Wielki parowiec transatlantycki „Beniamin Franklin” miał za chwilę opuścić port genueński. Na nabrzeżu trwała zwykła krzątanina, słychać było okrzyki różnojęzycznego, barwnego tłumu, a na statku zapanowała pełna napięcia cisza, jaka zwykle poprzedza moment odpłynięcia statku w daleką podróż. Tylko na pokładzie trzeciej klasy tłoczyli się podróżni, zajmując miejsca i układając rzeczy. Pasażerowie pierwszej klasy z wysokości swego pokładu obserwowali w milczeniu to mrowisko ludzkie.
Parowiec ryknął po raz ostatni, aż się zatrzęsło powietrze. Marynarze zaczęli śpiesznie podnosić trap.
W tym momencie na trap szybko weszli dwaj mężczyźni. Idący w tyle dał marynarzom znak dłonią i trap został ponownie spuszczony.
Spóźnieni pasażerowie weszli na pokład. Elegancko ubrany, barczysty młodzieniec ruszył szybko w stronę kajut, trzymając ręce w kieszeniach luźnego płaszcza. Jego gładko wygolona twarz była spokojna. Ale uważny obserwator, widząc ściągnięte brwi nieznajomego i jego lekki, ironiczny uśmiech, mógłby się łatwo domyślić, że to jest spokój pozorny. W ślad za młodzieńcem, nie odstępując go ani na krok, szedł starszy, zażywny mężczyzna w meloniku zsuniętym na kark. Na jego spoconej, jakby zmiętej twarzy malowało się jednocześnie zmęczenie, zadowolenie i napięta uwaga niczym u kota, który trzyma w zębach mysz. Ani na chwilę nie spuszczał oka ze swego towarzysza podróży.
Na pokładzie statku, w pobliżu trapu, stała młoda dziewczyna w białej sukni. Jej spojrzenie spotkało się na chwilę ze spojrzeniem spóźnionego pasażera, który szedł pierwszy.
Kiedy ta dziwna para przeszła, dziewczyna w białej sukni usłyszała, jak marynarz zdejmujący trap powiedział do kolegi, wskazując głową spóźnionych pasażerów:
— Widziałeś? Nasz stary znajomy Jim Simpkins, detektyw nowojorski, złapał jakiegoś faceta.
— Simpkins? — odparł drugi marynarz. — On nie poluje na drobnego zwierza.
— Tak, popatrz, jak ten facet jest ubrany. Na pewno jakiś kasiarz albo coś jeszcze gorszego.
Miss Kingman zlękła się. Na tym samym statku, jechać będzie do Nowego Jorku przestępca, może nawet morderca. Dotychczas tylko w dziennikach widywała fotografie tych tajemniczych i strasznych ludzi.
Miss Kingman weszła pośpiesznie na górny pokład. Tu, wśród ludzi ze swego środowiska, w miejscu niedostępnym dla zwykłych śmiertelników, czuła się stosunkowo bezpiecznie. Usiadłszy wygodnie na wyplatanym fotelu, pogrążyła się w dobroczynnej kontemplacji, która była nieocenionym darem podróży morskich dla nerwów, wyczerpanych zgiełkiem miasta. Płócienny tent osłaniał jej głowę przed gorącymi promieniami słońca. Cicho kołysały się nad nią liście palm stojących w szerokich donicach między fotelami. Skądsiś z boku płynął wonny zapach drogiego tytoniu.
— Przestępca. Kto by przypuszczał? — szepnęła miss Kingman, wciąż jeszcze myśląc o spotkaniu przy trapie. I by ostatecznie pozbyć się przykrego wspomnienia, wyjęła z torebki małą japońską papierośnicę z kości słoniowej, z kwiatami wyrzeźbionymi na wieczku, i zapaliła egipskiego papierosa. Błękitna smuga dymu popłynęła do góry, pod palmowe liście.
Parowiec odpływał, ostrożnie opuszczając port. Zdawało się, że statek stoi na miejscu, a przesuwa się otaczający go krajobraz jak dekoracja na scenie obrotowej. Oto cała Genua zwróciła się w stronę burty parowca, jak gdyby chciała ukazać się odjeżdżającym po raz ostatni. Białe domy zbiegały z gór i tłoczyły się w strefie nadbrzeżnej jak stado owiec przy wodopoju. A nad nimi wznosiły się żółtobrunatne szczyty z zielonymi plamami ogrodów i pinii. Lecz oto ktoś zmienił dekorację. Odsłonił się kąt zatoki — modra lustrzana powierzchnia wody o przejrzystości kryształu. Zdawało się, że białe jachty tkwiły w kawałku błękitnego nieba, który spadł na ziemię — tak wyraźnie widać było cały zarys statku w przeźroczystej wodzie. Ogromne ławice ryb uwijały się między żółtawymi kamieniami i niskimi wodorostami na białym piaszczystym dnie. Stopniowo woda stawała się coraz bardziej modra, aż całkowicie zasłoniła dno…
— Jak się pani podoba kajuta?
Miss Kingman obejrzała się. Przed nią stał kapitan, który za swój obowiązek uważał okazywanie grzecznego zainteresowania swym „najdroższym” pasażerom.
— Dziękuję panu, mister…
— Brown.
— Mister Brown, doskonale. Czy zawiniemy do Marsylii?
— Nowy Jork jest naszym pierwszym postojem. A zresztą, może zatrzymamy się na kilka godzin w Gibraltarze. Pani chciałaby być w Marsylii?
— O, nie — szybko i jakoś lękliwie odpowiedziała miss Kingman. — Strasznie mi Europa obrzydła. — I po chwili milczenia zapytała: — Panie kapitanie, czy na naszym statku znajduje się przestępca?
— Jaki przestępca?
— Jakiś zaaresztowany…
— Może mamy na statku nawet kilku przestępców. To normalna rzecz. Przecież ci panowie zazwyczaj uciekają przed europejskim wymiarem sprawiedliwości do Ameryki, a przed amerykańskim — do Europy. Lecz detektywi odnajdują ich i dostarczają zbłąkane owieczki do ojczyzny. Obecność tych ludzi na statku nie stanowi żadnego niebezpieczeństwa — może pani być zupełnie spokojna. Przyprowadzają ich bez kajdanków tylko dlatego, by nie zwracać uwagi publiczności. Natomiast w kajucie nakłada im się natychmiast ręczne kajdanki przymocowane do łóżek.
— Przecież to jest okropne! — zawołała miss Kingman,
Kapitan wzruszył ramionami.
Ani on, ani nawet miss Kingman nie zrozumieli niejasnego odruchu wywołanego przez ten okrzyk. To straszne, że ludzi jak dzikie zwierzęta skuwa się łańcuchem. Tak myślał kapitan, chociaż uważał to za słuszny środek ostrożności.
To straszne, że młody człowiek, tak niepodobny do przestępcy i nie różniący się niczym od ludzi z jej środowiska, będzie przez całą drogę zamknięty w dusznej kajucie.
Miss Kingman, zaciągnąwszy się mocno papierosem, pogrążyła się w rozmyślaniach.
Kapitan niepostrzeżenie odszedł. Świeży morski wiatr igrał końcem białego jedwabnego szala i kasztanowymi kędziorami miss Kingman.
Nawet tutaj, w odległości kilku mil od portu, docierała woń kwitnących magnolii jak ostatnie pozdrowienie genueńskiego wybrzeża. Olbrzymi parowiec niezmordowanie pruł błękitną powierzchnię, pozostawiając za sobą daleki, rozfalowany ślad. A fale drobnym ściegiem zszywały bliznę, która powstała na jedwabnej płaszczyźnie morza.
— Szach królowi. Szach i mat.
— Ażeby pana rekin połknął! Pan gra po mistrzowsku, mister Huttling — powiedział słynny detektyw nowojorski Jim Simpkins i niezadowolony podrapał się za prawym uchem. — Tak, pan gra świetnie — ciągnął dalej. — A jednak ja gram lepiej od pana. Ograł mnie pan w szachy, ale za to jakiego świetnego szacha i mata dałem panu tam, w Genui, kiedy pan jak król szachowy zaszył się w najdalszej klatce zniszczonego domu! Chciał się pan ukryć przede mną! Na próżno! Jim Simpkins znajdzie nawet na dnie morza. To był właśnie szach i mat — detektyw z zarozumiałą miną zapalił cygaro.
Reginald Huttling wzruszył ramionami.
— Pan miał za dużo pionków. Zaalarmował pan całą policję w Genui i zorganizował prawdziwe oblężenie. Żaden szachista nie wygra partii, mając tylko jednego króla przeciw wszystkim figurom przeciwnika. A poza tym, mister Simpkins, nasza partia… jeszcze nie jest zakończona.
— Tak pan uważa? Ten łańcuszek jeszcze pana nie przekonał? — I detektyw dotknął lekkiego, lecz mocnego łańcucha, którym Huttling był przykuty za lewą rękę do metalowego łóżka.
— Pan jest naiwny jak wielu genialnych ludzi. Czy łańcuchy stanowią dowód logiczny? Zresztą, nie będziemy się wdawać w filozoficzne rozważania.
— I wrócimy do gry. Żądam rewanżu — zakończył Simpkins.
— Wątpię, czy się nam uda. Chwiejba jest coraz silniejsza i może nam pomieszać figury, zanim skończymy partię.
— Czy mam to rozumieć również w sensie przenośnym? — zapytał Simpkins, ustawiając figury.
— Jak pan sobie życzy.
— Tak, kołysze mocno — i Simpkins zrobił pierwszy ruch.
W kajucie było duszno i gorąco. Znajdowała się poniżej linii zanurzenia, w pobliżu maszynowni, która jak potężne serce wstrząsała ścianami pobliskich pomieszczeń i napełniała je rytmicznym łoskotem. Gracze zamilkli usiłując utrzymać deskę z szachami w równowadze.
Burza przybierała na sile. Statek kołysał się coraz bardziej. Kładł się na lewy bok i podnosił się powoli. Znów… i jeszcze raz… Jak pijany…
Szachy rozleciały się. Simpkins upadł na podłogę. Huttlinga zatrzymał łańcuch, który boleśnie szarpnął go za rękę w przegubie, na którym znajdowała się „bransoleta”.
Simpkins zaklął i usiadł na podłodze.
— Tu jest trochę pewniej. Wie pan, panie Huttling, niedobrze mi jest… coś jakby… choroba morska. Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z takim piekielnym kołysaniem. Położę się… Ale pan nie ucieknie, jeżeli ze mną będzie kiepsko?
— Na pewno — odparł Huttling, kładąc się na łóżku. — Rozerwę łańcuszek i ucieknę… rzucę się w fale. Wole towarzystwo rekinów…
— Pan żartuje, panie Huttling — Simpkins poczołgał się do łóżka i położył się jęcząc.
Nie zdążył się jeszcze wyciągnąć, kiedy ponownie spadł zrzucony przez straszne pchnięcie, które wstrząsnęło całym parowcem. Gdzieś zatrzeszczało, zadzwoniło, szumiało i huczało. Na górze rozległy się okrzyki, tupot nóg i nagle zagłuszając cały harmider zawyła syrena, dając sygnał: „Wszyscy na pokład!”
Simpkins, pokonując zmęczenie i osłabienie, czepiając się ścian kajuty, ruszył do drzwi. Był śmiertelnie przerażony, lecz przed towarzyszem podróży udawał spokój.
— Huttling! Tam się coś stało! Idę zobaczyć. Przepraszam, ale muszę zamknąć pana! — krzyknął.
Huttling popatrzył z pogardą na detektywa i nic nie odpowiedział.
Kołysanie trwało dalej, lecz teraz można było spostrzec, że statek powoli zanurza się dziobem.
Po kilku minutach Simpkins stanął we drzwiach. Z jego nieprzemakalnego płaszcza spływały potoki wody. Twarz detektywa wykrzywiło przerażenie, którego już nie próbował ukrywać.
— Katastrofa… Toniemy… Statek został przedziurawiony… Chociaż nikt nic dokładnie nie wie… Przygotowują łodzie… Kazano włożyć pasy ratunkowe… Ale jeszcze nikogo nie wpuszczają do łodzi… Mówią, że statek ma jakieś grodzie i może nie utonie, jeśli tam zrobią coś takiego, diabli wiedzą co… Pasażerowie biją się z marynarzami, którzy odpędzają ich od łodzi… Ale co mam robić, co ja mam robić? — krzyknął z taką miną, jak gdyby Huttling był winny jego wszystkich nieszczęść… — Co ja mam robić? Ratować się na własną rękę i śledzić pana? Możemy się znaleźć w różnych łodziach i pan mi chyba ucieknie.
— A to pana nie uspokaja? — zapytał drwiąco Huttling wskazując na łańcuch, którym był przykuty do łóżka.
— Przecież, do stu diabłów, nie mogę tutaj zostać z panem!
— Słowem, chce pan uratować siebie, mnie i dziesięć tysięcy dolarów nagrody. Bardzo panu współczuję w tej ciężkiej sytuacji, ale nie mogę panu pomóc.
— Może pan, może pan… Proszę posłuchać, mój drogi — i głos Simpkinsa zabrzmiał przymilnie. Detektyw skurczył się, jak żebrak proszący o jałmużnę — niech mi pan da słowo… niech pan tylko przyrzeknie, że nie ucieknie mi pan na lądzie, a natychmiast zdejmę kajdanki… proszę tylko dać słowo. Ja panu ufam.
— Dziękuję za zaufanie. Ale nie dam słowa. A właściwie powiem panu: ucieknę przy pierwszej sposobności. Na to mogę dać panu słowo.
— O!… Więc tak! A jeśli zostawię pana tutaj, uparty człowieku? — I Simpkins, nie czekając na odpowiedź, pobiegł do drzwi kajuty. Czepiając się stromych schodków wszedł na pokład zalany światłem lamp łukowych. Od razu znalazł się pod nawałnicą deszczu i pod naporem burzliwego wiatru. Rufa statku znajdowała się jeszcze nad wodą, lecz fale już zalewały dziób. Simpkins rozejrzał się dokoła i stwierdził, że z dyscypliny, która istniała jeszcze przed paroma minutami, nie zostało śladu. Zniósł ją jak słabą przeszkodę wściekły napór pierwotnego, zwierzęcego uczucia zwanego instynktem samozachowawczym. Elegancko ubrani panowie, którzy jeszcze wczoraj gotowi byli na każde skinienie dam, teraz torowali sobie pięściami drogę do łodzi ratunkowych, depcząc po ciałach przewróconych kobiet. Zwyciężał silniejszy. Głos syreny okrętowej zlewał się z nieludzkim rykiem oszalałego stada dwunożnych zwierząt. Na pokładzie widać było stratowane ciała, strzępy odzieży.
Simpkins stracił głowę, gorąca fala krwi zalała mu mózg. W pewnym momencie gotów był sam rzucić się do walki o życie. Lecz nawet w takiej chwili pamiętał o dziesięciu tysiącach dolarów i opanował się. Zbiegł na łeb, na szyję ze schodów, wpadł do kajuty, runął, potoczył się z powrotem do drzwi, czołgając się dotarł do łóżek i bez słowa, drżącymi rękami zaczął otwierać zamek łańcucha.
— Na pokład! — Puścił Huttlinga przed sobą i ruszył za nim.
Kiedy dotarli na górę, Simpkins ryknął z bezsilnej wściekłości: statek opustoszał. Na wielkich falach, w świetle płynącym z iluminatorów parowca, widać było odpływające ostatnie łodzie. Były przepełnione. O dotarciu do nich wpław nie było mowy.
Tonący czepiali się kurczowo burt łodzi. Odpływający zadawali nieszczęsnym ciosy nożami, tłukli ich pięściami i wiosłami, strzelali z rewolwerów. Fale pochłaniały co chwila nowe ofiary.
— To wszystko przez pana! — wrzasnął Simpkins, wygrażając pięścią Huttlingowi.
Lecz Huttling nie zwracał uwagi na detektywa, zbliżył się do burty i popatrzył uważnie na dół. Tuż obok statku kołysało się na falach ciało kobiety. Tonąca w ostatnim wysiłku wyciągała ręce i kiedy fala przysuwała ją do parowca, usiłowała bez skutku uchwycić się żelaznego poszycia statku.
Huttling zrzucił z siebie płaszcz i skoczył do wody.
— Pan chce uciec? Odpowie pan za to! — Simpkins wycelował lufę rewolweru w Huttlinga. — Strzelam, jeśli pan spróbuje odpłynąć.
— Dość tych bredni, niech pan natychmiast rzuci linę, durniu! — krzyknął Huttling chwytając za rękę nieprzytomną już kobietę.
— On tu się jeszcze rządzi! — wrzasnął detektyw wymachując nieudolnie końcem liny. — To jest obraza osoby urzędowej wykonującej obowiązki służbowe!
Miss Vivian Kingman odzyskała przytomność w kajucie. Westchnęła głęboko i otworzyła oczy.
Simpkins ukłonił się szarmancko:
— Pozwoli pani, że się przedstawię: detektyw Jim Simpkins, a to jest mister Reginald Huttling, znajdujący się, że tak powiem, pod moją opieką…
Miss Kingman nie wiedziała, jak należy się zachowywać w towarzystwie policjanta i zbrodniarza. Oto córka miliardera znalazła się wśród takich ludzi. Na domiar wszystkiego zawdzięczała jednemu z nich swe ocalenie, powinna mu podziękować. Ale jak można podać rękę przestępcy? Nie, nie uczyni tego. Na szczęście jest jeszcze zbyt osłabiona, nie jest w stanie podnieść ręki… oczywiście, nie jest w stanie. Poruszyła lekko ręką i nie wyciągając jej rzekła słabym głosem:
— Dziękuję panu, uratował mi pan życie.
— Każdy człowiek zrobiłby to samo — odpowiedział po prostu Huttling. — Powinna pani teraz odpocząć. Niech pani będzie spokojna, parowiec dobrze trzyma się na wodzie i nie zatonie. — I pociągnąwszy Simpkinsa za rękaw powiedział: — Chodźmy.
— Jakim prawem pan mi rozkazuje? — zrzędził detektyw idąc za Huttlingiem. — Proszę nie zapominać, że jest pan aresztowany i w każdej chwili mogę założyć panu kajdanki.
Huttling zbliżył się do Simpkinsa i spokojnie, lecz dobitnie odpowiedział:
— Słuchaj, Simpkins, jeśli pan nie przestanie pleść bzdur, wezmę pana za kark i wyrzucę za burtę jak zdechłego kota, razem z pańskim automatycznym pistoletem, który mi obrzydł tak samo jak pańska osoba. Zrozumiano? Proszę natychmiast schować broń do kieszeni i iść ze mną. Musimy przygotować śniadanie dla miss Kingman i poszukać dobrego wina.
— A niech to diabli! Pan chce zrobić ze mnie pokojówkę i kucharkę? Mam czyścić jej pantofle i podawać szpilki do włosów?
— Chcę tylko, żeby pan przestał gadać i zaczął coś robić. Ruszaj się pan!
— Proszę mi powiedzieć, mister Huttling, dlaczego nasz statek nie zatonął? — spytała miss Kingman. Siedzieli obok siebie na pokładzie w promieniach porannego słońca. Dookoła, gdzie tylko sięgnęło oko, rozpościerał się niezmierzony przestwór oceanu jak szmaragdowa pustynia.
— Nowoczesne statki oceaniczne — odpowiedział Huttling — posiadają grodzie wewnętrzne, czyli ścianki. Gdy powstanie szczelina, woda dostaje się tylko do części statku. I jeśli uszkodzenie nie jest wielkie, statek może utrzymać się na powierzchni nawet w takim wypadku, gdy otwór jest duży.
— Dlaczego więc pasażerowie opuścili statek?
— Nikt nie mógł wiedzieć z całą pewnością, czy statek utrzyma się na powierzchni. Proszę popatrzeć: dziób zanurzył się w wodzie, a rufa podniosła się tak wysoko, że widać łopatki śruby. Pokład przechylił się pod kątem trzydziestu stopni nad powierzchnią oceanu. Nie łatwo jest chodzić po tym stromym zboczu, ale zawsze to lepiej niż pluskać się w wodzie. Udało się nam. Na statku znajdują się wielkie zapasy żywności i wody. I jeżeli nie zniosło nas zbyt daleko od szlaków oceanicznych, to możemy wkrótce spotkać jakiś statek, który nas zabierze.
Mijały jednak dni za dniami, a błękitna pustynia oceanu była wciąż tak samo martwa. Simpkins wypatrzył oczy, obserwując morską dal.
Miss Kingman bardzo szybko oswoiła się z rolą gospodyni. Gotowała, prała bieliznę, utrzymywała czystość w jadalni i „salonie” — małej, przytulnej kajucie, w której lubili spędzać wieczory.
Trudne dla miss Kingman pytanie, jak się zachowywać w nowym, obcym dla niej otoczeniu, rozstrzygnęło się samo przez się. Do Simpkinsa odnosiła się z dobroduszną ironią, z Huttlingiem ustaliły się proste, przyjazne stosunki. Co więcej, interesował ją tajemniczy los Huttlinga i jego charakter. Taktownie nie tylko nie pytała Huttlinga o jego przeszłość, lecz również nie dopuszczała, by Simpkins mówił na ten temat, chociaż Simpkins nieraz usiłował pod nieobecność Huttlinga opowiedzieć o jego strasznej „zbrodni”.
Miss Kingman chętnie rozmawiała z Huttlingiem wieczorami podczas zachodu słońca, po załatwieniu spraw skromnego gospodarstwa. Simpkins tkwił na swym punkcie obserwacyjnym, szukając dymu parowca, który dla niego byłby zwiastunem ocalenia, triumfu zawodowego i obiecanej nagrody.
Na podstawie tych rozmów miss Kingman mogła się przekonać, że jej rozmówca jest wykształcony, taktowny i dobrze wychowany. Rozmowy z dowcipną miss Kingman sprawiały Huttlingowi również wielką przyjemność. Miss Kingman opowiadała o swej podróży po Europie i rozśmieszała Huttlinga dowcipnymi charakterystykami.
— Szwajcaria? To górskie pastwisko turystów. Objechałam cały świat, lecz nienawidzę tych przeżuwających dwunożnych z Baedeckerem na miejscu ogona. Przeżuli oczami wszystkie uroki przyrody.
— Wezuwiusz? Jakiś karzeł, który kopci tanie cygara i udaje ważnego. Czy widział pan łańcuch gór Colorado? Szczyt Grays, szczyt Lougs, szczyt Arapahoe — to są góry. Nie mówię już o takich olbrzymich jak Mount Everest, liczący osiem tysięcy osiemset metrów. W porównaniu z tymi górami Wezuwiusz jest szczenięciem.
— Wenecja? Mogą tam mieszkać tylko żaby. Gondolier obwoził mnie głównymi kanałami, pragnąc zareklamować towar: te wszystkie pałace, posągi i inne cuda zzieleniałe z wilgoci oraz Angielki z wyłupiastymi oczami. Ale kazałam mu, żeby mnie zawiózł na jakiś mały kanał — nie wiem czy dobrze powiedziałam, ale zrozumiał mnie i kiedy powtórzyłam ponownie mój rozkaz — skierował niechętnie gondolę do wąskiego kanału. Chciałam się przekonać, jak mieszkają Wenecjanie. Przecież to jest okropne. Kanały są tak wąskie, że sąsiedzi z przeciwka mogą sobie podać ręce. Woda tam cuchnie pleśnią, a na powierzchni pływają skórki od pomarańcz i różne śmiecie wyrzucane z okien. Do tych kamiennych wąwozów nigdy nie zagląda słońce. A dzieci, nieszczęśliwe dzieci! Nie mają nawet gdzie się pobawić. Blade, rachityczne, siedzą na parapetach okien i w każdej chwili mogą wpaść do brudnego kanału. A z jakim smutkiem spoglądają na przejeżdżającą gondolę. Nie jestem nawet pewna, czy umieją chodzić.
— A co się pani podobało we Włoszech?
W tym momencie rozmowa została przerwana w zaskakujący sposób:
— Ręce do góry!
Przed nimi stał Simpkins z rewolwerem skierowanym w pierś Huttlinga.
Detektyw Od dłuższej chwili przysłuchiwał się rozmowie, spodziewając się, że Huttling zacznie mówić o swojej zbrodni. Lecz gdy przekonał się, że rozmowa ma niewinny charakter, postanowił wystąpić w nowej roli, w roli człowieka „zapobiegającego zbrodniom”.
— Miss Kingman — powiedział pompatycznie — uważam to za swój obowiązek służbowy, obowiązek uczciwego człowieka: muszę uprzedzić panią o grożącym jej niebezpieczeństwie. Nie mogę dłużej zgodzić się na te rozmowy sam na sam. Muszę panią uprzedzić, miss Kingman, że Huttling jest niebezpiecznym przestępcą. Niebezpiecznym przede wszystkim dla kobiet. Huttling zamordował młodą niewiastę, opętawszy ją uprzednio swą gładką wymową. Zabił i zbiegł, lecz został aresztowany przeze mnie, Jima Simpkinsa — zakończył detektyw obserwując z zadowoleniem wrażenie, jakie wywołał.
Trudno było powiedzieć, że było to wrażenie, jakiego się spodziewał.
Miss Kingman była istotnie zakłopotana, przejęta i urażona. Lecz sprawiło to raczej nieoczekiwane i brutalne wtrącenie się Simpkinsa do rozmowy, a nie treść jego wywodów.
Reginald Huttling nie wyglądał bynajmniej na zmiażdżonego, zdemaskowanego zbrodniarza. Spokojny jak zwykle, podszedł do Simpkinsa. Nie zwracając uwagi na wycelowany rewolwer detektywa, po krótkiej walce wyrwał mu go z rąk, rzucił na bok i cicho powiedział:
— Widzę, że nie wystarcza panu dziesięć tysięcy dolarów, które ma pan otrzymać za sprawienie pewnym ludziom przyjemności zobaczenia mnie na krześle elektrycznym. Tylko obecność pani powstrzymuje mnie od rozprawienia się z panem w należyty sposób.
Miss Kingman przerwała ich kłótnię.
— Niech mi panowie przyrzekną — powiedziała zwracając się raczej do Simpkinsa — że takie sceny już się nie powtórzą. I niech się pan o mnie nie martwi, panie Simpkins, nie potrzebuję pańskiej opieki. Zostawcie wasze porachunki do czasu, gdy powrócimy na ląd. Tutaj jest nas tylko troje, tylko troje ludzi wśród bezkresnego oceanu. Kto wie, co nas jeszcze czeka? Może w chwili niebezpieczeństwa będziemy siebie potrzebowali nawzajem? Robi się coraz chłodniej, słońce zaszło. Czas pójść spać. Dobrej nocy!
I rozbitkowie udali się do swych kajut.
Jim Simpkins źle spał tej nocy. Wiercił się na łóżku i nasłuchiwał. Zdawało mu się, że Huttling czai się w pobliżu, że skrada się, że czyha na niego, by się zemścić, by go zabić. Oto rozległy się jakieś kroki, gdzieś zaskrzypiały drzwi… Przerażony detektyw usiadł na łóżku.
— Przywidziało ani się, jest zupełnie cicho… Do licha, jaka ta noc jest duszna! Moskity i komary nie dają człowiekowi spokoju. Skąd mogło się to skrzydlate plugastwo znaleźć tutaj, na środku oceanu? Może bredzę w gorączce albo może jesteśmy blisko jakiegoś lądu? Warto by się czegoś napić.
Nie pierwszy już raz Simpkins wybierał się do ładowni statku, w której znajdował się duży zapas konserw i win. Po omacku, w ciemności, dotarł pomyślnie na miejsce i już łyknął sporą porcję rumu, kiedy nagle usłyszał jakiś dziwny szmer. W tym labiryncie trudno było stwierdzić, skąd docierają te dźwięki. Simpkinsa przeniknął dreszcz.
— Szuka. Nie ma co mówić, dobra zabawa w chowanego. Byle tylko nie znalazł do rana. A potem trzeba będzie poprosić miss Kingman o opiekę — i Simpkins, wstrzymując oddech, zaczął się przekradać do najdalszego zakątka ładowni, prawie przy poszyciu. Właśnie tam, za poszyciem, rozległ się nagle szmer, jak gdyby jakiś nieznany potwór morski wypłynął z dna morza i ocierał się chropowatą skórą o burtę statku. Tajemnicze dźwięki były coraz głośniejsze. I nagle Simpkins poczuł, że statek zakołysał się jakby wskutek lekkiego pchnięcia. Ani fale, ani kamienie podwodne nie mogły być przyczyną takiego dziwnego kołysania. W ślad za tym wstrząsem nastąpiło jeszcze kilka, połączonych z jakimś głuchym hukiem.
Simpkinsa ogarnął lodowaty strach — taki, jaki odczuwali zwierzęcy przodkowie człowieka — strach przed niewiadomym. Biada temu, kto nie potrafi natychmiast pokonać tego uczucia! Ślepe instynkty dławią wówczas myśl, paraliżują wolę, panowanie nad sobą.
Simpkins poczuł chłodny powiew na karku, włosy stanęły mu dęba. Wyjąc dziko, potykając się i przewracając, pobiegł na górę, na pokład.
Huttling szedł w jego stronę. Simpkins, zapomniawszy o wszystkim, prócz strachu przed niewiadomym, omal nie rzucił się w objęcia człowieka, przed którym krył się niedawno jak mysz w norze.
— Co to jest? — zapytał jakimś syczącym gwizdem (nerwowe drgawki zdławiły mu gardło) i chwycił Huttlinga za rękę…
— Wiem tyle co pan… Statek przechylił się lekko na bok, potem dziób spadł i podniósł się znów. Ubrałem się szybko i poszedłem zobaczyć, co się stało.
Księżyc oświetlał jasno część pokładu. Zniszczona podczas katastrofy stępkowa część statku pogrążona była w wodzie, a pokład znajdował się tuż prawie na poziomie wody.
Simpkins został nieco wyżej, obserwując Huttlinga, który zbadał stępkową część pokładu.
— Dziwne, dziwne… Niech pan tu zejdzie, Simpkins, niech się pan nie boi.
— Dziękuję, ja stąd też dobrze widzę.
— Simpkins, to pan? Co się tam stało?
— Miss Kingman, proszę zejść do nas — rzekł Huttling, ujrzawszy Vivian schodzącą na dół przez pokład.
Podeszła do Huttlinga, a za jej przykładem uczynił to również Simpkins. Obecność dziewczyny uspokoiła go.
— Niech pani popatrzy!
Pod jasnymi promieniami księżyca pokład świecił białością. A na tym białym tle widać było ciemne plamy i ślady. Jak gdyby jakieś wielkie zwierzę wpełzło na pokład, zatoczyło półkole i spadło z prawej burty, łamiąc żelazne pręty poręczy jak słomkę.
— Proszę zwrócić uwagę: to przypomina ślad ciężkiego brzucha, który wlókł się przez pokład. A po bokach — widać ślady łap lub raczej płetw. Odwiedził nas jakiś nieznany potwór.
Simpkinsa znów ogarnął strach, niepostrzeżenie zaczął się cofać po spadzistym pokładzie.
— A co to są za śmiecie? To jakieś rośliny zostawione widocznie przez nieznanego gościa? — i miss Kingman podniosła gronorost z podłogi.
Huttling obejrzał uważnie gronorost i pokiwał głową z niezadowoleniem.
— Sargassum, brunatnice. Tak, to nie ulega wątpliwości? To są gronorosty. Oto gdzie nas zaniosło. Do licha! Sprawa przybiera kiepski obrót. Musimy zastanowić się nad sytuacją.
Weszli na górny pokład. Niebezpieczeństwo zbliżyło ich do siebie. Simpkins dał spokój swoim „uprawnieniom”, zrozumiał, że tylko wiedza, doświadczenie i energia Huttlinga może ich uratować.
Detektyw obawiał się najwięcej nieznanego potwora. Do jakiegoś tam gronorostu nie przywiązywał znaczenia.
— Co pan sądzi o naszym nieproszonym gościu? — zwrócił się do Huttlinga, kiedy usiedli na wyplatanych fotelach.
Huttling, obracając gronorosty w ręku, wzruszył ramionami.
— To nie jest ani ośmiornica, ani rekin, ani żaden inny ze znanych mieszkańców morza… Możliwe, że tu, w tym tajemniczym zakątku Oceanu Atlantyckiego, żyją nieznane potwory, jakieś plezjozaury, które zachowały się z przedhistorycznych czasów.
— A jeżeli wyjdą nagle z wody i zaatakują nas?
— Musimy być przygotowani na wszystko. Lecz przyznam się, że bardziej niż nieznanych potworów obawiam się tego liścia — powiedział Huttling, wskazując plechę gronorostu. — Parowiec jest jednak dość duży i mocny nawet dla tych nieznanych olbrzymów świata podwodnego. Nie potrafią one przedostać się do naszych ciasnych kajut. W ostateczności posiadamy przecież broń. Ale jaka broń może pokonać to? — I Huttling znów wskazał na gronorost.
— Co strasznego może być w takim nędznym liściu? — spytał Simpkins.
— To, że znaleźliśmy się w strefie Morza Sargassowego, tajemniczego morza, znajdującego się na zachód od Corvo — jednej z Wysp Azorskich. Obszar Morza Sargassowego jest sześć razy większy od obszaru Niemiec. Jest ono szczelnie pokryte zwartym dywanem gronorostów. „Gronorost” to po hiszpańsku „sargassa”, stąd pochodzi nazwa tego morza.
— Jak to jest możliwe: morze na środku oceanu? — spytała miss Kingman.
— Tego problemu nauka jeszcze nie rozwiązała. Jak pani zapewne wiadomo, ciepły Prąd Zatokowy płynie z cieśnin Florydy na północ, do Spitsbergenu. Ale po drodze rozdwaja się, jedna odnoga wraca na południe, do Wysp Azorskich, zmierza do zachodnich brzegów Afryki i wreszcie, zataczając półkole powraca do Wysp Antylskich. Powstaje w ten sposób ciepły pierścień, w którego centrum znajduje się zimna, stojąca woda — Morze Sargassowe. Proszę popatrzeć na ocean.
Miss Kingman i Simpkins spojrzeli zdumieni: przed nimi rozciągała się nieruchoma powierzchnia oceanu jak stojący staw. Nie było śladu fali, ruchu, plusku. Pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły to dziwne, zastygłe morze, podobne do dywanu z jasnozielonych gronorostów.
— Nie chcę pana straszyć, Simpkins, lecz biada statkowi, który wpadnie do tej „puszki z gronorostami”, jak Kolumb nazwał Morze Sargassowe[1]. Gdyby nawet śruba naszego parowca była w porządku, nie zdałoby się to na nic. Okręciłyby ją gronorosty i zahamowały ruch. Gronorosty zatrzymują żaglowce, uniemożliwiają również wiosłowanie. Mocno trzymają swą ofiarę.
— Więc co z nami będzie? — zapytał Simpkins.
— Niewykluczone, że to samo co z innymi. Morze Sargassowe nosi nazwę cmentarzyska okrętów. Rzadko udaje się komuś z niego wydostać. Ludzie, którzy nie umrą tu wskutek głodu, pragnienia lub żółtej febry, giną, kiedy statek tonie pod ciężarem narastających polipów lub z powodu przedostającej się wody. A morze powoli pochłania nową ofiarę.
Miss Kingman słuchała uważnie.
— To straszne! — szepnęła wpatrując się w zastygłą zieloną powierzchnię morza.
— My, w każdym razie, znajdujemy się w lepszej sytuacji od wielu naszych poprzedników. Statek trzyma się dobrze. Może uda nam się załatać dziurę i wypompować wodę. Zapasów żywności wystarczy dla nas trojga na kilka lat.
— Lat! — krzyknął Simpkins podskakując na krześle.
— Tak, kochany panie Simpkins, możliwe, że będzie pan musiał poczekać kilka lat na upragnioną nagrodę. Odwagi, Simpkins.
— Gwiżdżę na nagrodę, niech bym się tylko wydostał z tego przeklętego bajora.
… Zaczęły się monotonne, nużące, upalne dni. Chmary nieznanych owadów unosiły się nad tym stojącym bagniskiem. W nocy moskity nie pozwalały spać. Czasami mgła kładła się nad morzem jak całun żałobny.
Na szczęście znajdowała się na statku dobra biblioteka. Miss Kingman dużo czytała.
Wieczorami zbierali się w ogromnym, wytwornym salonie. Vivian śpiewała i grała na fortepianie. Coraz częściej Simpkins zaczął przychodzić na te zebrania wieczorne z butelką wina: rozpił się z rozpaczy.
Huttling musiał zamknąć na klucz magazyn z napojami. Simpkins usiłował protestować, lecz Huttling był nieubłagany.
— Jeszcze tego nam brakuje, żeby mieć kłopot z alkoholikiem. Niech pan zrozumie, bezmyślny człowieku, że pan zginie, jeśli się pana nie powstrzyma.
Simpkins musiał się poddać.
Zdawało się, że parowiec stoi na miejscu. Lecz jednak jakiś powolny prąd ciągnął go na środek Morza Sargassowego. Coraz częściej napotykali po drodze na pół zgniłe i zzieleniałe szczątki statków. Zjawiały się jak kościotrupy z obnażonymi „żebrami” — wręgami i złamanymi masztami; przez pewien czas płynęły za parowcem i ginęły w dali. W nocy straszyły Simpkinsa „upiory”: na zielonej powierzchni morza zjawiały się nagle słupy białej mgły przypominające ludzi w całunach, ślizgały się wolno, kołysały się i rozpływały… To z miejsc, gdzie w gęstym dywanie gronorostów znajdowały się „przeręble”, płynęły opary.
Pewnej księżycowej nocy jakiś na wpół zniszczony bryg holenderski zbliżył się do parowca. Pomalowany był na czarno i suto pozłacany. Maszty i część nadbudówek były zwalone, winda kotwiczna — rozbita.
Vivian patrzyła na martwy statek z ciekawością i grozą. Może ich czeka również taka przyszłość; minie dużo czasu i statek ich tak samo unosić się będzie na powierzchni morza, a na pokładzie nie będzie już nikogo. Nagle zawołała do Huttlinga:
— Niech pan popatrzy!
Na brygu stał mężczyzna w czerwonej czapeczce, oparty był o złamany maszt. W jasnym świetle księżyca lśniły jego zęby na tle ciemnej, prawie czarnej twarzy. Uśmiechał się szeroko. U jego stóp leżała butelka.
Ten widok wzruszył głęboko pasażerów parowca. A więc nie byli sami. W tej zielonej pustyni znalazła się jeszcze jedna żywa istota. Simpkins i Huttling krzyknęli głośno, wymachując rękami.
Człowiek w czerwonej czapce, uśmiechając się wciąż tak samo, machnął ręką w jakiś dziwny sposób, jakby wskazując coś, co znajdowało się za nim. Ręka opadła jak bicz. Księżyc skrył się za chmurą i nie widać już było mężczyzny na brygu. Lecz bryg coraz bardziej przybliżał się do parowca.
Wreszcie podpłynął tuż do jego burty. W tej samej chwili znów ukazał się księżyc i oświetlił dziwny, budzący grozę obraz.
Do odłamka masztu przywiązany był szkielet. Trzymały się na nim jeszcze resztki odzieży. Zachowane kości rąk chwiały się na wietrze, lecz reszta dawno już wypadła ze stawów ramieniowych i leżała na pokładzie. Na czaszce wysuszonej przez słońce zachowała się skóra. To pergaminowe oblicze rozjaśniał trupi uśmiech. Czubek głowy osłaniała na pół przegniła czerwona czapeczka.
Huttling skoczył błyskawicznie na pokład brygu.
— Co pan robi? Bryg może odpłynąć od naszego statku. Zginie pan.
— Niech się pani o mnie nie martwi, zdążę wrócić na czas. Znalazłem tam coś ciekawego.
Huttling podbiegł do szkieletu, chwycił zapieczętowaną butelkę i dał susa na pokład parowca w momencie, kiedy bryg oddalił się od niego prawie o metr.
— Szalony człowieku! — powitała Huttlinga blada miss Kingman. Widać było, że cieszy się z jego pomyślnego powrotu.
— Po co pan tak ryzykował? — spytała, patrząc na butelkę. — Takich skarbów mamy pod dostatkiem.
— Przekonamy się. — Huttling stłukł szyjkę butelki i wyciągnął z niej kawałek na wpół zetlałego błękitnawego papieru. Wyblakłe, prawie rude litery można było jeszcze odczytać.
Gęsim piórem, dziwacznym charakterem pisma pełnym zawijasów, napisane było co następuje:
Kimkolwiek jesteś, chrześcijaninem czy niewiernym, w którego ręku znajdzie się ta butelka, proszę cię i zaklinam, byś wykonał moją ostatnią wolę. Jeśli znajdziesz mnie, po moim zgonie na brygu, weź pieniądze znajdujące się w białym skórzanym worku w kajucie kapitana, 50 000 guldenów w złocie. Z tej sumy 10 000 zatrzymaj dla siebie, a 40 000 oddaj mojej żonie, Marcie Tessel w Amsterdamie, ulica Morska, dom własny. A jeśli bryg zatonie i znajdziesz tylko butelkę, prześlij Marcie Tessel, mojej żonie, moje ostatnie pozdrowienie. Niech mi przebaczy, jeśli ją czymś skrzywdziłem… Wszyscy moi towarzysze umarli… Cała załoga do ostatniego marynarza… Pierwsi zmarli Kar, Hubert… Tylko ja jeszcze żyję, na razie. Tydzień… bez żywności… przywiążę się do masztu… ktoś zauważy… Żegnajcie… Gustaw Tessel. Bryg „Marta”, 1713 rok. 15 dzień września.
Kiedy Huttling skończył — zapadło milczenie.
— Jakie to straszne i dziwne! Otrzymaliśmy od zmarłego polecenie, by pozdrowić jego żonę, która od przeszło dwustu lat spoczywa w grobie… — miss Kingman zadrżała i rzekła: — Ile strasznych tajemnic kryje to morze!
„Pięćdziesiąt tysięcy guldenów — rozmyślał Simpkins na głos, odprowadzając spojrzeniem odpływający bryg. — Ile to by wyniosło według dzisiejszych notowań giełdowych?”