KONIEC ŚWIATA (Opowiadanie fantastycznonaukowe)

I. Pod starą lipą

Trudno jest w naszych czasach być „korespondentem własnym”. Jak to się mówi, zostałem wysadzony z siodła i nie wiem, o czym mam pisać. Czy pamięta pan mój felieton, który napisałem na Boże Narodzenie? Przeprowadziłem w nim ciekawe obliczenia, ile dziesiątków milionów butelek wina i szampana wypili berlińczycy podczas świąt i ile zjedli setek milionów kilogramów wieprzowiny i gęsiny. Niemcy potraktowali to jak zniewagę. „Aha, on chce udowodnić, że nam się żyje całkiem nieźle i że wobec tego możemy bardziej punktualnie niż dotąd spłacać reparacje wojenne?” Sprawa wywołała komplikacje dyplomatyczne. Musiałem składać wyjaśnienia i przepraszać[5].

— Dzięki takim felietonom dziennikarze stają się sławni — powiedział Layle, popijając kawę.

— Istnieją różne rodzaje sławy — odparł Maramballe. — Redakcja omal nie odwołała mnie do Paryża. Teraz znów znalazłem się w trudnej sytuacji. Przecież nie można stale pisać o nowych spektaklach teatralnych i wystawach obrazów!

Przyjaciele umilkli i zajęli się śniadaniem. Codziennie rano spotykali się tutaj, w Tiergartenie[6], przy stoliku pod starą cienistą lipą, pili kawę i dzielili się nowinami. Maramballe — korespondent dziennika „Temps” — dwudziestopięcioletni młodzieniec z czarnymi wąsami, o żywych, wesołych oczach, niezwykle ruchliwy, beztroski i pełen radości życia oraz Layle — korespondent londyńskiego dziennika „Daily Telegraph”, skryty, oschły, wygolony, z nieodstępną fajką w zębach. Mimo odmiennych charakterów obydwaj dziennikarze byli ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni. Nawet konkurencja zawodowa nie mogła zamącić tej przyjaźni.

Layle wypił kawę, puścił kłąb dymu z fajki i powiedział:

— No cóż, niech pan teraz sobie upatrzy jakiś berliński CharningCross i napisze dla odmiany o biedocie.

— Dziękuję. Jeszcze zaczną mnie podejrzewać o bolszewizm, a po takim felietonie redakcja z całą pewnością odwoła mnie do Paryża.

— Wszystko zależy od tego, jak pan ujmie temat.

— Ach, obrzydło mi to wszystko! Czy słyszał pan nową śpiewaczkę murzyńską, miss Glow? Występuje w cyrku Buscha. To naprawdę jest Glow[7]. Z jej śpiewu bucha żar afrykańskiej pustyni. Tralalalala. Cudownie! Niech się pan koniecznie wybierze. Tylko dlaczego taki czarujący głos mieści się w takim czarnym ciele. Hej, efemerydo, niech pan pozwoli tutaj!

Młody Grek w białym garniturze i słomkowym kapeluszu, o czarnych, smutnych oczach i orlim nosie, zbliżył się do stolika, ukłonił, uchylając ceremonialnie kapelusza, i usiadł na brzeżku krzesła.

— Upał — rzekł Metaxa i wytarł mokre czoło jedwabną chusteczką.

— Jak się nazywa dziennik, w którym pan pracuje? — zapytał Maramballe mrugając porozumiewawczo do Layle’a.

— „Imera”.

— Chimera?

— „Imera”, co oznacza „dzień”. Dobry dziennik, wychodzi w Atenach, nakład sześćdziesiąt tysięcy.

— Hoho! I pan posyła tam efemerydy[8]. Właśnie spieraliśmy się z Layle’em — Maramballe znów mrugnął do Layle’a — jakie było pierwotne znaczenie słowa „comoedia”?

— „Komos” oznacza wesoły pochód z muzyką, śpiewem i tańcami — poważnie odpowiedział Metaxa — „ode” — pieśń. „Komedia” to utwór sceniczny zawierający satyrę polityczną albo obyczajową. Wystawienie komedii było związane z uroczystościami ku czci boga Dionizosa. — I rzuciwszy na dziennikarzy życzliwe spojrzenie zapytał:

— Czy znacie panowie ostatnią sensację? Mówią, że wczoraj zostało podpisane tajne porozumienie między Niemcami a Związkiem Radzieckim. O! Deliani! — Metaxa pożegnał się pośpiesznie i dogonił swego rodaka, który przechodził ścieżką, niosąc wielki kosz z materiałami jedwabnymi.

— Z niego nie będzie nigdy dobry dziennikarz — rzekł Maramballe patrząc za odchodzącym Grekiem.

— Dlaczego pan tak uważa? — wycedził przez zęby Layle nie wyjmując fajki z ust.

— Czy prawdziwy dziennikarz opowiedziałby o tak ważnej nowinie jak podpisanie tajnego układu między mocarstwami, skoro udało mu się pierwszemu wywęszyć coś w takiej sprawie? Czy Metaxa jest zresztą dziennikarzem?

— Metaxa przyjechał do Berlina na studia. Żeby zdobyć środki do życia, został korespondentem jakiegoś dziennika greckiego. — Ssąc gasnącą fajkę Layle ciągnął dalej: — Ale myli się pan uważając go za głupca. Metaxa jest mądrzejszy niż się wydaje i chytrzejszy od nas obydwu razem. Jeśli ujawnia, jak pan sądzi, tajemnicę dyplomatyczną, to ma w tym widocznie jakiś cel.

Maramballe zamyślił się. Gdyby tak jemu udało się pierwszemu zdobyć informacje o tajnym układzie! To by z miejsca zapewniło mu awans. Dotychczas musiał grać tylko drugie skrzypce; „akredytowanym” przedstawicielem i korespondentem dziennika „Temps” był niejaki Hermet, stary dziennikarz i działacz polityczny. Hermet pisał korespondencje na temat najważniejszych zagadnień politycznych; dla Maramballe’a zaś zostawały drobiazgi: teatr, sztuka, sport, procesy sądowe. Lecz Maramballe był ambitny; lubił przy tym żyć na szeroką stopę. Toteż nic dziwnego, że w snach widział pierwszorzędne sensacje, które komunikował zdumionemu światu. Zdanie o tajnym układzie, rzucone mimochodem przez Metaxę, poruszyło go głęboko. To było coś dla niego. Gdyby mu się udało wydrzeć tę tajemnicę z ministerstwa! Maramballe spojrzał na swego towarzysza z obawą i niepokojem.

„Żeby mu tylko nie przyszło na myśl zdobycie tego diabelskiego cyrografu!”

Layle uchwycił spojrzenie Maramballe’a i uśmiechając się kącikami oczu, zapytał:

— No i co, Metaxa zabił panu klina?

— Głupstwo — odpowiedział obojętnie Maramballe. Stropił się i był zły na Layle’a za to, że odgadł jego myśli. Wykręcił się na krześle, popatrzył w roztargnieniu na aleję i nagle zadrżał. Szeroki uśmiech odsłonił jego białe zęby.

Koło ich stolika przechodziła właśnie dziewczyna w lekkim szarym kostiumie, bez kapelusza, ostrzyżona „na garsonkę”.

— Dzień dobry, panie Maramballe — odpowiedziała uprzejmie na jego ukłon. — Ojciec jedzie dziś na posiedzenie do ministra — rzekła uśmiechając się wesoło i odeszła wymachując szpicrutą.

Layle z dyskretnym uśmiechem obserwował Maramballe’a, który nie odrywał oczu od oddalającej się dziewczyny. Maramballe został wynagrodzony: odwróciła się jeszcze raz w jego stronę i skinęła głową.

— Jak na Niemkę ma nader swobodne obyczaje, prawda? — rzekł rozpromieniony Maramballe zwracając się do Layle’a. — To córka pierwszego sekretarza ministra spraw zagranicznych, Ruprechta Leera.

— Hoho!

— Typ nowej kobiety niemieckiej okresu powojennego. Strój, uczesanie, maniery, widział pan? Poza tym świetnie pływa, gra w tenisa i w polo. Ciało Walkirii i głos Lorelei! Ma tylko jedną wadę: ciężki chód. Zauważył pan? Nie ma rady! mieszkanka Berlina! Gdyby sto najpiękniejszych berlinianek przeszło po tej ścieżce w ceremonialnym marszu, powstałby hałas nie mniejszy niż podczas przemarszu kompanii żołnierzy.

— Z tym mankamentem można się pogodzić, jeśli przez serce fräulein Leer prowadzi droga do tajemnic gabinetu jej ojca — powiedział znacząco Layle.

„I po co tacy domyślni ludzie chodzą po świecie!” — pomyślał niezadowolony Maramballe.

— Dla Francuza kobieta jest zawsze celem samym w sobie — odparł pompatycznie. — Nas zbliżyła miłość…

Layle puścił gęsty kłąb dymu ze świeżo napełnionej fajki.

— …miłość do sportu i śpiewu. Niech pan sobie wyobrazi: ona ubóstwia Ravela, Medtnera, Strawińskiego i… francuskie piosenki kabaretowe. A ja zaopatruję ją obficie w ten lekki repertuar. — Maramballe rzucił okiem na zegarek i rzekł:

— Ale czas już na mnie. Muza mnie wzywa. Idę pisać następny felieton.

— A niech pan nie zapomni o cyrku Buscha! Glow! Ogień, żar, płomień, upał i skóra błyszcząca jak buciki świeżo oczyszczone przez rodaka Metaxy.

II. Sobowtór Maramballe’a

Maramballe pisał tak lekko i swobodnie, jak żył — nie wgłębiając się i nie zastanawiając się nad tym, co mu wyjdzie spod pióra. Czasami zdumiewał redaktora i samego siebie świetnym felietonem, czasami zaś robił gafy, jak to się zdarzyło z nieszczęsnym felietonem o morzach wina i górach wieprzowiny wypitych i zjedzonych przez berlińczyków. Najtrudniejsze było dla niego jedno: zasiąść do biurka. Cała jego zbyt żywa, ekspansywna natura protestowała przeciw temu i Maramballe’owi tak trudno było zmusić siebie do zajęcia miejsca przy biurku, jak trudno jest zaprzęgnąć do dyszla nie ujeżdżonego konia.

Tego dnia wszystko odbywało się w ten sam sposób, Maramballe wysiłkiem woli zmuszał się i podchodził do biurka, lecz natychmiast wymykał się, mijał biurko, zbliżał się do okna i nucąc wesołą piosenkę, bębnił palcami po szybie. Potem otwierał okno — było mu duszno. Potem zamykał okno. Przeszkadzał mu hałas uliczny. A jednocześnie palił jednego papierosa za drugim.

Przemierzywszy nieskończoną ilość razy pokój wszerz i wzdłuż Maramballe okiełznał wreszcie swój narowisty charakter: zrobił pośrodku pokoju ostry zwrot, podbiegł do biurka z miną człowieka rzucającego się w odmęt i usiadł na fotelu z twardym postanowieniem.

Włożył do ust następnego papierosa i zapalił zapałkę. Lecz w tym momencie stało się coś, co sprawiło, że zapomniał o felietonie, i najpierw zdziwiło go ogromnie, a potem przeraziło.

Zapałka, jak być powinno, zapaliła się z sykiem, lecz Maramballe nie dostrzegł ognia, chociaż słuch nieomylnie stwierdził, że zapałka zapaliła się. Zastanawiając się nad tym niezrozumiałym zjawiskiem trzymał w dalszym ciągu zapałkę i nagle krzyknął z bólu. Oparzył się w palce i rzucił zapałkę. Teraz tarł dłonią bolący palec, a jednocześnie widział nad biurkiem swą dłoń trzymającą zapałkę. Przerażony oparł się o fotel i obserwował ową „trzecią rękę”, podczas gdy jego drżące dłonie spoczywały już na kolanach. Siedział tak bez ruchu pięć minut do chwili, gdy oszołomiło go nowe zjawisko. Oto ujrzał, jak zapałka zapaliła się wreszcie w upiornej ręce, jak spaliła się i ręka cofnęła się po oparzeniu palców. Słowem zobaczył to, co powinien był widzieć, kiedy zapalił zapałkę, lecz z pięciominutowym opóźnieniem. Maramballe wyciągnął rękę i zapalił lampę na biurku. Kontakt pstryknął, lecz światła nie było, nie widział również swojej ręki wyciągniętej do lampy. Poczuł, że mu się włosy zjeżyły na głowie.

„Czy ja zwariowałem i to tak nieoczekiwanie?” — pomyślał czując, że mu się robi zimno. Zerwał się z fotela i zaczął chodzić po pokoju. Teraz dopiero zauważył, że przez okno wpada dziwne pomarańczowe światło. Zbliżył się do okna i spojrzał na niebo. Jeszcze przed kilkoma minutami widział letnie, błękitne, bezchmurne niebo. Teraz po pieszczącym oczy błękicie nie pozostało śladu. Niebo miało straszny, pomarańczowy kolor. Ulica utonęła w szarym półmroku, jak to bywa podczas niepełnego zaćmienia słońca. Korony drzew poczerniały, a białe ściany domów przybrały odcień błękitnawy i wyglądały, jak oblicze trupa. Maramballe odwrócił się od okna i osłupiał ze zdziwienia.

Oto ujrzał przy biurku swego sobowtóra, który wyciągnął rękę do lampy i zapalił ją. Zapłonęło błękitnawe światło pod czarnym abażurem, chociaż abażur był z zielonego szkła. Potem upiór Maramballe’a wstał zza biurka i zaczął bezszelestnie krążyć po pokoju, powtarzając wszystkie ruchy Maramballe’a sprzed paru minut. Maramballe ze strachem wpatrywał się w zielonkawą, stropioną twarz swego sobowtóra i kiedy sobowtór, chodząc po pokoju, skierował się wprost ku niemu, instynktownie odskoczył w bok.

„Halucynacja!… Biada mi, dostałem pomieszania zmysłów. Ale czy wariaci zdają sobie sprawę ze swego obłędu i rozumują tak jasno jak ja?” — myślał Maramballe obserwując swego sobowtóra, który w tym czasie, zamyślony, stanął na środku pokoju. Rzecz zdumiewająca! Ten upiór wygląda tak naturalnie! I gdyby nie zielonkawobłękitnawy odcień jego twarzy, nie różniłby się niczym od żywego człowieka.

Czy nie rozpocząć z nim rozmowy? Ale to byłoby już zupełnym szaleństwem. Postanowił zrobić coś innego. Ostro poszedł naprzód, wprost na swego sobowtóra i… przeszedł przez niego na wylot. Teraz już nie było wątpliwości: to była halucynacja. Maramballe usiłował opanować się. Lęk minął, a jego miejsce zajęła ciekawość. Maramballe obszedł dookoła swego sobowtóra i nagle wsunął głowę w powłokę widma. Było tam zupełnie ciemno.

„Gdyby nie to, że już zwariowałem, mógłbym od tego wszystkiego zwariować po raz drugi” — pomyślał Maramballe, wysuwając się z ciemności upiora w purpurowy półmrok pokoju.

W korytarzu rozległ się nagle rozpaczliwy krzyk właścicielki hotelu, czterdziestoletniej wdowy, pani Neukirch. Frau Neukirch krzyczała tak, jakby ją kto chciał zamordować. Maramballe, zapomniawszy o swych tarapatach, wybiegł na korytarz, zrobił kilka kroków i zderzył się z niewidoczną, miękką przeszkodą. Wyciągnął ręce. Ktoś niewidzialny chwycił go za ramiona i tuż przy jego uchu rozległ się jęk pani Neukirch.

— Ooo! — I w tej samej chwili poczuł, jak upadło na niego masywne ciało frau Neukirch. Po omacku objął niewidzialną, lecz bardzo ciężką wdowę wpół i ledwie dysząc pod niepomiernym ciężarem, pociągnął nieprzytomną panią Neukirch do swego pokoju. Posadził wdowę na krześle, lecz okazało się, że krzesła nie ma tam, gdzie je widział, i ciało frau Neukirch miękko upadło na podłogę. Nieszczęśliwa wdowa widocznie nawet nie zauważyła tego i nie wydała z siebie głosu. Maramballe znalazł po omacku fotel, poszukał na podłodze ciała pani Neukirch i wreszcie posadził niewidzialnego gościa na niewidzialnym fotelu. Potem podbiegł do biurka i nalał szklankę wody z karafki. Mimo całej niezwykłości sytuacji zauważył, że rzeczy, których nie przesuwano z miejsca, były dobrze widzialne i bynajmniej nie upiorne. Lecz wystarczyło postawić szklankę na nowym miejscu a natychmiast znikła z pola widzenia, podczas gdy oko w dalszym ciągu widziało ją tam, gdzie stała przed paroma minutami.

„W każdym razie, w moim szaleństwie, jak w szaleństwie Hamleta, jest jakaś metoda” — pomyślał z odcieniem humoru, usiłując odnaleźć szklanką usta nieprzytomnej frau Neukirch. Zaczął odzyskiwać swój zwykły optymizm.

Wylawszy pół szklanki wody na niewidzialne rude loki i na szeroką pierś pani Neukirch, w końcu bezceremonialnie dotknął ręką jej twarzy, namacał usta i wlał w nie wodę. Ta energiczna kuracja zewnętrzna i wewnętrzna wywarła swój wpływ. Frau Neukirch czknęła — taka była pierwsza oznaka powrotu do życia. Czkając w dalszym ciągu, odzyskiwała przytomność. Nagle histerycznie zawołała:

— Aaa! Tam, tam!… Niosą mnie! Niosą mnie! Ooo!

Maramballe stwierdził, że jego sobowtór wciąga do pokoju drugą panią Neukirch. Jej posiniała twarz odrzucona była w tył, rude włosy karbowane przy skroniach już nie były rude, lecz sine, grube nogi wlokły się bezradnie po dywanie, a sobowtór Maramballe’a ciągnął zażywne ciało pani Neukirch jak mrówka, która wzięła na siebie zbyt wielki ciężar.

„Jak temu biedakowi musi być ciężko!” — współczuł Maramballe swemu sobowtórowi.

Lecz już się nie dziwił. Umiał wyciągać wnioski i przystosowywać się do okoliczności. A co najważniejsze — przekonał się, że nieszczęście nie spotkało tylko jego: frau Neukirch uległa temu samemu obłędowi co on, lecz w jeszcze ostrzejszej formie. Sądząc zaś z niezwykłego hałasu dochodzącego z korytarza i z ulicy, szaleństwo stało się zjawiskiem powszechnym. Jak gdyby cały świat przekształcił się nagle w szpital wariatów. Ze wszystkich stron słychać było krzyki, jęki, a nawet śmiech, co do którego nie było wątpliwości, iż jest śmiechem szaleńca. Od czasu do czasu słychać było przez otwarte okno jakiś trzask na ulicy i nowe wybuchy krzyków i jęków. Maramballe mimochodem wyjrzał oknem i zobaczył straszne rzeczy: przewrócone tramwaje, szczątki rozbitych samochodów, ciemną krew na asfalcie i stosy ciał martwych i pokaleczonych ludzi; stwierdził przy tym, że krzyki rozlegają się nie tylko z miejsc katastrofy, lecz również tam, gdzie oko nic nie dostrzegało.

„Jeszcze się nie wyświetliło” — pomyślał.

Frau Neukirch wciąż jeszcze krzyczała i popłakiwała.

„Nie, to nie jest obłęd — pomyślał Maramballe — to jest raczej jakiś niezwykły kataklizm, o ile tylko to wszystko razem nie jest koszmarem, obłędnym urojeniem mojej chorej wyobraźni”.

— Mój Boże, mój Boże! — zawodziła frau Neukirch. — Co się ze mną stało? Co to się dzieje?

— Niech się pani uspokoi — próbował ją pocieszyć Maramballe. — Proszę mi wierzyć, że to przejdzie. Przecież wszyscy ludzie nie mogli nagle zwariować. To nie jest obłęd, tylko po prostu… jakaś diabelska sztuka. Zaczęliśmy widzieć nie to, co jest, lecz to, co działo się przed pięcioma czy dziesięcioma minutami…Tak, właśnie to! — Maramballe ucieszył się, gdy mu się udało sprowadzić wszystkie zjawiska do jednej przyczyny. — Może w powietrzu zjawił się jakiś nowy gaz i zmienił właściwości naszych oczu — usiłował wyjaśnić sobie i pani Neukirch przyczynę niezwykłych zmian.

— Nie, nie — powtarzała uporczywie pani Neukirch — to jest koniec świata!… Tak, tak. To okropne!… To okropne! Wyszłam ze swego pokoju i nagle zobaczyłam siebie, szłam przez korytarz do mojego pokoju. Myślałam, że mi serce pęknie ze strachu. To oznacza, że śmierć jest blisko! W naszym rodzie wszyscy widzą przed śmiercią swego sobowtóra…

— Ale widziała pani również mojego sobowtóra. Proszę popatrzeć, widzi pani teraz, że leję pani wodę na głowę i szukam pani ust. A tymczasem, jeśli dotknie pani moich rąk, to się okaże, że wcale nie trzymam szklanki z wodą.

— To oznacza, że pan również umrze. Wszyscy umrą… To jest koniec świata. Nie mogę żyć w tym świecie, wśród upiorów, nie mogę patrzeć na sobowtóra, który wszędzie chodzi za mną. — I wdowa wybuchnęła histerycznym śmiechem.

Maramballe beznadziejnie machnął ręką.

— Czy pani słyszy te krzyki? — powiedział. — Tam giną ludzie i tam moja pomoc jest bardziej potrzebna. Niech się pani opanuje.

— Nie, nie, niech pan nie odchodzi! — zawołała frau Neukirch chwytając powietrze w miejscu, w którym widziała Maramballe’a stawiającego szklankę na stoliku.

III. W świecie upiorów

Maramballe orientując się po ciężkim oddechu frau Neukirch obszedł miejsce, w którym według jego przypuszczeń mogła się znajdować wdowa, zdjął kapelusz z wieszaka i ostrożnie wzdłuż ściany przeszedł przez korytarz, wyszedł na ulicę i natychmiast został przewrócony przez jakąś niewidzialną istotę.

— Można by zachowywać się trochę uprzejmiej — powiedział do widma podnosząc się z chodnika.

— Grzeczność to upiór w tym świecie upiorów — rozległ się jakiś głos, po którym nastąpił wybuch histerycznego śmiechu.

— Idę! Idę! Idę! — uprzedzał inny głos.

I Maramballe ustąpił z drogi.

„Publiczność zaczyna się szybko przystosowywać” — pomyślał i ruszył chodnikiem, stukając głośno bucikami i powtarzając bez przerwy jak zepsuta płyta:

— Idę, idę, idę!

Ze wszystkich stron rozległy się te ostrzegawcze głosy, a ulica huczała jak rój rozjątrzonych trzmieli.

Mimo te ostrzegawcze głosy — przechodnie co chwila wpadali na siebie.

Kolo Maramballe’a przejechał bezszelestnie przepełniony tramwaj. Maramballe już wiedział, że to jest „widmo” tramwaju, który minął go przed kilkoma minutami.

Po chwili usłyszał sygnał trąbki i ostrzegawcze okrzyki.

— Ostrożnie! Nadjeżdża karetka pogotowia!

Sądząc po dźwiękach karetka jechała bardzo wolno. Maramballe nie słyszał łoskotu niewidzialnych tramwajów — widocznie cały ruch został wstrzymany natychmiast po nastąpieniu „końca świata”. Lecz „koniec świata” wydarzył się tak nagle, że nie obeszło się bez katastrof.

Maramballe widział tramwaj, który zderzył się z autobusem. Tramwaj wykoleił się i wjechał na latarnię, a autobus przewrócił się na bok. Maramballe ostrożnie przeszedł przez ulicę i podszedł do miejsca wypadku, chcąc pomóc rannym; ale, jak się okazało, było to prawie niewykonalne. Ranni, nad którymi pochylał się ze współczuciem, byli pustym miejscem, bo zdążyli już odpełznąć na bok. Maramballe musiał się posługiwać słuchem i dotykiem. Odnalazł pod ścianami kilku rannych i zaniósł przed karetkę pogotowia. Karetka stała już widocznie od kilku minut i nie była widmem.

Maramballe czuł ciepłą krew na swoich rękach, lecz nie widział ani siebie, ani rannych. Mógł tylko przypatrywać się swemu upiorowi, który dopiero teraz szedł na miejsce wypadku.

Jakiś mężczyzna jęczał na jego rękach.

„Nieszczęśliwy — pomyślał Maramballe — w jaki sposób będą mu robić operację, skoro potrzebna jest natychmiastowa pomoc. Przecież wykrwawi się zupełnie, zanim zostanie «wyświetlony» na stole operacyjnym”.

Słowo „wyświetlać”, zapożyczone od fotografów, podobało mu się bardzo, ściśle bowiem określało zjawisko: wszystkie rzeczy stawały się widzialne dopiero po kilku minutach, jak zdjęcie na wywoływanej kliszy.

Maramballe poczuł, że jest głodny. Mieszkał na Dorotheastrasse, o kilka minut od Tiergartenu. Lecz tym razem musiał iść dość długo, posuwając się po omacku. Przepraszał, gdy potrącił ramieniem upiora i zderzał się z niewidzialnymi żywymi ludźmi.

„Która może być godzina?” — pomyślał Maramballe, patrząc na zszarzałe słońce zachodzące na purpurowym niebie. Zwykłym gestem wyjął zegarek i spojrzał na tarczę.

„A niech to diabli, w żaden sposób nie mogę się przyzwyczaić do tego obłędu!” — zawołał patrząc w pustkę.

Obejrzał się i zobaczył duży zegar na rogu ulicy. Wskazówki pokazywały piątą. Maramballe zrobił tylko kilka kroków naprzód, znów popatrzył na zegar i zatrzymał się zdumiony. Wskazówka minutowa wskazywała już pięć minut po piątej. Jeszcze kilka kroków naprzód i na zegarze było dziesięć po piątej, jak gdyby czas zaczął płynąć z niewiarygodną szybkością. Maramballe’a tak zainteresowało to dziwne zachowanie się zegara, że postanowił go sprawdzić cofając się wstecz. O dziwo! Czas również jak gdyby się cofnął. Pięć po piątej. Punktualnie piąta. Maramballe cofnął się jeszcze o metr i ujrzał, że zegar wskazuje za pięć minut piątą.

Maramballe gwizdnął.

„Znakomicie! Spacerując tam i z powrotem mogę według życzenia rozporządzać czasem: odwiedzić przeszłość, zajrzeć w przyszłość i wrócić do teraźniejszości. Ale dlaczego nie widziałem mojego zegarka? Czy może dlatego, że w kieszeni jest ciemno?” — Jeszcze raz wyjął zegarek i przysunął bardzo blisko oczu. Po upływie zaledwie dwóchtrzech sekund ujrzał cyferblat i wskazówki pokazujące dwadzieścia minut po piątej. Podszedł do wielkiego zegara ulicznego, który wskazywał kwadrans po piątej.

Korzystając z tego, że nikt go nie widzi, wdrapał się po słupie aż pod tarczę zegara i przekonał się, że teraz zegar uliczny wskazuje również dwadzieścia po piątej.

— Zaczynam teraz coś nie coś rozumieć — powiedział Maramballe, który wolał rozmawiać ze sobą samym na głos, niż wołać cały czas „idę, idę”. — Moje oczy widzą to, co działo się mniej więcej przed pięcioma minutami w odległości metra, przed dziesięcioma minutami — w odległości dwóch metrów i tak dalej. Zjawisko to jest zbyt konsekwentne, więc nie jest obłędem.

Widocznie zaszło coś dziwnego w samej przyrodzie.

Kiedy wreszcie dotarł do restauracji, spotkało go rozczarowanie. Lokal był nieczynny. Maramballe był stałym gościem i udało mu się wyprosić u właściciela restauracji tylko suchy wczorajszy pasztecik.

— Jeśli tak dalej pójdzie, zdechniemy wszyscy z głodu — rzekł Maramballe.

— To są ostatnie dni — westchnął właściciel restauracji. — To jest koniec świata.

„I ten mówi to samo” — pomyślał Maramballe, przypomniawszy sobie panią Neukirch, a następnie zapytał:

— Czy pan Layle był dziś na obiedzie?

— Jak zwykle. Ale czuje się bardzo źle. Przygnieciono go mocno w autobusie. Wygląda na chorego.

— Przecież pan nie mógł go widzieć — zdziwił się Maramballe.

— Oczywiście, ale zobaczyłem go po odejściu. Kto by pomyślał, panie Maramballe, że dożyjemy…

Lecz Maramballe już go nie słuchał. Wszystko w porządku. Właściciel restauracji widzi tak samo jak on, jak wszyscy.

— Ile płacę za pasztecik?

Musiałby czekać co najmniej pięć minut, by zobaczyć beznadziejny gest właściciela restauracji. Lecz sama intonacja głosu bez oznak zewnętrznych jasno świadczyła o przygnębieniu właściciela restauracji w Tiergartenie. Słowa mówiły jeszcze jaśniej.

— Po co wspominać o rachunkach, panie Maramballe! — powiedział smutno restaurator. — Nie wezmę ze sobą do grobu ani pasztecików, ani zapłaty za nie. Niech pan je na zdrowie. Przepraszam, że nie mogę pana niczym więcej poczęstować. Nie mogłem nawet przyrządzić obiadu dla siebie. Połowa pieczystego była surowa, a druga połowa przypaliła się — i restaurator jeszcze raz chrząknął beznadziejnie.

— Czy telefon działa? Muszę pomówić z Laylem.

— Nic nie działa. Wszystko bierze w łeb. Służba się upiła, piwnica z winami spustoszona. Wszystko zostało zrujnowane. Ja…ja chyba też się upiję, jeśli te łotry pozostawiły przynajmniej kroplę wina…

IV. Zagadka światła

Maramballe powracał do domu na Dorotheastrasse. Nie wątpił już więcej, że jest zdrowy. „Nie ja jestem chory, lecz cały świat” — myślał i nie mógł się zdecydować, czy to jest lepiej, czy gorzej. Cieszył się bardzo z odzyskania pewności, że ma zdrowy rozsądek. Jednak sytuacja była katastrofalna. „Nie, byłoby lepiej, gdybym ja zwariował. Lekarze wyleczyliby mnie na pewno, ale czy uda im się wyleczyć cały świat, który zapadł na dziwną chorobę — to jest wielkie pytanie”.

Po powrocie do pokoju włączył szybko odbiornik radiowy, przypuszczając, że przynajmniej tą drogą dowie się czegoś o przyczynach niezwykłej katastrofy, jakiej doznał świat. I nie pomylił się.

Mówiła stacja Koenigswusterhausen[9].

…Tylko panowanie nad sobą i dyscyplina mogą uratować miasto przed paniką, która grozi najstraszniejszymi skutkami. Obywatele muszą ściśle przestrzegać nowych przepisów ruchu ulicznego, pamiętając, że naruszenie ich grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem. W mieście ogłoszony został stan oblężenia. Wszystkie próby pogwałcenia spokoju karane będą bezlitośnie na miejscu przestępstwa.

„Chciałbym zobaczyć, jak oni będą łapać „przestępców” — pomyślał Maramballe.

…O przyczynach, które spowodowały katastrofę w skali światowej, najwybitniejsi uczeni Berlina komunikują, co następuje. Uczeni stwierdzili, że szybkość światła zmalała. Zamiast trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, światło zaczęło poruszać się z szybkością zaledwie jednego metra na sześć minut pięćdziesiąt osiem sekund. Jak wiadomo, otaczające nas przedmioty widzimy dzięki temu, że odbijają naturalne światło słoneczne lub sztuczne. Odbicia te przechodzą obecnie każdy metr w czasie około siedmiu minut. Należy wspomnieć, że fizycy i astronomowie już dawniej stwierdzili, iż szybkość światła jest zmienna. Zmniejsza się ona prawie o cztery kilometry rocznie. Przy zachowaniu tej normy, szybkość światła mogłaby zmniejszyć się do zera dopiero za siedemdziesiąt pięć tysięcy lat. Ta daleka przyszłość, nie może, rzecz jasna, wzbudzać niepokoju. Zmniejszenie o cztery kilometry rocznie było w praktyce nieodczuwalne i mogło mieć wpływ tylko na obliczenia astronomów wówczas, gdy sprawa dotyczyła pomiarów ogromnych przestrzeni „lat astronomicznych”. Dlatego uczeni nie uważali za potrzebne ogłaszanie swych obserwacji o zmniejszaniu się szybkości światła.

Co się tyczy przyczyn nagłego zahamowania szybkości światła, to uczonym nie udało się jeszcze znaleźć zadowalającego wyjaśnienia. Według zdania jednych, zmniejszenie szybkości światła zaobserwowane w ubiegłych latach jest pozorne: nie zmniejszyła się szybkość światła, lecz zwiększyła się jednostka wymiaru czasu — sekunda — wskutek zwolnienia dobowego obrotu kuli ziemskiej. Jednak przeciw tej hipotezie wysuwano również dawniej zastrzeżenia; zwalnianie obrotów kuli ziemskiej obserwuje się periodycznie, to znaczy, że ziemia czasem zwalnia, a czasem przyśpiesza do normy swój dobowy obrót dokoła osi, podczas gdy szybkość światła umniejszyła się równomiernie. To zaś, co widzimy obecnie, ostatecznie obala tę hipotezę: gdyby zmniejszenie się szybkości światła było pozorne i zależało od zwolnienia obrotów ziemi, oznaczałoby to takie zwolnienie, które odbiłoby się i na zwiększeniu siły ciężkości (wskutek zmniejszenia się siły odśrodkowej), czego jednak nie zaobserwowano.

Można tylko przypuszczać, że słońce w swym ruchu weszło wraz z całym systemem słonecznym planet w takie regiony przestrzeni kosmicznej, gdzie szybkość światła jest mniejsza. Może to zależeć albo od właściwości eteru kosmicznego, albo od odmiennej krzywizny przestrzeni — mówiąc ogólnie, od niejednolitości i niestałości głębin międzygwiezdnych.

Należy wreszcie wspomnieć, że zmiana barw nastąpiła dlatego, iż wskutek zwolnienia światła całe widmo przesunęło się jak gdyby z prawej strony na lewą: barwa niebieska zmieniła się na ciemnopomarańczową, zielona na prawie czarną, i tak dalej. Zjawiły się również nowe barwy ultrafioletowe i znajdujące się bardziej na prawo od nich. Lecz nieuzbrojone oko odczuwa je jako ciemne lub wcale na nie nie reaguje.

Nauka nie jest w stanie wpłynąć na tego rodzaju zjawisko kosmiczne jak zmniejszenie się szybkości światła. Możemy jednak przystosować się do nowych warunków życia. Na szczęście, to gwałtowne zmniejszenie się szybkości światła nie postępuje naprzód. Szybkość światła jest na razie wielkością stałą. Nie pozostaje więc nam nic innego, jak przystosować się do nowych warunków i żywić nadzieję, że całe to zjawisko ma charakter przejściowy.

Ktoś zapukał do drzwi.

— Proszę!

„Zamknięte” drzwi zaskrzypiały i do pokoju wtargnął ciężki oddech zażywnej frau Neukirch.

— Dobry wieczór, panie Maramballe — rozległ się jej głos, tak smutny, jak gdyby przed chwilą pochowała swego małżonka.

— Dobry wieczór, frau Neukirch. No i widzi pani, wszystko jest w porządku. Przed chwilą podano przez radio, że ogólnie biorąc nie stało się nic strasznego. Małe nieporozumienie ze światłem. Słońce zjechało w krzywiznę i promień świetlny nie może się przedostać przez eter. Niech pani siada, tylko nie obok krzesła. Zdaje się, że krzesło stoi tutaj.

— Dziękuję panu. Ja też słuchałam radia, ale nic nie zrozumiałam. A pan wyjaśnił mi wszystko tak prosto. Ile jest w tym świecie niezrozumiałych zjawisk!… Właśnie chciałam pana spytać, panie Maramballe… Na przykład gaz. Zagotowałam wodę i zakręciłam kurek kuchenki gazowej. Ale gaz pali się dalej, chociaż nie syczy. Niech mi pan powie, czy licznik to wykaże? Przecież ja nie jestem winna temu, że gaz pali się dalej, chociaż kurek jest zamknięty.

V. Teczka nr 174

Minęło kilka dni i ludzie zaczęli się powoli przystosowywać do nowych warunków życia. Frau Neukirch pogodziła się z istnieniem swego sobowtóra; kucharze w restauracjach nauczyli się jakoś przyrządzać potrawy „na słuch, smak i węch” i obsługiwać gości. Podjęty został na nowo ruch uliczny, chociaż odbywał się bardzo wolno; w takim samym zwolnionym tempie zaczęła pracować poczta, telegraf i telefon.

Maramballe i Layle siedzieli przy śniadaniu na swoim stałym miejscu pod gęstwiną lip w Tiergartenie.

— A jednak należy oddać sprawiedliwość Niemcom: ich niezwykłe talenty organizatorskie ujawniły się szczególnie w dniach kataklizmu. Berlin był pierwszym miastem na świecie, w którym życie wróciło szybko do normy — mówił Maramballe zwracając się do Layle’a, o wyglądzie sprzed pięciu minut. Zresztą między rzeczywistym a widmowym Layle’em nie było wielkiej różnicy. Layle bowiem był mało ruchliwy, w przeciwieństwie do Maramballe’a, którego gesty i słowa nie miały z sobą żadnego związku. Maramballe śmiał się serdecznie, podczas gdy jego sobowtór w skupieniu spożywał śniadanie lub zapalał papierosa.

— Chciałbym jednak wiedzieć, jak się to wszystko skończy?

— Trzeba żyć, bez względu na to, jaki będzie koniec — odparł Layle. — Przed nadejściem roku tysięcznego ludzie oczekiwali końca świata i wielu bogaczy zapisało swe bogactwa kościołowi. Lecz koniec świata nie nadszedł. Musieli wtedy na drodze sądowej żądać zwrotu swych bogactw. Podobno we Włoszech jedna taka sprawa wciąż jeszcze jest rozpatrywana.

— Tak, i u nas we Francji zdarzył się podobny wypadek, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, w 1499 roku. Słynny astrolog Steffler przepowiedział na ten rok powtórzenie się potopu biblijnego i mer Tuluzy Aurixal zapobiegliwie zbudował sobie arkę Noego. Nie było jednak ani potopu, ani nawet zwykłej powodzi. Niestety — powiedział smętnie Maramballe, chociaż jego widmo rozparte na krześle śmiało się bezdźwięcznie — teraz zdarzyło się coś w rodzaju końca świata.

— Człowiek mądry powinien ze wszystkiego wyciągać zysk dla siebie — usłyszeli nagle jakiś głos.

— Hej, kto nas podsłuchuje? Trzeba teraz mieć się na baczności.

Niewidzialny przybysz odpowiedział:

— Czy mam trąbić jak samochód? To nie moja wina, że panowie mnie nie widzą.

— A, efemeryda! Dzień dobry. Niech pan siada na tym krześle. Nie było ruszane z miejsca od przeszło dziesięciu minut.

Jednak Metaxa, zanim usiadł, ostrożnie namacał krzesło. Ten środek ostrożności stawał się już przyzwyczajeniem.

— Upał — powiedział Metaxa.

— Ciekawa rzecz, pan jest Grekiem i stale skarży się na upał — rzekł Maramballe.

— W Grecji jest jeszcze gorzej. — Metaxa umilkł na chwilę, potem ciągnął dalej: — Teczka z aktami numer sto siedemdziesiąt cztery znajduje się u pierwszego sekretarza ministra, Leera.

— Co to za akta? — spytał Maramballe.

— Układ o tajnym porozumieniu między Niemcami a Rosją — odpowiedział Metaxa.

Maramballe poczuł na twarzy kłąb dymu z fajki Layle’a.

— No i co jeszcze? — zapytał Maramballe.

— Nic. Zakomunikowałem tylko panom pewną nowość. Sądziłem, że może panów zainteresować. Jest jeszcze jedna nowina. Lejtnant baron von Blittersdorf oświadczył się pannie Wilhelminie Leer.

— Przecież panny Leer nie ma w mieście! Skąd pan wie o tym wszystkim? — zawołał podniecony Maramballe. Wiadomość ta zaskoczyła go; zaczerwienił się mocno i był bardzo zadowolony, że Layle i Metaxa nie widzą jego twarzy. Lecz przypomniawszy sobie, że jednak ją zobaczą, usiłował przybrać jak najbardziej obojętną minę.

— A ludzie będą zawierać małżeństwa nawet w dniu końca świata — wycedził Layle. — Pana to martwi, Maramballe?

— Ani trochę — spiesznie odpowiedział Maramballe. — Nie miałem zamiaru żenić się z panną Wilhelminą. Zresztą, powiem otwarcie, ja nie bardzo wierzę w tę wiadomość. Wilhelmina… panna Leer powiedziała mi dziś przez telefon, że w chwili, kiedy się zaczęły dziać te dziwne rzeczy, znajdowała się za miastem i nie mogła dotychczas wrócić, wskutek zatrzymania całej komunikacji. Panna Leer przyjedzie dopiero dziś o szóstej wieczór. Więc w jaki sposób Blittersdorf mógł się jej oświadczyć? W każdym razie powiedziałaby mi o tym.

— Blittersdorf oficjalnie poprosił o rękę panny Leer jej ojca, Ruprechta Leera.

— No, to niech się Blittersdorf ożeni z Ruprechtem Leerem — roześmiał się Maramballe, chociaż w głębi serca przejął się bardzo energicznymi poczynaniami swego rywala.

Lejtnant Blittersdorf był od dawna kandydatem do ręki Wilhelminy, chociaż cieszył się większą sympatią pana Leera niż panny Leer.

Wilhelmina nie odmówiła zdecydowanie lejtnantowi, lecz odpowiedziała na jego oświadczyny, iż nie myśli na razie o wyjściu za mąż.

Maramballe nie kłamał zapewniając, że nie ma zamiaru żenić się z panną Leer, chociaż Wilhelmina bardzo mu się podobała. Tak daleko jego plany nie sięgały. Dzięki życzliwości panny Leer i dzięki temu, że bywał w domu Leerów, dowiadywał się wcześniej niż inni dziennikarze różnych nowin dyplomatycznych. Co prawda, nie udawało mu się dowiedzieć czegoś ważnego, sensacyjnego: drzwi do gabinetu Ruprechta Leera były przed nim szczelnie zamknięte. Jednak była to miła i pożyteczna znajomość. I oto teraz może nastąpić zerwanie tego kontaktu. Zazdrosny i impertynencki lejtnant baron Blittersdorf, wychowanek armii cesarskich Niemiec, nie będzie tolerował Maramballe’a. Poza tym Wilhelmina po ślubie zamieszka u męża i wskutek tego straci dla Maramballe’a połowę uroku.

„Niech to diabli, trzeba się zdecydować na jakąś większą akcję — myślał Maramballe. — Tak, Metaxa dał mi wyraźny impuls. Akta numer 174!… Co prawda, świat zajęty jest obecnie czymś innym. Ale co będzie, jeśli «koniec świata» skończy się tak nieoczekiwanie, jak się zaczął? A lepszej okazji się nie znajdzie; trzeba skorzystać z sytuacji i zdobyć ten sensacyjny dokument. I niech sobie wtedy Wilhelmina wychodzi za mąż za swojego barona, jeśli ma na to ochotę…”

— Wszystkie te układy straciły teraz wszelki sens i wartość — powiedział lekceważąco Maramballe.

Wyjął zegarek z kieszeni, podniósł go do oczu, poczekał, aż się tarcza ujawni, i wstał.

— Czas na mnie. Ile płacę? — zwrócił się do kelnera, który przyniósł kawę Metaxie.

Kelner zrobił rachunek.

— Cztery marki. I jeszcze jedna marka za pasztecik, który pan skonsumował owego dnia, kiedy restauracja była zamknięta. Gospodarz prosił, żeby panu przypomnieć o tym małym długu…

Maramballe wyjął portfel, przeliczył pieniądze „wywołując” je przed oczami i podał kelnerowi.

— Proszę. Widzę, że pańskiemu szefowi odechciało się umierać.

Maramballe pożegnał się i odszedł terkocąc automatyczną grzechotką, która przy każdym jego kroku wydawała niezbyt głośny, lecz charakterystyczny dźwięk. Przechodnie, którzy jeszcze nie zdążyli zaopatrzyć się w ten nowy wynalazek, oznajmiali o sobie monotonnym — „idę, idę”.

Na wszystkich skrzyżowaniach ulic głośniki przypominały o przepisach ruchu ulicznego.

Tłum na chodnikach szedł powoli i karnie, trzymając się prawej strony. Policjanci na skrzyżowaniach od czasu do czasu dawali sygnał trąbką, zatrzymując ruch tramwajów i pojazdów, by piesi mogli przejść na drugą stronę ulicy.

Samochody i tramwaje poruszały się również bardzo wolno, dając bez przerwy sygnały dzwonkami i syrenami. Dźwięki te były przytłumione, by uniknąć wzajemnego zagłuszania. Na ulicy zrobiło się o wiele ciszej niż dawniej. Mieszkańcom miasta szybko zaostrzał się słuch.

Nikogo już nie wprowadzał w błąd widok cichego upiornego tramwaju stojącego na przystanku. Wszyscy wiedzieli, że widzialny tramwaj dawno już odjechał. Lecz kiedy słychać było szum nadjeżdżającego niewidzialnego tramwaju, pasażerowie, orientując się dzięki dzwonkowi, po omacku znajdowali wejście i przestrzegając ściśle kolejki wchodzili do wagonu. Na szczęście słupki oznaczające przystanki, domy, jak wszystkie przedmioty nieruchome, były dobrze widzialne, chociaż były „przestarzałym” odbiciem przedmiotów.

VI. Zabawa w ciuciubabkę

Nie bacząc na stan oblężenia i wszystkie środki ostrożności, przestępcy dokonali kilku napadów rabunkowych. Dlatego we wszystkich domach zachowywano specjalną ostrożność, by razem z lokatorami nie przedostawali się do domów złodzieje, korzystający z chwilowej niewidzialności.

Kiedy Maramballe podszedł do domu Leera i zadzwonił, portier ostrożnie uchylił drzwi trzymając je na łańcuszku i wpuścił Maramballe’a dopiero wtedy, gdy poznał jego głos. Maramballe z trudem przecisnął się przez uchylone drzwi i poczuł, że portier dotknął lekko jego pleców, by się przekonać, czy nie ma kogoś za nim, i natychmiast zamknął drzwi.

— Czy panna Wilhelmina wróciła? — zapytał Maramballe.

— Przed chwilą — odparł portier.

Maramballe udał się po schodach zasłanych czarnym chodnikiem — przed „końcem świata” chodnik był czerwony — wszedł do wielkiego salonu i rozejrzał się dokoła.

Wilhelmina w stroju podróżnym, z małą walizeczką w ręku, stała przed otwartymi drzwiami gabinetu Leera i rozmawiała z ojcem. Ściślej mówiąc, poruszała bezdźwięcznie wargami. Potem ojciec tak samo bezdźwięcznie powiedział jej coś, pogłaskał po policzku i wszedł do gabinetu zamykając drzwi za sobą. Wilhelmina szybko poszła do swego pokoju, przez drzwi na prawo.

Maramballe był w kłopocie. Wiedział, że widzi to, co się działo przed kilkunastu minutami. Ale czy Wilhelmina wróciła już do salonu?

Z kłopotu wybawił go głos Wilhelminy, który rozległ się w jadalni. Wilhelmina zaśpiewała coś, a potem, usłyszawszy widocznie zbliżające się kroki, przerwała i spytała:

— Kto to?

— Dzień dobry, panno Wilhelmino — rzekł Maramballe przechodząc ostrożnie do jadalni. — Witam panią po powrocie.


— To pan Maramballe, dzień dobry! — Panna Leer poszła na spotkanie gościa.

— Jakie to ciekawe, nieprawda? Cały świat bawi się w ciuciubabkę. Gdzie pan jest?

I ze śmiechem kręciła się dokoła niego, jak gdyby nie mogąc go znaleźć. A Maramballe bezradnie podnosił ręce, chwytając powietrze.

— Za pięć minut, kiedy pan się ujawni, będę się śmiała z pańskiej głupiej miny — kpiła sobie panna Leer. — Oto jest moja ręka, niech pan trzyma — zlitowała się wreszcie nad nim.

Usiedli przy stole.

— Nie widzieliśmy się już tak dawno! — rzekł Maramballe. — Działo się to jeszcze w starym świecie, kiedy ludzie widzieli teraźniejszość, a nie przeszłość. Jak pani spędziła czas u panny Alicji?

— Znakomicie — odpowiedziała Wilhelmina. — W pierwszej chwili przestraszyłyśmy się bardzo. A potem doszłyśmy do wniosku, że to jest nawet interesujące. Ale wie pan, to już zaczyna być przykre. Żegnaj tenisie! Nie będziemy już mogli grać w tę cudowną grę!

— Są „gry” o wiele ważniejsze — rzekł Maramballe. — W wielu fabrykach przerwano pracę. Jeżeli to potrwa dłużej, nadejdą straszne czasy.

— Wymyślą na to jakiś sposób — odparła beztrosko Wilhelmina. — Nauczą się pracować po ciemku. Przecież niewidomi pracują. I w ogóle niech mi pan nie psuje humoru. Niech pan sobie wyobrazi, że grałyśmy u przyjaciółki w pingponga. To było coś niezwykle śmiesznego!

— Tak, to prawda, ludzie przystosowują się do wszystkiego. Dziś po raz pierwszy czynne będą nawet teatry. W operze grają dziś „Fausta”.

— Wyobrażam sobie, co się będzie działo. Mamy abonament w operze. Niech pan wieczorem wstąpi po mnie, to pojedziemy do opery, do naszej loży.

— A ja chciałem zaproponować pani miejsce na parterze, to jest bliżej sceny — jeśli tylko pani raczy zejść tak nisko.

— Raczę zejść — odpowiedziała Wilhelmina. — Chodźmy na parter. Ale jak muzycy będą odczytywać nuty?

— Soliści i orkiestra wykonają swą partyturę z pamięci. Znają ją doskonale. Oczywiście wrażenie wzrokowe nie będzie odpowiadało słuchowemu. Ale z tym trzeba się pogodzić.

— A co będzie z naszą muzyką i śpiewem, panie Maramballe?

— Będziemy odczytywać nuty jak krótkowidze i nauczymy się ich na pamięć.

— Czy przyniósł pan nowe piosenki?

Przyniosłem — odpowiedział Maramballe obserwując jak „widmo” Wilhelminy wchodzi do jadalni, ubrane w różowe kimono. Dopiero teraz Maramballe dowiedział się, w co jest ubrana siedząca obok niego Wilhelmina.

— Proszę mi je dać — dziewczyna wyciągnęła rękę.

— Proszę bardzo — odparł Maramballe wchodząc niepostrzeżenie do salonu.

— Gdzie pan jest?

— Tutaj, czy pani mnie nie widzi? — roześmiał się Maramballe powtarzając jej zabawę w chowanego.

Trzeba powiedzieć, że ta zabawa bardzo mu się podobała. Zaczął biegać po salonie, a Wilhelmina goniła go. Maramballe bawił się doskonale. I kiedy nagle Wilhelmina złapała go na środku pokoju, Maramballe objął ją i mocno pocałował.

Wilhelmina wyrwała się z jego objęć.

— Pan oszalał!

W tej samej chwili usłyszeli dobrze znane, utykające kroki lejtnanta Blittersdorfa. Lejtnant odniósł podczas wojny ranę w nogę i od tego czasu utykał.

Z wesołości Maramballe’a i Wilhelminy nie zostało śladu. Lejtnant zjawił się niby posąg Komandora i młodzi stanęli zakłopotani jak don Juan i donna Anna. Co prawda Komandor nie mógł jeszcze nic widzieć. Mógł tylko usłyszeć podejrzany hałas. Ale minie kilka minut i cały obraz,postanie wywołany”. Jedyny sposób ratunku — to wyprowadzenie lejtnanta z tego pokoju, zanim przeszłość nie stanie się widzialną „teraźniejszością”.

Wilhelmina, tak samo jak Maramballe, wiedziała już dobrze o tym, że im bliżej przedmiot się znajduje, tym szybciej się ujawnia.

Pobiegła więc śmiało w kierunku zbliżających się kroków, wzięła lejtnanta za rękę i usiłowała poprowadzić go dokoła pokoju, ku drzwiom wiodącym do gabinetu ojca.

— To pan, jak to dobrze się składa! — szczebiotała popychając przyjaźnie lejtnanta. — Ojciec bardzo się ucieszy, że pan przyszedł. Chodźmy do niego…

— Zdaje się, że przeszkodziłem — rzekł pochmurnie Blittersdorf. — Witam, panno Wilhelmino — i lejtnant zatrzymał się, by pocałować ją w rękę. Dziewczyna przyśpieszyła tę ceremonię i znów pociągnęła za sobą lejtnanta w stronę zbawczych drzwi.

— Dlaczego mnie pani prowadzi taką okrężną drogą? — zapytał Blittersdorf zatrzymując się ponownie.

— Bo przyjechałam przed chwilą i rozstawiłam walizki na podłodze, moglibyśmy się przewrócić. Ach, jak pan wolno się porusza! — strofowała Wilhelmina lejtnanta.

— A może ojciec pani jest zajęty?

— Skądże, chodźmy…

A oto drzwi niosące ratunek… Wilhelmina szybko zapukała, otworzyła drzwi nie czekając na odpowiedź ojca, nieomal wepchnęła lejtnanta do gabinetu i rzuciwszy kilka słów, poszła „sprzątnąć walizki”, zamykając szczelnie drzwi za sobą.

— Gdzie pan jest? — zapytała szeptem po powrocie do salonu.

— Tutaj — tak samo cicho odpowiedział winowajca, don Juan.

— Niech pan natychmiast odejdzie… wstrętny!

Lecz Maramballe nie śpieszył się. Ogarnęła go niepohamowana chęć zobaczenia całej sceny zabawy w ciuciubabkę, sceny, która już zaczynała się ujawniać: Maramballe to zbliżał się, to oddalał. Kiedy podchodził bliżej, wydarzenia działy się w przyśpieszonym tempie, jak gdyby ktoś kręcił szybciej taśmę filmową. Kiedy zaś cofał się, ruchy grających w chowanego stawały się wolniejsze. Wreszcie, cofając się z szybkością większą od szybkości światła, widział wszystko w odwróconej kolejności. Wilhelmina również zapaliła się do tego „filmu”. Opamiętała się jednak i zapytała cicho:

— Pan jest jeszcze tutaj?

— Tak — odpowiedział Maramballe wzdychając słodko.

— Niech pan już sobie idzie, szalony człowieku!

— Zaraz, tylko popatrzę na najciekawszą scenę.

Maramballe, poruszając się w różnych kierunkach, znalazł moment pocałunku i zaczął powoli — z szybkością światła — cofać się w stronę drzwi. A upiorna para jak gdyby zastygła w pocałunku.

— Zdumiewające! — powiedział Maramballe. — A jednak pojedziemy do opery!

Maramballe usłyszał, jak Wilhelmina niecierpliwie tupnęła nogą.

— Idę, idę! — I Maramballe wyszedł zamykając za sobą drzwi.

Na jego spotkanie szedł schodami groźny cień Komandora — lejtnanta Blittersdorfa. Jego rude, puszyste wąsy sterczały do góry jak wąsy Wilhelma II.

— Fe, przeklęte widmo! — zaklął Maramballe. I demonstracyjnie przeszedł przez widmo lejtnanta, trącając ramieniem swego rywala.

Kiedy Maramballe wyszedł, Wilhelminę ponownie ogarnął niepokój. Wiedziała, ile niebezpiecznych niespodzianek kryje w sobie nowy porządek rzeczy. Podeszła cicho do zamkniętych drzwi gabinetu ojca i dotknęła ich ręką. Obawy Wilhelminy sprawdziły się: drzwi były otwarte. To oczywiście sprawka lejtnanta. Otworzył je prawdopodobnie po wyjściu Wilhelminy z gabinetu. Szło teraz o to, czy odbicie sceny zabawy w ciuciubabkę dotarło do lejtnanta, siedzącego w gabinecie ojca. Wilhelmina stanęła z boku i przymknęła drzwi. Lecz gdy po kilku minutach znów podeszła do drzwi gabinetu, okazało się, że ktoś je znów otworzył. Czy miała stanąć przed drzwiami i zasłonić własnym ciałem ujawnioną scenę? Lecz przecież nie mogła „zasłonić” odbicia, które znajdowało się już przed nią. Zrozpaczona poszła do swego pokoju i zamknęła się na klucz.

Wilhelmina denerwowała się nie bez powodu.

Lejtnant, podejrzewając, że coś jest nie w porządku, wziął się na sposób. Po przywitaniu się z Leerem, postawił fotel przed drzwiami i otworzył je. Wkrótce zaczęła się ujawniać cała scena zabawy w ciuciubabkę. Wówczas lejtnant zaczął mówić z ojcem Wilhelminy na temat Maramballe’a.

— Nie śmiem oczywiście udzielać panu rad, panie Leer, lecz wydaje mi się, że ze względu na pańskie stanowisko nie jest rzeczą właściwą, by dom pana odwiedzał dziennikarz zagraniczny. A przy tym znajomość Maramballe’a z panną Wilhelminą może spowodować niewłaściwe komentarze i zaszkodzić opinii pańskiej córki…

— Mnie również nie podobają się te wizyty! Ale co mogę zrobić? Narwana dziewczyna… Gdyby żyła jej matka — odparł Leer z westchnieniem — wszystko wyglądałoby inaczej. Ale nie wątpię, że ich kontakty posiadają całkiem niewinny charakter. Sport, muzyka…

— Całkiem niewinny? — lejtnant zaczął ciężko dyszeć. — A czy nie zechciałby pan zajrzeć do salonu?

Leer podniósł się zza biurka, podszedł do drzwi i krzyknął ze zdumienia.

Ujrzeli zakończenie gry w chowanego. Na środku salonu bezdźwięczny cień Maramballe’a całował widmo Wilhelminy. Zazdrosnym oczom lejtnanta nie uszło nawet to, że Wilhelmina niezbyt szybko oderwała swe usta od ust młodzieńca i że jej oburzenie nie było szczere.

Krew przypłynęła powoli do twarzy lejtnanta.

— Ja… zabiję go! — powiedział cichym, zdecydowanym głosem. — Wyzwę na pojedynek i zabiję.

Leer wrócił do biurka i oszołomiony tym, co zobaczył, opadł ciężko na fotel.

— Tak, to jest straszne… Wilhelmina zawiodła moje zaufanie. Ale jak pan sobie wyobraża przeprowadzenie pojedynku?

— Na widzianego czy po omacku, wszystko mi jedno. Na pistolety. Aż do skutku.

— A jeżeli on nie przyjmie wyzwania?

— Zabiję go. Teraz można to łatwiej zrobić niż dawniej.

Rozmowa nie kleiła się. Lejtnant pożegnał się wkrótce i skierował ku drzwiom.

Wilhelmina słyszała, jak odchodził, i pomyślała: „Nie pożegnał się ze mną! Gniewa się! Na pewno widział wszystko. Ale czy ojciec widział?”

W tej samej chwili rozległ się głos jej ojca:

— Wilhelmino, proszę do mnie!

Między ojcem i córką odbyła się długa i bardzo przykra rozmowa.

VII. Ostatnia schadzka

Maramballe był bardzo podniecony, kiedy podjeżdżał wieczorem do domu Wilhelminy. Czy udało się jej ukryć „ślady zbrodni”?

Zadzwonił i zapytał portiera, czy panna Wilhelmina jest w domu.

— Wyjechali! Nie przyjmują! — Odparł gniewnie portier i zatrzasnął drzwi.

Maramballe gwizdnął przeciągle.

— Kiepska sprawa! „Wyjechali i nie przyjmują”. Wygląda na to, że odmówili mi prawa wstępu…

Spodziewał się jednak, że zobaczy Wilhelminę w operze, i pojechał tam.

Przecisnąwszy się ostrożnie do drugiego rzędu, zajął miejsce i zaczął się rozglądać po lożach. Lecz loża Leerów była pusta. „A może ona się jeszcze nie ujawniła?” — Maramballe myślał o Wilhelminie i nie tracił nadziei.

Sąsiad z lewej strony trącił go ramieniem i wymamrotał przeproszenie.

— Nie szkodzi, niech pan nie przeprasza. Wszyscy jesteśmy ślepi, a ślepiec nie może nie potrącić drugiego — odpowiedział Maramballe z francuską rozmownością. W tym samym momencie usłyszał, jak ktoś mu szepcze na ucho:

— Przepraszam! Chciałem się tylko przekonać, czy to jest pan. Dziś, punktualnie o dziesiątej, pierwszy sekretarz Leer jedzie do ministra. Akta numer sto siedemdziesiąt cztery będą leżały na jego biurku.

— Metaxa! Jak pan tu się znalazł?

— Tak samo jak i pan — odparł Grek.

Nie było w tym istotnie nic dziwnego. Miejsca korespondentów zagranicznych znajdowały się w tym samym rzędzie. Metaxa widocznie postarał się o to, by znaleźć się w sąsiedztwie Maramballe’a.

— Proszę pana — rzekł Maramballe — dlaczego pan hipnotyzuje mnie ciągle aktami numer sto siedemdziesiąt cztery? Czego pan chce ode mnie?

— Tsss! — Nachylając się do ucha Maramballe’a Metaxa powiedział:

— Przecież sam pan wie, że na tej sprawie można zarobić. Mam swoich ludzi w domu Leera i wiem o wszystkim, co się tam dzieje. Ale trudniej mi jest przeprowadzić tę sprawę niż panu. Pan jest tam swoim człowiekiem.

Przy potoczystych, triumfalnych dźwiękach uwertury Metaxa rozwijał szczegóły swego planu.

— Poinformowałem pana o tych aktach, wskazałem panu kierunek, zarobi pan tysiące. A mnie da pan za to tylko tysiąc marek…

Mózg Maramballe’a zaczął pracować. Metaxa ma rację. Na tej sprawie można zarobić. Tak, Wilhelmina zaczęła zabawę w ciuciubabkę w nieodpowiednim czasie! Gdyby nie ten tragiczny pocałunek!… Sytuacja bardzo się skomplikowała. Czy trzeba coś dać temu Grekowi za fatygę? Maramballe postara się zdobyć tajne akta, ale nie ma zamiaru dzielić się z Metaxą.

— Po pierwsze, pan się na próżno wysila, panie Metaxa — szepnął Maramballe na ucho sąsiadowi. — Wiem lepiej od pana o wszystkim, co się dzieje w domu Leerów. I o aktach numer sto siedemdziesiąt cztery wiedziałem o wiele wcześniej, zanim pan zakomunikował mi tę „nowinę”. A po drugie, nie mam zamiaru bywać więcej w domu Leerów.

— Lejtnant nie pozwala? — zapytał zjadliwie Grek zrozumiawszy, że Maramballe uchyla się od podziału zysków.

— To jest moja sprawa — odparł oschle Maramballe.

„Jaki brak kultury!” — oburzył się na nietaktowne pytanie Greka zapominając o tym, że sam prowadzi nieczystą grę.

Uwertura się skończyła. Ze sceny rozległ się już głos Fausta, kurtyna była wciąż jeszcze spuszczona. I dopiero kiedy Mefistofeles na wezwanie Fausta odezwał się: „I ja jestem tutaj!”, rozpoczął się spektakl dla pierwszych rzędów. Między śpiewem, grą artystów i orkiestrą nie było żadnego związku. Tylne rzędy ujrzały podniesienie kurtyny dopiero po zakończeniu pierwszego aktu. — „A ostatnią odsłonę galeria będzie oglądać jako niemą scenę, po zakończeniu opery… Przepadła opera!”

W środku drugiego aktu Maramballe wyszedł ostrożnie i skierował się ku drzwiom. Oglądając się na scenę widział jak gdyby powtórzenie odsłony w odwróconej kolejności. Ale to już go nie interesowało.

Wrócił do domu i zadzwonił do Wilhelminy.

Zastał ją, lecz rozmowa nie sprawiła mu szczególnej przyjemności.

— Ojciec i lejtnant widzieli wszystko — opowiadała. — Miałam bardzo przykrą rozmowę z ojcem. I byłoby najlepiej, panie Maramballe — tu głos Wilhelminy zadrżał — gdyby pan nie pokazywał się w naszym domu przynajmniej przez jakiś czas, aż się wszystko uspokoi.

Zabrakło jej siły woli, by zerwać z nim z miejsca.

Maramballe, usłyszawszy ten wyrok z ust Wilhelminy, wpadł w wielką rozterkę.

Zerwanie w takim momencie, kiedy jak nigdy dotąd pragnął znaleźć się w domu Leerów! Jutro już będzie za późno. Akta numer sto siedemdziesiąt cztery zostaną pogrzebane w kasie pancernej lub wpadną w ręce jakiegoś Metaxy. Nie wolno zwlekać. Maramballe’em targały najsprzeczniejsze uczucia. Pocałunek jak mocna trucizna przeniknął mu do serca i zdawało mu się, się podczas rozmowy telefonicznej w głosie Wilhelminy dźwięczał smutek. A może ona go kocha? W tym momencie miał wrażenie, że i on kocha ją do szaleństwa. Z niespodziewanym wybuchem namiętności zaczął błagać Wilhelminę, by pozwoliła mu przyjść po raz ostatni, „pożegnać się na zawsze”.

W sportowym sercu Wilhelminy zachowały się widocznie jakieś resztki sentymentalizmu. Wzruszył ją szczery ton Maramballe’a. Zawahała się, a Maramballe, wzdychając i jęcząc do słuchawki, usiłował ją przekonać.

— Chcę tylko popatrzeć… Ostatni raz!

— Ale ojciec nakazał portierowi, żeby pana nie wpuszczał — wyznała zrozpaczona Wilhelmina.

— To nie ma znaczenia! — odparł Maramballe, ożywiony nową nadzieją. — Wejdę od strony ogrodu, a pani otworzy mi drzwi…

— Ale w ogrodzie są dozorcy. Przecież pan wie, że teraz wzmocniono wszędzie straż.

— Dozorcom na pewno nie powiedziano, żeby mnie nie wpuszczali. Ostatecznie, przekradnę się koło nich… Byle tylko popatrzeć!

— Więc zgoda. Ale niech pan prędko przyjdzie, zanim ojciec nie wróci.

Maramballe rzucił słuchawkę i zaczął się uwijać po pokoju, szukając rękawiczek i kapelusza.

— „Boże wszechmocny, Boże miłości, wysłuchaj modlitwy mojej”[11] — zaśpiewał i pognał przez korytarz, omal nie przewracając pani Neukirch.

Maramballe pomyślnie ominął dozorców i niepostrzeżenie wszedł do domu Leerów. Skierował się do salonu i stanął, kaszlnąwszy cicho.

— Jestem tutaj — odpowiedziała szeptem Wilhelmina — przy fortepianie.

Maramballe zrobił kilka kroków i nagle zatrzymał się niezdecydowany. Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążył ułożyć sobie planu działania. Czy ma odegrać rolę niepocieszonego kochanka, czy też korzystając ze sposobności przedostać się do gabinetu, zabrać teczkę i uciec. Kobieta czy pieniądze? W ciągu kilku sekund toczył ze sobą walkę. W końcu doszedł do wniosku, że Wilhelmina i tak jest dla niego stracona, i dlatego należy zdobyć teczkę z aktami numer sto siedemdziesiąt cztery.

Nawet powziąwszy tę decyzję nie mógł posunąć się zbyt daleko w wiarołomstwie wobec Wilhelminy. Byłoby to zresztą wielką nieostrożnością.

„Obrazić kobietę to rzecz nie tylko brzydka, ale i niebezpieczna. Kobiety umieją się mścić”. Maramballe wybrał drogę pośrednią. Wbiegł do gabinetu, nachylił się nad oświetlonym biurkiem, znalazł akta numer sto siedemdziesiąt cztery, wsunął pod kamizelkę i wybiegł do salonu. Wszystko to trwało pół minuty.

— Więc gdzie pani jest? — zapytał nieco głośniej.

— Tutaj — odpowiedziała cicho Wilhelmina.

— A mnie się przywidziało, że pani mówi do mnie z gabinetu, i wszedłem tam. Nie może sobie pani wyobrazić, jak mi jest przykro z powodu tego, co zaszło!… Nie, nie tak. Jestem zachwycony tym, co zaszło między nami, lecz przykro mi, że nasz figiel został ujawniony… Ja… — Maramballe chciał powiedzieć „kocham panią”, lecz poczuł, że teczka wysuwa mu się spod kamizelki, więc położył dłoń. nieco niżej pod sercem i przyciskając kamizelkę, mówił dalej: — Będę zawsze pamiętać o pani… — „A może ona nagle powie, że mnie kocha?” — pomyślał przerażony. — „Nie, teraz nie czas na czułości”. — I odnalazłszy jej rękę, z szacunkiem ucałował czubki chłodnych palców.

— Żegnaj, Wilhelmino!

Dziewczyna poruszyła się i westchnęła. Może była niezadowolona z jego zbyt grzecznego postępowania i objawów szacunku? Maramballe w obawie, że Wilhelmina da wyraz swoim uczuciom, które mogłyby go zatrzymać i odegrać fatalną rolę, westchnął ciężko, odszedł od Wilhelminy i szepnąwszy jeszcze raz „Żegnaj”, pobiegł do drzwi.

Triumfował. Oto wreszcie na jego piersi leżała sensacja, która wprawi świat w zdumienie, a jemu da szanse ogromnego awansu. Droga do wielkiej kariery dziennikarskiej stała przed nim otworem.

VIII. Pościg

Maramballe tak zatopił się w marzeniach, że zapomniał o niezbędnej ostrożności i przebiegając przez ogród, z rozpędu wpadł na kogoś. Runął na ziemię wraz z nieznajomym.

— Stój! Kto to? — rozległ się głos dozorcy.

Maramballe, przyciskając lewą ręką drogocenną teczkę, usiłował wstać, zakrywając twarz prawą ręką: nie zapominał o wywołaniu. Na szczęście w ogrodzie było ciemno. Dozorca złapał go za nogę i wzywał kolegów na pomoc. Maramballe uwolnił się kopnięciem drugiej nogi w rękę, która go przytrzymywała. Zerwał się i pobiegł.

Powstał hałas. Rozległy się gwizdki alarmowe, okrzyki, ze wszystkich stron nadbiegali ludzie. Maramballe ruszył pędem do bramy ogrodu, obalił jeszcze jednego dozorcę i wybiegł na ulicę, zasłaniając twarz wolną ręką. Za kilka minut jego postać wyświetli się i ścigający pobiegną za widmem. Teraz mogli biec tylko za tupotem uciekających nóg. Maramballe musiał „zatrzeć ślady”, przebiegając przez jakąś zaciemnioną przestrzeń. Postanowił skierować się do pobliskiego Tiergartenu. Wbiegł na chodnik, wdarł się w tłum przechodniów i wbrew wszelkim przepisom ruchu ulicznego, pobiegł naprzód, przewracając ludzi. Pochylił głowę i jak miażdżący taran przebijał się przez tłum, zostawiając za sobą krzyki, jęki, wrzaski i przekleństwa. Przewróceni przechodnie stanowili barierę zatrzymującą prześladowców. Ułatwiało to sytuację Maramballe’owi, lecz z drugiej strony pasmo dźwięków było również ułatwieniem dla prześladowców, wskazując im kierunek pościgu.

W tym czasie w półmroku ogrodu wyświetliła się sylwetka jego postaci, a policjanci, którzy nadbiegli, skorzystali ze świeżego, ciepłego śladu i pośpieszyli za widmem uciekającego człowieka. Nie mogli podczas pościgu ustalić, czy mają wciąż jeszcze do czynienia z widmem, czy już z żywym człowiekiem i dlatego musieli przez cały czas chwytać urojonego przestępcę, lecz ich ręce natrafiały tylko na pustkę. Udało im się zresztą kilka razy kogoś złapać. Część ścigających zatrzymała się ze schwytanymi widmami, czekając na wyświetlenie. Lecz spotkało ich rozczarowanie: pierwszym zatrzymanym był jakiś staruszek, drugim — pastor. Tylko dwóch młodych ludzi zaprowadzono do komisariatu, by przeprowadzić rewizję i stwierdzić tożsamość. Wszystko to utrudniało pościg, ale tym niemniej trwał on dalej.

Wkrótce Maramballe usłyszał charakterystyczny głos syreny. Był to powszechnie znany sygnał policji ścigającej przestępcę. Na głos syreny ruch na chodnikach zamierał. Przechodnie przyciskali się do murów domów, by dać drogę idącemu szybko oddziałowi policji.

Maramballe przeciął ulicę, dobiegł przez wolny od tłumu chodnik do narożnika i skręcił. Tutaj ruch uliczny jeszcze trwał. Tuż przy chodniku jechały wolno samochody, jeden za drugim. Maramballe przysłuchał się, wybrał najbliższy samochód, wskoczył na stopień i wtargnął do wozu. W samochodzie rozległy się przerażone głosy kobiet.

— Przepraszam najmocniej — powiedział Maramballe, przekonawszy się, że nie zna tych głosów. — Omal nie wpadłem pod wasz samochód i musiałem do niego wskoczyć.

Zdarzały się istotnie takie wypadki i pasażerowie samochodu, słysząc uprzejmy głos przepraszającego Maramballe’a, uspokoili się.

Kiedy samochód znalazł się przed Tiergartenem, Maramballe wyskoczył cicho i pobiegł przez trawnik w półmrok drzew, omijając oświetlone ścieżki. Kluczył jak zając, a jedno oświetlone miejsce przebiegł odwrócony tyłem, by zmylić ślad.

Odgłosy pościgu zostały daleko w tyle, lecz Maramballe w dalszym ciągu krążył po parku. Przebiegł całą lewą stronę Tiergartenu aż do ogrodu zoologicznego. W jakimś zupełnie ciemnym zakątku natknął się niespodzianie na młodą spokojną parkę. Maramballe podszedł z tyłu do młodzieńca siedzącego na ławce i zanim ten się zorientował, zerwał mu z głowy melonik i włożył swoją kraciastą czapkę — czapka już się wyświetliła i zapewne była znana ścigającym.

Następnie zniknął w mroku drzew, przelazł przez pusty kiosk, wyszedł z parku i okrężną drogą udał się w przeciwległą stronę miasta, do parku Treptow.

Po dłuższej włóczędze po ciemnych zakątkach tego parku doszedł do wniosku, że ostatecznie zatarł za sobą ślady. Mimo to postanowił nie wracać do domu z cenną teczką. Jeśli ktoś z prześladowców zdołał go rozpoznać, to policja na pewno przeprowadzi rewizję w jego pokoju. Gdzie ukryć na jakiś czas akta numer sto siedemdziesiąt cztery? U Layle’a. Nic lepszego nie można wymyślić. Znajomy Layle’a, urzędnik ambasady angielskiej, ustąpił mu swego pokoju na okres letni. Co prawda, gmach ambasady znajdował się na końcu Unter den Linden, obok Tiergartenu, całkiem blisko miejsca przestępstwa. Lecz za to eksterytorialność ambasady stanowiła najlepszą ochronę przed wtargnięciem policji. Czy jednak Layle zgodzi się ukryć w swym pokoju taki dokument? Można obejść się bez jego zgody! I kiedy Maramballe podjeżdżał do gmachu ambasady, miał już plan gotowy.

IX. Późna wizyta

W ambasadzie znano Maramballe’a — nieraz bywał u Layle’a. Więc bez specjalnych trudności udało mu się przedostać na „terytorium angielskie”.

Layle był w domu.

Maramballe przygotował się do szybkiej akcji. Przed naciśnięciem dzwonka wyjął teczkę i przytrzymał ją za plecami. W momencie gdy Layle otworzył drzwi, Maramballe podszedł do łóżka, podniósł materac i umieścił pod nim swój skarb. Wszystko to było zrobione z takim wyliczeniem, by Layle nie spostrzegł podrzuconej teczki, gdy wyświetli się scena przybycia Maramballe’a. „Teczka może poleżeć spokojnie pod materacem kilka dni. A kiedy wszystko się ułoży, wydostanę ją stamtąd w taki sam sposób” — pomyślał Maramballe.

Po schowaniu teczki przysiadł na brzegu łóżka.

— Uff, jestem okropnie zmęczony! — powiedział opierając się o wezgłowie.

— Gdzie pan usiadł? — usłyszał głos Layle’a. — Na łóżku? Niech pan siada tutaj, na fotelu.

— Dziękuję panu, muszę odsapnąć. Wolę siadać na łóżkach. Fotele są ostatnio zdradliwe. Nigdy nie wiadomo, czy stoją na miejscu, czy nie. Już kilka razy padałem siadając na urojony fotel. A łóżko zawsze stoi na tym samym miejscu. Łóżko to solidna rzecz! — Maramballe poklepał czule miejsce, w którym leżała teczka z aktami.

Na jakimś zegarze miejskim wybiła północ.

Layle milczał wyczekująco.

Trzeba było wymyślić przyczynę nieoczekiwanej wizyty.

— Jestem tak podniecony, że nie mogę usiedzieć w domu — powiedział Maramballe — i przyszedłem do pana, by zwierzyć się z moich obaw. Byłem dopiero co w Towarzystwie Astronomicznym. Słuchałem referatu pewnego astronoma. Otóż przepowiada on, że szybkość światła zmniejszy się jeszcze bardziej. Światło przebywać będzie jeden metr w ciągu dwunastu godzin i trzech sekund! Wyobraża pan sobie, co to będzie? Całą noc po ulicach i w instytucjach będą się bezszelestnie popychać dzienne cienie, a w dzień Berlin będzie wyglądać jak pustynia… Światło elektryczne trzeba będzie zapalać wczesnym rankiem, żeby paliło się wieczorem, a gasić w ciągu dnia. Niech pan sobie wyobrazi, co się będzie działo nocami w Reichstagu? Oświetlona sala i widma działaczy politycznych, decydujących o losach milionów ludzi… My, korespondenci, będziemy musieli słuchać w dzień, a fotografować w nocy te widma. Albo weźmy na przykład bank. Jak pan otrzyma pieniądze, jeżeli kasjer zobaczy pana i pańskie dokumenty dopiero za kilka godzin? I jak stwierdzić, że pan rzeczywiście otrzymał pieniądze, a nie stare numery „Berliner Tageblatt”. A przemysł! Przemysł zostanie zupełnie unieruchomiony. Będziemy się czuli tak, jak gdybyśmy oślepli. Cały świat oślepnie. To będzie katastrofa, zagłada, koniec, śmierć…

Maramballe tak się zapalił, że nastraszył samego siebie tymi groźnymi obrazami. Lecz poruszywszy się na łóżku, przypomniał sobie o drogocennej teczce i, by jeszcze bardziej odwrócić uwagę Layle’a, zakończył patetycznie:

— Jak nędzne i znikome wydają się wobec światła — ściślej mówiąc, wobec umierającego światła — wszystkie „wielkie” sprawy, przemyślne porozumienia dyplomatyczne i tajne układy!

Layle, jak prawdziwy Anglik, słuchał spokojnie, nie przerywając gościowi. Zdawało się tylko, że kłęby dymu płynące z nieodstępnej fajki stały się gęstsze.

— Jaki to astronom mówił o tym? — zapytał.

— No ten, jakże się on nazywa, mam to nazwisko na końcu języka. Coś jak Schwarzbrot czy jak Butterbrot, w żaden sposób nie mogę zapamiętać tych niemieckich nazwisk.

— Dziwne — wycedził Layle przez zęby.

— Te wiadomości utrzymywane są w tajemnicy, żeby nie denerwować szerokiego ogółu.

— Dziwne. Ja też byłem na posiedzeniu Towarzystwa Astronomicznego — ciągnął dalej Layle.

„Że ten angielski drągal łazi wszędzie tam, gdzie nie trzeba!” — pomyślał ze złością Maramballe.

— I wszyscy uczeni twierdzili jednogłośnie, że według ich obserwacji szybkość światła wzrosła w ciągu minionej doby o dalsze cztery sekundy na metrze.

— No i zrozum człowieku tych uczonych! — Maramballe rozłożył szeroko ręce. Usiłował zachować obojętną minę, lecz w duszy ucieszył się niezwykle z nowej wiadomości. Wraz z każdą sekundą przyśpieszenia szybkości światła i powrotu do normalnego życia zwiększała się wartość „teczkinicości”, na której siedział.

W obawie, że Layle zada mu dalsze pytania, związane z przebiegiem posiedzenia Towarzystwa Astronomicznego, Maramballe zmienił temat.

— Pocieszył mnie pan. Bo niech pan sobie wyobrazi, siedzę w operze. Walenty śpiewa „Boże wszechmocny, Boże miłości”, tymczasem na scenie Mefistofeles zajęty jest jeszcze odmładzaniem Fausta. Ale czas już na mnie.

Maramballe niepostrzeżenie poprawił materac, pożegnał się z Layle’em i odszedł. Nie zatroszczył się bynajmniej o to, że ukrywając tajny dokument w pokoju przyjaciela naraża go na poważne niebezpieczeństwo.

X. Zaginione dokumenty

Wilhelmina słyszała hałas, który powstał w ogrodzie po odejściu Maramballe’a, lecz zrozumiała to po swojemu. Widocznie Maramballe nie chciał podać swego nazwiska, by nie skompromitować jej jeszcze raz swą tajną wizytą.

„Tak, on jest szlachetny — myślała kołysząc się na bujaku. — I jaki był niezwykle opanowany! A może on mnie kocha?…”

Zdawało się, że w sercu Wilhelminy, mistrzyni w wielu dziedzinach sportu, dziewczyny z krótko ostrzyżonymi włosami i w sukience ledwie zasłaniającej kolana — zaczęły się budzić, uśpione od wieków, uczucia jej sentymentalnych babek i prababek, które nosiły peruczki i krynoliny.

Tajna schadzka… Nieszczęśliwy kochanek… Surowy ojciec… Rywal… Wszystko jak w powieści!

„Ojciec nie zgodziłby się oczywiście na nasze małżeństwo. No cóż, tym lepiej. Uciekłabym z Ludwikiem, tak jak moja prababka Karolina uciekła z pradziadkiem… Nizza, Sorrento, Algier”…

Marzenia przerwał tupot czterech nóg. Nieomal wrogo przyjęła to wtargnięcie dwudziestego wieku w jej fantastyczny świat romantycznych rojeń — zwłaszcza gdy poznała charakterystyczne utykanie lejtnanta.

Wilhelmina wiedziała, że znów stanie się przedmiotem „napaści”. Po fatalnym pocałunku ojciec długo i rozwlekle pouczał ją o moralności, o zasadach dobrego tonu, o swym stanowisku służbowym, o jej obowiązkach wobec niego, o lekkomyślności i na zakończenie oświadczył, że będzie spokojny dopiero wówczas, kiedy ona wyjdzie wreszcie za mąż za lejtnanta.

„Nie można znaleźć lepszego męża. Lejtnant nie jest jeszcze stary, ma doskonałą opinię u przełożonych, wyrobione stosunki, jest bliskim przyjacielem następcy tronu… — Ojciec zniżył głos, chociaż byli sami w gabinecie, i ciągnął dalej: — Republika nie potrwa długo. Naród niemiecki jest za monarchią. Niemcy powinny znów stać się cesarstwem. To jest nieuniknione. Powinnaś więc zrozumieć, jakie perspektywy otworzą się wówczas przed baronem Blittersdorfem!… Powinnaś mu być wdzięczna za to, że nie zrezygnował z twojej ręki po tym, co zaszło. Ale baron w rozmowie ze mną domagał się, żeby ślub odbył się jak najprędzej, i ja rozumiem go doskonale”.

Wilhelmina nic wówczas nie odpowiedziała i w milczeniu poszła do swego pokoju. Była zbyt dumna, by się usprawiedliwiać i dziękować lejtnantowi za jego „wspaniałomyślność"”. A ojciec długo jeszcze przekonywał jej „widmo”, zanim się przekonał, że córka już dawno opuściła gabinet.

I oto teraz idą, przychodzą po odpowiedź… Kroki rozlegały się coraz bliżej. Słychać już było głos ojca i lejtnanta. Wilhelmina chciała uciec do swego pokoju, lecz przypomniawszy sobie, że ucieczka zostanie ujawniona, pozostała na miejscu.

— Czy to pani, czy pani widziadło, panno Wilhelmino? — usłyszała głos lejtnanta, który wszedł do salonu.

— Widziadło — odparła. — Widziadło prababki Karoliny. Czy nie widzi pan loków i krynoliny?

Wilhelmina, jak wszystkie kobiety jej sfery, umiała doskonale ukrywać uczucia pod maską naturalnej swobody. Kłamstwo uważane było w jej świecie za dowód dobrego wychowania.

Lejtnant, wytężając swoją niezbyt wielką inteligencję, usiłował być dowcipny. Wywiązała się wesoła pogawędka, a ojciec Wilhelminy przeszedł do swego gabinetu.

— Wilhelmino, czy nie ruszałaś papierów na moim biurku? — rozległ się zaniepokojony glos Leera.

— Nie, nie wchodziłam do gabinetu — odparła.

— To dziwne — mruczał Leer szukając na biurku teczki. Następnie wyszedł z gabinetu i rzekł drżącym głosem:

— Zginęła mi z biurka teczka z dokumentami… Bardzo ważne poufne dokumenty…

— Po prostu nie możesz ich znaleźć — powiedziała spokojnie Wilhelmina, chociaż w jej sercu poruszyło się jakieś niewyraźne, nie sprecyzowane jeszcze, lecz przykre uczucie.

— Chodźmy, pomożemy ojcu szukać — zwróciła się do lejtnanta.

Zaczęli we troje przeszukiwać biurko, ale teczki z aktami nie było.

— A może schowałeś akta do kasy? — zapytała.

— Skądże znowu — odpowiedział ojciec podrażnionym tonem. — Dokumenty leżały tutaj, z brzegu, w żółtych teczkach. Czy nie przychodził do nas ktoś obcy?

Wilhelminie zrobiło się słabo. „Maramballe! Czyżby to on?… Maramballe wszedł do gabinetu, wybiegł tak pośpiesznie, uciekł przed dozorcami… To mógł zrobić tylko on…”

Nigdy jeszcze Maramballe nie był tak bliski katastrofy jak w tym momencie. Gdyby Wilhelmina wymieniła jego nazwisko, wszystkie rachuby związane z teczką numer sto siedemdziesiąt cztery wzięłyby w łeb, a Maramballe znalazłby się w więzieniu. Lecz na jego szczęście w sercu Wilhelminy nie umilkły jeszcze głosy jej romantycznych babek i Wilhelmina odpowiedziała „nie”, zanim uświadomiła sobie ogrom wiarołomstwa „nieszczęśliwego kochanka”. Ale słowo się rzekło. Lecz nie zdążyła jeszcze powiedzieć „nie”, gdy w jej sercu wybuchła burza. Więc Maramballe oszukał ją jak prowincjonalną kozę! Grał rolę nieszczęśliwego kochanka po to, by wykorzystać jej zaufanie dla swych niecnych zamierzeń… Zawahała się znów, już chciała wymienić jego nazwisko.

Tymczasem Leer zaczął dzwonić na służbę. Dowiedział się od dozorców o pościgu za nieznajomym w ogrodzie. Ów człowiek mógł przedostać się do domu tylko przez drzwi prowadzące do ogrodu. Ale kto mu je otworzył? Tego nie można było stwierdzić. Zadzwonił telefon. Z dyrekcji policji zakomunikowano, że przestępcy udało się uciec. Wilhelmina nie wiedziała, czy ma się martwić, czy cieszyć. Była tak wściekła na Maramballe’a, że z zadowoleniem przyjęłaby wiadomość o jego aresztowaniu. Lecz z drugiej strony ujawniłoby to jej mimowolny udział w przestępstwie. Oczywiście nikt by jej nie podejrzewał o to, że świadomie pomagała przestępcy. Lecz jaka hańba, jaki wstyd zostać tak oszukaną!

Zdenerwowanie Wilhelminy doszło do punktu kulminacyjnego. Obrażona duma kipiała w niej, jeszcze chwila — i przestanie panować nad sobą. Kiedy ojciec powiedział tragicznym głosem: „Więc w moim domu znajdują się zdrajcy?” — Wilhelmina nie wytrzymała:

— Ojcze, muszę z tobą pomówić.

W tej samej chwili wszedł do pokoju nowy świadek — kucharz, który oświadczył, że ma coś ważnego do zakomunikowania.

— Proszę mówić — powiedział niecierpliwie Leer.

— Do naszej kuchni — zaczął kucharz swą opowieść — przychodził często jakiś Grek, handlujący jedwabiami. Sprzedawał je bardzo tanio. Moja żona oraz pomywaczka i żona portiera chętnie kupowały u niego. Ten Grek był również dziś wieczorem. Kiedy postawił kosz na podłodze i rozłożył materiały, kobiety zaczęły wybierać. Trwało to kilka minut. Nagle zgasło światło. Zdarzało się to teraz często, więc nie zwróciliśmy szczególnej uwagi. Tylko żona portiera roześmiała się i powiedziała, że tym razem światło zgasło w nieodpowiednim momencie. Spróbowałem przekręcić kontakt i po paru minutach światło zapaliło się znów. Ale Greka w kuchni już nie było, a kosz z jedwabiami stoi do tej chwili. Myśleliśmy, że Grek wyszedł na podwórze i wróci, ale nie wrócił dotychczas.

— Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?

— Dopiero przed chwilą dowiedzieliśmy się o zaginięciu dokumentów, wasza ekscelencjo. A o Greka nie martwiliśmy się, Grek nie odda za darmo kosza z jedwabiami.

— Możesz odejść, Karolu. — A kiedy kucharz poszedł, Leer powiedział: — Tak, to jest możliwe. Z kuchni można przejść do jadalni, a z jadalni do gabinetu. Zbrodniarz mógł niepostrzeżenie wyłączyć światło w kuchni, potem przedostał się tutaj, porwał dokumenty i uciekł nie zauważony. Miał na to dość czasu. Ale co oznacza wobec tego zajście w ogrodzie? Kto był tam?

— Ten sam przestępcaGrek — wyraził przypuszczenie lejtnant. — Usiłował widocznie przejść przez ogród i wyjść na Budapesterstrasse, natknął się na dozorcę, który podniósł alarm.

— A może to był jeden z uczestników kradzieży? — powiedział Leer. — Niech pan będzie łaskaw, panie lejtnancie, pojechać do szefa policji i niech mu pan przekaże moją prośbę o podjęcie poszukiwań przestępcy przy pomocy wszystkich sił, jakie ma do dyspozycji. Chodzi o sprawę państwowej wagi.

Baron stuknął po wojskowemu obcasami i pożegnawszy się pośpiesznie, odszedł. Kiedy ucichły jego utykające kroki, Leer znużony opadł na fotel.

— Chciałaś mi coś powiedzieć, Wilhelmino?

— Tak… — Wilhelmina chciała wyznać, że w ich domu był Maramballe. Ale opowiadanie kucharza spowodowało, że nie była już pewna tego, czy Maramballe ukradł dokumenty. I nie opowiedziała ojcu o potajemnej wizycie Maramballe’a. Lecz wciąż jeszcze była głęboko wzburzona. Urażona duma domagała się zemsty.

— Ojcze, zgadzam się wyjść za mąż za pana lejtnanta.

Romantycznym wspomnieniom o prababce Karolinie został położony kres.

XI. Niespokojna noc

Maramballe miał niespokojną noc. Zastanawiając się nad wydarzeniami minionego dnia, doszedł do wniosku, że wciąż jeszcze grozi mu niebezpieczeństwo. Co prawda udało mu się zatrzeć ślady. Ale nie wszystko poszło tak gładko, jakby tego pragnął. Jego ucieczka zapewne postawiła na nogi cały dom. Z całą pewnością stwierdzono już zniknięcie teczki i Wilhelmina zrozumiała, co było celem jego ostatniej wizyty. A wówczas… wówczas Wilhelmina, rzecz jasna, wyda go. Maramballe spodziewał się lada chwila przybycia policji. Dobrze przynajmniej, że udało mu się ukryć skradzione dokumenty w doskonałym schowku. Maramballe nie rozbierał się tej nocy. Chodził cicho po pokoju, czujnie nasłuchując. Układał plany ucieczki. Jedno okno jego pokoju wychodziło na ulicę, drugie — na mały ogród. To właśnie okno upatrzył sobie na drogę odwrotu.

Maramballe otworzył je. Noc była duszna. Na ciemnoliliowym niebie świecił pomarańczowy księżyc jak chiński lampion zawieszony nad szaroniebieskim dwupiętrowym domem. Od czasu do czasu rozlegał się grzmot. Zbliżała się burza. Czujne ucho Maramballe’a wyłowiło jakieś szmery w ogrodzie pod oknem.

„Może to jest zasadzka?” — pomyślał przestraszony.

Nagle domem wstrząsnął potężny łoskot gromu, chociaż na niebie nie było widać ani jednej chmurki. W tej samej chwili rozległ się szum deszczu. To było bardzo dziwne: słyszało się szum, nie widząc ani deszczu, ani chmury nad głową. Szumiał wiatr, lecz zdawało się, że drzewa w ogrodzie stoją bez ruchu. Nie zakołysał się ani jeden liść.

Kiedy zagrzmiał grom i zaszumiał deszcz, rozległ się w krzakach pod oknem szelest i jak gdyby przytłumione głosy.

Deszcz skończył się tak samo nagle, jak się zaczął. W ciszy, która nastąpiła, Maramballe usłyszał wyraźne ostrożne kroki na korytarzu. Ktoś zatrzymał się przed jego drzwiami i cicho zapukał.

Maramballe wstrzymał oddech.

„Policja!”

Nie miał wyjścia. Pod oknem znajdowała się zasadzka, W korytarzu — oddział policji. Nie wątpił w to. Lecz miał więcej szans na wymknięcie się wrogom w ogrodzie niż w wąskim korytarzu.

Wyskoczył więc przez okno i upadł na czyjeś szerokie ramiona. Usłyszał krzyk kobiety i poznał głos czcigodnej wdowy Neukirch.

— Co to? Kto to? Co się pani stało? — rozległ się drugi męski glos, należący bez wątpienia do puzonisty, który był sąsiadem Maramballe’a.

Widocznie pani Neukirch i puzonista wyszli na spacer do ogrodu, by odetchnąć świeżym powietrzem.

Maramballe ześliznął się z potężnych ramion pani Neukirch i przerażony pobiegł do Tiergartenu.

Trwała tam bezdźwięczna burza. Nie było wiatru, lecz drzewa zginały się, jak gdyby pod naporem straszliwego huraganu; drżały liście, z których spływały strumienie; żółte błyskawice przecinały chmury. Deszcz lał jak z cebra, lecz był to upiorny deszcz — ani jedna kropla nie spadła na Maramballe’a.

Chłód nocy orzeźwił go i pomógł uporządkować myśli. A więc w ogrodzie pod jego oknem nie było zasadzki. Kto wobec tego pukał do drzwi?

Maramballe wałęsał się całą noc po parku i dopiero o świcie zdecydował się wrócić do domu.

— Pan wychodził? — spytał zdziwiony portier otwierając drzwi.

— Tak — odparł Maramballe. — Czy o mnie nikt nie pytał?

— W nocy był jakiś pan. Nie chciałem go wpuścić, lecz powiedział, że przychodzi w bardzo pilnej, nie cierpiącej zwłoki sprawie i że pan na niego czeka.

— Czy nie zauważył pan, jak on wyglądał?

— Miał kapelusz nasunięty na oczy i podniesiony kołnierz. Zdaje mi się, że miał czarną brodę, a mówił z cudzoziemskim akcentem.

„Kto to mógł być?” — myślał Maramballe przechodząc ostrożnie korytarzem. Nocne strachy minęły, lecz mimo to nie był jeszcze zupełnie spokojny.

— Dzień dobry, frau Neukirch! — powitał Maramballe głośny oddech gospodyni.

— Dzień dobry! — odpowiedziała gniewnie, trzasnąwszy drzwiami.

Maramballe wszedł ostrożnie do swojego pokoju. Nie było w nim nikogo.

XII. „Dramat dźwiękowy”

W Reichstagu zakończyło się przed chwilą posiedzenie, na którym omawiano sytuację w przemyśle. Kilku ministrów wygłosiło przemówienia. Według ich informacji w przemyśle sytuacja nie wyglądała tak źle, jak można było przypuszczać. Rozwiązano problem przystosowania maszyn do „ślepej” metody pracy. Szeroko stosowano chronometraż; wprowadzono „normy czasu” dla różnych procesów produkcyjnych, ustawiono zegary z dzwoneczkami, bijącymi nie tylko co minutę, lecz w niektórych wypadkach co ćwierć minuty.

Oczywiście ten oficjalny obraz pomyślności nie odpowiadał prawdziwemu stanowi rzeczy, który nie był zachęcający — lecz istotnie nie można go było nazwać katastrofalnym.

Wbrew przypuszczeniom najgroźniejsza okazała się sytuacja w rolnictwie. Nawet minister referujący sprawę nie mógł ukryć poważnych obaw. „Czas nasłonecznienia nie zmniejszył się — mówił minister — aczkolwiek wschód i zachód słońca nie odpowiadają teraz jego obecnemu położeniu: widzimy słońce po wzejściu dopiero wówczas, kiedy jego promienie wyświetlą się — jak to się dziś mówi — to znaczy dotrą do powierzchni ziemi i do naszego wzroku. Rekompensatę stanowi to, że słońce świeci jeszcze pewien czas po faktycznym zachodzie. Nieszczęście jednak polega na tym, że wskutek zwolnienia szybkości światła pada na powierzchnię ziemi w jednostce czasu znacznie mniej promieni świetlnych. Zostało ono jak gdyby rozrzedzone. Można było zaobserwować, że niektóre barwy znikły, a inne zmieniły się; wreszcie zjawiły się nowe barwy lub ich kombinacje. To musiało również wywrzeć wpływ na wzrost zbóż i kultur przemysłowych. Niektóre, na przykład len, widocznie pod wpływem promieni ultrafioletowych, zaczęły rosnąć niezwykle szybko i wysoko, były jednak słabe jak anemiczne dzieci. W ogóle trawy dojrzewały znacznie wolniej. Ale nie trzeba ulegać panice. Damy sobie radę z tymi kłopotami. Nasi chemicy, uczeni, agronomowie pracują energicznie nad uzyskaniem środków przyśpieszających dojrzewanie roślin. Ogrzewanie korzeni, elektryfikacja gleby, nowe nawozy sztuczne mają ziemi pomóc. Możemy być spokojni o urodzaj przyszłego roku. Całe zagadnienie polega na tym, czy będzie można uratować zboża znajdujące się na pniu i zebrać urodzaj bieżącego roku. Miejmy nadzieję, że to nam się uda. Nadzieję tę wiążemy nie tylko z działalnością naszej nauki. Przygotowałem na zakończenie optymistyczną, radosną wiadomość. Obserwacje nad światłem dokonane dziś rano wykazały, że szybkość światła wzrosła o dalsze cztery sekundy”.

Na ławach posłów prawicowych rozległy się oklaski.

— Trzeba wyrazić ministrowi podziękowanie za dodatkowe cztery sekundy — rozległ się jakiś ironiczny głos z lewej strony.

— A teraz na obiad — trącił Maramballe Layle’a.

Ruszyli do Tiergartenu w towarzystwie Metaxy, który oświadczył, że chce im zakomunikować coś bardzo ważnego.

— Pan ma zawsze jakieś nowości — powiedział śmiejąc się Maramballe.

Kiedy dziennikarze podeszli do swego stałego miejsca pod starą, rozgałęzioną lipą i zasiedli przy okrągłym marmurowym stoliku, rozległy się za węgłem pawilonu jakieś kroki i Maramballe usłyszał nagle głos lejtnanta.

— Panie Maramballe! Pan obraził osobę, której honoru muszę bronić. Żądam satysfakcji.

— Pojedynek? W dwudziestym wieku? Co za anachronizm! — roześmiał się nieco wymuszonym głosem Maramballe. — Nikogo nie obraziłem i nie mogę uznać pańskiego prawa do obrony „pokrzywdzonych”.

— Wobec tego zmuszę pana do uznania tego prawa i do przyjęcia mojego wyzwania!

Tu nastąpił dramat dźwiękowy.

Ktoś kogoś uderzył. Słychać było upadek ciała i okropny krzyk. Nowe ciosy, jeszcze jeden upadek i czyjeś stłumione jęki.

— A więc dobrze! — rozległ się groźny głos lejtnanta, który po chwili odszedł.

Goście siedzący przy sąsiednich stolikach i przypadkowi przechodnie niecierpliwie oczekiwali rozpoczęcia „seansu”. I kiedy miejsce bójki zaczęło się wyświetlać, rozległ się śmiech ze wszystkich stron.

Wszyscy obecni zobaczyli, że Maramballe rozmawiający z lejtnantem odstąpił nagle w bok, a ciężkie uderzenia posypały się na Metaxę. Metaxa, otworzywszy usta, z których przed paroma minutami wydobywały się okrzyki, upadł śmiertelnie przerażony na ziemię. Niezwłocznie po tym Layle, nie wyjmując fajki z ust, schylił głowę, przysłuchując się widocznie oddechowi napastnika, i nagle, według wszelkich zasad boksu, zadał lejtnantowi silny cios w szczękę, po czym lejtnant runął na ziemię. Gdyby nawet Layle widział lejtnanta w chwili zadawania ciosu, nie mógłby tego lepiej zrobić.

Maramballe był zdumiony. Nie spodziewał się po „lodowatym” Layle’u tak szybkiej reakcji.

— Dlaczego jednak wtrącił się pan do bójki? — spytał.

— Ja też broniłem pokrzywdzonego — odpowiedział Layle, puszczając kłęby dymu. — Jeśli teraz ten pan zechce się pojedynkować, będzie miał do czynienia z trzema: z panem, bo się na pana o coś gniewa, z Metaxą, bo go pobił, i ze mną, bo ja go pobiłem. A ja nie odmówię mu satysfakcji. Lecz nie uznaję innej broni prócz pięści.

Rzecz zdumiewająca! Boks tak ożywił Layle’a, że stał się nawet rozmowny.

— Kim jest ten wojowniczy kogut? — spytał Layle.

— Ja wiem! — powiedział wszechwiedzący Metaxa. Lecz Maramballe nie dopuścił go do głosu.

— Tss!… Nie trzeba rozdmuchiwać tej historii. Jakiś policjant może nadejść niepostrzeżenie. Pan chciał nam coś opowiedzieć, panie Metaxa?

— Tak, ale chyba pan ma rację. Pomówimy w innym miejscu. To zajście może ściągnąć gapiów chcących dowiedzieć się, co zaszło, a to, co ja chcę powiedzieć panom, obejdzie się bez świadków.

I po krótkiej rozmowie na temat zbiorów dziennikarze rozstali się.

Tego samego dnia, wieczorem, Maramballe siedział w swoim pokoju przy biurku i pisał „po omacku” wielkimi literami kolejną korespondencję. Nagle usłyszał na korytarzu znane utykające kroki lejtnanta. Lejtnant usiłował widocznie zamaskować swój charakterystyczny chód i szedł bardzo wolno, lecz wyczulone ucho Maramballe’a uchwyciło utykanie pana von Blittersdorfa. Maramballe błyskawicznie zorientował się w sytuacji. Zazdrosny rywal przyszedł, by się z nim rozprawić! Stawić czoło nieprzyjacielowi? Przecież lejtnant jest od niego silniejszy i może mieć przy sobie broń. Uciekać? Okno było zamknięte, a lejtnant już się zbliżał do uchylonych drzwi.

Maramballe szybko ześliznął się z fotela i dał nura pod biurko. W tej samej chwili drzwi otworzyły się, lejtnant wszedł i rozejrzał się po pokoju. Ujrzał Maramballe’a siedzącego przy biurku i pogrążonego w pracy. Lecz czy był to prawdziwy Maramballe, czy też jego widmo? Lejtnant liczył na moment zaskoczenia. Wydobył pistolet i wystrzelił dwa razy, celując w głowę Maramballe’a. Maramballe którego lejtnant widział, nie poruszył się i pisał w dalszym ciągu. To było naturalne. Lejtnant teraz nie tyle patrzył, ile słuchał, by na podstawie dźwięków przekonać się, jakie były skutki jego strzałów. I był całkowicie zadowolony: obok biurka rozległ się krótki jęk i łoskot padającego ciała.

Sprawa była załatwiona. Lejtnant spokojnie wyszedł na korytarz i bez przeszkód wydostał się na ulicę.

Huk wystrzałów zaalarmował sąsiadów. Frau Neukirch zapukała do pokoju Maramballe’a.

— Co tu się stało, panie Maramballe?

Gdyby nie sprawa skradzionej teczki, Maramballe chętnie zawezwałby świadków i poprosił, by poczekali na wyświetlenie się sceny zamachu na jego życie. Teraz jednak uważał, że bezpieczniej będzie nie podnosić alarmu i nie zwracać na siebie uwagi. Decydującym motywem było to, że nie chciał, by uważano go za śmiesznego tchórza ukrywającego się pod biurkiem. Kiedy wyobraził sobie ujawniony obraz tej haniebnej ucieczki, postanowił zataić przed ludźmi prawdziwy sens całego wydarzenia.

— Nie stało się nic nadzwyczajnego, frau Neukirch — odpowiedział. — Po prostu przyszedł do mnie przyjaciel, pokazałem mu pistolet i wskutek nieostrożności wystrzeliłem dwa razy.

— Szczególnie teraz trzeba być ostrożnym z takimi rzeczami — powiedziała pouczającym tonem frau Neukirch. — Bardzo proszę więcej tego w moim domu nie robić.

— Może pani być zupełnie spokojna, to były dwa ostatnie naboje.

XIII. Czarna maska

Mimo „końca świata” wesele barona Blittersdorfa i Wilhelminy Leer odbyło się z niezwykłą pompą.

Lecz uroczystość zakłóciło dziwne i wysoce nieprzyjemne dla pana młodego wydarzenie.

Państwo młodzi wrócili z kościoła do domu. Zaczęło się składanie życzeń. I nagle wszyscy usłyszeli, że Wilhelmina krzyknęła; w tłumie gości powstało zamieszanie.

Kiedy się ten moment wyświetlił, zebranych zaskoczył niesłychany postępek: jakiś młody mężczyzna w czarnej masce podszedł do oblubienicy, objął ją dość bezceremonialnie i mocno pocałował w usta. Następnie poszukał ręki pana młodego i włożył w nią jakąś kopertę. Wreszcie wykonał szeroki gest ręką i odszedł.

Pan młody, który widział tę scenę wraz ze wszystkimi gośćmi, wpadł w taką wściekłość, że stracił panowanie nad sobą i rzucił się na widmo, przewracając staruszkaradcę. Ta scena wyświetliła się również. Wielu gości nie mogło powstrzymać uśmiechu. Lecz wszyscy udawali, że nic nie widzieli. Gości zaproszono do stołu i uroczystość trwała dalej. Składano życzenia, ale brzmiały one jak kpiny; wznoszono toasty, zasłaniając ironiczny grymas serwetką. Lejtnant uśmiechał się sztucznie i usiłował zachowywać się swobodnie, lecz nie mógł spędzić z czoła posępnych zmarszczek, a kąciki ust drżały mu nerwowo.

— Czy on nie jest podobny do nieboszczyka biorącego udział we własnym pogrzebie? — szeptały złe języki wskazując na zakłopotaną, lecz uśmiechniętą szeroko twarz lejtnanta.

Wszystkich interesował list, który nieznajomy wręczył lejtnantowi, a najbardziej zaciekawiony był sam Blittersdorf. Po obiedzie przeszedł do oranżerii i rozerwawszy kopertę wyjął jej zawartość, przysunął pod oczy, przyjrzał się i bardzo szybko schował.

— Co było w tej kopercie, którą pan otrzymał od nieznajomego — usłyszał lejtnant głos Leera.

Zaskoczony Blittersdorf drgnął.

— W kopercie? Nic. Drobnostka. To figiel — odparł głośno, by go wszyscy słyszeli. — Proszę sobie wyobrazić, że to był żart mojego brata. Trzeba powiedzieć, że żart niezbyt udany, ale mój brat zawsze był lekkomyślny i ekscentryczny.

— Pański brat? Nie słyszałem nigdy o tym, że pan ma brata — powiedział zdziwiony Leer. — A dlaczego pański brat nie zdjął maski i nie został u nas?

Leer poczuł nagle, że lejtnant ściska mu rękę. Zrozumiał ten gest i zamilkł.

— Mój brat podróżował po Afryce i dopiero co powrócił. Zapewne jutro złoży nam wizytę.

Legenda o bracie rozeszła się między gośćmi, ale nie zyskała wiary.

XIV. Koniec „końca świata”

Maramballe przebudził się, otworzył oczy i mimo woli zmrużył je natychmiast. Tak silne było światło. Zwrócił głowę do okna i ujrzał między dwoma wysokimi domami pasmo błękitnego nieba.

Zerwał się szybko z łóżka i zaczął wymachiwać rękami. I, o dziwo! Widział je w momencie, gdy się poruszały! Wziął krzesło, postawił na środku pokoju i ujrzał mebel tam, gdzie go przeniósł. W świecie nie było już więcej sobowtórów i widm! Odbicia świetlne rzeczy zlały się z samymi rzeczami. Nie ulegało wątpliwości: światło odzyskało swą normalną szybkość. Może była ona trochę mniejsza od trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, ale to mogło interesować tylko astronomów. W życiu praktycznym, w zakresie zjawisk ziemskich, różnica wynosząca cztery kilometry lub nawet kilkadziesiąt kilometrów była zupełnie nieodczuwalna.

Maramballe’a ogarnęła szalona radość, jak gdyby wrócił z ponurej krainy cieniów do ziemi ojczystej — do błyszczącego świata realnych przedmiotów, błękitnego nieba, zielonych drzew.

Maramballe zaśpiewał wesoło i zaczął tańczyć po pokoju. Tę radosną pieśń powrotu do życia podjęli mieszkańcy jego domu, przechodnie na ulicy, całe miasto, cały świat. Ze wszystkich stron rozlegały się podniecone, wesołe głosy. Jak gdyby świat obudził się po długiej i ciężkiej chorobie, której towarzyszyła maligna i koszmary, i poczuł nagle, że jest zdrowy i rześki. Ludzie śpiewali, śmiali się gratulowali sobie nawzajem. Kierowcy i motorowi, nie czekając na oficjalne pozwolenie, puścili samochody i tramwaje na pełny bieg. Wyły syreny, dzwoniły dzwonki, dźwięki, hałasy i szum wypełniły miasto, które wrzało jak kipiący kocioł.

— To wspaniałe! Zdumiewające! Urocze! — krzyczał Maramballe. Nie obawiał się już, że wezmą go za wariata. Nie przestrzegając żadnych środków ostrożności usiadł na fotelu i uderzył pięścią w oparcie.

— To jest rzeczywistość, a nie widmo! Królestwo upiorów skończyło się!

Tak, królestwo upiorów skończyło się, a w tej samej chwili nastąpiło przewartościowanie wszystkiego. Przemyślne kombinacje polityczne i układy międzynarodowe — jawne i tajne — znów odzyskały swą wartość i sens.

Maramballe natychmiast przypomniał sobie o teczce numer 174, która wciąż jeszcze spoczywała pod materacem Layle’a.

„Teraz chyba trudniej będzie wyciągnąć ją stamtąd bez zwrócenia uwagi — pomyślał. — Lecz mimo to jakoś ją wydostanę. Muszę się pośpieszyć. Łatwo mogą znaleźć teczkę. Wystarczy, by Layle lub służąca przypadkowo podnieśli róg materaca i natychmiast ją zobaczą”.

Maramballe ubrał się szybko i poszedł do Layle’a.

Anglik powitał go jak zwykle spokojnie. Nawet koniec „końca świata” nie poruszył go. Jak zawsze w skupieniu palił fajkę przyglądając się uważnie gościowi przez kłęby dymu. Maramballe’owi wydawało się, że tym razem Layle nieco więcej mrużył wyblakłe oczy, które jak gdyby ironicznie się uśmiechały.

Ten prawie nieuchwytny uśmiech zaniepokoił go trochę, lecz Layle odezwał się wreszcie, a Maramballe słuchając go opanował się i zaczął się również uśmiechać.

— Słyszał pan oczywiście o wydarzeniu, które miało miejsce podczas wesela barona Blittersdorfa i Wilhelminy Leer?

„Więc to wywołało cień uśmiechu na tym kamiennym obliczu” — pomyślał Maramballe i odpowiedział naiwnie:

— Nie, nie słyszałem.

Layle popatrzył na niego z niedowierzaniem, lecz opowiedział szczegółowo o nieznajomym w masce, który pocałował Wilhelminę.

— W ten sposób ktoś zemścił się na pańskim rywalu — zakończył Layle. — Niech się pan przyzna, że tym incognito w masce był właśnie pan?

Maramballe zrobił zdziwioną minę, lecz nie wytrzymał i roześmiał się beztrosko.

— Przed panem nic się nie ukryje!

— I lejtnant oczywiście wie, że to był pan?

— Tak jest.

— Przecież on pana teraz zabije. Po takim żarcie dalsze pozostawanie w Berlinie grozi panu niebezpieczeństwem.

— Nie, on mnie nie zabije. Lejtnant będzie musiał przełknąć tę zniewagę — odparł Maramballe.

— Zdaje się, że lejtnant nie należy do ludzi, którzy potrafią w milczeniu znieść taką zniewagę.

— Toteż nie zniósł. Pan wie, że lejtnant zabił mnie dwoma strzałami w głowę. Lecz na jego nieszczęście, zabił tylko mojego sobowtóra — moje widmo. Mógł się o tym przekonać z całą pewnością, widząc jak słodko prawdziwy Maramballe pocałował jego młodą żonę.

— Lejtnant poznał pana pod maską?

— Zapewne. Poza tym otrzymał ode mnie „wizytówkę” — moje życzenia.

— Aha! To ta tajemnicza koperta, która tak zaintrygowała wszystkich? Co w niej było? Mówią, że lejtnant odmówił informacji w tej sprawie nawet Wilhelminie i jej ojcu.

Maramballe znacząco poruszył brwiami, wstał i zaczął chodzić po pokoju zbliżając się niepostrzeżenie do łóżka.

— Wyjaśnię panu wszystko. Lejtnant wszedł do mojego pokoju tak niespodziewanie, że istotnie mógłby zabić mnie na miejscu. Lecz usłyszałem i rozpoznałem jego kroki i zdążyłem odskoczyć w bok. Kule przeleciały tak blisko koło mnie, że poczułem podmuch powietrza. By wprowadzić lejtnanta w błąd jęknąłem. — Maramballe uważał za niepotrzebne podanie drobnego szczegółu o tym, jak schował się pod biurkiem. — Dalszy przebieg sprawy wyglądał następująco: lejtnant po dokonaniu zbrodni szybko odszedł. A ja, po uspokojeniu sąsiadów, przygotowałem aparat fotograficzny, który jak zwykle mam naładowany, i poczekałem na wywołanie sceny. W ten sposób sfotografowałem wydarzenia w ich następstwie: siebie siedzącego przy biurku i lejtnanta, strzelającego do próżnego fotela.

Pan rozumie, że kiedy wyświetlił się „upiór” lejtnanta, to mnie już na fotelu nie było, chociaż lejtnant, w momencie gdy strzelał, widział moje odbicie. Te kolejne zdjęcia są niezbitym dowodem zbrodni lejtnanta — usiłowania zabójstwa. Jeśli ten zamach nie zakończył się prawdziwym morderstwem, to tylko dzięki „sztuce z końcem świata”, która pozwoliła mi w ostatniej chwili uniknąć niebezpieczeństwa. Dla spotęgowania wrażenia połączyłem dwa negatywy: jeden przedstawiający mnie siedzącego na fotelu i drugi — przedstawiający lejtnanta strzelającego do mnie. A ponieważ urządzenie pokoju było nie zmienione, powstał w ten sposób pełny obraz usiłowania zabójstwa.

Maramballe usiadł na brzegu łóżka, spuścił ręce i kołysząc się, niepostrzeżenie wsunął palce pod materac.

— I tę fotografię ofiarował pan lejtnantowi?

— Trzy zdjęcia: moje, jego i jedno zdjęcie „syntetyczne”. Teraz zapewne rozumie pan wszystko. Lejtnant jest uprzedzony, że posiadam dokument, który go może w każdej chwili postawić w stan oskarżenia, jeśli podejmie jakieś kroki przeciwko mnie. A to nie jest przyjemne, by prosto z wesela iść do więzienia.

— Lejtnant ma ogromne stosunki. Może zatuszować całą sprawę.

— Wątpię. Przecież mógłbym opublikować zdjęcia w prasie zagranicznej. Taki skandal, nawet jeśli się nie skończy procesem, może dotkliwie zaszkodzić lejtnantowi. Mało tego. Kopie zdjęć mogę dostarczyć również Wilhelminie, która dowie się, że jej mąż jest zbrodniarzem. To może nie tylko zepsuć ich stosunki, lecz także da Wilhelminie broń przeciw mężowi. Będzie go miała w ręku.

Maramballe wciąż głębiej wsuwał palce pod materac, lecz ku swemu przerażeniu nie mógł namacać teczki. Layle siedział lekko zwrócony bokiem i kurzył fajkę.

— I pan będzie go miał w ręku. Tylko patrzeć, jak pan zostanie przyjacielem domu — powiedział ironicznie Layle.

— To… się okaże… — powiedział strapiony nieco Maramballe.

Teczka znikła… Lecz Maramballe nie tracił jeszcze nadziei, iż została przypadkowo przesunięta i w dalszym ciągu wiercił się na łóżku.

— Dlaczego pan natychmiast nie złoży w sądzie tych zdjęć?

— Mam ku temu pewne powody.

Layle zwrócił się gwałtownie w stronę Maramballe’a i patrząc mu prosto w oczy powiedział:

— Niech pan nie szuka, teczki tam nie ma.

Maramballe’owi wydało się, że szybkość światła zmniejszyła się nagle do zera. Pociemniało mu w oczach.

— Co? Tecz?… Jakiej teczki?… — wybełkotał jąkając się.

— Oczywiście tej, którą pan położył pod materacem.

— Nie kładłem żadnej teczki!

— Tym lepiej — odparł spokojnie Layle. — To znaczy, że teczka sama przyszła do mnie i że mogę nią dysponować.

— Panie Layle — zaczął go błagać Maramballe — drogi przyjacielu, niech mi pan ją zwróci! Porwałem ją z domu Leera z narażeniem życia.

— Niech pan posłucha, panie Maramballe — rzekł Layle — jest pan moim przyjacielem i postąpił pan zdradziecko, podrzucając mi skradzione dokumenty…

— Znajdowałem się w sytuacji bez wyjścia… ścigano mnie i nie wiedziałem, czy udało mi się zatrzeć ślady… Pańskie mieszkanie… eksterytorialność.

— Pan mógł skompromitować nie tylko mnie, lecz również ambasadę angielską. Dlaczego pan nie skorzystał z eksterytorialności waszej ambasady, która znajduje się o parę kroków dalej? Nie ma na to usprawiedliwienia! Skoro akta numer sto siedemdziesiąt sześć znalazły się w moich rękach, to trudno, przepadło.

— Akta numer sto siedemdziesiąt sześć? — zapytał Maramballe. — Przepraszam, pan się myli! Akta numer sto siedemdziesiąt cztery.

— Nie mam żadnych akt numer sto siedemdziesiąt cztery — odparł Layle.

— Pan kłamie!

— Cooo? — Layle zacisnął suchą, żylastą pięść pokrytą piegami. — Ja kłamię? Jeśli nie cofnie pan swoich słów, to przeleci pan natychmiast z terytorium ambasady angielskiej na terytorium ambasady francuskiej — powiedział tonem groźby.

Ich przyjaźń nie wytrzymała poważnej próby.

Maramballe’a tak rozzłościło zachowanie się „przyjaciela”, że gotów był bić się z nim: rozsunął łokcie, zacisnął pięści i stanął w pozycji bojowej.

Lecz w tej samej chwili rozległy się w odbiorniku radiowym słowa, które pohamowały przyjaciół — wrogów. Oto usłyszeli:

— Halo! Halo! Komunikat specjalny! Słuchajcie! Słuchajcie! „Koniec świata” skończył się, lecz może się powtórzyć!

„Tego jeszcze brakowało!” — pomyślał Maramballe, usiadł w fotelu i zaczął słuchać komunikatu.

— By zrozumieć, co spowodowało zmniejszenie się szybkości światła, należy sobie przede wszystkim uprzytomnić istotę światła.

Maramballe’owi nie chciało się wcale słuchać wykładu naukowego w rozstrzygającym momencie walki o teczkę numer 174… Ale… „koniec świata” może się powtórzyć!

A jeśli się powtórzy, to wszystkie dokumenty dyplomatyczne tracą swą wartość. Na wszelki wypadek trzeba się jednak dowiedzieć, jakie są szanse na nowy „koniec świata”… I Maramballe zaczął słuchać nudnych informacji, które dotyczyły najistotniejszych spraw życiowych. Layle oparł się w milczeniu o biurko i również słuchał.

— Istnieją obecnie — mówił spiker — dwie teorie światła: atomowa i falowa. Teoria atomowa utrzymuje, że każde źródło światła stanowi coś w rodzaju baterii, ostrzeliwującej otaczające ją ciała huraganowym ogniem, przy czym pociski wysyłane są równomiernie we wszystkich kierunkach i biegną po liniach prostych. Ich szybkość jest wielkością stałą i równa się w próżni trzystu tysiącom kilometrów na sekundę. W wypadku zaś, gdy światło przechodzi przez inne środowisko — powietrze, szkło — szybkość jego, aczkolwiek bardzo duża, jest trochę inna.

Kiedy atomy światła trafiają w jakiś cel materialny, nie wybuchają jak pociski artyleryjskie, lecz albo zatrzymują się w nim (absorpcja światła), albo odbijają się od niego rykoszetem (odbicie światła), albo wreszcie przedostają się do wnętrza i rozchodzą się dalej, lecz w nieco odmiennym niż pierwotny kierunku (załamanie światła). Tak, ogólnie biorąc, zapatrywał się na istotę światła Newton. Te poglądy dominowały w ciągu wieku, lecz zostały wyparte przez teorię falową, o której powiemy później, a która obecnie odrodziła się w tak zwanej kwantowej teorii światła (od łacińskiego „quantum” — ilość).

Zgodnie z teorią kwantową „atomy światła” są cząstkami materialnymi i różnią się od zwykłej materii tylko tym, że nie posiadają jej wytrzymałości, „wieczności”, która jest cechą wszystkich atomów materialnych. Atomy światła „rodzą się” kosztem nadmiaru energii tego atomu, który je wyrzuca. „Żyją”, czyli istnieją w czasie swego lotu od atomu, który je wyrzucił, do innego atomu i wreszcie „umierają”, czyli znikają, przekształcając się w energię tego ostatniego.

Zastanówmy się teraz, jakie przyczyny mogły wywołać zmniejszenie się szybkości światła, biorąc za podstawę atomową teorię światła. Przypuśćmy, że między słońcem a ziemią zjawiła się w przestrzeni kosmicznej jakaś przeszkoda w postaci gazu lub jakiegoś innego nieznanego nam stanu silnie rozrzedzonej substancji materialnej. Gdyby ta substancja absorbowała atomy światła, nasza ziemia znalazłaby się w ciemnościach. Światło tak samo nie dotarłoby do naszej planety, gdyby zostało odbite przez ową przeszkodę. Wreszcie, w wypadku załamania światła, jego promienie mogłyby zmienić kierunek, ale nie szybkość. Pozostaje jedna hipoteza, którą wskazywaliśmy: zmniejszenie szybkości światła podczas przechodzenia przez nieznaną nam przeszkodę. Jakiego rodzaju jest ta przeszkoda, nie zdołaliśmy wyjaśnić. Być może, jest to jakaś mgławica szczególnego rodzaju. I jeśli przypomina ona swym kształtem mgławice, które obserwujemy przez teleskop, to jest rzeczą prawdopodobną, że również ta nieznana mgławica ma wygląd spirali. W takim razie nasza ziemia może w swym ruchu wraz z całym systemem słonecznym przeciąć jeszcze niejeden „zwój” tej mgławicy, a wówczas efekt zmniejszenia szybkości światła może się ponowić.

Dlatego rząd zaleca usilnie mieć w pogotowiu sygnalizacyjne aparaty dźwiękowe i wszelkie urządzenia, powstałe w czasie „końca świata”, dla regulacji ruchu ulicznego i procesów produkcyjnych.

Tak się przedstawia sprawa, jeśli wyjdziemy z założeń atomowej, czyli kwantowej teorii światła.

Co się tyczy teorii falowej, to uważa ona wahania świetlne za energetyczne; polegają one na szybkich periodycznych zmianach w każdym punkcie przestrzeni sił elektrycznych i magnetycznych, płynących ze źródła światła. Według teorii falowej, fale widzialnego światła nie różnią się niczym od powszechnie znanych fal radiowych. Szybkość fal radiowych równa się szybkości światła. Zwolnienia szybkości fal radiowych jak dotąd w praktyce nie zaobserwowano. Obserwowaliśmy jednak pewne bardzo dziwne i niezrozumiałe zjawisko. Jak wiadomo, fala radiowa obiega kulę ziemską w bardzo krótkim czasie (1/7 część sekundy) i wraca na miejsce, z którego wyruszyła, jako „echo”. W ten sposób możemy wielokrotnie odebrać falę, wysłaną przez nas dokoła kuli ziemskiej. Lecz stwierdzone zostały wypadki, kiedy wysłana przez stację fala radiowa gdzieś „znikała” i nie powracała w ciągu dziesięciu, dwunastu minut! Gdzie się błąkała? Oczywiście gdzieś w przestrzeniach wszechświata i wróciła być może dopiero po odbiciu się od jakiegoś ciała niebieskiego. Co zmieniło jej kierunek? Nie wiemy. Lecz wiemy, że fala wróciła z dwunastominutowym opóźnieniem, aczkolwiek szybkość jej „lotu” zapewne nie była mniejsza od normalnej. Jeśli zaś światło jest w swej istocie taką samą falą elektromagnetyczną, to czy nie zaszło z nim takie samo zjawisko, jakie zaszło z błądzącą falą radiową?

W każdym razie, przyczyny, które spowodowały zmniejszenie szybkości światła, mogą się powtórzyć. I dlatego jeszcze raz wzywamy do zachowania spokoju i czujności.

Audycja radiowa skończyła się. Maramballe spojrzał na Layle’a.

Layle milczał.

— Po co to było potrzebne? — powiedział Maramballe. — Koniec końców nic konkretnego. Same hipotezy. Wiedzieliśmy i bez nich, że to, co się zdarzyło raz, może się zdarzyć drugi raz. Teraz nie czas na wygłaszanie odczytów! Ale nie skończyliśmy naszej rozmowy, Layle. To przeklęte radio…

— Sądzę, że zakończenie rozmowy nie będzie korzystne dla pana, Maramballe — rzekł Layle zaciskając ponownie pięści.

Maramballe nastroszył się jak kogut gotowy do wałki.

Lecz w tym momencie rozległo się pukanie. Layle ruszył w stronę drzwi, jak gdyby nie dostrzegając stojącego na drodze Maramballe’a, i Maramballe musiał odsunąć się na bok.

Do pokoju wszedł Metaxa. Uśmiechał się całą twarzą, jego białe zęby błyszczały, a oliwkowe oczy połyskiwały jak nigdy dotąd.

— Dzień dobry! Zastałem obu panów? To dobrze! Byłem u pana w nocy, panie Maramballe. Tak mi wypadło. Portier powiedział mi, że pan jest w domu, ale nie mogłem się dostukać i odszedłem. Pan ma mocny sen. Uczciwy człowiek zawsze mocno śpi.

„Więc to on był u mnie w nocy. Że też się nie domyśliłem — pomyślał Maramballe. — Ale Metaxa nie ma brody. Może był ucharakteryzowany?”

— Mam sprawę, ważną sprawę! — ciągnął dalej Metaxa.

— A jaki numer ma ta pańska sprawa? — spytał żartobliwie Layle. Był znów spokojny jak zawsze.

— Hoho, zgadł pan. Sprawa numer 174.

— Cooo? To niemożliwe. Sprawę numer sto siedemdziesiąt cztery mam ja, to znaczy ma ją Layle.

— To niemożliwe, sprawa numer sto siedemdziesiąt cztery znajduje się u mnie — odparł Metaxa.

— O tajnym porozumieniu między Niemcami a Związkiem Radzieckim?

— O układzie między tymi państwami — odpowiedział Metaxa.

— Przecież ja te akta własnoręcznie zabrałem z biurka Leera — nie mógł się pohamować Maramballe.

— To znaczy, że pan w pośpiechu wziął „widmo” tych akt. Ściślej mówiąc, pan wziął jakieś inne akta, które leżały pod teczką numer sto siedemdziesiąt cztery, a tę teczkę ja zabrałem o dwie, trzy minuty wcześniej przed panem. Słyszałem nawet, kiedy wychodziłem, jak pan wszedł do gabinetu, i domyśliłem się, że to jest pan. Pan ukarał sam siebie. Proponowałem panu interes, pan pamięta, w teatrze? Pan odmówił, pożałował pan tysiąca marek. Postanowiłem wówczas działać na własną rękę.

— Przypuszczam, że pan mnie teraz przeprosi? — spytał Layle.

— Tak, proszę mi wybaczyć! Ale kto mógł pomyśleć? Jaki ja byłem głupi! Powinienem był podsunąć teczkę pod same oczy. Ale gdzie ona się znajduje, niech mi ją pan pokaże.

Metaxa uśmiechnął się smutno a równocześnie chytrze.

— Pięć tysięcy marek! „Imera” to bardzo dobra gazeta, ale nie zapłaci mi nawet sześciuset marek. A ja muszę z czegoś żyć i muszę ukończyć studia.

— Pięć tysięcy! — oburzył się Maramballe. — To jest grabież! To nieuczciwe, Metaxa, pan ukradł mi teczkę spod ręki.

Metaxa uśmiechał się wciąż jeszcze smutno i chytrze.

— To jest bardzo niska cena. Za teczkę numer sto siedemdziesiąt cztery można dostać dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy.

— Mogę panu dać dwa, no, trzy tysiące marek. A jeżeli pan się nie zgodzi, to ja… zrobię donos na pana!

— No i co z tego? — odpowiedział spokojnie Metaxa. — Pan złoży na mnie, a ja na pana. Posiedzimy obaj w więzieniu, a pan nie dostanie nawet za donos.

— Daję pięć tysięcy marek — wycedził niedbale Layle przez kłęby dymu.

— Nie, nie — krzyknął Maramballe — ja mam pierwszeństwo! Pan nic nie zrobił w tej sprawie, a ja tyle ryzykowałem. Daję pięć tysięcy, gdzie jest ta teczka? — zwrócił się pośpiesznie do Metaxy.

— Dziesięć tysięcy, marek — z niezmąconym spokojem ciągnął dalej Layle.

— Chwileczkę. Niech pan poczeka. Przecież to jest niegodziwość — Maramballe zachmurzył się. — Chciałem powiedzieć, to jest bez sensu. Po co mamy podbijać cenę? Nie trzeba więcej! Niech on się udławi, dam mu dziesięć tysięcy, ale nie róbmy licytacji — Maramballe nagle chwycił Layle’a za ramiona i nieomal płacząc powiedział: — Przecież pan jest moim przyjacielem. Błagam pana! Proponuję takie rozstrzygnięcie. Niech u pana zostanie teczka, którą ja przyniosłem. Nic od pana za nią nie wezmę, a pan ustąpi mi teczkę numer sto siedemdziesiąt cztery. Zgoda?

— Yes — odpowiedział lakonicznie Layle wysuwając się z ramion Francuza,

Maramballe westchnął, wyjął książeczkę czekową i wieczne pióro.

Czuł się tak, jak gdyby miał zasiąść do pisania najtrudniejszego felietonu. Wzdychał, wiercił się na krześle, wreszcie wstał i zaczął chodzić po pokoju.

Metaxa czekał cierpliwie jak pająk obserwujący swą ofiarę, która wpadła w pajęczynę, lecz może się jeszcze wyrwać. A Maramballe jak mucha krążył po pokoju.

— Niech mi pan powie, Layle — zapytał — czy pan zapoznał się z aktami numer sto siedemdziesiąt sześć?

— Tak. To jest bardzo pikantna sprawa. Te dokumenty ujawniają — wyrażając się łagodnie — wpływ, jaki wywarł pewien koncern na rząd w sprawie wydania ustawy o cłach na towary zagraniczne. Ale oczywiście na tym nie zarobi się dziesięciu tysięcy marek — odpowiedział skromnie Layle.

Maramballe westchnął głośno.

— Dziesięć tysięcy marek! To jest prawie moja cała akredytywa. A może pan ustąpi kilka tysięcy? — spojrzał znacząco na Layle’a. — No, niech już będzie, jak pan chce, krwiopijco!

I z taką miną, jak gdyby podpisywał wyrok śmierci na samego siebie, Maramballe wypisał czek, wydarł go z książeczki i podając Metaxie powiedział:

— Z rączki do rączki.

Metaxa powoli odpiął marynarkę, białą kamizelkę i koszulę i wyciągnął spod niej teczkę, na której dużymi czcionkami wydrukowane było: „Akta numer 174”.

Dokumenty przeszły z rąk do rąk. Metaxa, uśmiechnąwszy się słodko czarnymi jak oliwki oczami, pożegnał się i wyszedł.

Zanim Maramballe zdążył otworzyć upragnioną teczkę, Metaxa wrócił niespodzianie. Uchylił drzwi i zaglądając do pokoju jednym okiem podobnym do oliwki zaśpiewał słodko:

— Panie Maramballe, czy chciałby pan odzyskać swoje dziesięć tysięcy marek?

— Oczywiście! O co chodzi, Metaxa?

— Niech mi pan da jeszcze dwa tysiące, a za pół godziny będzie pan miał z powrotem swoich dziesięć. No, za godzinę najwyżej.

Maramballe popatrzył z niedowierzaniem na Metaxę.

— Nie oszuka mnie pan!

— Pan Layle będzie świadkiem. Dobry interes, pewny interes! Niech pan mu da dwa tysiące marek. Kiedy pan otrzyma swoich dziesięć, Layle mi je odda. Zgoda?

— Dobrze! Więc co mam zrobić?

— Wypisać czek na jeszcze dwa tysiące.

Maramballe zastanowił się, westchnął i jak zbankrutowany hazardzista postanowił zagrać „va banque”. Wypisał czek na dwa tysiące i podał Layle’owi, który spokojnie schował czek do kieszeni.

— Co mam teraz robić?

— Niech pan pójdzie, pobiegnie, poleci do domu i weźmie negatywy ze zdjęciem barona, który strzelał do pana.

— I co dalej?

— Baron Blittersdorf kupi je od pana. Niech pan idzie po nie, a ja pójdę po barona. Dobrze? — I nie czekając na odpowiedź, Metaxa zakończył: — Bardzo dobrze!

Maramballe doszedł do wniosku, że transakcja jest korzystna. Ma przecież w zapasie kilka zdjąć, z których może zrobić w miarę potrzeby nowy negatyw, więc dlaczego nie miałby sprzedać negatywu za odpowiednią sumę?

— Dobrze! Zgadzam się. Niech pan idzie po barona, a ja idę po negatywy. — Maramballe wsunął teczkę nr 174 pod kamizelką i poszedł do domu. Layle zgodził się na to, żeby spotkanie odbyło się u niego, „na terenie neutralnym”.

Taksówka przewiozła szybko Maramballe’a tam i z powrotem. Kiedy wrócił, Metaxy i barona jeszcze nie było. Zjawili się jednak po paru minutach. Baron był w cywilnym ubraniu i zachowywał się tak, jak gdyby przybył do obozu wroga, by podpisać rozejm.

— Spodziewam się, że pan został zawiadomiony o przyczynie mojej wizyty — powiedział kłaniając się sztywno i nie wyciągając ręki.

— Tak, tak — odparł szybko Maramballe — pan Metaxa mówił mi, że pan interesuje się fotografią i skupuje negatywy. A ja mam właśnie trzy bardzo ciekawe negatywy.

— Cena?

— Dwadzieścia tysięcy marek.

Blittersdorf ze zdumieniem popatrzył na Metaxę. Grek zrobił jeszcze bardziej zdziwioną minę i popatrzył na Maramballe’a.

— Nie mogę panu tyle zapłacić.

— Piętnaście tysięcy ostatnia cena!

— Dziesięć!

— Piętnaście!

— Do widzenia!

— Czternaście! Trzynaście! Dwanaście! Więcej ustąpić nie mogę. To jest bardzo tanio!

Baron wrócił od drzwi.

— Dwanaście tysięcy mogę ostatecznie dać, ale pod jednym zasadniczym warunkiem… pan mógł zrobić kopie tych zdjęć…

Maramballe machnął rękami, chcąc pokazać, że nawet mu to nie wpadło do głowy. Wskutek tego ruchu zaczęła mu się wysuwać spod kamizelki teczka, Maramballe zdążył ją złapać, lecz niestety, baron zauważył w ułamku sekundy numer sto siedemdziesiąt cztery.

„Ciekawe odkrycie!” — pomyślał baron, lecz nie zdradził się niczym.

— A więc stawiam taki warunek, że pan nie będzie mnie szantażował w przyszłości i nie puści w ruch pańskich wstrętnych zdjęć.

— Pan na nich widnieje, panie baronie!

— Pan na nich widnieje, panie Maramballe! I jeśli pan nie dotrzyma obietnicy, to…

— To?

— To zabiję pana. Drugi raz nie chybię. „Koniec świata” skończył się.

— Dobrze! Przyjmuję pańskie warunki — odparł Maramballe. — Składam uroczyste przyrzeczenie, iż nigdy nie opublikuję tych zdjęć. Lecz ze swej strony żądam, by pan złożył zobowiązanie, iż nie podejmie pan przeciw mnie żadnych agresywnych kroków.

Baron uśmiechnął się.

— Dobrze! Zgadzam się.

W ten sposób doszła do skutku jeszcze jedna transakcja. Maramballe doręczył baronowi negatywy, a baron wypłacił Maramballe’owi dwanaście tysięcy marek. Baron schował negatywy do kieszeni, złożył ogólny ukłon i opuścił pokój. Zanim baron doszedł do drzwi, Metaxa otrzymał od Layle’a swoje dwa tysiące i z szybkością jaszczurki wyśliznął się z pokoju za baronem.

Nareszcie Maramballe mógł spokojnie rozkoszować się czytaniem akt numer sto siedemdziesiąt cztery! Tak mu było spieszno, że postanowił zrobić to natychmiast.

Podniecony zasiadł do biurka i zaczął przeglądać akta, które kosztowały go tyle nerwów i pieniędzy.

Layle przysiadł na parapecie okna i spokojnie palił fajkę. Maramballe po przejrzeniu akt zwisł nagle bezsilnie całym ciałem, z którego jak gdyby wyjęto wszystkie kości.

— Ciekawa sprawa? — zapytał Layle.

— Układ handlowy. Wszystko to w pełnym brzmieniu zostało oficjalnie ogłoszone w prasie. I ani słowa więcej! Żadnego tajnego układu między Niemcami a Rosją Radziecką… — odpowiedział Maramballe drętwiejącym językiem.

Layle roześmiał się prawie bezdźwięcznie. Lecz słuch Maramballe’a, wyostrzony w dniach „końca świata”, nie osłabł. Ten śmiech był iskrą, która padła na beczkę z prochem.

Maramballe jakby oszalał. Twarz mu się wykrzywiła. Zaczął krzyczeć tak, jak gdyby siedział na tej beczce z prochem.

— Oszuści! Łotry! Złodzieje! Oszukaliście mnie, sprzedawczyki! Pan sprowokował mnie do kradzieży. Pan razem z Metaxą zorganizował bandycką szajkę. Sami panowie podpisaliście „tajne porozumienie mocarstw — Anglii i Grecji przeciw Francji”. Pan, panie Layle, umyślnie podbijał cenę. Pan mnie ograbił… pan… pan…

Maramballe nic więcej nie powiedział. Jego krzyk mógł zwrócić uwagę sąsiadów i Layle poczynił odpowiednie kroki. Podszedł szybko do Maramballe’a i, ścisnąwszy mu szczęki silnymi jak żelazne obcęgi żylastymi, piegowatymi rękami, powiedział nieomal łagodnie:

— Uprzedzałem przecież pana, Maramballe, że Metaxa jest chytrzejszy od nas razem. Nie przejmuj się, piękna Francjo. Życie to gra i walka. Dziś ci się nie udało. Ale jutro możesz zawrzeć taki sam świetny tajny układ z Włochami lub Brazylią przeciw Anglii i odegrać się. — Dokończył surowym tonem: — Niech pan nie krzyczy tak głośno, panie Maramballe, o naszych sprzecznościach. Proszę nie zapominać, że znajdujemy się w Niemczech.

Maramballe westchnął, wsunął pod kamizelkę teczkę, która już mu nie była potrzebna, i nie żegnając się z Layle’em opuścił pokój. Poszedł do domu.

W swoim pokoju miał urządzoną skrytkę w tylnej ścianie szafy. Dorobił do niej drugą deskę i tam przechowywał dokumenty, których nie powinna była widzieć policja niemiecka. Zamknął drzwi na klucz, wyjął drugą deskę, wydostał ze skrytki zdjęcia zrobione z negatywów sprzedanych niedawno lejtnantowi i szepnął:

— Jeszcze pan o mnie usłyszy, panie baronie. — Zdjęcia były zabezpieczone. Ale co zrobić z teczką numer 174. Przechowywanie jej w pokoju, nawet w dobrej skrytce, nie było bezpieczne. Maramballe postanowił spalić teczkę.

Lecz nim zdążył wykonać swój zamiar, zapukano do drzwi. Maramballe żył w ostatnich dniach w stanie napiętego oczekiwania i zrobił wszystko, by uniknąć zaskoczenia. Wywiercił w drzwiach wąziutką szparkę, przez którą mógł zobaczyć, kto przyszedł.

Ku swemu przerażeniu ujrzał oddział policji. Wszystko było jasne. Baron zauważył teczkę, która wyśliznęła się spod kamizelki, i szybko zakomunikował o tym policji, polecając, by przyłapała Maramballe’a na gorącym uczynku… „Przeklęty baron!” — szepnął Maramballe.

Ale co robić? Nie zdąży spalić teczki. A do drzwi stukano natarczywie i jakiś brutalny głos zawołał:

— Niech pan otworzy, panie Maramballe, bo wyłamie my drzwi! Widzieliśmy, jak pan wchodził do pokoju.

„Jak ta policja berlińska sprawnie pracuje! — zdziwił się Maramballe. — Pewnie baron zawiadomił ich telefonicznie i policjanci udali się natychmiast za mną”…

Drzwi już trzeszczały… Jeszcze kilka sekund — i pękły pod naporem potężnych ciał. Policjanci wdarli się do pokoju. Pokój był pusty.

Kiedy zaczęli się rozglądać, odezwał się nieoczekiwanie głośnik radiowy tubalnym, zagrobowym głosem. A ten głos oznajmiał straszne rzeczy:

— Halo! Halo! Nowa katastrofa! Ziemia weszła w strefę mgławicy złożonej z gazów trujących! Uciekajcie do schronów przeciwgazowych! Dziesięć minut wystarczy dla zatrucia człowieka.

Ta wiadomość oszołomiła policjantów. Zapomniawszy o celu swego przybycia, rzucili się do korytarza i pobiegli do najbliższego podziemnego schronu przeciwgazowego, roztrącając i przewracając zdumionych przechodniów.

A Maramballe wyszedł zza szafy i nagle zaczął trąbić triumfalnego marsza w głośnik odbiornika.

— Dobry kawał im zrobiłem! — powiedział wesoło. — Teraz nikt ich nie wyciągnie ze schronu. A mnie wystarczy pół godziny, by dojechać do dworca. Wizę wyjazdową mam w kieszeni, pieniądze też. — I Maramballe nagle roześmiał się jeszcze głośniej. — Wyobrażam sobie, jaką minę zrobi Metaxa, kiedy przyjdzie z czekiem do banku i dowie się, że mam na rachunku bieżącym tylko kilkaset marek.

SPIS RZECZY

WYSPA ZAGINIONYCH OKRĘTÓW


CZĘŚĆ I


I. Na pokładzie

II. Burzliwa noc

III. W tej samej pustyni

IV. Morze Sargassowe

V. W królestwie umarłych


CZĘŚĆ II


I. Cicha przystań

II. Mieszkańcy wysepki

III. Gubernator Fergus Slayton

IV. Nowe życie

V. Wybór narzeczonego

VI. Porażka Slaytona


CZĘŚĆ III


I. Spisek

II. Ucieczka

III. Bez powietrza

IV. Ocalenie


CZĘŚĆ IV


I. Ekspedycja naukowa

II. Nowy gubernator

III. Palacz opium

IV. Wyspa, która znikła

V. Wielkie wydarzenie

VI. „Aresztować go!”

VII. Staruszek Bocco

VIII. Znowu na wyspie

IX. „Bogowie się mszczą”

X. Tajemnica kapitana Slaytona

XI. Woda i ogień


KONIEC ŚWIATA


I. Pod starą lipą

II. Sobowtór. Maramballe’a

III. W świecie upiorów

IV. Zagadka światła

V. Teczka nr 174

VI. Zabawa w ciuciubabkę

VII. Ostatnia schadzka

VIII. Pościg

IX. Późna wizyta

X. Zaginione dokumenty

XI. Niespokojna noc

XII. „Dramat dźwiękowy”

XIII. Czarna maska

XIV. Koniec „końca świata”

Загрузка...