CZĘŚĆ DRUGA

I. Cicha przystań

— Ziemia! Ziemia! Miss Kingman! Huttling! Chodźcie prędzej. Zbliżamy się do jakiegoś portu. Już widać czubki masztów i kominy parowców. O, tam. Popatrzcie… Bardziej na lewo.

Huttling popatrzył przez lunetę.

— Port odkryty przez pana jakoś diabelnie dziwnie wygląda. Ten „port” rozciąga się na wiele mil. Maszty i kominy i znów maszty… Niech pan spojrzy! Ani jeden komin nie dymi. A maszty… Gdzie jest ich olinowanie, żagle?… Proszę popatrzeć, miss Kingman — i Huttling podał jej lunetę.

— Tak, to jest raczej jakiś cmentarz okrętów — zawołała Vivian. — Maszty i kominy są połamane, z żagli pozostały tylko strzępy. A zresztą… gdzie jest ziemia? Nic nie rozumiem…

— I ja nie mogę powiedzieć, żebym rozumiał wszystko — odparł Huttling — lecz sądzę, że sprawa przedstawia się tak: na Morzu Sargassowym, w tym stojącym bajorze, istnieją widocznie własne prądy, chociaż mocno zahamowane przez gronorosty. Zapewne płynęliśmy z takim prądem, który niestety, zaprowadził nas do tej „cichej przystani”. Proszę popatrzeć, do jakiego „portu” zawijamy. Oto kto nas wita — i Huttling zatoczył wielki łuk dłonią.

Im bardziej parowiec zbliżał się do niezwykłego portu, tym częściej spotykał na drodze smutne szczątki statków.

Znajdowały się tu zniszczone, pokaleczone, na wpół zgniłe statki wszystkich krajów i narodów. Oto piroga wydrążona w jednym pniu… A oto szkielet barki rybackiej: zewnętrzne poszycie odpadło, wręgi sterczały jak obnażone żebra, a stępka przypominała kręgosłup ryby… Dalej widać było statki, które zachowały się w lepszym lub gorszym stanie: barki, szkuny, tendery, galery… Pokryty rdzą nowoczesny parowiec stał obok portugalskiej karaweli z XVI wieku. Karawela odznaczała się pięknymi, giętkimi liniami. Na dziobie i na rufie znajdowały się wymyślne nadbudówki. Sworzeń steru przechodził przez całą rufę, a w niskich burtach znajdowały się otwory na wiosła. „Santa Maria” — widniał wyraźny napis na burcie karaweli.

— Coś niezwykłego! — zawołał Huttling. — Bodaj na takim samym statku pływał Kolumb, jedna z jego karawel nazywała się również „Santa Maria”, a dwie pozostałe „Pinta” i „Nina”. Spójrzcie tutaj — i Huttling, który był dalekowidzem, odczytał na burcie okrętu liniowego jego nazwę: „Henri”. — A tam dalej widzicie statek trójpokładowy „Suweren mórz” i datę „Rok 1637”? Między nimi zaś statek kołowy z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku, mający najwyżej pięćdziesiąt metrów długości.

Przejście między statkami stawało się coraz węższe. Parowiec zatrzymywał się kilka razy, aż wreszcie, zbliżywszy się do zwartej masy statków tworzących jak gdyby osobliwą wyspę, stanął bez ruchu.

Wędrowcy milczeli. Czuli się tak, jakby ich żywcem pogrzebano.

— Skoro już los zaniósł nas tutaj, musimy się zapoznać bliżej z tą niezwykłą wyspą. Chodźmy, Simpkins!

Lecz Simpkins wyraźnie nie miał ochoty na spacer po tym posępnym cmentarzysku.

— Po co? — próbował się wymówić.

— Bądź pan mężczyzną, Simpkins. Kto wie, jakie tajemnice kryje wyspa? Może ktoś tutaj mieszka.

— Widma starych holenderskich żeglarzy?

— Zobaczymy. W każdym razie, ktokolwiek mieszka na tej wyspie, lepiej będzie, jeśli my pierwsi dowiemy się o nim. Ta wyspa może się stać naszym grobem, ale kto wie, może tu właśnie znajdziemy coś, co nas uratuje. Trzeba obejrzeć statki. Może któryś będzie się jeszcze nadawał do żeglugi?

— Obejrzeć statki! — Simpkins przypomniał sobie „Martę” i pięćdziesiąt tysięcy guldenów w złocie. Wahał się wciąż jeszcze.

— Czy możemy zostawić miss Kingman samą?

— Proszę się o mnie nie martwić. Nie boję się duchów — odparła Vivian.

— Zrobimy tak, miss Kingman — zaproponował Huttling — niech pani położy słomę na palenisko. Jeżeli zagrozi pani jakieś niebezpieczeństwo, proszę zapalić słomę. Skoro zobaczymy dym z komina, natychmiast pośpieszymy z pomocą. Chodźmy.

Huttling przedostał się na stojący tuż obok trzymasztowy statek z osiemnastego wieku „Victoria”. Simpkins niechętnie ruszył za nim.

Zaczęli powoli posuwać się w głąb wyspy.

Nic na świecie nie mogło stanowić smutniejszego widoku od tego ogromnego cmentarza. Morze grzebie zatopione okręty — ziemia — ludzi. Lecz na tym cmentarzu umarli leżeli nadzy, oświetleni palącymi promieniami słońca. Trzeba było ostrożnie stawiać każdy krok. Na pół zgniłe deski uginały się pod nogami. Podróżnicy mogli w każdej chwili zapaść się i znaleźć w ładowni. Przewidując to, zabrali ze sobą sznury, by w razie potrzeby pomóc sobie nawzajem. Balustrady łamały się. Strzępy żagli po dotknięciu rozsypywały się w proch. Wszystko dokoła pokryte było grubą warstwą pyłu, rozkładu i zielenią zgnilizny… Na wielu pokładach walały się szkielety błyszczące w słońcu białymi kośćmi lub ciemniejące resztkami skóry i strzępami odzieży. Z pozycji szkieletów, z porąbanych czaszek można było wywnioskować, że ludzie, którzy stracili zmysły w obliczu śmierci, kłócili się, buntowali, bezsensownie i okrutnie mordowali się nawzajem, biorąc na kimś pomstę za swe cierpienia i zmarnowane życie. Każdy statek był świadkiem wielkiej tragedii, która rozegrała się na nim przed pięćdziesięciu, stu lub dwustu laty.

Jaki nieludzki strach, jakie cierpienia przeżyli posiadacze tych niegdyś żywych, dziś wybielonych słońcem czaszek, szczerzących teraz zęby w okropnym uśmiechu! A wszyscy uśmiechali się od ucha do ucha…

Nawet Huttlinga ogarnął niepokój na widok tych uśmiechniętych, wyszczerzonych zębów, Simpkinsem zaś wstrząsały dreszcze.

— Chodźmy stąd — błagał. — Nie mogę już wytrzymać!

— Niech pan poczeka, tam widzę statek w dobrym stanie. Ciekaw jestem, co znajdziemy w kajutach. Zejdźmy.

— Po schodkach, które załamią się pod panem? — Simpkins rozzłościł się nagle. — Huttling! Nie idę dalej. Basta! Niech pan przestanie mną komenderować. Pan zapomniał o tym, kim ja jestem i kim jest pan! Dokąd mnie pan oprowadzi? Po co? Żeby mnie wrzucić gdzieś do ładowni i pozbyć się bez hałasu! O, ja wiem, ja panu przeszkadzam.

To przemówienie rozwścieczyło Huttlinga.

— Simpkins, niech pan zamilknie, bo naprawdę wyrzucę pana za burtę.

— To nie jest takie proste — powiedział zjadliwie Simpkins i oparłszy się o drewniany parapet nad burtą, wycelował w Huttlinga lufę pistoletu. Huttling zrobił szybki krok naprzód, lecz zanim zdążył schwycić Simpkinsa za rękę, rozległ się wystrzał i trzask łamiącego się parapetu. Kula przeleciała Huttlingowi nad głową. W tej samej chwili Huttling ujrzał, jak Simpkins, machnąwszy niedorzecznie rękami, wypadł za burtę wraz z resztkami przegniłej poręczy. Rozległ się głuchy plusk wody… potem była cisza… a później rozległo się prychanie Simpkinsa. Huttling popatrzył za burtę. Detektyw szarpał się w zielonej gęstwinie gronorostów. Zwisały mu girlandami z głowy, oplątywały ręce i mocno trzymały swą zdobycz. Detektyw wytężał wszystkie siły próbując zaczepić się o poszycie statku. Udało mu się to w końcu, ale zupełnie opadł z sił. Gronorosty ciągnęły go na dół. Jeszcze kilka chwil i Simpkins pójdzie na dno.

Huttling cofnął się, usiadł na beczce i zapalił fajkę.

— Niech mi pan przebaczy. Byłem głupim osłem — rozległ się głos Simpkinsa. Lecz Huttling w milczeniu spokojnie palił fajkę. — Panie Huttling, niech mnie pan ratuje!…

Huttling zbliżył się do burty. Wahał się. To przecież człowiek błaga o pomoc. Ale jaki człowiek? Agent policyjny, sprzedajny szpieg, który — jeśli mu się nawet pomoże — nie zawaha się przed oddaniem go w ręce władz, byle tylko zdobyć swoich trzydzieści srebrników.

— Nie, nie — i Huttling znów usiadł na beczce i zaczął coraz mocniej pykać z fajki.

— Błagam pana! Huttling, Huttling! — jęczał Simpkins.

Huttling coraz szybciej ćmił fajkę.

— Hutt… — i nagle krzyk przekształcił się w jakieś zdławione łkanie.

Huttling zgrzytnął zębami, odrzucił fajkę i rozwinąwszy koniec liny rzucił tonącemu.

Ostatkiem sił Simpkins chwycił za linę, lecz kiedy Huttling zaczynał go ciągnąć, spadał; gronorosty mocno trzymały Simpkinsa, a ręce zupełnie mu osłabły.

— Niech się pan opasze sznurem! — zawołał Huttling.

Simpkins z trudem wykonał rozkaz, zrobił węzeł i zaczął wspinać się na pokład.

Gdy stanął przed Huttlingiem, był tak wytrącony z równowagi, że tylko powtarzał: — Huttling… Huttling! — i wyciągał do niego ręce.

Huttling skrzywił się, lecz widząc w oczach uratowanego szczerą, zwierzęcą radość, uśmiechnął się dobrodusznie i mocno uścisnął mokrą dłoń detektywa.

— Brak mi słów, by wyrazić panu…

— Chwileczkę — zawołał nagle zaniepokojony Huttling, wyrywając rękę z dłoni Simpkinsa — niech pan popatrzy, nad naszym statkiem widać dym. Miss Kingman nas wzywa. Tam coś się stało. Biegiem!

II. Mieszkańcy wysepki

Po odejściu Huttlinga i Simpkinsa miss Kingman zajęła się przyrządzaniem śniadania. Wypatroszyła i usmażyła rybę złowioną przez Huttlinga, zeszła do ładowni i wzięła z magazynu żywnościowego kilka pomarańcz. Ale gdy z koszykiem w ręku wróciła na pokład, ujrzała niezwykły widok: przy stole, a ściślej mówiąc na stole i na krzesłach gospodarowały małpy. Piszczały, kłóciły się, obrzucały kawałkami keksu i zajadały kostki cukru. Na jej widok opamiętały się i krzycząc uciekły w stronę burty. Vivian roześmiała się i rzuciła im kilka pomarańcz. Stało się to zapoczątkowaniem przyjaznych stosunków. Szympansy po krótkiej bójce podzieliły się pomarańczami, a potem przy kucając i robiąc pocieszne miny, podeszły do miss Kingman i zaczęły odważnie przyjmować owoce z jej rąk. Nie ulegało wątpliwości, że były przyzwyczajone do obcowania z ludźmi.

Istotnie, ludzie nie kazali długo czekać na siebie.

Miss Kingman, zajęta zabawnymi sztuczkami nieoczekiwanych gości, nie spostrzegła, że zza burty parowca wysunęły się ostrożnie dwie głowy. A kiedy przybysze przekonali się, że na pokładzie nie ma nikogo prócz samotnej kobiety, przeleźli szybko przez burtę i zawiesiwszy karabiny na ramieniu ruszyli w jej stronę.

Miss Kingman, zaskoczona zjawieniem się dwóch nieznanych mężczyzn, krzyknęła głośno.

Jeden z przybyszów — mały, zażywny człowieczek o bladej, obrzmiałej, dawno nie golonej twarzy, wywierał dziwne wrażenie swoim strojem i całą powierzchownością. Na głowie miał brudny, pognieciony melonik z wieloma dziurami. Jego zniszczony, połatany smoking zachował mimo wszystko ślady dobrego kroju. Ale spodnie zwisające jak frędzle pod kolanami grubasa wyglądały żałośnie. Uzupełniały ten strój stare lakierki i podarty fularowy szalik.

Drugi przybysz — wysoki, muskularny, opalony, z czarną brodą, miał na głowie meksykańskie sombrero; ubrany był w czarną koszulę z odwiniętymi po łokcie rękawami, wysokie buty i podobny był do meksykańskiego hodowcy owiec. Jego ruchy były szybkie i ostre.

Bonjour, mademoiselle — rzekł grubas składając wytworny ukłon. — Witam panią z okazji pomyślnego przybycia na Wyspę Zaginionych Okrętów.

— Dziękuję panu. Nie jestem pewna, czy mogłabym nazwać moje przybycie pomyślnym… Czego sobie panowie życzą?

— Pozwoli pani, że się przedstawię: Arystydes Daudet. Nazywam się Daudet, tak, tak, Daudet. Jestem Francuzem…

— Jest pan może krewnym pisarza, Alfonsa Daudeta?

— Ee… właściwie nie… to jest tak… dalekim krewnym… Miałem, że tak powiem, pewne kontakty z literaturą… największą fabrykę papieru tapet na południu Francji.

— Nie pleć, Turnip — rzekł posępnie i gniewnie jego towarzysz.

— Pan jest nietaktowny, Flores! Kiedy się pan wreszcie nauczy, jak się zachowywać w przyzwoitym towarzystwie? I proszę mnie nie nazywać Turnip. Widzi pani, oni tak mnie przezwali z powodu mojej głowy, która ich zdaniem przypomina rzepę… — i grubas, zdjąwszy melonik z głowy, przesunął ręką po nagiej, żółtawej czaszce, na której ciemieniu wskutek kaprysu przyrody pozostała kępka włosów.

Miss Kingman uśmiechnęła się mimowolnie, stwierdzając, że przydomek jest trafny.

— Ale czego panowie życzą sobie ode mnie? — powtórzyła pytanie.

— Gubernator Wyspy Zaginionych Okrętów, kapitan Fergus Slayton, wydał zarządzenie, które musi być bezwzględnie przestrzegane: każdy nowy; przybysz winien mu się natychmiast przedstawić.

— Zapewniam panią, miss czy mistress — nie mam zaszczytu wiedzieć, kim pani jest, że kapitan Slayton przyjmie panią z całą życzliwością.

— Nie pójdę nigdzie — odpowiedziała miss Kingman.

Turnip westchnął.

— Jest mi bardzo przykro, lecz…

— Przestań bawić się w dyplomatę! — wtrącił brutalnie Flores i podchodząc do Vivian powiedział tonem rozkazu:

— Pani musi iść z nami.

Miss Kingman zrozumiała, że opór nie zda się na nic. Zastanowiła się chwilę i rzekła:

— Dobrze. Zgadzam się. Ale pozwolą panowie, że się przebiorę — i wskazała swój strój roboczy i fartuch.

— Nie potrzeba! — rzucił Flores.

— Przecież to nie potrwa długo — zwrócił się Turnip jednocześnie do Floresa i do miss Kingman.

— Tak, tylko kilka minut! — powiedziała Vivian i opuściła pokład.

Wkrótce Flores spostrzegł dym płynący z komina parowca. Zrozumiał od razu, że to jest jakiś podstęp.

— Przeklęta baba, oszukała nas! Widzisz ten dym? To jest jakiś umówiony sygnał. Ona wzywa kogoś na pomoc! — Flores zdjął karabin z ramienia i zaczął krzyczeć na Turnipa. — Wszystko przez ciebie! Zmiękłeś! Czekaj, opowiem twojej żonie!

— Jaki pan jest niepoprawny, Flores! Przecież nie mogliśmy zabrać stąd gwałtem bezbronnej kobiety.

— Rycerskość! Galanteria! Już ci Fergus pokaże rycerskość… Może będziesz łaskaw? — I składając się z karabinu pokazał ruchem głowy burtę, przez którą przeskoczył Huttling i ociekający wodą Simpkins, oblepiony zielonymi gronorostami i obwieszony krabami przyczepionymi do odzieży.

— A to co za widmo?

Rozpoczęły się rokowania. Huttling był w pierwszej chwili gotów rzucić się do walki z dwoma obdartusami. Lecz jeśli nie kłamią, walka nie miałaby sensu; jak twierdzą na wyspie mieszka czterdziestu trzech dobrze uzbrojonych ludzi. Siły są nierówne — zwyciężą mieszkańcy wyspy.

Huttling pozostawił Simpkinsa jako zakładnika i poszedł do miss Kingman, by się z nią naradzić. Vivian była również zdania, że walka nie ma sensu. Zdecydowali, że pójdą razem i przedstawią się kapitanowi Fergusowi.

III. Gubernator Fergus Slayton

Jak się okazało, istniały na Wyspie Zaginionych Okrętów całkiem niezłe szlaki komunikacyjne.

Turnip, który szedł na czele orszaku, po przejściu przez starą trójpokładową fregatę, wyprowadził jeńców „na drogę”: były to drewniane pomosty przerzucone między statkami i nad zniszczonymi pokładami. Wzdłuż drogi ciągnął się drut przymocowany do niskich słupków i ocalałych masztów.

— Tędy, tędy. Niech się pani nie potknie — zwracał się Turnip uprzejmie do miss Kingman. Za Vivian szedł Huttling i Simpkins. Posępny Flores, nasunąwszy sombrero na oczy, szedł na końcu.

Po drodze spotykali mieszkańców wyspy, obdartych, zarośniętych i opalonych; znajdowali się wśród nich jasnowłosi ludzie z Północy, smagli południowcy, kilku Murzynów, trzech Chińczyków… Wyspiarze z ogromną ciekawością przyglądali się nowym przybyszom.

Na środku wyspy, wśród małych statków żaglowych pochodzących z różnych epok i krajów, znajdowała się duża, dobrze zachowana fregata „Elżbieta”.

— Rezydencja gubernatora — oznajmił uroczyście Turnip.

Na pokładzie rezydencji stała grupa złożona z sześciu marynarzy w jednakowych, dość przyzwoitych uniformach, z karabinami w ręku. Wyglądali na wartę honorową.

Gubernator wyspy przyjął gości w wielkiej kajucie.

Po ponurym widoku zniszczonych statków kajuta wywierała dodatnie wrażenie.

Nie ulegało wątpliwości, że służy komuś za mieszkanie, urządzona była prawie komfortowo. Tylko mieszanina stylów wskazywała na to, że przyniesiono tu najlepsze rzeczy znalezione na statkach, które prąd sprowadził na tę dziwną wyspę.

Na podłodze leżały cenne dywany perskie. Na konsolach stało kilka pięknych waz chińskich. Na ciemnych ścianach z boazerią z czarnego dębu wisiały znakomite obrazy mistrzów holenderskich, hiszpańskich i włoskich: Vélasqueza, Ribery, Rubensa, Tycjana, pejzażysty flamandzkiego Teniersa. Obok tych arcydzieł wisiał zwykły rysunek psa robiącego stójkę. A nieco dalej — piękny obraz japoński wyszywany jedwabiem, przedstawiający żurawia siedzącego na ośnieżonej gałęzi na tle góry Fudżijama.

Na dużym okrągłym stole stały stare kryształowe wazy weneckie z szesnastego wieku, brązowe francuskie kandelabry z epoki Dyrektoriatu i kilka rzadkich okazów różowych muszel. Ciężkie rzeźbione meble, fotele pokryte skórą świńską ze złotymi obwódkami, dodawały powagi kajucie.

„Gubernator” wyspy, kapitan Fergus Slayton, stał oparty o szafę biblioteczną.

Kapitan różnił się bardzo od pozostałych mieszkańców wyspy. Był dobrze zbudowany, miał wypielęgnowaną, gładko ogoloną twarz, a ubrany był w zupełnie przyzwoity mundur kapitański. Lecz nieco spłaszczony nos, ciężki podbródek i zmysłowe usta wywierały niemiłe wrażenie.

Slayton zmierzył przybyszów zimnym spojrzeniem szarych oczu. Patrzył spokojnie, bez słowa, jakby usiłując zbadać, kim są. Widać było, że coś rozważa. Było to spojrzenie człowieka przyzwyczajonego do decydowania o losach ludzi, bez względu na ich własne pragnienia i potrzeby. Prześliznąwszy się oczami po Simpkinsie, widocznie nie uważając go za osobę godną Uwagi, Slayton długo przyglądał się miss Kingman, następnie przeniósł spojrzenie na Huttlinga, po czym powrócił do miss Kingman…

Te milczące oględziny wprawiły Vivian w zakłopotanie i rozgniewały Huttlinga.

— Pozwoli pan, że się przedstawimy — powiedział. — Reginald Huttling, miss Vivian Kingman, mister Jim Simpkins, pasażerowie parowca „Beniamin Franklin”, który doznał awarii.

Slayton, nie zwracając uwagi na Huttlinga, wciąż jeszcze przypatrywał się miss Kingman. Wreszcie podszedł do niej, przywitał się grzecznie, po czym lekceważącym gestem podał rękę Huttlingowi i Simpkinsowi i poprosił wszystkich o zajęcie miejsc.

— Tak, wiem — powiedział — wiem.

Huttling zdziwił się ogromnie, kiedy Slayton z całą dokładnością podał miejsce i czas, w którym nastąpiła awaria „Beniamina Franklina”. Przecież nie wspominali o tym wyspiarzom.

Slayton zwracał się w rozmowie prawie wyłącznie do miss Kingman.

— Skoro zrządzenie losu sprowadziło panią na tę smutną wyspę, to my, jej mieszkańcy, winniśmy błogosławić los za tak piękny dar — zdobył się na ciężkawy komplement, nie uśmiechnąwszy się nawet przy tym.

— Ja nie jestem bynajmniej wdzięczna losowi za to — odparła miss Kingman.

— To się jeszcze okaże — rzekł zagadkowo Slayton. — Życie nie jest tu takie złe, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Czy pani gra na fortepianie? Śpiewa pani może?

— Tak…

— Doskonale. Znakomicie. Znajdzie tu pani świetny fortepian Erarda i bogatą bibliotekę nutową. Książek też jest sporo. Wśród naszych wyspiarzy znajdują się interesujący ludzie. Ot, na przykład, Turnip. Co prawda, zaniedbał się bardzo, ale dużo widział, dużo wie i zajmował kiedyś poważne stanowisko. Teraz jest śmieszny, lecz mimo to interesujący. Następnie Lüders, Niemiec. To nasz historyk i uczony. Studiuje historię budownictwa okrętów, przecież nasza wyspa jest istnym muzeum, nieprawdaż?

— Historię budownictwa okrętowego? To ciekawe — rzekł Huttling.

— Czy to ma jakiś związek z pańską specjalnością? — zapytał Slayton mimochodem, przyglądając się Huttlingowi przymrużonymi oczami.

— Tak, jestem inżynierem, konstruktorem okrętów — odpowiedział Huttling.

Miss Kingman spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie wiedziała o tym.

— Więc będzie pan miał ciekawego rozmówcę, mister…

— Huttling.

— Mister Huttling… Lüders zebrał bardzo ciekawą bibliotekę złożoną z dzienników okrętowych i pośmiertnych notatek wszystkich zmarłych na otaczających nas statkach. No… nie radzę czytać tego materiału… Co prawda, byłoby go dość dla dziesięciu powieściopisarzy, ale jest zbyt ponury, zanadto ponury. Po przeczytaniu tej biblioteki Morze Sargassowe wyda się wam jednym z kręgów dantejskiego piekła.

— Pewnie na tych statkach można było znaleźć dużo… osobliwości? — wtrącił Simpkins.

Slayton spojrzał na niego nieco uważniej i notując w pamięci jakąś obserwację czy wniosek, odparł:

— Tak, są również… — zrobił umyślnie taką samą pauzę jak Simpkins — osobliwości. Mamy całe muzeum. Pokażę je panu przy jakiejś okazji, skoro się pan tak interesuje o s o b l i w o ś c i a m i.

— Lecz czego nam, niestety, brak — zwrócił się Slayton ponownie do miss Kingman — to towarzystwa kobiet. Po śmierci mojej żony — Slayton westchnął — pozostały na wyspie tylko dwie kobiety: Maggie Flores i Ida Daudet lub Turnip, jak u nas nazywają jej męża. To czcigodna starsza niewiasta. Poproszę, żeby się zaopiekowała panią.

— Podano do stołu — oznajmił lokaj, Murzyn, wystrojony z okazji przybycia nowych mieszkańców we frak i białe rękawiczki.

— Zapraszam państwa na śniadanie w ich nowym miejscu zamieszkania — i gubernator zaprowadził gości do jadalni, w której znajdował się suto zastawiony stół.

Podczas śniadania Huttling zdziwił się ponownie, stwierdziwszy, że gubernator jest poinformowany o wszystkim, co się dzieje na świecie. Slayton znał nawet najświeższe nowiny. Gubernator spostrzegł zdumione spojrzenia i po raz pierwszy uśmiechnął się zarozumiale.

— My, proszę państwa, jesteśmy Robinsonami. Lecz Robinsonami dwudziestego wieku. Czy zauważyliście druty przymocowane do masztów i słupów? Wyspa Zaginionych Okrętów posiada łączność telefoniczną. Moglibyśmy założyć oświetlenie elektryczne, lecz nie wystarcza nam paliwa. Posiadamy za to radiową stację odbiorczą i nawet głośnik. To wszystko znaleźliśmy na zradiofonizowanych statkach, które przybiły do naszej wyspy w ostatnich latach.

— Chcecie państwo posłuchać? — i Slayton włączył odbiornik.

W kajucie starej fregaty, pośrodku Wyspy Zaginionych Okrętów, rozległa się nagle modna piosenka śpiewana w Nowym Jorku przez znaną śpiewaczkę, którą miss Kingman słyszała wiele razy.

Lecz nigdy jeszcze piosenka nie wzruszyła jej tak głęboko.

IV. Nowe życie

Żeńska część ludności wyspy powitała miss Kingman ze szczerym współczuciem.

O ile między Maggie Flores i miss Kingman jako rówieśnicami nawiązały się z miejsca przyjazne stosunki, to stara, pozornie surowa, lecz w istocie rzeczy dobra Ida, żona Arystydesa TurnipaDaudeta, przybrała wobec Vivian opiekuńczy ton troskliwej matki. Tak mało było kobiet na wyspie! Zresztą pani Daudet miała podstawy do przypuszczeń, że Vivian będzie potrzebować jej opieki.

Już pierwszego dnia Maggie Flores opowiedziała Vivian o swym smutnym życiu. Kiedy przypadek rzucił ją na wyspę, wyszła za mąż zgodnie z panującymi na wyspie „prawami” i ceremoniałem za gubernatora Fergusa Slaytona. Z ich małżeństwa urodziło się dziecko, jedyny w owym czasie przedstawiciel najmłodszego pokolenia mieszkańców wyspy. Fergus zachowywał się wobec żony brutalnie, nawet okrutnie, lecz Maggie cierpliwie znosiła to wszystko… Podczas wojny z Niemcami przybiła do wyspy niemiecka łódź podwodna, znajdowało się na niej troje ocalałych ludzi: marynarz, kapitan łodzi i młoda Francuzka — pasażerka statku zatopionego przez tę łódź podwodną.

Fergus Slayton zapragnął pojąć młodą Francuzkę za żonę. Między nim a kapitanem niemieckiej łodzi podwodnej wybuchła kłótnia. Niemiec został zabity, a Francuzka stała się żoną Slaytona. Maggie zaś otrzymała rozwód i została wkrótce żoną Floresa.

Flores też jest brutalny, lecz kocha Maggie, jest silny i nie pozwoli jej skrzywdzić.

Potem… potem Francuzka zmarła. Slayton twierdził, że otruła się przypadkowo rybim jadem. Ale na wyspie mówiono, że popełniła samobójstwo, ponieważ kochała kapitana łodzi podwodnej, którego zabił Slayton. Fergus zostawszy wdowcem zażądał, by Maggie wróciła do niego. Lecz Flores oświadczył, że tylko po jego trupie uda się Slaytonowi dopiąć celu.

Oczywiście dla Slaytona taka przeszkoda nie miała żadnego znaczenia. Zabiłby Floresa bez wahania. Lecz po stronie Floresa stanęła cała ludność wyspy. Gubernator zrozumiał, że to nie są żarty, i zrezygnował ze swych zamierzeń.

— Pozostałam więc nadal żoną Floresa — zakończyła Maggie swą opowieść. — I właśnie w takim momencie zjawiła się pani, droga miss Vivian… Czy rozumie pani swoją trudną sytuację? Jeżeli Fergus Slayton podoba się pani, to nie ma o czym mówić. Lecz jeśli się nie podoba lub serce pani zajął kto inny — tu Maggie spojrzała znacząco na Vivian — to proszę się mieć na baczności. Niech pani uważa na Slaytona!

Miss Kingman zarumieniła się.

— Moje serce jest wolne — odpowiedziała — ale w żadnym razie nie wyjdę za mąż za Slaytona.

Rozmowa przeszła na inne tematy. Pani Daudet opowiedziała Vivian różne szczegóły o życiu na wyspie.

— Posiadamy spore zapasy żywności, przede wszystkim konserw. A ponieważ nie wiadomo, czy uda się zdobyć nowe, używamy ich tylko w ostatecznym wypadku. Szczególnie oszczędzamy mąkę. Chleb, wino, konserwy mięsne i jarzynowe przydziela się tylko chorym. Nasze stałe pożywienie stanowią ryby morskie. Toteż wskutek monotonii w odżywianiu zdarza się szkorbut. Tacy chorzy otrzymują specjalne racje z magazynu.

— A czy te wszystkie statki nie mogą zatonąć?

— Nasz profesor Lüders twierdzi, że tu jest dość płytko. A statki tonęły od wieków, podnosząc poziom dna. Obecnie znajdujemy się na prawdziwej wyspie złożonej z zatopionych okrętów. Mamy tu ulubione miejsca spacerów, swoje ulice i place — na pokładach wielkich statków, „góry” i „doliny”… Mieszka z nami sześć małp, kilka psów i oswojonych ptaków, które schwytaliśmy, gdy odpoczywały na wyspie podczas przelotu. — Staruszka westchnęła. — Co można powiedzieć? Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego! A jednak chciałabym jeszcze zobaczyć ziemię i złożyć stare kości w ziemi…

Obawy Maggie sprawdziły się. Miss Kingman wkrótce zetknęła się ze Slaytonem.

Fergus zaprosił Vivian na herbatkę popołudniową. A kiedy miss Kingman przyszła, zaproponował z miejsca, by została jego żoną. Vivian odmówiła kategorycznie. Slayton zaczął ją prosić, a potem uciekł się do gróźb:

— Niech pani zrozumie, że to jest nieuniknione. I leży w pani własnym interesie. Pod moją opieką będzie pani bezpieczna, będzie pani miała wszystko. Będzie pani miała doskonałą obsługę… Wiem, że pani ojciec jest bogaty. Ale całe jego bogactwo to grosze w porównaniu z tym, co ja posiadam. Pokażę pani kufry pełne złota, stosy brylantów i pereł; garściami będzie pani brała szmaragdy z mojego skarbca. Wszystko należeć będzie do pani.

— Nie jestem dzieckiem, nie bawię się kamykami. Zresztą wszystkie te skarby nadają się tutaj tylko do przesypywania z ręki do ręki.

— Niech się pani zgodzi! Niech się pani zgodzi z własnej woli, w przeciwnym razie… i Slayton ścisnął mocno Vivian za łokieć.

— Czy nie zostawiłam tutaj tacy? — rzekła mistress Daudet, uchylając nagle drzwi i wchodząc do kajuty.

Slayton skrzywił się niezadowolony, odszedł od miss Kingman i czekał w milczeniu.

Staruszka w dalszym ciągu uwijała się po kajucie. Slayton stracił cierpliwość.

— Czy prędko się pani stąd wyniesie?

Mistress Daudet wzięła się pod boki, przybrała bojową postawę, zmierzyła Slaytona oczami od stóp do głów i wpadła na niego nagle jak kokoszka, broniąca kurczęcia.

— Nie, nie wyniosę się! Nie wyniosę się, dopóki pan nie odpowie na moje wszystkie pytania. Pan jest gubernatorem wyspy?

— Tak, ja. I co z tego?

— Pan wydaje ustawy?

— Ja wydaję ustawy.

— Więc kto będzie ich przestrzegać, skoro pan pierwszy je łamie?

— O co pani chodzi, szalona kobieto?

— Pan jest szalony, nie ja! Wydał pan prawo, że każda kobieta, która znajdzie się na wyspie, musi wyjść za mąż! Tak, pięknie. Ale kobieta ma prawo wyboru męża… A co pan robi?

— Pani podsłuchiwała?

— Tak, tak, podsłuchiwałam i bardzo dobrze zrobiłam! Czy u nas w taki sposób odbywa się wybór męża? Pan chciał oszukać ją i wszystkich, którzy mają prawo liczyć na jej wybór. Chciał pan obejść prawo, ale to się panu nie uda. Rozniosę tę wiadomość po całej wyspie i wszyscy wystąpią przeciw panu. Pan zapomniał o historii Maggie i Floresa? A więc stawiam ostatnie pytanie: czy ma pan zamiar zastosować się do prawa i wyznaczyć termin, w którym Vivian Kingman dokona wyboru męża, zgodnie z obowiązującymi prawami?

Fergus był rozdrażniony, lecz poczuł, że musi ustąpić.

— Dobrze! Przeprowadzimy wszystko formalnie, skoro pani tego żąda! Ale przekona się pani, że wynik będzie ten sam. Przecież miss nie wyjdzie za mąż za Murzyna albo za jednego z moich obdartusów.

— O tym się jeszcze przekonamy. A teraz, kochanie, chodźmy do mnie — i pani Daudet z miną zwycięzcy wyprowadziła miss Kingman z kajuty Slaytona.

V. Wybór narzeczonego

Słońce spływało za horyzont, oświetlając czerwonymi promieniami jasnozieloną powierzchnię Morza Sargassowego i las masztów na Wyspie Zaginionych Okrętów. Ten las zniszczony przez burze, zdziesiątkowany przez czas, jego połamane konary — reje, strzępy żagli zwisające jak ostatnie liście na drzewach — wszystko to mogło doprowadzić do rozpaczy nawet największego optymistę.

Lecz profesor Lüders czuł się tutaj znakomicie, jak uczony archeolog w ulubionym muzeum starożytności.

Usiadł na pokładzie holenderskiej karaweli i z zapałem, ogarniając szerokim gestem wszystko dokoła, opowiadał Huttlingowi:

— Ma pan tu przed sobą całą historię budownictwa okrętowego. Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie tu są skarby. Tam, obok statku kołowego z zeszłego stulecia, stoi statek pochodzący z czasów przed Kolumbem. Z takim sterem pływano po oceanie! A tam, za trójpokładowym brygiem, znajduje się perła mojego muzeum: jednomasztowy statek skandynawski na dziewięć wioseł, zbudowany w dziesiątym wieku na zachodnim wybrzeżu Grenlandii. Burza rzuciła go w zamierzchłych czasach na szczątki statków, które jeszcze dawniej uległy katastrofie, dlatego zachował się w takim dobrym stanie. Niech pan popatrzy na jego piękny, wysmukły kształt, na ostro wzniesioną rufę i jeszcze wyżej wzniesiony dziób, uwieńczony drewnianą rzeźbą, przedstawiającą głowę ptaka czy smoka. Jakie zrządzenie losu rzuciło go tutaj? Jacy śmiałkowie wybrali się w daleką drogę na tym wątłym czółnie? A tam, jeszcze niżej, w zastygłych zimnych głębinach, spoczywają zapewne szczątki statków fenickich i egipskich i — kto wie, może właśnie tutaj, pod naszymi stopami, wśród gęstwiny gronorostów i szczątków zaginionej cywilizacji, spoczywa flota wielkiej Atlantydy?

— Panie Huttling! Kapitan Fergus Slayton prosi pana do siebie.

Huttling ujrzał półnagiego Murzyna, którego ciało przybrało w promieniach zachodzącego słońca odcień starego brązu.

— Czego sobie kapitan życzy?

— Kapitan prosi, żeby pan przyszedł do niego — powtórzył Murzyn.

Huttling podniósł się niechętnie z miejsca i poszedł po rozchybotanych mostkach do „rezydencji” gubernatora.

Slayton przybrał w kajucie swą ulubioną pozę.

— Muszę z panem pomówić, mister Huttling. Czy pan kocha miss Kingman? — zapytał niespodzianie.

— Nie odpowiem panu na to pytanie! To jest moja osobista sprawa.

— Myli się pan! I moja również — rzekł Slayton.

— Czyżby? W takim razie mogę panu oznajmić, że nie roszczę sobie żadnych praw do miss Kingman. Jesteśmy przyjaciółmi, szanuję ją bardzo. Lecz przyjaźń z miss Kingman nakłada na mnie pewne obowiązki…

— Na czym one polegają?

— Na tym, że nie pozwolę nikomu decydować o losie miss Kingman wbrew jej woli.

— Niech pan nie zapomina, panie Huttling, że tu ja mam przywilej pozwalać na coś lub nie pozwalać. Tylko ja! — i po chwili Slayton dodał: — Niech pan posłucha, Huttling! Mam możność odwiezienia pana na wybrzeże Wysp Azorskich. I mogę bardzo dobrze zaopatrzyć pana na drogę.

Huttling poczerwieniał z gniewu i zacisnął pięści.

— Milczeć! — krzyknął. — Pan śmie proponować mi łapówkę? Pan śmie przypuszczać, że mógłbym zdradzić człowieka za pieniądze? — I Huttling rzucił się na Slaytona.

Slayton odparował cios i dał znak gwizdkiem. Dziesięciu obdartusów różnych narodowości, należących do straży przybocznej Slaytona, przybiegło z korytarza. Rzucili się na Huttlinga.

Huttling bronił się dzielnie, lecz siły były nierówne. Po kilku minutach napastnicy związali go mocno.

— Wrzucić go do ciemnicy! Przy okazji wsadźcie również Simpkinsa do aresztu!

Kiedy wyprowadzono Huttlinga, Slayton zapytał jednego ze służących, czy wszystko jest przygotowane do ceremonii wyboru narzeczonego.

— Doskonale! A więc dziś o dziewiątej wieczorem!


Wielka sala kajuty ogólnej została wspaniale udekorowana. Ściany ozdobione były flagami wszystkich narodów, zdjętymi z zaginionych okrętów, i kawałkami kolorowego materiału. Przez całą kajutę, wzdłuż i wszerz ciągnęły się girlandy gronorostów. W pomieszczeniu szybko traciły swój kolor i wyglądały żałośnie, lecz nie było rady, innej zieleni na wyspie nie można było znaleźć. Za to stoły ozdobiono kilkoma bukietami wielkich białych kwiatów, przypominających lilie wodne. Dekorację uzupełniały różnobarwne lampiony zawieszone pod sufitem. Długi stół zastawiony był zimnymi zakąskami, winem i nawet butelkami szampana. Męska ludność wyspy od samego rana dosłownie wyłaziła ze skóry.

Wieczorem nie można było poznać miejscowych oberwańców.

Każdy miał schowaną w dobrze ukrytym kuferku zupełnie przyzwoitą odzież. Nigdy jeszcze mieszkańcy wyspy nie golili się tak starannie, nigdy jeszcze tak uważnie nie czesali włosów odzwyczajonych od szczotki i grzebienia, nigdy nie zużyli takiej ilości mydła i wody i nigdy tak długo nie podziwiali siebie w kawałkach luster…

A te kawałki odbijały najrozmaitsze twarze: czarną jak sadza, lśniącą twarz Murzyna, i wąskie oczy żółtolicego Chińczyka, i zżartą przez sól i wiatry twarz starego wilka morskiego, i jaskrawie czerwoną twarz Indianina z wymyślnymi kolczykami w uszach.

Lecz wszyscy — starzy i młodzi, biali i czarni — myśleli o jednym:

„Doprawdy, nie jestem brzydki! Wszystko może się zdarzyć! Kto zna tajemnice kapryśnego serca kobiety?”

Każdy wyspiarz, bez względu na minimalne szanse, marzył o tym, by zostać wybrańcem miss Kingman.

Pośrodku kajuty ogólnej wzniesiono trybunę.

Na to wzniesienie punktualnie o dziewiątej wieczorem wprowadzono miss Kingman w białej ślubnej sukni wraz z towarzyszącymi jej Idą Daudet i Maggie Flores.

Na ten widok chór zaintonował pieśń. Wykonanie nie odznaczało się harmonią i brzmiało okropnie dla muzykalnego ucha miss Kingman, ale nie można było zarzucić śpiewakom braku entuzjazmu. Kołysały się lampiony i powiewały flagi, kiedy kilkadziesiąt zachrypniętych głosów wyło i krzyczało: „Niech żyje, niech żyje!”

„Narzeczona”, posępna i wzruszona, weszła na wysokie podium.

Slayton zwrócił się do niej z okolicznościowym przemówieniem. Wskazał na „niezłomne” prawo głoszące, że każda kobieta przybywająca na Wyspę Zaginionych Okrętów musi sobie wybrać męża.

— Może to prawo wyda się pani surowe, lecz jest konieczne i koniec końców sprawiedliwe. Przed wydaniem ustawy sprawa rozstrzygana była za pomocą siły, walką na noże między kandydatami. I ludność wyspy ginęła jak w czasie epidemii…

Tak, wszystko to było może nawet słuszne, ale wskutek tego nie było miss Kingman lżej na sercu. Jej oczy szukały pomocy. Lecz wśród zebranych nie spostrzegła ani Huttlinga, ani Simpkinsa. Slayton zauważył to spojrzenie i uśmiechnął się.

Rozpoczęła się defilada narzeczonych… Cała ta hałastra wzbudzała w miss Kingman lęk, pogardę, a czasami mimowolny uśmiech, kiedy na przykład stanął przed nią z laseczką w ręku najstarszy mieszkaniec wyspy — Włoch Julio Bocco.

Trzeba powiedzieć, że Slayton w głębi serca obawiał się konkurencji tego Matuzalema. Istotnie, Bocco miał pewne szanse. Vivian, patrząc na niego, powstrzymała się na chwilę z odpowiedzią, jakby zastanawiając się nad czymś. Lecz następnie potrząsnęła przecząco głową i nawet nie wiedząc o tym, uratowała życie Bocco, bowiem w chwili, gdy się zawahała, Fergus Slayton postanowił zabić Bocco, jeśli wybór miss Kingman padnie na staruszka. Wszyscy kandydaci przedefilowali przed miss Kingman. Ostatni był Slayton…

Lecz miss Kingman, prześliznąwszy się po nim spojrzeniem, zdecydowanie potrząsnęła głową.

— Nie.

— Hoho! A to dopiero! Co teraz będzie — rozległy się okrzyki.

Slayton był wściekły, lecz usiłował zapanować nad sobą.

— Miss Kingman nie raczyła wybrać nikogo z nas — powiedział z udanym spokojem. — Ale to nie może wpłynąć na zmianę naszych ustaw. Trzeba będzie tylko zmienić technikę wyboru. Proponuję następujące wyjście: miss Kingman powinna zostać moją żoną. Jeśli zaś ktokolwiek chce rywalizować ze mną o jej rękę, niech się stawi, a zmierzymy się. Kto zwycięży, ten zostanie mężem miss Kingman — i Slayton, zakasawszy szybko rękawy, przygotował się do walki.

Minęła minuta napiętej ciszy.

I nagle, wśród powszechnego śmiechu, staruszek Bocco, zrzuciwszy marynarkę i nawet nie zawijając rękawów, śmiało rzucił się na Slaytona. Tłum otoczył walczących. Widać było, że Bocco był kiedyś dobrym bokserem. Udało mu się zręcznie odparować kilka ciosów Slaytona. Jeden raz, nawet w trzeciej rundzie, Bocco zadał dotkliwy cios Slaytonowi w szczękę, lecz w sekundę później runął na podłogę zwalony silnym ciosem w pierś. Bocco został pokonany.

Po nim ruszył do walki następny kandydat — Irlandczyk O’Hara. Był to krzepki, barczysty chłop, uważany za jednego z najlepszych bokserów na wyspie.

Walka rozgorzała na nowo. Lecz Slayton, mocny, spokojny i opanowany, szybko pokonał również tego przeciwnika. O’Hara zalany krwią leżał na podłodze, wypluwając wybite zęby.

Trzeciego rywala nie było…

Zwycięzcą został Slayton, który podszedł do miss Kingman i wyciągnął do niej rękę. Vivian zachwiała się i chwyciła za rękę staruszkę, DaudetTurnip.

VI. Porażka Slaytona

Huttling siedział w ciemnicy, zastanawiając się nad sytuacją. Nagle ktoś cicho zapukał do drzwi.

— Mister Huttling! To ja, Arystydes TurnipDaudet… Jak się pan czuje?

— Dziękuję panu. Czy mógłby mi pan powiedzieć, czy teraz jest dzień czy noc?

— Teraz jest wieczór, mister Huttling. I można powiedzieć, niezwykle uroczysty wieczór. Miss Kingman wybiera sobie męża… Cała męska ludność bierze udział w tej uroczystości, prócz dwóch żonatych, oprócz mnie i Floresa. Dlatego nam został powierzony dyżur. Ja pilnuję pańskiej celi, a Flores pilnuje Simpkinsa.

— Panie Turnip, niech pan otworzy drzwi.

— Zrobiłbym to z największą przyjemnością, ale nie mogę. Boję się. Pan nie zna Slaytona. Zbije mnie na kwaśne jabłko i rzuci na żer krabom.

— Niech się pan nie boi, panie Turnip. Daję panu słowo, że…

— Za żadne skarby. Za nic w świecie nie otworzę. Jeżeli jednak — i Turnip zaczął mówić ciszej — jeżeli pan wydostanie się sam, to ja umywam ręce…

— Jak mam się wydostać?

Turnip ściszył głos do szeptu:

— W lewym rogu kajuty, na poziomie wzrostu człowieka, znajduje się przełaz, zasłonięty dyktą. Niech pan oderwie tę deseczkę no i… A po drugiej stronie — Simpkins, nawiasem mówiąc…

Turnip nie dokończył jeszcze, kiedy Huttling już obmacywał ściany kajuty, odnalazł deseczkę i oderwał ją szybko. Do karceru wpadł promień światła. Huttling wspiął się do góry i przelazł przez wąskie okienko na ciemny korytarz, wiodący na pokład. W ścianie z przeciwnej strony widać było takie samo okno zasłonięte dyktą. Czy nie tam przypadkiem znajduje się Simpkins? Huttling zerwał dyktę i wkrótce istotnie ujrzał wyglądające przez okno zdziwione oblicze detektywa.

— Wyłaź pan szybko! A niech to diabli! Muszę na dobitkę uwalniać z więzienia mojego własnego dozorcę! Jaki pan jest niezdarny! Niech mnie pan trzyma za rękę! O! Tak! Chodźmy!

Huttling, któremu towarzyszył Simpkins, wszedł na salę w momencie, kiedy Slayton wyciągał rękę do miss Kingman.

W kajucie nastąpiło zamieszanie, a potem zapadła cisza.

Złowróżbny, podniecony wygląd Huttlinga zapowiadał zebranym, iż można się spodziewać ciekawych wydarzeń.

— Jak wypadły wybory? — zapytał głośno Huttling na progu kajuty.

Slayton drgnął. Lekki skurcz przebiegł mu po twarzy, lecz po chwili zapanował nad sobą. Zwrócił się do Huttlinga i powiedział spokojnie, wskazując miss Kingman.

— Spóźnił się pan. Ona zgodnie z prawem będzie moją żoną.

— Protestuję. Pan bezprawnie pozbawił wolności mnie i Simpkinsa i nie dopuścił nas do udziału w wyborach.

— Nie ma o czym mówić…

Lecz w tłumie wybuchło poruszenie. W tym momencie Huttling spostrzegł po raz pierwszy, że Slayton ma swoją partię, która go poprze w każdej sytuacji, ale ma również wrogów. Właśnie oni krzyczeli, że nowo przybyli powinni być dopuszczeni do „konkursu”.

— Zgoda! — zawołał Slayton. — Niech współzawodnictwo trwa dalej. — I zaczął wymachiwać pięściami przed twarzą Huttlinga.

— Chce pan bić się ze mną?

— Domagam się tego!

W tłumie rozległy się okrzyki zadowolenia.

Zapowiadała się zaciekła walka.

— Na pokład! Na pokład! — krzyczano w tłumie.

Przeciwnicy i widzowie wyszli na pokład. Zakreślono koło. Huttling i Slayton zdjęli marynarki i podwinęli rękawy koszul. Sędzią został staruszek Bocco. Zebrani wyspiarze z zapartym tchem obserwowali każdy ruch uczestników walki.

Na znak sędziego przeciwnicy zwarli się w środku koła. Huttling przeszedł z miejsca do energicznego ataku. Slayton systematycznie i nieco ospale odpierał jego ciosy.

Widzowie zaczęli rzucać różne uwagi. W podnieconej atmosferze rozgrywki zwracali się do walczących na „ty”.

— Oszczędzaj sił, Huttling! Slayton chce cię zmęczyć, a potem cię wykończy!

— Nie denerwuj się!

— Slayton zwycięży! Zuch z naszego Fergusa! Ale ma cios!

Walka była coraz bardziej zaciekła i coraz wyraźniej ujawniały się nastroje dwóch wrogich obozów. Grupy te odseparowały się niepostrzeżenie: „slaytoniści” znaleźli się w tyle. Widzowie tak przejęli się walką, że naśladowali każdy ruch walczących, tak jak balet powtarza za baletmistrzem wszystkie „pas”.

Istotnie, Huttling gorączkował się w pierwszych chwilach, miał nerwy napięte do ostateczności. Ale po zrobieniu paru błędów zaczął walczyć znacznie ostrożniej. Natomiast Slayton, któremu Huttling zadał kilka dotkliwych ciosów, stracił panowanie nad sobą. Teraz stan psychiczny walczących wyrównał się i można było bezstronnie ocenić walory każdego z nich.

Slayton był silniejszy od Huttlinga i miał znacznie większą wagę; Huttling, chociaż słabszy i lżejszy, był zręczniejszy i szybszy od Slaytona. Slayton rzadziej atakował, lecz zadawał bardzo silne ciosy; Huttling raptownie podejmował nowy atak, paraliżując wszelkie rachuby przeciwnika. Trudno było przewidzieć wynik walki. Bocco zarządził przerwę. „Slaytoniści” podbiegli do Fergusa, posadzili go, zdjęli z niego koszulę i zaczęli energicznie masować. Druga partia zajęła się troskliwie Huttlingiem.

Po przerwie walka została podjęta na nowo, z jeszcze większą zaciekłością. Napięcie wśród widzów doszło do punktu kulminacyjnego. Postronnemu obserwatorowi mogło się wydawać, że to nie dwóch mężczyzn walczy ze sobą na pięści, lecz cała ludność wyspy: widzowie naśladowali ruchy walczących, robili wypady, przykucali, cofali się, robili uniki lub zadawali głową cios w brzuch niewidzialnego wroga…

Walka zbliżała się ku końcowi i wszystko świadczyło o tym, że zwycięży Slayton.

Był niezmordowany. Czerpał wciąż nowe siły z ukrytych zasobów energii i zadawał Huttlingowi cios za ciosem. Huttlingowi spuchło lewe oko, pod którym widniał wielki siniec, krew płynęła mu z warg. Kilka razy jak kłoda padał na ziemię, lecz wysiłkiem woli zmuszał się do wstania, by runąć znów pod ciosem wroga. Slaytoniści już triumfowali, witając swe zwycięstwo przeraźliwym rykiem.

Nagle Huttling, zebrawszy resztę sił, rzucił się na Slaytona i zadał mu tak potężny cios w szczękę, że kapitan runął na pokład. Wstał jednak po chwili z trudem i zaczął cofać się do burty, chcąc uzyskać kilka sekund wytchnienia i znów przejść do ataku. Lecz Huttling jak oszalały, spoglądając obłędnym, rozwartym szeroko prawym okiem, przygniótł go do burty i zadał tak potworny cios w kość nosową, że Slayton wywinął kozła w powietrzu i poleciał za burtę.

Okrzyki przerażenia i zachwytu, szyderczy śmiech i oklaski — wszystko zmieszało się w dzikiej kakofonii.

„Slaytoniści” śpiesznie wyciągnęli z zielonych gronorostów swe obolałe bożyszcze…

Kiedy Slayton znów zjawił się na pokładzie, powitała go nowa salwa śmiechu i okrzyki. Mokry, oplątany gronorostami wyglądał jak topielec, który przeszło dobę znajdował się w wodzie. Miał spuchniętą i pokrwawioną twarz. Lecz mimo to usiłował zachować resztki godności.

Chwiejnym krokiem podszedł do Huttlinga i wyciągnął do niego rękę.

— Zwyciężył pan! Miss Kingman należy do pana!

Odpowiedź Huttlinga zaskoczyła zgromadzonych.

— Nie, miss Kingman nie należy do mnie. Wcale nie chcę się jej narzucać, nie chcę zostać jej mężem tylko dlatego, że zadałem panu celny cios w kość nosową!

Tłum ucichł. Wszyscy z ciekawością czekali, co będzie dalej. Slayton spurpurowiał.

— Do diabła! Czy to się wreszcie skończy? Dość tego! Miss Kingman! Jako gubernator wyspy żądam, by pani natychmiast dokonała wyboru, w przeciwnym razie zarządzę losowanie.

— Losowanie! Losowanie! — rozległy się okrzyki.

Miss Kingman wzdrygnęła się, podeszła do Huttlinga i podała mu rękę.

— No, nareszcie — rzekł Slayton z kwaśnym uśmiechem i złożył Vivian życzenia.

— Miss Kingman — szepnął jej Huttling na ucho — pani jest całkowicie wolna, nie wysuwam wobec pani żadnych żądań. Nie śmiem myśleć, że mogłaby pani połączyć swój los z losem… przestępcy — dodał ciszej.

Загрузка...