohatera. Staram się w nic nie mieszać. Żyję, jak potrafię najlepiej. Rozumiesz?
— Aha.
— Powinnaś znaleźć kogoś innego.
— Czyli nie możesz w niczym pomóc?
— Nie.
Przez chwilę panowała cisza, a potem Malicia odezwała się znowu:
— Wiesz co, pod wieloma względami ta przygoda wydaje mi się źle zorganizowana.
— Naprawdę?
— Ludzi nie powinno się tak wiązać.
— Malicia, proszę, zrozum. To nie jest bajka — powiedział Keith z całą cierpliwością, na jaką było go stać. — To właśnie usiłuję ci powiedzieć. Prawdziwe życie nie jest bajką. Nie istnieje jakaś… magia, która zapewni ci bezpieczeństwo, spowoduje, że oszuści będą wyglądali inaczej niż normalni ludzie, jeśli ktoś cię uderzy, to niezbyt mocno, a kiedy cię zwiążą, to pod ręką pojawi się nóż. I że cię nie zabiją. Rozumiesz?
Z ciemności odpowiedziało mu milczenie.
— Moja babcia i jej siostra były słynnymi pisarkami, wiesz, prawda? — powiedziała wreszcie Malicia nienaturalnie cicho — Agoniza i Eviscera Grim.
— Tak, mówiłaś.
— Mama też pisałaby wspaniałe historie, ale ojciec tego nie lubił. Ja wróciłam do nazwiska Grim dla celów zawodowych.
— Naprawdę…
— Kiedy byłam mała, dostawałam w skórę za to, że wymyślałam opowieści — mówiła dalej Malicia.
— W skórę?
— No dobrze, klapsa — poprawiła się. — Ale to naprawdę bolało. Ojciec zawsze powtarzał, że on rządzi miastem, a to nie jest miasto z bajki. Powtarzał, że trzeba być praktycznym.
— Och!
— Nie interesuje cię nic poza muzyką? Złamali ci flet.
— Kupię sobie nowy.
Spokojny głos chłopca doprowadzał Malicię do szewskiej pasji.
— Wiesz co, Keith? Jeśli nie zamienisz swojego życia w opowieść, staniesz się tylko fragmentem cudzej historii.
— A co trzeba zrobić, jeśli twoja historia się nie sprawdza?
— Zmieniasz ją, aż wreszcie znajdujesz swoją prawdziwą.
— To brzmi głupio.
— Popatrz na siebie. Jesteś tylko twarzą w tle. Wszystkie decyzje pozwalasz podejmować kotu.
— Bo to jest Maurycy…
Przerwał mu inny głos:
— Czy wolelibyście, żebyśmy sobie poszli, bo może wam przeszkadzamy?
— Maurycy?! — wykrzyknął Keith. — Gdzie jesteś?
— W kanale i wierz mi, to nie była dobra noc. Czy zdajesz sobie sprawę, ile tu jest starych piwnic? Śliczna przyniesie świecę. Tu jest za ciemno nawet dla mnie, nie mogę was zobaczyć.
— Kto to jest Śliczna? — wyszeptała Malicia.
— Jedna z Przemienionych. Myślący szczur — odparł Keith.
— Jak Szprotki?
— Jak Sardynki, tak.
— Aha — wyszeptała Malicia. — Widzisz? Opowieść. Jestem bardzo zadowolona. Nie mogę się napatrzyć. Dzielne szczury uratują naszych bohaterów, prawdopodobnie przegryzą linę.
— Znowu jesteśmy w twojej opowieści, tak? — zapytał Keith. — A co ja w niej robię?
— Z pewnością twoja rola nie jest romantyczna — odparła Malicia. — I nie jesteś na tyle zabawny, żeby stanowić element komiczny. Nie wiem. Prawdopodobnie po prostu… jesteś kimś. No wiesz, przechodzień, coś w tym stylu. — Doszedł ich jakiś cichutki trzask. — Co one teraz robią? — wyszeptała.
— Myślę, że próbują zapalić świeczkę.
— Szczury bawią się ogniem? — wyszeptała Malicia.
— One się nie bawią. Niebezpieczny Groszek uważa, że światło i cień są bardzo ważne. Zawsze trzymają w swoich tunelach zapaloną świecę, gdzie tylko się…
— Niebezpieczny Groszek? Co to za imię?
— Ciii…! Uczyli się słów ze starych puszek z jedzeniem i innych śmieci. Nie wiedzieli, co te słowa znaczyły, wybrali je, bo podobały im się jako dźwięki!
— Tak, ale… Niebezpieczny Groszek? To brzmi, jakby on chciał…
— To jego imię. Nie naśmiewaj się!
— Coś takiego, bardzo przepraszam — oświadczyła wyniośle.
Trzasnęła zapałka. Zapłonęło światło świecy.
Malicia zobaczyła dwa szczury. Jeden był… zwykłym szczurkiem, chociaż bardziej lśniącym niż te, które dotąd widywała. Przy czym trzeba powiedzieć, że większość tych, które widywała, nie żyła, ale pozostałe wydawały się rozedrgane, nerwowe, cały czas poruszające noskiem. Natomiast ten… po prostu patrzył. Przyglądał się jej.
Drugi szczur był cały biały i jeszcze mniejszy. On też na nią patrzył, chociaż słowo „prześwietlał” pasowałoby lepiej. Miał różowe oczy. Malicia nigdy się nie interesowała uczuciami innych ludzi, ponieważ zawsze własne uważała za bardziej interesujące, ale w tym szczurze było coś, co wydawało jej się smutne.
Szczur ciągnął za sobą małą książkę, małą przynajmniej w kategoriach ludzkich. Była wielkości połowy szczura. Miała kolorową okładkę, ale dziewczynka nie umiała powiedzieć, co widnieje na rysunku.
— Śliczna, Niebezpieczny Groszku, to jest Malicia — dokonał prezentacji Keith. — Jej ojciec jest w tym mieście burmistrzem.
— Burmistrzem? — powtórzyła Śliczna. — Czy to znaczy, że on tu jest rządem? Maurycy mówi, że rząd to bardzo niebezpieczni kryminaliści, którzy okradają ludzi z pieniędzy.
— Jak nauczyłeś ich mówić? — zapytała Malicia.
— Sami się nauczyli — odparł Keith. — To nie są tresowane zwierzęta.
— No cóż, mój ojciec nikomu nie zabiera pieniędzy. Kto wam powiedział, że rząd to bardzo…
— Przepraszam, przepraszam — przynaglił ich głos Maurycego z drugiej strony kratki odpływowej. — Tak, tu właśnie jestem. Czas brać się do roboty.
— Czy moglibyście przegryźć nasze więzy? — poprosił Keith.
— Mamy tu kawałek złamanego ostrza od noża — stwierdziła Śliczna. — Do ostrzenia ołówka. To będzie lepsze.
— Nóż? — powtórzyła Malicia niebotycznie zdumiona. — Ołówek?
— Mówiłem ci, że to nie są zwyczajne szczury — powiedział Keith.
Odżywka musiała biec, żeby nadążyć za Ciemnaopalenizna. A Ciemnąopalenizną musiał biec, żeby nadążyć za Sardynki. Kiedy trzeba było poruszać się szybko po mieście, Sardynki był mistrzem świata.
Po drodze zebrali trochę szczurów. Odżywka nie mogła nie zauważyć, że w większości były z młodszego pokolenia. Rozbiegły się, opanowane przerażeniem, ale nie uciekły zbyt daleko. Teraz chętnie gromadziły się za Ciemnąopalenizną, prawie wdzięczne, że mają znowu jakiś cel.
Sardynki tańczył na czele. Nie potrafił tego opanować. Lubił rynny, dachy, gzymsy. Mawiał, że nie ma tam psów, a i kotów jest niewiele.
Żaden kot nie zdołałby podążyć za Sardynki. Mieszkańcy Lśniącego Zdroju rozwieszali sznury na pranie między starymi kamieniczkami, a on wskakiwał na nie i przebiegał, jakby to była płaska powierzchnia. Wspinał się na ściany, przeciskał pod gzymsami, stepował wokół kominów, zjeżdżał po dachówkach. Gołębie wzlatywały ze swych gniazd, kiedy przebiegał obok nich, a za nim reszta szczurów.
Chmury całkiem przesłoniły księżyc.
Sardynki dobiegł do skraju dachu i skoczył, lądując na ścianie przeciwległego budynku. Wspiął się na szczyt dachu i zniknął w dziurze między deskami.
Podążająca jego śladem Odżywka znalazła się na czymś w rodzaju strychu. Piętrzyły się tam sterty desek, ale większa część była pusta aż do ziemi. Strop podtrzymywały potężne belki biegnące przez cały budynek. Z dołu wpadało jasne światło, dochodziło też pokrzykiwanie przemieszanych ludzkich głosów i — aż się wzdrygnęła — psich poszczekiwań.
— To wielkie stajnie, szefie — powiedział Sardynki. — Wybieg znajduje się tu pod nami. Chodź…
Przeszedł ostrożnie po drewnianym wsporniku i wychylił pyszczek, by zobaczyć, co się dzieje na dole.
Kilka metrów pod nimi stała okrągła drewniana zagroda, jakby przepołowiona ogromna beczka. Odżywka uświadomiła sobie, że znajduje się dokładnie nad nią i jeśli spadnie, wyląduje w samym środku. Wokół zagrody zgromadzili się ludzie. Psy przywiązano przy ścianie, wściekle szczekały na siebie i na wszechświat, jakby nigdy nie miały skończyć. Po drugiej stronie stały jedne na drugich skrzynki i worki. Worki się ruszały.
— Crtlk? Jak, na krrp, odnajdziemy w tym bałaganie Szynkawieprza? — zapytał Ciemnaopalenizna, spoglądając w dół oczami, w których odbijało się światło.
— Jeśli chodzi o naszego starego, szefie, to podejrzewam, że kiedy się tylko pojawi, będziemy to wiedzieli.
— Czy możesz zrzucić do zagrody linę?
— Jestem na pana rozkazy, szefie — odparł lojalnie Sardynki.
— Do zagrody z psem w środku? — zapytała Odżywka. — A czy linka nie przetnie cię na pół?
— O, mam tu coś przydatnego, szefie — rzekł Sardynki. Wyciągnął gruby zwój i położył go obok siebie. Pod spodem był drugi zwój, brązowawy i lśniący. Pociągnął za koniec, potem puścił i rozległo się dźwięczne „tuing!”. — To gumka. Znalazłem ją, kiedy szukałem sznurków. Używałem już jej wcześniej, szefie. Bardzo użyteczna, gdy się z daleka coś rzuca.
Ciemnaopalenizna cofnął się na stryszek. Leżała tam stara latarnia na świece, ze zbitym kloszem i dawno temu zjedzoną świecą.
— Mam pomysł — powiedział. — Jeżeli możesz coś zrzucić…
Doszły ich krzyki. Szczury popatrzyły w dół.
Ludzie zbili się w gromadę przy jednej stronie wybiegu. Jeden z nich przemawiał głośno. Co jakiś czas przerywały mu wiwaty. Przez tłum głów sunęły czarne cylindry szczurołapów. Widziane z góry, były ponurymi czarnymi kleksami w ciżbie szarych i brązowych czapek.
Jeden ze szczurołapów wrzucił zawartość worka do zagrody. Widzowie ujrzeli szczury rozbiegające się w panice, jakby próbowały znaleźć kąt, w którym można się ukryć.
Tłum rozsunął się nieco i do zagrody podszedł człowiek trzymający w rękach teriera. Przy wtórze krzyków i śmiechów wpuścił psa pomiędzy szczury.
Przemienieni spoglądali na krąg śmierci i wiwatujących ludzi.
Po jakiejś minucie czy dwóch Odżywka odwróciła wzrok. Kątem oka dostrzegła wyraz mordki Ciemnejopalenizny. Może nie tylko światło z dołu powodowało, że w jego oczach paliły się ognie. Dostrzegła, jak oceniał wzrokiem pomieszczenie aż do wrót stajni. Były zamknięte. Potem odwrócił głowę do stosów siana i słomy złożonych na stryszku, a potem znowu na klatki i psy na dole. Wyciągnął zza pasa jedno z drewienek.
Odżywka poczuła siarkę — tak pachniała czerwona kula na końcu patyka. Zapałka!
Ciemnaopalenizna obejrzał się i ujrzał wlepione w niego jej oczy.
— Mój plan może się nie powieść — powiedział. — Jeśli tak się stanie, będziesz odpowiedzialna za plan awaryjny.
— Dlaczego ja? — spytała Odżywka.
— Ponieważ mnie nie będzie… w pobliżu — odparł. Trzymał w łapkach zapałkę. — Wiesz, co chcę zrobić, prawda? — zapytał, spoglądając na siano.
Odżywka z trudem przełknęła ślinę.
— Tak, chyba tak. Eee… kiedy?
— Kiedy przyjdzie czas. Będziesz wiedziała kiedy. — Ciemnaopalenizna popatrzył w dół na rozgrywającą się tam masakrę. — Tak czy siak chcę, żeby zapamiętali tę noc — powiedział bardzo cicho. — Będą pamiętać do… do końca.
Szynkawieprz leżał w worku. Czuł inne szczury, psy i krew. Szczególnie krew.
Słyszał swoje myśli, ale były jak brzęczenie pszczół zagłuszane grzmotem zmysłów. Przed oczami tańczyły mu fragmenty wspomnień. Klatki. Panika. Biały szczur. Szynkawieprz. To było jego własne imię, dziwne. Nigdy nie przywykł do imion. Po co wszystko nazywać? Umiał przecież węchem rozpoznać każdego szczura. Ciemność. Ciemność wewnątrz. To coś to był on. Wszystko, co było na zewnątrz, nie było nim.
Szynkawieprz. Ja. Przywódca.
Poczucie zniewagi wciąż w nim buzowało niczym czerwona gorąca fala, która teraz przybierała formę, podobnie jak rzeka w wąwozie — nie może się rozlać szeroko, więc wzbiera, pędzi coraz szybciej w jednym kierunku…
Słyszał głosy.
— …wrzuć go, nikt nie zauważy…
— …dobra, tylko potrząsnę nim, niech się jeszcze trochę rozzłości…
Worek zakolebał się w powietrzu. Szynkawieprza nie rozzłościło to bardziej. W nim nie było już miejsca na ani odrobinę gniewu więcej.
Worek się przesunął, jakby ktoś go przeniósł. Hałas głosów ludzkich nabrał mocy, zapachy stały się silniejsze. Nastąpiła chwila ciszy, worek przekręcił się do góry dnem, a Szynkawieprz wypadł między piszczące i walczące szczury. Posługując się zębami i pazurami, rozpędził je na boki i w tym momencie do zagrody wpuszczono warczącego psa, który złapał najbliższego szczura, potrząsnął nim i rzucił w powietrze sflaczałe ciałko.
Szczury wpadły w popłoch.
— Durnie! — wrzasnął Szynkawieprz. — Trzeba działać razem! Potraficie oskubać ten worek z pchłami do żywej kości.
Tłum ludzi zamilkł.
Pies patrzył na Szynkawieprza w osłupieniu. Próbował myśleć. Szczur się odezwał. Przecież mówią tylko ludzie. I zapach też był nie taki jak trzeba. Szczury śmierdzą strachem. A ten nie.
Cisza dźwięczała jak dzwon.
Wtedy Jacko chwycił w zęby szczura i potrząsnął nim, lecz niezbyt mocno, a potem postawił na ziemię. Postanowił przeprowadzić coś w rodzaju testu. Szczury nie mówią, to cecha ludzka. Ale ten szczur wyglądał na szczura, a pies powinien szczury zabijać. Ale z kolei ten szczur mówił jak człowiek — a ugryzienie człowieka oznacza duże kłopoty. Jacko musiał dowiedzieć się, jak postąpić. Jeśli otrzyma reprymendę, to oznacza, że szczur jest człowiekiem.
Szynkawieprz potoczył się po ziemi, udało mu się wstać, ale w boku miał wielką ranę. Pozostałe szczury, nadal w panice depcząc po sobie nawzajem, starały się uciec jak najdalej od psa.
Szynkawieprz splunął krwią.
— No dobrze — warknął, podchodząc do całkowicie ogłupiałego teriera. — Teraz się dowiesz, jak umiera prawdziwy szczur.
— Szynkawieprzu!
Podniósł wzrok do góry.
Sardynki opadał w dół przez kłęby dymu, zbliżając się do ogarniętego paniką kręgu. Znajdował się dokładnie nad Szynkawieprzem, coraz większy i większy…
…opadał coraz wolniej i wolniej…
Aż zatrzymał się dokładnie między szczurem a psem. Zdjął grzecznie kapelusz i powiedział:
— Dobry wieczór!
I czterema łapkami złapał Szynkawieprza. Chwilę potem elastyczna lina, osiągnąwszy punkt największego napięcia, pociągnęła ich w górę.
Jacko właśnie chapnął pyskiem, ale zbyt późno, zbyt późno. Szczury sunęły w górę, poza zasięg jego szczęk.
Pies wciąż stał z zadartą głową, kiedy Ciemnaopalenizna wyskoczył z drugiej strony belki. Ludzie gapili się w milczeniu, a on spadał wprost na teriera.
Oczy Jacko zwęziły się w szparki. Szczury znikające w powietrzu to jedno, ale szczury spadające prosto w jego szczęki to coś zupełnie innego. To było niczym szczur na talerzu czy też szczur na widelcu.
Wysoko w górze Odżywka pospiesznie wiązała sznurki. Ciemnaopalenizna znajdował się na drugim końcu tej samej linki, na której wisiał Sardynki. Ale Sardynki wyjaśnił wszystko bardzo dokładnie. Ciężar Ciemnejopalenizny to za mało, by wciągnąć na belkę dwa szczury…
Więc kiedy Ciemnaopalenizna zobaczył, że Sardynki i jego pasażer zniknęli w bezpiecznym mroku pod stropem…
…wypuścił z łapek ciężką starą lampę, która stanowiła dodatkowe obciążenie, i przegryzł linkę.
Lampa z całej siły wyrżnęła Jacko w głowę. Ciemnaopalenizna spadł prosto na nią, po czym stoczył się na podłogę.
Zebrany tłum zamarł. Nikt nie wydał z siebie głosu od chwili, kiedy Szynkawieprz wyprysnął w górę. Ponad ogrodzeniem, które, o tak, było zbyt wysokie, by mógł je pokonać jakikolwiek szczur, Ciemnaopalenizna widział twarze. W większości czerwone. Usta otwarte. Panująca cisza była ciszą purpurowych gąb gotowych w każdej chwili wydać z siebie ryk.
Wokół Ciemnejopalenizny gramoliły się szczury, bezmyślnie szukające drogi ucieczki. Głupcy, pomyślał. Gdybyście zebrały się we cztery czy pięć, każdy pies pożałowałby, że się w ogóle urodził. Ale tylko rzucacie się w panice i psy załatwiają was jednego po drugim.
— No dobrze, ty kkrrkk — powiedział Ciemnaopalenizna na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy. — Teraz ja wam pokażę, jak może walczyć szczur.
I zaatakował.
Jacko nie był złym psem, przynajmniej w kategoriach psich. Każdy terier lubi zabijać szczury, a ponieważ Jacko w ten sposób służył swemu panu, był dobrze karmiony, zawsze go chwalono i nieczęsto zdarzało mu się oberwać w skórę. Niektóre ze szczurów próbowały walczyć, ale nie miały szans, bo były mniejsze niż Jacko, który w dodatku miał dużo większe zęby. Jacko nie był bardzo sprytny, ale zdecydowanie sprytniejszy niż szczury. Zresztą większość myślenia wykonywały za niego nos i szczęki.
Dlatego bardzo się zdziwił, kiedy chapnął szczękami, a szczura nie było tam, gdzie powinien być.
Ciemnaopalenizna nie uciekał tak, jak zawsze uciekały szczury. Uskoczył jak wojownik. Uszczypnął Jacko w pierś i zniknął. Pies wykonał piruet. Ale szczura nigdzie nie było. Całe swoje zawodowe życie Jacko polował na uciekające szczury. Szczur, który stawiał mu czoło, nie postępował fair.
Przez tłum ludzi przeszedł szmer uznania.
— Dziesięć dolarów na tego szczura! — ktoś krzyknął. Sąsiad przyłożył mu fangę w ucho. Jakiś człowiek zaczął się gramolić do środka zagrody. Ktoś inny rozbił na jego głowie butelkę piwa.
Tańczący w przód i w tył Ciemnaopalenizna pod kręcącym się i skomlącym Jacko czekał na taki właśnie moment… …skoczył i zatopił zęby w…
Oczy Jacko zaszły łzami. Najbardziej prywatny kawałek jego ciała, który interesował tylko jego i ewentualnie mógł być ważny dla jakiejś psiej damy, stał się nagle kulą bólu.
Pies zawył. Wyskoczył w powietrze, złapał się pazurami brzegu barierki, próbując wydostać się z zagrody. Drapał rozpaczliwie łapami, ślizgając się po gładkim drewnie.
Ciemnaopalenizna wskoczył mu na ogon, wbiegł po karku, odbił się z nosa i wylądował na ziemi po drugiej stronie.
Znalazł się pomiędzy nogami ludzi, którzy próbowali go rozdeptać, ale żeby to zrobić, jeden człowiek musiałby ustąpić miejsca drugiemu, a zanim któremuś udało się drugiego odepchnąć i rozgnieść szczura ciężkim buciorem, Ciemnejopalenizny już nie było.
Tyle że w stodole znajdowały się też psy. Od początku były jak oszalałe z podniecenia, a gdy zobaczyły umykającego szczura, zaczęły szarpać smycze z całych sił. Znały się na pogoni za szczurem.
Ale Ciemnaopalenizna wiedział co nieco o umykaniu. Śmignął przez podłogę jak kometa z ogonem szczekających i warczących psów, gnających za jego cieniem, zobaczył dziurę w ścianie i zanurkował w miłą, bezpieczną ciemność…
Klik — zamknęła się pułapka.