CZĘŚĆ CZWARTA

I. Ekspedycja naukowa

Pan Kingman — ojciec Vivian — ucieszył się ogromnie z powrotu córki. Stracił już nadzieję, że ją ujrzy, Vivian Kingman bowiem znajdowała się na liście zaginionych pasażerów parowca „Beniamin Franklin”. Do małżeństwa córki odniósł się życzliwie. Po zapoznaniu się z Huttlingiem zadał mu tylko jedno pytanie:

— Zawód?

— Inżynier — odpowiedział Huttling.

— Dobrze. Doskonale… — i po chwili namysłu Kingman dodał: — Zdaje się, że w Europie panuje pogląd, iż my, bogacze amerykańscy, marzymy dla naszych córek o mężach ze środowiska zbankrutowanych europejskich hrabiów. Tak nie jest. Głupcy istnieją wszędzie i amerykańscy głupcy chcą spokrewnić się z europejskimi, lecz ja wolę mieć za zięcia człowieka, który sam utorował sobie drogę w życiu. Poza tym jestem panu ogromnie zobowiązany. Pan uratował moją córkę! — i Kingman uścisnął mocno dłoń Huttlinga.

Pewnego razu, kiedy młodzi małżonkowie siedzieli nad mapą i układali plan podróży, jaką chcieli przedsięwziąć, rozległ się dzwonek telefonu i Reginald, podniósłszy słuchawkę, usłyszał znajomy głos Simpkinsa, który prosił o rozmowę „w ważnej sprawie”. Huttling przed udzieleniem odpowiedzi powiedział głośno:

— To pan, panie Simpkins? Dzień dobry! Pan chciałby się z nami zobaczyć? — i popatrzył pytająco na żonę.

— Dobrze, niech przyjdzie — odparła półgłosem Vivian.

— Oczekujemy pana — zakończył Reginald rozmowę z detektywem.

Simpkins robił wszystko bardzo prędko — „o sto dwadzieścia procent szybciej od stuprocentowych Amerykanów”, jak zwykł mówić.

Wkrótce rozległ się szum samochodu zajeżdżającego przed dom. Zjawił się Simpkins i jeszcze we drzwiach oznajmił:

— Nowina! Bardzo ważna nowina!

— Co się stało, panie Simpkins? — zapytał Huttling. — Czyżby okazało się, że jeszcze jeden z pańskich przestępców jest porządnym człowiekiem?

— Odkryłem tajemnicę zbrodni kapitana Fergusa Slaytona!

— Jaka to tajemnica?

— Hm, na razie są to materiały śledztwa, których nie wolno mi ujawniać…

— Nie powiedział więc pan nic nowego, panie Simpkins. Jeszcze podczas pobytu na wyspie wiedzieliśmy, że Slayton ma ciemną przeszłość.

— Ale jaką! Przyszedłem do państwa z pewną propozycją, a może nawet poproszę o pomoc.

— Słuchamy.

— Muszę wyjaśnić tajemnicę Slaytona do końca. Co by państwo sądzili o projekcie odwiedzenia po raz drugi Wyspy Zaginionych Okrętów?

— Pan jest niepoprawny, panie Simpkins! — rzekł Huttling. — Świat pana interesuje o tyle, o ile można w nim napotkać przestępców.

— No cóż, może pan to uważać za sport. Ale dlaczego roześmieliście się państwo?

— Roześmieliśmy się dlatego — odparła Vivian — że ten właśnie projekt omawialiśmy przed pańskim przybyciem.

— Wyjazd na wyspę i wykrycie tajemnicy Slaytona? — zapytał zdziwiony i ucieszony Simpkins.

— Niezupełnie tak. Nas bardziej interesują tajemnice innego przestępcy.

— Innego? Czy ja go przypadkiem nie znam? — spytał zaciekawiony Simpkins. — Co to za przestępca?

— Morze Sargassowe — odpowiedziała z uśmiechem Vivian. — Czy mało zgubiło statków? Pragniemy odsłonić tajemnice tego zbrodniczego morza, by ostrzec przed nimi innych żeglarzy.

— Słowem, organizujemy ekspedycję naukową w celu zbadania Morza Sargassowego — dokończył Huttling.

— To tak się sprawa przedstawia! Mam nadzieję, że zabierzecie mnie państwo ze sobą, przy sposobności zajmę się moją sprawą…

— Oczywiście, panie Simpkins! Ale co panu da ta podróż? Przecież Slayton nie żyje…

Simpkins poruszył znacząco brwiami.

— Slayton nie jest mi potrzebny. Chodzi tu o sprawy dotyczące innych osób. Podczas pobytu na wyspie zdobyłem pewne dokumenty.

— Co pan powie!

— Simpkins nie traci czasu na próżno — rzekł zarozumiale detektyw. — Niestety, nie zdążyłem zabrać ze sobą wszystkich dokumentów. Jeśli znajdę resztę, wszystko się wyjaśni.

— Sprawy dotyczące innych osób? Zgoda. Niech pan jedzie z nami, panie Simpkins.

— Kiedy wyruszamy?

— Przypuszczam, że za miesiąc…

— Czy wybiera się z państwem jeszcze ktoś?

— Profesor Thompson — oceanograf, dwaj jego asystenci oraz załoga statku.

— A więc jedziemy. Państwo znają mój adres. — Simpkins pożegnał się i odszedł, a Huttlingowie zajęli się znów studiowaniem mapy.

— Popatrz — wskazał Reginald żonie — ta prosta linia, jakby narysowana przy pomocy linijki, to droga z Nowego Jorku do Genui. Tą drogą dotrzemy do trzysta dwudziestego stopnia długości wschodniej i skręcimy na południe — Huttling zrobił na mapie znak ołówkiem.

Od mapy oderwało ich przybycie nowego gościa. Do pokoju wszedł profesor Thompson, znany badacz mórz. Zachowanie się profesora Thompsona stanowiło prawdziwy kontrast z ruchliwością Simpkinsa. Uczony był niezwykle spokojny i powolny. Ten dobroduszny, skłonny do otyłości człowiek nie śpieszył się nigdy; toteż podziwu godne było to, ile zdążył zrobić w życiu.

Huttlingowie powitali go serdecznie.

— Studiujecie nasz szlak? — zapytał profesor i spojrzawszy mimochodem na mapę powiedział: — Sądzę, że będzie najlepiej, jeżeli od razu weźmiemy kurs bardziej na południe, na Bermudy, a stamtąd skierujemy się na północny wschód. Ale o tym pomówimy później. Otrzymałem dziś trzy skrzynie ze sprzętem do laboratorium chemicznego i fotograficznego. Akwarium jest już gotowe i zainstalowane. Jutro otrzymamy księgozbiór złożony z zamówionych przeze mnie książek. Nasze laboratorium biologiczne będzie gotowe za tydzień. A co słychać u pana w dziale technicznym?

— Zostało mi jeszcze pracy na trzy tygodnie — odparł Huttling. — Za miesiąc możemy rzucić wyzwanie gronorostom.

Thompson skinął głową. Zrozumiał, co oznacza słowo „wyzwanie”. Huttlingowie kupili dla ekspedycji mały, nie nadający się już do celów wojskowych okręt „Napastnik”, który pod kierownictwem Huttlinga został przystosowany do celów pokojowych. Na miejscu dział ustawiono przyrządy do wyciągania czerparek. Oprócz laboratorium biologicznego urządzono kilkanaście magazynów do przechowywania zdobyczy naukowych. Huttling włożył dużo pracy w przystosowanie statku do żeglugi wśród gronorostów Morza Sargassowego. W części dziobowej statku wbudowano w stępkę nóż, który miał przecinać gronorosty. Dla ochrony śruby przed gronorostami osłonięto ją specjalnym ochraniaczem z siatki metalowej.

Urządzenie statku uzupełniała aparatura radiowa, dwa lekkie działa i karabiny maszynowe przygotowane na wypadek konfliktu z wyspiarzami.

Wszyscy uczestnicy ekspedycji pracowali z takim zapałem i poświęceniem, że statek był gotowy do podróży przed ustalonym terminem.

Wreszcie nadeszła godzina odjazdu. Uczestnicy wyprawy znajdowali się już na statku. Czekano tylko na Simpkinsa. Na nabrzeżu stał wielki tłum znajomych i zwykłych gapiów.

— Gdzie on się podziewa? — dziwił się Huttling spoglądając na zegarek. — Jest za dwadzieścia trzecia.

— Poczekamy trochę — rzekł profesor Thompson.

Trzecia… Pół do czwartej… Simpkinsa wciąż nie ma. Kapitan przynaglał do odjazdu. „Trzeba wydostać się przed zapadnięciem ciemności z pasa przybrzeżnego, w którym panuje duży ruch — mówił — tym bardziej że nadciąga mgła”.

O czwartej postanowiono odbić od brzegu. Syrena krzyknęła rozpaczliwie jak zraniony, fantastyczny, olbrzymi kot i… statek ruszył. Ludzie na brzegu wymachiwali kapeluszami i chustkami.

Nagle kilka osób stojących tuż na krawędzi nabrzeża odskoczyło w bok, a na ich miejscu ukazał się Simpkins, przemoczony, potargany, w kapeluszu zsuniętym na kark. Krzyczał przeraźliwie i wymachiwał rękami.

Kapitan „Napastnika” zaklął brzydko i wydał rozkaz nadania statkowi biegu wstecznego. A Simpkins już skoczył do kutra i płynął w stronę statku, wymachując bez przerwy rękami.

— Przepraszam tysiąckrotnie! — wołał wchodząc po trapie. — Spieszyłem się potwornie… Nieprzewidziana zwłoka… — I Simpkins ukazał się na pokładzie.

— Co się panu stało? — zapytała ni to z lękiem, ni to ironicznie Vivian, oglądając Simpkinsa.

Detektyw miał spuchnięty nos i sińce na policzkach.

— Nic strasznego… mały boks ze starym znajomym, Zezowatym Jimem… Nieoczekiwane spotkanie! Uciekł, łotr! Udało mu się. Gdybym się nie pośpieszył… — I uspokajając siebie samego Simpkins dodał: — Nie szkodzi, nie ucieknie… To drobny zwierz… Zrobię sobie okład i wszystko minie.

Mgła zasłoniła ląd. Statek płynął wolno. Od czasu do czasu rozlegał się głos syreny.

— Wilgotno jest, chodźmy na dół — rzekła Vivian i zeszła wraz z mężem do laboratorium biologicznego. Profesor Thompson i jego dwaj asystenci — Tamm i Müller — już zaczęli pracować.

Laboratorium mieściło się w dużym pokoju, miało wielkie kwadratowe okno w ścianie i dwa sześciokątne iluminatory w suficie. Pod lewą ścianą znajdowało się laboratorium fotograficzne, a pod prawą — chemiczne. Nad szerokimi stołami z szufladami jak w aptekach znajdowały się półki z książkami. Na ścianach w wolnych miejscach przymocowano różne ościenie, harpuny, półki i półeczki z buteleczkami i preparatami. Każdy centymetr przestrzeni był wykorzystany. Nawet u sufitu powieszono owalne puszki używane przez przyrodników i wagę sprężynową. Na środku laboratorium stał ogromny stół. Znajdowały się na nim mikroskopy, przyrządy służące do wykonywania preparatów, wypychania zwierząt i robienia zielników: skalpele, nożyce, pincety, prasy. Kilka taboretów z obrotowymi siedzeniami umocowano w ten sposób, że można było je przesuwać wzdłuż stołu. Thompson chodził wolno po laboratorium, bez pośpiechu przestawiał słoje, mrucząc coś pod nosem. Praca szła mu dobrze.

Wieczór minął w dość smętnym nastroju. W nocy huczenie syreny okrętowej nie pozwalało spać. Nad ranem wszystko ucichło i Vivian zasnęła mocnym, zdrowym snem.

Ranek był słoneczny, jasny. Poranną kawę pito na pokładzie pod płócienną osłoną. Ocean oddychał równo i rytmicznie ciemnoniebieskimi falami, świeże morskie powietrze działało orzeźwiająco. Vivian, zapomniawszy o nocnych lękach i wątpliwościach, powiedziała:

— Jak to dobrze, Reginaldzie, że wybraliśmy się w tę podróż.

— Jeszcze jak! — odpowiedział za Huttlinga Simpkins, który już zdjął opatrunki. — Będziemy mogli rozwiązać zagadkę Slaytona.

— I zagadki Morza Sargassowego — rzekł zamyślony profesor Thompson. — Panie Tamm, proszę przygotować czerparkę. Trzeba będzie zbadać dno.

Podczas gdy Tamm przygotowywał czerparkę do spuszczenia, Thompson ciągnął dalej:

— Morze jest wielopiętrowym budynkiem. Na każdym „piętrze” mieszkają inni lokatorzy, którzy nie wchodzą na górne i nie schodzą na dolne „piętra”.

— Tak się dzieje nie tylko w morzu — rzekł Simpkins. — I na lądzie mieszkaniec sutereny nie ma dostępu na pierwsze piętro…

— Chodzi o drobną różnicę — wtrącił się Müller do rozmowy — ludzie z sutereny mogliby mieszkać na pierwszym piętrze, ale dla mieszkańców morza byłoby to zgubne. Jeśli ryba głębokowodna przez nieostrożność wzniesie się ponad ustaloną granicę, pęknie, tak jak pęka kocioł parowy, gdy jego ściany nie wytrzymują ciśnienia wewnętrznego.

— Hm… a więc morscy lokatorzy pierwszego piętra mogą sobie spać spokojnie, bez obawy o napaść z dołu?

— Każde piętro ma swoich drapieżników.

Tamm spuścił dragę głębinową — prostokątną żelazną ramę z workiem z siatki. Do worka, jako balast, przymocowano kamienie.

— Na jaką głębokość spuszczamy? — zapytał Tamm rozwijając wraz z Müllerem linę.

— Sześćset metrów — odparł Thompson.

Kapitan wydał odpowiedni rozkaz.

— No, co też nam zesłał los?

Dwaj marynarze przyszli z pomocą asystentom profesora.

Ledwie draga ukazała się na powierzchni, gdy Tamm i Müller jednocześnie krzyknęli:

— Linofryna.

Wszyscy podbiegli, by obejrzeć morskiego potwora. Ryba składała się jak gdyby z ogromnej paszczy z wielkimi zębami, nie mniej potężnego workażołądka i ogona. Na podbródku potwora znajdowała się rozgałęziona przysadka (jak wyjaśnił Thompson, służąca za przynętę dla ryb), a na górnej szczęce coś w rodzaju trąby, grubszej w części środkowej.

— To jest narząd oświetlający, że tak powiem, własne oświetlenie elektryczne.

— Na co jest jej potrzebne oświetlenie? — zapytał Simipkins.

— Te ryby zamieszkują w takiej głębi, dokąd nie dociera promień słońca.

— Żyć w wiecznym mroku — też mi przyjemność! Po jakiego licha wybrały sobie takie kiepskie mieszkanie!

— Zdziwi się pan jeszcze więcej, kiedy powiem, że każdy centymetr kwadratowy powierzchni tych ryb jest poddany ciśnieniu kilkuset kilogramów. Ale one nawet nie spostrzegają tego i, niech mi pan wierzy, czują się doskonale.

— Spójrzcie, spójrzcie, gronorosty! — zawołała nagle Vivian podbiegając do balustrady.

Na modrej powierzchni oceanu widać było istotnie pojedyncze zaokrąglone krzaczki podobne do gron, zabarwione na kolor pomarańczowy i złocistooliwkowy.

Wszyscy ucieszyli się na widok gronorostów, jak gdyby spotkali starych znajomych.

Między 2 i 6 sierpnia statek znajdował się już w pobliżu Bermudów. 3 sierpnia płynęły jeszcze tylko pojedyncze krzaki gronorostów. Miały kształt owalny, lecz pod lekkim podmuchem wiatru południowego wyciągały się jak długie pasma. Huttling palił się do wypróbowania swoich urządzeń technicznych na gęstych gronorostach. Wreszcie 7 sierpnia ukazały się jednolite łąki tych roślin. Teraz już modra powierzchnia oceanu przebijała się tylko w postaci wysepek spośród oliwkowego dywanu.

— Oto ono — „zwarzone morze”, jak nazywali je starożytni Grecy — powiedział Thompson.

Podniecony Huttling obserwował, jak „Napastnik” daje sobie radę z gąszczem gronorostów. Ale niepotrzebnie się przejmował, statek prawie nie zwalniał biegu. Przecinał gronorosty, które rozstępowały się obnażając z obu stron statku długie, rozchodzące się modre wstęgi wody.

— Pańskie środki ostrożności były chyba niepotrzebne — rzekł profesor. — Gronorosty bynajmniej nie są tak niebezpieczne dla współczesnych statków. Sądzę, że twierdzenie, jakoby gronorosty były nie do przebycia, jest mocno przesadzone.

Thompson schwytał kilka gronorostów i zaczął je dokładnie oglądać. Vivian zrobiła to samo.

— Czy widzi pani białe łodygi? — wskazał Thompson. — Te już nie żyją. Gronorosty, uniesione przez wiatr i pochwycone przez prąd na Morzu Karaibskim, płyną na północ. Ich podróż od wybrzeży Florydy do Wysp Azorskich trwa pięć i pół miesiąca. W tym czasie nie tylko nie giną, lecz nawet zachowują zdolność owocowania. Niektóre dokonują podróży okrężnej, wracając do swej ojczyzny, na Morze Karaibskie, a potem odbywają następną podróż. Inne wpadają do środka tego koła i giną.

— A co to jest? To coś żywego! — zawołała zdumiona Vivian.

Thompson roześmiał się.

— To jest konik sargassowy, a to są rybki sargassowe, pterofryny — najciekawsi mieszkańcy Morza Sargassowego. Widzi pani, jak się przystosowały? Nie można ich odróżnić od gronorostów!

Istotnie, pterofryny zabarwione na kolor brunatny, z licznymi plamami, przypominały poszarpanym kształtem gronorosty Morza Sargassowego.

II. Nowy gubernator

Po ucieczce łodzi podwodnej wydarzenia na Wyspie Zaginionych Okrętów potoczyły się zwykłym trybem. Kiedy Slayton trafiony kulą upadł, Flores stał chwilę w milczeniu nad leżącym, pokrwawionym gubernatorem, potem szarpnął nagle za rękę Maggie pochyloną nad Slaytonem i rzucił rozkazująco:

— Odejdź!

Maggie odeszła z płaczem, tuląc dziecko do piersi.

Flores ze złym błyskiem w oczach schylił się nad kapitanem.

Slayton był jego rywalem w sprawach sercowych i kariery osobistej. Flores miał z nim stare porachunki. Nasyciwszy się widokiem leżącego, konającego wroga podniósł go nagle i zepchnął do wody.

— Tak będzie najlepiej — powiedział i zwracając się do wyspiarzy zawołał: — Hej, wy! Kapitan Fergus Slayton nie żyje, pochowałem przed chwilą jego zwłoki! Wyspa Zaginionych Okrętów musi obrać nowego gubernatora. Stawiam moją kandydaturę. Kto jest przeciw?

Mieszkańcy wyspy milczeli ponuro.

— Wniosek został przyjęty. Zabierzcie rannych i karabiny. Idziemy!

I poszedł do swojej nowej rezydencji, ciesząc się, że wszystko zostało załatwione tak szybko. Jednak jego zadowolenie nie było całkowite. Jakaś przykra, niepokojąca, niejasna jeszcze myśl dokuczała mu jak lekki ból zębów, który lada chwila może zmienić się w ostry ból. Flores szedł przez dobrze znane „ulice”, mostki przerzucone nad statkami i zgniłymi pokładami, wspinał się na „góry” wielkich statków sterczących wysoko na wodzie, schodził w „doliny” płaskodennych barek, a niespokojna, niejasna myśl kołatała się w mózgu…

Kiedy na chwilę zatrzymał się przed kolejnym mostkiem, usłyszał rozmowę Irlandczyka O’Hary i starca Bocco, którzy szli za nim.

— Jak psa, do wody… — mówił Bocco.

— Spieszy mu się! — odparł O’Hara.

Głosy umilkły.

„Więc o to chodzi — pomyślał Flores włażąc na burtę starej fregaty. — Niezadowolenie!” — I Flores przypomniał sobie ponure milczenie, które zapanowało w chwili, kiedy zagarnął władzę.

Flores nie omylił się. Nawet na prymitywnych, zdziczałych wyspiarzach wywarł przykre wrażenie zbyt uproszczony sposób pochowania Slaytona.

Flores nie był głupi. Zbliżając się do rezydencji gubernatora na fregacie „Elżbieta” już miał ułożony plan działania.

W dużej, doskonale urządzonej kajucie — dawnym gabinecie kapitana Slaytona — Flores rozsiadł się w głębokim skórzanym fotelu, przybierając wyniosłą i dumną minę. Następnie głośno klasnął trzy razy w dłonie, tak jak Slayton, a nawet jeszcze lepiej — wyraźniej i głośniej.

Na progu zjawił się Murzyn.

Flores przyjrzał mu się bacznie, ale nie mógł nic odczytać na czarnej twarzy.

— Bobie — rzekł Flores — gdzie Slayton miał swoją garderobę? Zaprowadźcie mnie i pokażcie.

Bob nie okazał zdziwienia widząc Floresa na miejscu Slaytona, zdumiała go natomiast uprzejmość nowego gubernatora, do którego poufałości był od dawna przyzwyczajony.

Lecz Flores miał w tym swoje wyrachowanie: chciał pokazać różnicę wynikającą ze zmiany sytuacji. I nie pomylił się. Bob jakoś skurczył się i drepcąc pośpiesznie ku wyjściu, odparł z szacunkiem i uprzejmie:

— Służę panu.

Weszli do dużej ciemnej kajuty przekształconej na garderobę. Dwie ściany były całkowicie zastawione szafami. Prawie połowę kajuty zajmowały wielkie rzeźbione skrzynie z czarnego drzewa dębowego, okute pozieleniałą miedzią i srebrem.

Murzyn otworzył rozsuwane drzwi szaf. Wisiały w nich uporządkowane stroje różnych epok, zawodów, narodowości — jak w garderobie dużej opery.

— Oto odzież cywilna — wyjaśnił Murzyn, wyjmując zalatujące wilgocią staroświeckie surduty z wysokimi kołnierzami, szerokimi klapami, kolorowe i jedwabne kamizele.

Flores pokręcił przecząco głową.

W następnej szafie znajdowały się bardziej współczesne stroje: smokingi, surduty, a nawet fraki.

— Nie to, nie to.

Flores zatrzymał się nieco dłużej przed szafą zawierającą mundury marynarskie. Pomacał tużurek z doskonałego sukna angielskiego — mundur kapitański, lecz po chwili namysłu zamknął również tę szafę.

— Nie to, Bobie. Czy to już wszystko?

— Jest jeszcze tutaj — odparł Murzyn pokazując skrzynie.

— Proszę je otworzyć.

Bob z dużym wysiłkiem podniósł ciężkie wieko. Flores zdziwił się, nie czując woni wilgoci i rozkładu. Wieka były tak szczelne, że w skrzyniach było zupełnie sucho.

Kiedy Murzyn podniósł biały kawałek płótna, którym były przykryte ubrania, Flores mimo woli krzyknął. Oczy mu zapłonęły. W kufrze leżały drogocenne kostiumy hiszpańskie, ich krój wskazywał, że liczą co najmniej dwieście lat.

Aksamitne kamizele — malinowe, błękitne, czerwone — były haftowane złotem i ozdobione perłami. Mankiety i kryzy z najcieńszych koronek, sznury „bisette”[2], „blonde”[3] barwy nie bielonego płótna — wszystko to zdumiewało przepychem i subtelnością wykonania. Stroje kobiece były jeszcze piękniejsze. Długie suknie z rękawami sięgającymi ziemi, wycinane na skraju w ząbki, suknie z jaskrawych jedwabiów, brokatów i aksamitów aż uginały się pod ciężarem szmaragdów, rubinów i pereł…

„Jakie to bogactwo! — pomyślał Flores. — A my żywimy się tylko rybami”.

Wybrał kilka najpiękniejszych strojów.

— Proszę je zanieść do mojego gabinetu. A pończochy i obuwie?

— Mamy tego mnóstwo. — I Bob, uginając się pod ciężarem, zaniósł wybrane stroje do kajuty Floresa.

Kiedy Flores został sam, przebrał się w ciemnowiśniową kamizelę szamerowaną złotem.

W lustrze nie poznał samego siebie. Zmienił się nie tylko zewnętrznie, ale w pewnym stopniu wewnętrznie. Skąd wzięła się ta surowa powaga, wytworne ruchy, pewne siebie spojrzenie?

Klasnął w dłonie i rzekł do Murzyna, który wlepił w niego zdumione oczy:

— Poproście tu mistress Maggie!

Murzyn pośpieszył wykonać rozkaz nowego gubernatora.

Flores nie przypuszczał nawet, jakie wrażenie wywrze na swej żonie. Maggie przelękła się nie na żarty, gdy ujrzała przed sobą hiszpańskiego granda w stroju lśniącym srebrem i perłami. Nie poznała nawet śmiechu Floresa.

— Oto twój strój, przebierz się szybko — rzekł Flores podając żonie błękitną suknię.

Maggie, ubrana bardziej niż skromnie, w lekką bluzkę i krótką, połataną spódniczkę, dotknęła nieśmiało wspaniałej sukni i stanęła niezdecydowana.

— Na co czekasz?

— Ja… ja nawet nie wiem, jak to się wszystko wkłada.

Prawdę mówiąc, Flores znał się tyle co i ona na tych skomplikowanych strojach i nie był w stanie pomóc Maggie. Lecz wrodzony instynkt kobiecy pomógł jej w znalezieniu właściwego zastosowania każdej części stroju. Kiedy Flores poprawiał końce szarfy i przymierzał przed lustrem szpadę ze złotą rękojeścią, Maggie była już ubrana.

Spoglądali na siebie ze zdumieniem, nie wierzyli własnym oczom, byli sobą zachwyceni.

Istotnie stanowili piękną parę. Smagły, opalony Flores wyglądał w nowym stroju niezwykle efektownie.

„Tam do licha! Przecież Maggie jest piękna! Gdzie ja miałem oczy?” — pomyślał.

— Teraz można rozpocząć uroczystą audiencję — rzekł na głos i kazał Murzynowi wezwać wszystkich mieszkańców wyspy.

To było również nowością w życiu wyspy. Slayton bowiem nie wpuszczał nikogo do swojego gabinetu.

Gdyby mieszkańcy innej planety przybyli nagle na Wyspę Zaginionych Okrętów, nie wywołałoby to większego wrażenia niż to zaproszenie nowego gubernatora. Nawet historyk Lüders rozdziawił usta ze zdumienia.

Kiedy wszyscy się zebrali, Flores przemówił w następujący sposób:

— Obywatele! Wyspiarze! Przyjaciele! Nie powodowała mną pycha, gdy wkładałem ten strój, lecz chęć podniesienia splendoru sławnej Wyspy Zaginionych Okrętów… Podniesiemy ten splendor jeszcze wyżej. Do wykonania moich zamierzeń potrzebni mi będą pomocnicy. Pan, panie O’Hara — i Flores spojrzał badawczo na Irlandczyka — otrzymuje nominację na mojego sekretarza osobistego. Podczas zebrań i uroczystości będzie pan występował w tej kamizeli; od dziś jest do pana dyspozycji. — I Flores pokazał piękny ciemnobłękitny strój.

O’Hara zaczerwienił się mocno, a Flores zadowolony stwierdził, że to bardzo pochlebiło Irlandczykowi.

„O jednego rywala mniej” — pomyślał nowy gubernator.

— Pan Bocco zostaje mianowany… — Flores potarł czoło — również moim sekretarzem. Oto pana strój dworski.

Bocco ukłonił się z szacunkiem.

„O drugiego rywala mniej — stwierdził Flores. — Kto jeszcze pozostał? Lüders? On nie jest niebezpieczny, jednak na wszelki wypadek…”

— A pan, panie Lüders, pana jako człowieka nauki mianuję… hm… doradcą do spraw kolonii. Do pańskiego tytułu odpowiednia będzie kamizela z czarnego aksamitu wyszywana srebrem.

Rzecz zdumiewająca! Nawet Lüders, który dotychczas mniej od innych zwracał uwagę na swą odzież i chodził w szmatach, był widocznie również mile pochlebiony. Ale nominacja zdziwiła go bardzo.

— Dziękuję za zaszczyt, ale co my mamy wspólnego z koloniami, kiedy jesteśmy odcięci od całego świata?

— Tak, lecz możemy rozszerzyć nasze posiadłości i wówczas będziemy mieli kolonie.

Wyspiarze porozumieli się wzrokiem. Czy przypadkiem złota kamizela nie pozbawiła rozumu ich nowego gubernatora?

Lecz Flores był spokojny i pewien siebie.

— Wiecie — ciągnął dalej — że obok naszej wyspy, w odległości najwyżej dwóch kilometrów, znajduje się mała wysepka zatopionych okrętów. Wysepka znajduje się bardzo blisko, lecz dotychczas nie byliśmy na niej, chroniły ją sargassy. Obecnie zorganizujemy wyprawę i przyłączymy wysepkę do naszych posiadłości.

Pomysł Floresa spodobał się wszystkim i wyspiarze głośno wyrazili swe uznanie.

— Jeszcze jedna rzecz. Nie powinniśmy pościć i skąpić sobie, skoro jesteśmy tak bogaci. Wszyscy mieszkańcy wyspy otrzymają nowe stroje, na dzień powszedni i od święta. Rozdam również wszystkim naboje, będziemy polowali na ptaki; sądzę, że ryby przejadły się każdemu. Żeby nam ptactwo lepiej smakowało, upieczemy chleba i wypijemy beczkę dobrego hiszpańskiego wina.

— Hura! Niech żyje gubernator Flores! — zawołali zachwyceni wyspiarze, a najgłośniej — O’Hara i Bocco.

Kiedy Flores i Maggie pozostali sami, Maggie popatrzyła na męża zakochanymi oczami i powiedziała:

— Wiesz, nie przypuszczałam nawet, że…

— Że co?

— Że będziesz umiał tak…

— Dobrze rządzić? — I zawsze posępny odludek Flores roześmiał się serdecznie.

III. Palacz opium

Lekka niebieska mgła zasnuła Wyspę Zaginionych Okrętów. Wśród mgły majaczyły jak upiory połamane maszty i żelazne kominy parowców.

Staruszek Bocco i Chińczyk HaoSzen siedzieli na pokładzie starej brygantyny. Chińczyk, podwinąwszy pod siebie nogi i złożywszy dłonie na kolanach, siedział bez ruchu jak posążek i wpatrywał się w wysoki maszt.

Bocco naprawiał sieć i z nudów wypytywał Chińczyka o jego ojczyznę i bliskich. Wreszcie zapytał Chińczyka, czy był żonaty.

Przez twarz Chińczyka przesunął się jakby cień.

— Nie, nie byłem żonaty — odpowiedział i dodał nieco ciszej: — Miałem narzeczoną, dobra była z niej dziewczyna.

— No i dlaczego nie ożeniłeś się?

— Nie wolno nam było — nosiliśmy to samo nazwisko…

— Krewna?

— Nie. Po prostu to samo nazwisko. Tak nakazuje prawo.

Bocco nieostrożnym pytaniem obudził w duszy Chińczyka jakieś dalekie wspomnienia. Chińczyk poruszył się i wstał z miejsca.

— Pójdę sobie — powiedział.

— Dokąd cię ciągnie? Pójdziesz znowu palić swój narkotyk? Siedź tutaj.

Lecz Chińczyk niepewnym, chwiejnym krokiem ruszył przez mostki na oddaloną barkę.

Bocco pokiwał głową.

— Chłopak zginie marnie. Jak on już teraz wygląda!

Bocco nie mylił się. HaoSzen poszedł palić opium. Chińczyk znalazł kiedyś na jakimś starym statku zapas tego jadowitego narkotyku i od tego czasu zaczął namiętnie palić opium. Twarz mu pobladła, pożółkła jak słoma, oczy zapadły się głęboko, były znużone, straciły wyraz, ręce zaczęły mu drżeć. Kiedy dowiedziano się o jego nałogu, zabroniono mu kategorycznie palić w obawie przed pożarem. Kapitan Slayton w swoim czasie nakładał na HaoSzena surowe kary, zamykał go w ładowni, morzył głodem, żądając, by Chińczyk oddał zapas opium, lecz nie potrafił złamać jego oporu. Raczej można go było zabić, niż zmusić do oddania opium. HaoSzen dobrze ukrył narkotyk i kiedy kontrola nieco słabła, znów palił.

HaoSzen przyszedł na starą barkę, stojącą ukośnie, prawie pod kątem 45 stopni. Za tą osłoną, ukrywającą go przed oczami wyspiarzy, urządził sobie palarnię tuż nad wodą.

Drżącymi z podniecenia rękami przygotował wszystko niezbędne do palenia i chciwie zaciągnął się słodkawym dymem.

Stopniowo mgła zaczęła przybierać złocisty odcień. Kłęby złotych obłoków zwijały się w długą wstęgę i oto wstęga przekształca się w rzekę, wielką, błękitną rzekę. Żółte pola, żółte skały, domek wydrążony w skale z trzepoczącym na wietrze papierowym smokiem przy wejściu. Ojciec hebluje deski przed domem, chińskim zwyczajem do siebie, a nie od siebie. Po rzece płynie rybak, stojąc na rufie i obracając wiosłem. Wszystko jest takie bliskie, znane, drogie! Nad rzeką kwitną irysy, piękne liliowe irysy.

Kiedy odurzenie minęło, była już noc. Mgła rozpłynęła się. Tylko pojedyncze strzępy jak widma płynęły szybko na północ. Było cicho. Rzadko rozlegał się plusk ryby. Zza horyzontu podnosił się czerwony księżyc. Księżyc nie odbijał się w wodzie. Gronorosty jak matowe szkło lśniły słabym odblaskiem. Tylko gdzieniegdzie, w małych „przeręblach” — w miejscach wolnych od gronorostów — woda zapalała się księżycowym światłem.

Niedaleko od wyspy, po gronorostach przesuwała się sylwetka, rysująca się wyraźnie na tle wschodzącego księżyca. Chińczyk przetarł oczy i zaczął przypatrywać się. Jakaś znana postać. Oczywiście, przecież to jest zmarły kapitan Slayton. Nie ma tylko na sobie tużurka. Ale przecież zmarli nie odczuwają nocnego chłodu. Dlaczego włóczy się tutaj? Czego mu potrzeba? Chińczyk zaczął szczękać zębami.

Rankiem HaoSzen szeptał na ucho swemu przyjacielowi Bocco:

— Kapitan chodziła. Slayton chodziła w nocy po wodzie. Sam widziałem. Źle pochowaliście nieboszczyka. Bardzo niedobrze jest tak pochować człowieka. To teraz chodzi. Stanie się coś złego! Źle będzie, mmm…

Bocco kiwał głową, patrzył z litością na Chińczyka i myślał: „Przepadł, biedaczysko, zupełnie zwariował przez to przeklęte zielsko”.

Po kilku dniach powtórzyła się ta sama rozmowa. Chińczyk znów widział martwego kapitana spacerującego po morzu. Bocco nie wytrzymał.

— Obrzydłeś mi z twoim nieboszczykiem! Wiesz co, będę z tobą razem dyżurować tej nocy. I uprzedzam cię, jeżeli ty zobaczysz, a ja nie zobaczę — będziecie musieli jak dwa nieboszczyki spacerować razem po morzu! Wrzucę cię do wody, zobaczysz!

Noc była ciemna. Niebo zawlokły gęste chmury. Kropił deszcz, Bocco klął okrywając się połatanym płaszczem.

Koło pierwszej w nocy Bocco spostrzegł w ciemnościach cień człowieka. Było tak bardzo ciemno, że nie mógł poznać sylwetki. Lecz coś podobnego do człowieka istotnie szło po wodzie i znikło w mroku.

Bocco poczuł, że mu drętwieją ręce.

— Widzisz? — szepnął Chińczyk chwytając go za ramię roztrzęsioną dłonią.

— Ciszej!

Przerażeni przesiedzieli aż do rana.

Kiedy wzeszło słońce, Bocco westchnął z ulgą. Wkrótce wieść o widmie kapitana Slaytona obiegła całą wyspę i dotarła do Floresa. Flores nie wierzył w duchy, lecz wiadomość o wędrującym upiorze Slaytona podziałała na niego jak przeczucie grożącego niebezpieczeństwa.

„Dlaczego oni widzieli właśnie Slaytona? A może go żałują? Może mają mi za złe, że wrzuciłem Slaytona do morza zamiast spróbować pomóc mu? A przecież Slayton był na wpół martwy. Albo… e… głupstwa! Po prostu ludzie szaleją z nudów. Trzeba jak najprędzej dać im jakąś rozrywkę” — myślał Flores.

Wieczorem potajemnie zawezwał Bocca i prosił, by zaprowadził go na miejsce, w którym widzieli widmo. Lecz widmo nie zjawiło się ani tej, ani następnej nocy. Flores odzyskał humor.

— No, widzicie! Przecież mówiłem, że to jest złudzenie. Szkoda czasu na takie głupstwa! Proszę przyjść do mnie jutro na naradę. Musimy ułożyć plan ekspedycji. Nie zapomnijcie ubrać się w oficjalne mundury — jakoś dawno nie wkładaliście ich.

— Oszczędzam — odpowiedział Bocco dobrodusznie. — Takie bogactwo!

— Starczy nam do końca życia, Bocco!

IV. Wyspa, która znikła

Już pod wieczór „Napastnik” znalazł się w strefie wolnej od sargassów. A kiedy rankiem następnego dnia państwo Huttlingowie wyszli na pokład, ujrzeli, że dokoła statku rozpostarła się błękitna gładzizna oceanu, na której powierzchni widać było gdzieniegdzie niewielkie plamy sargassów.

— To dziwne, czyżbyśmy tak bardzo zboczyli na południe? — zapytał Huttling profesora Thompsona oglądającego jakąś małą rybkę, która wpadła w sieć.

— Płyniemy na samym skraju ciepłego prądu w miejscu, w którym on walczy z zimnym. Te zimne prądy właśnie odsunęły w bok część gronorostów. Jutro skręcimy na północ, w samą gęstwinę sargassów.

— Jaka dziwna ryba! — zawołała Vivian. — Popatrz, Regie.

Głowa ryby posiadała szeroką, niewielką tarczę owalnego kształtu, złożoną z płytek przypominających dachówki; dolna część ryby była ciemniejsza od górnej.

Thompson wpuścił ją ostrożnie do dużej miski z wodą. Przewróciła się natychmiast na grzbiet i przywarła tarczą do dna miski.

— Niech pan spróbuje podnieść ją — zaproponował Thompson.

Huttling wziął rybę za ogon i usiłował ją podnieść, lecz na próżno: ryba jak gdyby przyrosła do dna miski. Thompson roześmiał się.

— Widzi pan, jaka to jest dziwna ryba! To remora czyli podnawka. W starożytności krążyły o niej całe legendy, jakoby przylepiwszy się do podwodnej części statku mogła go rzekomo zatrzymać. Proszę popatrzeć. — I Thompson z wysiłkiem oderwał podnawkę od dna miski.

— Panie profesorze, na morzu widać całą gromadę żółwi — zameldował asystent Thompsona, Müller. — Czy pozwoli mi pan zapolować na nie przy pomocy tej małej rybki? Widziałem, jak to robią tubylcy w Afryce.

Thompson wyraził zgodę, a Müller umieścił na ogonie podnawki kółko połączone z mocną linką i wrzucił rybę do wody. W przezroczystej wodzie widać było wszystkie jej ruchy. Po kilku bezowocnych próbach uwolnienia się z więzi, podnawka podpłynęła do dużego żółwia, który spokojnie spał sobie na powierzchni oceanu. Podnawka przyssała się do tarczy brzusznej żółwia. Müller pociągnął linkę. Żółw zaczął rzucać się na wszystkie strony, lecz w żaden sposób nie mógł pozbyć się podnawki i wraz z nią znalazł się po minucie na pokładzie statku.

— Brawo! — zawołała Vivian klaszcząc w dłonie.

Na pokładzie zjawił się Simpkins. Dopiero co wstał i mrużył oczy przed słońcem. Pykając fajeczkę popatrzył obojętnie na żółwia i wycedził:

— Zupa żółwiowa to całkiem niezła rzecz. A co to za pijawka?

— To nie pijawka, tylko podnawka. A żółw, panie Simpkins, nie pójdzie do kuchni na zupę, lecz zasili nasze zbiory.

— Spójrzcie, jakie one są śliczne! — zawołała znów Vivian, wskazując na morze.

Nad falami latały ryby. Całymi gromadami wyskakiwały z wody i przelatywały w powietrzu po kilkadziesiąt metrów, używając do lotu przednich płetw przekształconych jak gdyby w skrzydła.

Pasażerowie statku zapatrzyli się na to widowisko.

— Dactylopterus, „latające ryby” — wyjaśnił profesor Thompson.

— Czy wszystkie ptaki pochodzą również z oceanu? — spytała Vivian.

— Ocean jest kolebką życia organicznego na ziemi. Widzi pani teraz latające ryby, lecz istnieją również takie, które chodzą po lądzie i nawet włażą na korzenie drzew. Są to przodkowie zwierząt ziemnowodnych i ptaków.

— Wszystko to jest bardzo ciekawe — odezwał się Simpkins obojętnym tonem — ale wydaje mi się, że wybraliśmy się nie tylko na poszukiwanie żółwi i podnawek, lecz również na Wyspę Zaginionych Okrętów. A tymczasem skręcamy coraz bardziej na południe i już opuściliśmy strefę sargassów. Wkrótce nastąpi okres deszczowy — i tak już dość często pada — więc kiedy zajmiemy się wyspą?

— Cierpliwości, Simpkins. Dziś zbaczamy na północ i z każdą godziną będzie pan bliżej swego celu.

Simpkins wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ech, ci panowie uczeni!” — i wsunąwszy ręce do kieszeni zaczął wpatrywać się w morze, spluwając za pokład.

— A tu mamy rekina! — zawołał z ożywieniem. Widocznie również na morzu interesowały go wyłącznie elementy przestępcze. — Oho, jaki wielki! Ale dlaczego jest biały?

— Tak, to ciekawy okaz — rzekł Thompson — typowy przedstawiciel Morza Sargassowego. Gronorosty nie przepuszczają światła słonecznego i tutejsze rekiny nie „opalają się” tak jak ich bracia, mieszkający na otwartych miejscach; skóra tutejszych rekinów pozbawiona została barwnika.

Rekin płynął obok statku. Miał Szybkie, energiczne i piękne ruchy.

Marynarze przygotowali już sznur i smarowali tłuszczem żelazny hak.

— Dlaczego rekin nie pożera tych małych rybek, które się kręcą koło niego? — spytała Vivian.

— Jest tam wśród nich rybapilot, nierozłączny towarzysz rekina.

Tymczasem zrzucono hak z przynętą. Pierwsza zauważyła ją rybapilot. Obwąchała przynętę i szybko popłynęła do rekina, usiłując zwrócić jego uwagę na zdobycz.

— Patrzcie ją, jaka prowokatorka! — przetłumaczył Simpkins całe wydarzenie na język praktyki kryminalnej.

Rekin odwrócił się, spostrzegł zdobycz i połknął chciwie hak.

— Niech to licho, przecież to była prawdziwa prowokacja ze strony rybypilota! — zawołał Simpkins.

Rekin szarpnął się i tak mocno pociągnął sznur, że dwaj marynarze upadli na pokład i statek przechylił się lekko. Rozpoczęła się walka. Marynarze to dawali luz, to znów skracali sznur, ciągnąc opadającego z sił drapieżcę. Upłynęła prawie godzina, zanim został wciągnięty na pokład. Zmęczony walką leżał jak martwy.

— Aha, wpadłeś ptaszku! — powiedział z triumfem Simpkins zbliżając się do niego.

— Założyłbym się — powiedział Huttling — że pan żałuje, iż rekin nie ma rąk.

— Dlaczego?

— Bo włożyłby pan na nie kajdanki.

— Jeszcze jedna podnawka! — zawołała zdumiona Vivian, ujrzawszy rybę, która przyssała się do brzucha rekina.

— Normalna rzecz — odparł Thompson. — One tak często robią i mają z tego potrójną korzyść: że tak powiem, bezpłatny przejazd, ochronę przed innymi drapieżcami, jaką daje rekin groźny dla wszystkich mieszkańców morza, i jakieś okruchy z obfitego stołu żarłocznych rekinów.

— Słowem, wszędzie jest to samo — zauważył Simpkins — koło dużych przestępców zawsze kręcą się złodziejaszki wykonujące drobne polecenia.

— Jeszcze trochę czasu, panie Simpkins, a napisze pan rozprawę naukową: „Świat przestępczy mieszkańców morza” — rzekł Huttling z uśmiechem.

Simpkins zbliżył się do rekina i nagle chwyciwszy podnawkę zaczął ją ciągnąć.

— Zobaczymy, czy się utrzymasz?

Rybka jakby przyrosła do brzucha rekina. Wówczas Simpkins szarpnął ją mocno. Rekin nieoczekiwanie zadrżał wielkim ciałem i uderzył Simpkinsa ogonem z taką siłą, że Simpkins wywinął w powietrzu koziołka, przeleciał przez burtę i wpadł do morza.

Profesor Thompson przerażony krzyknął do marynarzy:

— Natychmiast rzućcie mu linkę!

Huttlinga zdziwił ten niepokój i pośpiech uczonego. Simpkins był nieprzeciętnym pływakiem, a kąpiel w ciepłej, prawie gorącej wodzie nie groziła przeziębieniem.

Lecz Thompson obawiał się czegoś innego. Wiedział, że rekiny najczęściej pływają stadami. Tam gdzie ukazał się jeden, mogą się za chwilę znaleźć inne.

Jego obawy były całkowicie uzasadnione. Nie wiadomo skąd, ukazały się nagle liczne rekiny. Zbliżały się szybko do Simpkinsa, który jeszcze ich nie widział. W tym czasie statek oddalił się od niego o kilka metrów.

— Prędzej, Simpkins, prędzej! — wołano z pokładu.

Kapitan kazał zatrzymać maszyny, a marynarze nie czekając na dalsze rozkazy, w gorączkowym pośpiechu spuścili szalupę na wodę.

— Czego się denerwujecie? Przecież ja pływam jak worek! — zawołał Simpkins, który nie zdawał sobie jeszcze sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa. Lecz widząc spojrzenia skierowane gdzieś poza niego, na morze, rozejrzał się dokoła, ścierpł ze strachu i zaczął rozpaczliwie pracować rękami i nogami. Ale przemoczona odzież krępowała bardzo swobodę ruchów.

Kiedy szalupa z trzema marynarzami podpłynęła do Simpkinsa, rekiny znajdowały się tuż obok detektywa. Jeden dał nurka pod Simpkinsa, przewrócił się na grzbiet i rozwarł szeroką paszczę wypełnioną kilkoma rzędami zębów, lecz jeden z marynarzy wsadził w nią wiosło, które rozleciało się na kawałki. I to uratowało Simpkinsa. Inny marynarz pomógł mu wleźć do szalupy.

Rozwścieczone drapieżniki, widząc, że zdobycz wyśliznęła się im, zaatakowały szalupę, próbując ją przewrócić. Niewiele już do tego brakowało. Szalupa kręciła się, przechylała, nabierając wody. Marynarz bronił się kawałkiem wiosła, dwaj inni wiosłowali zaciekle. Wreszcie z wielkim trudem przybili do burty i weszli na pokład „Napastnika”.

Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Simpkins ciężko dyszał. Spływała z niego woda tworząc kałuże na pokładzie.

— Dziękuję panom — odezwał się w końcu. — Pójdę się przebrać. — I omijając z daleka rekina, leżącego na pokładzie, człapiąc mokrymi butami zszedł do kajuty.

Kolekcja naukowa Thompsona wzrastała szybko. Iglicznie i koniki morskie, rybki sargassowe, latające ryby, jeżówki, rogacze, kraby, krewetki, mięczaki, zgrabne hydropolipy, kładokoryny i sprzągle w postaci preparatów w słojach ze spirytusem zapełniały laboratorium i sąsiednie kajuty.

„Napastnik” zawrócił na północ i popłynął przez gęsty dywan z gronorostów.

Nie bacząc na częste deszcze Thompson niezmordowanie zajęty był badaniem Morza Sargassowego. Huttling pomagał mu w pracy i w ten sposób czas mijał niepostrzeżenie. Wieczorami, po obiedzie siadali w wygodnie urządzonej kajucie i słuchali ciekawych opowieści Thompsona o mieszkańcach morza — dziwnym, niezwykłym świecie, tak niepodobnym do znanego im świata nadwodnego.

Tylko jeden Simpkins nudził się i był nieszczęśliwy. Jego organizm przywykł do stałego ruchu. Nerwowe podniecenie towarzyszące ryzykownym akcjom potrzebne mu było jak narkotyk. A w tych spokojnych warunkach czuł się chory. Ziewał, włóczył się po statku i przeszkadzał wszystkim — od kapitana do palacza; wciąż gderał, palił fajkę i wzgardliwie spluwał w morze.

Nastały pochmurne, szare dni. Czasami mgła spowijała wszystko białą zasłoną. W tej części oceanu nie groziło niebezpieczeństwo zderzenia z innym statkiem i dlatego „Napastnik” płynął nie zatrzymując się; czasami tylko, na wszelki wypadek, wyła syrena i jej głos rozlegający się wśród wielkiej ciszy wywoływał dreszcz w podróżnikach.

— Gdzie ta wyspa przepadła! — zrzędził Simpkins.

Istotnie, wydawało się, że Wyspa Zaginionych Okrętów została zmyta z powierzchni oceanu. Według wszelkich obliczeń powinna była znajdować się w tych okolicach.

„Napastnik” kręcił się w samym środku Morza Sargassowego, zmieniając kierunek, lecz wyspy nie było widać.

Mijał dzień za dniem, a dokoła było wciąż to samo szare niebo, brunatna powierzchnia sargassów, nieprzenikniona dal we mgle.

Już nie tylko Simpkins, lecz nawet Huttlingowie zaczęli się niepokoić, czy uda im się odnaleźć wyspę, nie oznaczoną na żadnej mapie.

Pewnego wieczoru zebrali się wszyscy, by omówić sytuację. Kapitan wzruszał ramionami:

— Co ja mogę poradzić! Szukamy jak ślepcy. Możemy pływać w ten sposób cały rok bez wyniku. Nasza podróż przeciąga się. Załoga jest niezadowolona. „W tym błocie można tylko łowić żaby” — gderają marynarze.

— Co pan proponuje? — spytał Huttling.

Kapitan znów wzruszył ramionami.

— Proponuję zakończyć bezcelowe poszukiwania i wrócić.

Huttling zamyślił się.

— A pańskie zdanie, profesorze?

Thompson rozłożył ręce.

— Co ja mogę powiedzieć? Każdy dzień pływania wzbogaca naukę. Ale jeśli wszyscy zdecydują, że należy wrócić, to ja oczywiście nie będę się sprzeciwiać.

— Ładnie pan broni interesów nauki! — wybuchnął Simpkins. Okazało się nagle, że to on jest najgorliwszym obrońcą nauki, po to tylko zresztą, by kontynuować poszukiwania wyspy. — Niech pan protestuje, żąda, nalega! A pan, kapitanie. Pan też jest dobry! „Bezcelowe błądzenie! Nie znajdziemy!” A czy pan wie, w jakich stronach pływamy? Może przez to samo miejsce przepływał Kolumb! I marynarze też gderali. A sądzi pan, że Kolumbowi łatwiej było odkryć Amerykę albo drogę do Indii? Wszyscy byli wówczas przekonani, że żadnej Ameryki nie ma i że statek może dotrzeć do końca świata i spaść diabłu na rogi. Lecz Kolumb nie przestraszył się i znalazł! I my znajdziemy!

Aczkolwiek ta oracja brzmiała komicznie w ustach Simpkinsa, to jego nieoczekiwane krasomówstwo wywołało pewne wrażenie i kapitan stropiony nieco, odpowiedział:

— Tak, lecz Kolumb jednak szedł w jednym kierunku, miał swoje kupieckie obliczenia i one go nie zawiodły, chociaż znalazł nie tylko to, czego szukał, a my po prostu kręcimy się w jednym miejscu. Jeśli pan będzie łaskaw i wskaże mi dokładny kierunek, to nie będę się kręcić — zakończył nieco urażonym tonem.

— Ja nic się nie znam na żegludze. Ale co się tyczy poszukiwań, to orientuję się trochę — odpowiedział Simpkins. — Każdy zawód stwarza swoje nawyki, wpływa na specjalny sposób myślenia. Dużo myślałem o tym, jak znaleźć wyspę i zdaje się, że wymyśliłem. Jest to również daleka droga, lecz doprowadzi nas prędzej do celu. Niech pan powie, panie Huttling, w jaki sposób znaleźliśmy się pierwszy raz na wyspie?

— Wybuchła burza, parowiec doznał awarii. Przecież sam pan wie o tym.

— A co było dalej?

— Okazało się, że śruba i ster zostały złamane i poniósł nas prąd.

— Otóż to właśnie! Śruba i ster zostały złamane i poniósł nas prąd. A może my sami złamiemy ster i śrubę? — zapytał Simpkins.

Vivian i wszyscy zebrani z nieukrywanym zaniepokojeniem popatrzyli na Simpkinsa.

Detektyw spostrzegł to i roześmiał się.

— Nie bójcie się, jeszcze nie zwariowałem. O sterze i śrubie powiedziałem w przenośni. Zatrzymajmy maszynę, nie ruszajmy steru i obserwujmy prąd. Oto moja propozycja. Przecież jakiś prąd poniósł nas na wyspę, prawda?

Huttling skinął głową.

— Zapamiętajmy to sobie jako punkt pierwszy. — I Simpkins zagiął jeden palec. — Skoro z zaginionych okrętów utworzyła się cała wyspa, jasne jest, że w obrębie Morza Sargassowego istnieją prądy znoszące na jedno miejsce wszystkie statki, które doznały awarii. Słuszne?

— Tak.

— To dwa — Simpkins zagiął drugi palec. — Z tego więc wynika jasny wniosek: będziemy powoli poruszać się po linii koła, zatrzymując maszynę od czasu do czasu i obserwując, czy nie ma prądu, który znosiłby statek w głąb morza. Ten prąd zaprowadzi nas do wyspy. Na tym polega cała sztuka! — I Simpkins podniósł triumfalnie trzy palce,

Plan zainteresował nie tylko kapitana, lecz również Thompsona.

— Wewnętrzne prądy na Morzu Sargassowym?… Istotnie warto się nad tym zastanowić. Dotychczas podano tylko przepływ Prądu Zatokowego dokoła Morza Sargassowego.

— Skąd mogłyby się wziąć na Morzu Sargassowym silne prądy podwodne? — spytała Vivian.

— Żąda pani odpowiedzi na jedno z najtrudniejszych zagadnień oceanografii — odparł Thompson. — Jakie przyczyny wywołują prądy morskie? Uczeni jeszcze nie uzgodnili swych poglądów w tej sprawie. Jedni tłumaczą powstawanie prądów morskich działaniem przypływów i odpływów, inni — różnym stopniem zgęszczenia wody, wreszcie ostatnia grupa uczonych przyznaje decydującą rolę wiatrom. I chyba to ostatnie rozwiązanie jest najbardziej zbliżone do prawdy. W każdym bowiem razie, z grubsza biorąc, kierunki głównych prądów morskich odpowiadają kierunkom głównych prądów powietrznych. Lecz ściślej mówiąc, mamy do czynienia ze zbiegiem kilku przyczyn. Jeżeli Simpkins ma rację twierdząc, że w obrębie Morza Sargassowego istnieje wewnętrzny prąd zmierzający w stronę Wyspy Zaginionych Okrętów, to może on być odgałęzieniem lub odchyleniem głównego prądu — Prądu Zatokowego. Takie odchylenia powstają najczęściej wskutek pewnych przeszkód mechanicznych stojących na drodze głównego prądu.

— Jakie przeszkody mechaniczne mogą się znajdować na oceanie? — zadała Vivian nowe pytanie. — Przecież nie ma tu ani wysp, ani mielizn.

— A góry podwodne? Zapomniała pani o nich? Proszę sobie wyobrazić, że nieco dalej na wschód znajduje się pod wodą przecinający Prąd Zatokowy łańcuch górski. Proszę sobie następnie przedstawić, że w tym łańcuchu istnieje wąskie przejście — wąwóz skierowany wylotem ku wyspie, grającej z nami w ciuciubabkę. Prąd Zatokowy to ogromna rzeka, której wody płyną z szybkością dwóch i pół metra na sekundę. Cała ta masa szybko płynącej wody napiera na łańcuch górski, znajduje tylko jedno wąskie przejście i kieruje się w jego stronę. I to jest właśnie prąd wewnętrzny na Morzu Sargassowym.

— A taki prąd na pewno istnieje! W przeciwnym razie nie istniałaby również wyspa! — odezwał się Simpkins.

— Tak, zdaje się, że rada Simpkinsa jest dobra — zgodził się kapitan. — No, to spróbujmy „złamać ster i śrubę”, jak pan mówi.

— I jeśli odnajdziemy wyspę, to panu przypadnie cały zaszczyt odkrycia „Ameryki” — powiedział Huttling zwracając się do Simpkinsa.

— Do diabła z wyspą! Ja muszę znaleźć pewne dokumenty, a przy sposobności znajdę również panu wyspę.

V. Wielkie wydarzenie

Nad rezydencją gubernatora Wyspy Zaginionych Okrętów powiewała na wysokim maszcie duża flaga z błękitnego jedwabiu z wyhaftowanym brunatnym wiankiem z gronorostów i złotym orłem z rozpostartymi skrzydłami. Był to również pomysł Floresa. Z jego polecenia Maggie cały dzień haftowała flagę. Kiedy godło było gotowe, odbyła się uroczystość podniesienia flagi.

Flores w szamerowanym złotym kaftanie, otoczony „dostojnikami” pstrymi jak papugi, wygłosił odpowiednie przemówienie.

— Wyspiarze! — powiedział. — Sargassy, oderwane przez burze od brzegów swej ojczyzny, przyniesione zostały tutaj. My wszyscy, jak te wodorosty, również oderwani zostaliśmy od ojczyzny i przeniesieni tutaj, by znaleźć nową ojczyznę, stworzyć nowe społeczeństwo. Jest nas niewielu. Nasze państwo nie jest wielkie. Lecz możemy być dumni z tego, że mamy niepodległość… Jesteśmy wolni jak ten orzeł z rozpostartymi skrzydłami. Oto jaką treść zawarłem w herbie widniejącym na naszej fladze. Niech żyją sargassy, broniące naszej wolności, niech żyje nasza wyspa! Niech żyją jej mieszkańcy!

Wyspiarze odpowiedzieli głośnymi oklaskami i okrzykami „hura”, patrząc z zachwytem na piękny sztandar trzepoczący na wietrze.

Flores chciał na ten uroczysty dzień zorganizować orkiestrę. Wśród różnych gratów zebranych przez kapitana Slaytona znalazło się kilka starych instrumentów strunowych różnego pochodzenia, ale struny dawno popękały, nowych nie można było znaleźć i Flores już chciał zrezygnować z tego pomysłu, kiedy nieoczekiwanie O’Harze przyszła myśl, by wykorzystać megafony, których było więcej niż mieszkańców wyspy. Co prawda mogły one tylko wzmacniać ludzki głos, lecz za to brzmiały donośnie jak trąby orkiestry dętej. Wyspiarze z zapałem zabrali się do nauki „muzyki” i podczas uroczystości podniesienia sztandaru wykonali „Marsz Wyspiarzy”. Była to bardzo dziwna muzyka, bowiem każdy grał hymn swojej ojczyzny, usiłując przekrzyczeć innych. Rzecz wypadła nieskładnie, lecz tak imponująco i głośno, że nawet ryby w przerażeniu rzucały się na wszystkie strony, plącząc się w gronorostach.

„Reformy” Floresa wywołały również głębsze zmiany w życiu wyspiarzy. Flores umiał ich pokłócić między sobą; wyspiarze nie stanowili już jednolitej masy od chwili, gdy zjawiła się „arystokracja”. O’Hara i Bocco przestali jadać w ogólnej stołówce, trzymali się na uboczu, zachowując się wyniośle. Zwykli obywatele odpowiadali na to pogardą i zawiścią.

— Doskonale — kpił sobie w duchu Flores — teraz mogę spać spokojnie.

Owego dnia, w którym Flores zwołał naradę w celu omówienia planu ekspedycji na sąsiednią wyspę, O’Hara i Bocco. przebrani w swe wspaniałe stroje, szli do rezydencji z poważnymi minami dostojników, witając napotkanych wyspiarzy lekceważącym skinieniem głowy.

A wyspiarze, nie głupi w istocie rzeczy, lecz nieomal zdziecinniali wskutek monotonnego życia, z lękiem spoglądali na ten splendor i z szacunkiem schylali głowy.

Narada trwała dość długo. Chociaż sąsiednia wyspa znajdowała się blisko, dotrzeć do niej było trudno. Można było zbudować łódź. Ale łódź w najlepszym wypadku poruszałaby się wśród gronorostów z ogromnym trudem i bardzo wolno.

W ostateczności najprościej byłoby zbudować pływające pomosty. Ale to wymagałoby znacznej ilości materiałów budowlanych, które miały na wyspie ogromną wartość. Co prawda morze od czasu do czasu przynosiło odłamki statków, lecz używano ich bardzo oszczędnie do wypieku chleba i bardzo rzadko do gotowania gorącej strawy. Kilka starych statków już rozebrano i zbudowano mostki między okrętami i parowcami; rozebranie dalszych statków oznaczałoby zmniejszenie „terytorium państwa”.

Na dobitkę materiały budowlane potrzebne były po to, by rozwiązać kryzys mieszkaniowy. Istotnie, zaginionych statków było niewiele więcej niż mieszkańców wyspy. Lecz szło o to, że statki stały nachylone pod różnymi kątami do powierzchni morza. Jedne leżały z niewielkim przechyłem, inne — na boku, a inne znów — wywrócone do góry dnem. Mieszkać w „lokalu”, w którym podłoga pochylona jest pod kątem 45°, stale chodzić po „zboczu” pełznąć w dół, z trudem wychodząc na zewnątrz — to niewielka przyjemność. Między wyspiarzami toczyły się stale kłótnie o pomieszczenia z mniej lub więcej wyrównaną powierzchnią podłogi. By przynajmniej częściowo złagodzić kryzys mieszkaniowy, trzeba było część zapasowych materiałów przeznaczyć na mieszkania.

— Jeśli zużytkujemy deski na budowę mostu, to przecież uzyskamy dostęp na nową wyspę, do statków, na których można będzie zamieszkać — rzekł O’Hara. — Część naszej ludności przeniesie się i problem mieszkaniowy zostanie rozwiązany. Jeśli zaś nasze nadzieje spełzną na niczym, rozbierzemy pływający most i nic nie stracimy.

Innej rady nie było, zapadła decyzja zbudowania mostu.

Wyspiarze, którzy rozsiedli się na pokładzie „Elżbiety”, w podnieceniu oczekiwali wyniku narady. Największą wartość w monotonnym życiu wyspy miała rozrywka, zmiana wrażeń. W imię tego mieszkańcy wyspy gotowi byli nawet ponieść pewne ofiary. Więc gdy dowiedzieli się o wyniku narady, przystąpili energicznie do pracy.

Zapał ogólny był tak wielki, że znaleźli się ofiarodawcy, którzy zrywali w mieszkaniu część podłogi lub „schody” — zwyczajną deskę z poprzecznymi drążkami — byle most był jak najdłuższy. Ze względów oszczędnościowych nie mógł być zbyt szeroki. Tylko jeden człowiek mógł przejść przezeń. Ale ta oszczędność przedłużała czas budowy, bowiem tylko jeden człowiek musiał stale chodzić po deski. Znaleziono jednak wyjście: wyspiarze ustawili się w łańcuchu i przekazywali sobie deski z rąk do rąk. W ciągu trzech dni zbudowano przeszło połowę mostu.

Nadeszła wreszcie uroczysta chwila: piątego dnia o zmierzchu ułożono ostatnią deskę łączącą obie wyspy.

Wyspiarze pragnęli natychmiast wyruszyć na nową wyspę, lecz musieli zrezygnować z tego zamiaru, bowiem Flores odłożył wszystko do następnego ranka.

Podnieceni wyspiarze nie zmrużyli oka przez całą noc i zerwali się przed świtem w dniu tak znamiennym w dziejach Wyspy Zaginionych Okrętów.

Zebrali się w komplecie na pokładzie fregaty; pokład leżącego na boku okrętu opadał ku wodzie — tu zaczynał się most.

— Nasze wysiłki uwieńczone zostały sukcesem — powiedział Flores zwracając się do wyspiarzy. — Przy pierwszych promieniach słońca podniesiemy naszą flagę na nowej wyspie!

I wyspiarze ruszyli w drogę.

Na przedzie szedł Flores ze sztandarem, za nim Bocco, O’Hara, Lüders, a dalej szła reszta mieszkańców wyspy.

Woda chlupotała pod mostkami, deski uginały się. Kilku ludzi wpadło do wody. Wyleźli ze śmiechem oplątani gronorostami. Wielu spodobało się to niespodziewane uzupełnienie stroju. Wyspiarze nachylali się, wyciągali długie brunatne wodorosty i przystrajali się w nie. Indianin zaśpiewał smętną pieśń wojenną. Przed podróżnikami wyrosła bryła parowca transoceanicznego. Leżał na boku, zakrywając sobą nową wyspę. Obok wzniesionej nad wodą rufy stała mała barka, na którą położono ostatnią deskę mostu. Flores wszedł na barkę. Wyspa była niewielka — składała się zaledwie z dziesięciu statków. Lecz wyspiarzy spotkało małe rozczarowanie: statki te nie stały tuż obok siebie, lecz w pewnej odległości. Trzeba było również tutaj zbudować nowe mostki, by połączyć rozrzucone statki w jedną całość. Postanowiono jednak nie odkładać uroczystości. Z dużym wysiłkiem wspięli się po pochyłym parowcu i zatknęli flagę na jego szczycie.

Wyspiarze rozmieścili się na statku i wpatrywali się chciwie w nowe dla nich kształty i kontury. Żadne widowisko nie sprawiłoby takiej przyjemności mieszkańcom wielkiego miasta, ile dał wyspiarzom widok rozbitych, okaleczonych okrętów. Bodaj najbardziej ze wszystkich cieszył się z wyspy Lüders.

— Korweta z jedną odsłoniętą baterią złożoną z dwudziestu dział… początek dziewiętnastego wieku. Oho! Żaglowiec holenderski co najmniej z początku osiemnastego wieku. To dopiero dziadunio! Widzicie, dokąd go zaniosło! A oto drugi staruszek — parowiec kołowy. Urodził się tuż na początku dziewiętnastego wieku w Ameryce i nawet za młodych lat mógł wlec się z szybkością zaledwie pięciu mil morskich na godzinę — wyjaśnił Lüders.

Lecz ogólną uwagę przykuł okropny widok: cały pokład korwety „z odsłoniętą baterią o dwudziestu działach” usiany był szkieletami. Błyszczały kości wybielone przez słońce. Na nogach szkieletów zachowały się gdzieniegdzie jakieś strzępy — zapewne resztki zetlałych butów. Za to w dobrym stanie zachowała się broń, chociaż zardzewiała: działa, szpady, kordziki…

Wyspiarze zamilkli. Każdy, puszczając wodze swej fantazji, wyobrażał sobie, jakie potworne sceny towarzyszyły zagładzie tych okrętów.

— Trzeba będzie uprzątnąć szkielety — rzekł Flores. — Znaleźliśmy tutaj sporo statków nadających się do zamieszkania. Chyba na dziś wystarczy? Przyjdziemy jutro, ułożymy resztę mostków i obejrzymy wnętrze okrętów.

Wyspiarze zaczęli niechętnie schodzić. Jeden z nich pośliznął się, stoczył się z pokładu i wpadł do wody. Ku powszechnemu zdumieniu jednak nie zanurzył się, lecz zatrzymał na powierzchni.

— Tu jest bardzo płytko! — zawołał.

Ta wiadomość zaciekawiła wszystkich. Wyspiarze zaczęli badać nogami grunt. Okazało się, że mieli pod nogami pokłady i szczątki zatopionych okrętów. Przy zachowaniu ostrożności można było przedostać się z jednego okrętu na drugi. Rozbiegli się po wyspie, wyrażając okrzykami swój zachwyt.

Nagle z ładowni małej, stosunkowo nowej barki rozległ się jakiś zwierzęcy ryk i w ślad za nim przerażony okrzyk Indianina wzywającego pomocy. Indianin wyskoczył z ładowni i zaczął uciekać.

— Tam… zwierzę… straszna małpa… goryl…

Wszyscy wyspiarze jak wystraszone stado skupili się w jednym miejscu, tłocząc się i kryjąc jeden za drugim. Nie obawiali się jawnego wroga. Lecz tam znajdowało się jakieś nieznane stworzenie.

— Kto idzie ze mną? — zawołał Flores.

Bocco w obawie o to, że straci wysokie stanowisko i kamizelę, ruszył za Floresem. Za nim poszedł O’Hara.

Flores zajrzał ostrożnie do wnętrza barki. Rozległo się stamtąd warczenie. Kiedy Flores przyzwyczaił się do ciemności ładowni, ujrzał, że w kącie siedzi stworzenie podobne do człowieka, nagie, z wielką kudłatą głową. Skołtunione włosy na głowie i brodzie sięgały prawie do kolan. Na palcach widniały długie, zakrzywione paznokcie.

— Kim jesteś — zapytał Flores po angielsku, a potem po hiszpańsku.

— Kim jesteś? — pytali wyspiarze w różnych językach, lecz nie było odpowiedzi. Było jednak jasne, że to nie jest goryl, lecz człowiek — bezbronny, chudy, wyczerpany człowiek… Flores skoczył na dół i wyniósł nieznajomego na rękach. Nieznajomy nie stawiał oporu.

Aczkolwiek wszystko to było bardzo proste, jednak czyn Floresa dodał mu autorytetu w oczach wyspiarzy.

— Na wszelki wypadek zwiążmy naszego jeńca i chodźmy! Czas na obiad!

Rozkaz został wykonany.

Pierwsi wyspiarze z Floresem na czele już znajdowali się blisko Wyspy Zaginionych Okrętów, a ostatni byli jeszcze na Nowej Wyspie.

Nagle w odległości kilku metrów od Floresa przeleciał jakiś przedmiot, rozległ się wybuch, mostki zostały rozbite na kawałki i Flores wraz z jeszcze pięcioma ludźmi wpadł do wody. Jednakowoż Flores uczepił się jakiejś belki i kiedy ochłonął, ujrzał coś, wskutek czego omal nie stracił przytomności.

Na wyspie, tuż na skraju mostu, stał kapitan Fergus Slayton z granatem w ręku… Slayton miał długą brodę i był w brudnej podartej koszuli, lecz istotnie był to on.

VI. „Aresztować go!”

Slayton nie umarł wskutek rany odniesionej podczas ucieczki Huttlinga i jego towarzyszy. Kula przebiła mu obojczyk, lecz rana nie była śmiertelna. Kiedy Flores zrzucił go do wody, Slayton upadł na płytkie miejsce — na dno wywróconej barki. Na jego szczęście wszyscy wyspiarze poszli za Floresem i nikt tego nie widział. Z ogromnym wysiłkiem, brocząc krwią, Slayton wlazł do ładowni ustawionego bokiem żaglowca. Statek ten przed niedawnym czasem przybił do wyspy.

„Jeżeli stracę przytomność, to umrę wskutek upływu krwi — pomyślał wówczas Slayton. — Muszę sobie zrobić opatrunek…” Zaczął przeszukiwać ładownię i znalazł kawałek starego płótna żaglowego. Zacisnąwszy zęby z bólu, ostatnim wysiłkiem świadomości i woli zrobił sobie opatrunek i stracił przytomność. Ocknął się dopiero w nocy.

Chłód orzeźwił go. W głowie kręciło mu się wskutek upływu krwi i lekkiej gorączki. Dręczyło go pragnienie. We wklęśnięciu pokładu znalazł kałużę wody deszczowej i wypił ją do ostatniej kropli. Rozjaśniło mu się w głowie. Co robić? Tutaj mogli go znaleźć. Slayton postanowił więc przekraść się na znajdującą się blisko, sąsiednią Wyspę Zaginionych Okrętów. Żaden z wyspiarzy nie był tam jeszcze. Tam byłby bezpieczny. Tylko Slayton wiedział o tym, że droga na tę wyspę wiedzie przez leżące płytko pod wodą pokłady zatopionych okrętów. I tej samej nocy przedostał się na nowe miejsce.

W różnych punktach między małą a wielką wyspą znajdowało się kilka statków, na których można było znaleźć żywność: suchary, konserwy, a nawet wino. Nie na próżno Slayton przeżył tyle lat na wyspie. Wiedział o tych ukrytych zapasach i znał drogi wiodące do nich. Nocami brodził „po morzu”, ostrożnie wymacując nogą leżące prawie na powierzchni morza pokłady i dna zatopionych okrętów. Zapełniały one prawie całe dno morza dokoła wyspy. Zabierał żywność na kilka dni, wracał na małą wyspę i nie ruszał się z niej, aż do wyczerpania zapasu.

Chińczyk spostrzegł Slaytona właśnie podczas tych nocnych wycieczek. Lecz Slayton nie widział HaoSzena. Kiedy zaś Chińczyk zjawił się w nocy z Bocco, by popatrzeć na „cień gubernatora”, wyostrzony słuch Slaytona złowił dźwięki, szmery i szepty, które rozległy się nagle w głębokiej nocnej ciszy. Ostrożny Slayton nie wychodził z kryjówki w ciągu kilku nocy. Dlatego właśnie Flores nie zobaczył go.

Slayton nie zrezygnował z myśli o ponownym zawładnięciu wyspą. Nie uważał Floresa za niebezpiecznego rywala. Ale by przystąpić do jawnej walki, trzeba było przede wszystkim odzyskać siły. Więc odkładał wykonanie swego zamierzenia do czasu, gdy rana całkowicie się zagoi. Kiedy wreszcie wrócił do zdrowia i sił, zaczął układać plan napadu.

Plan ten był zupełnie prosty. Slayton postanowił zjawić się na wielkiej wyspie w nocy, gdy wszyscy będą spali, i skierować się do rezydencji nowego gubernatora. Najprawdopodobniej spać również będą dyżurni wartownicy na „Elżbiecie”. A jeśli nawet okaże się, że nie śpią, to ogarnie ich przerażenie na widok „martwego kapitana”. W ostatecznym razie można ich będzie zlikwidować bez hałasu przy pomocy kordzika… Ze śpiącym Floresem — Slayton nie wątpił, że Hiszpan zajął jego miejsce — nie będzie wielkiego kłopotu. A wyspiarze? Nie będą mieli podstaw do protestu — przecież on tylko obejmie z powrotem stanowisko zabrane mu zdradziecko przez Floresa.

Kiedy jednak Slayton, który ze swej kryjówki uważnie obserwował wielką wyspę, zobaczył, że rozpoczęto budowę mostu, postanowił zmienić plan: teraz będzie mógł wziąć do niewoli wszystkich mieszkańców wyspy. Odetnie im drogę odwrotu, kiedy się znajdą na nowej wyspie. W przededniu zakończenia budowy mostu Slayton przekradł się w nocy na wielką wyspę. Uzbrojony w granaty ręczne, ukrył się w ładowni nie zamieszkałej korwety holenderskiej, stojącej w pobliżu brzegu. Wyszedł z kryjówki dopiero wówczas, gdy przekonał się, że wszyscy wyspiarze wybrali się na nową wyspę.

Szybko podszedł do miejsca, w którym zaczynał się most i ukrywszy się za grubym masztem, obserwował powrót wyspiarzy.

Po rzuceniu granatu czekał spokojnie, aż Flores odzyska równowagę.

Mógł zabić Floresa na miejscu, ale nie chciał rozpoczynać nowego okresu swojej władzy od zabójstwa.

„Niech to zrobią sami wyspiarze — pomyślał. — Flores nie ujdzie śmierci”.

I kiedy Hiszpan popatrzył szeroko rozwartymi ze strachu oczami w oczy Slaytona, były gubernator, kołysząc miarowo drugim granatem, powiedział:

— Żądam całkowitego posłuszeństwa i uznania mnie za gubernatora, w przeciwnym razie zginiesz. Mam jeszcze jeden granat.

Flores zawahał się. Po chwili namysłu odpowiedział:

— Dobrze. Zgadzam się, jeśli darujesz mi życie.

— Jak widzisz, już ci darowałem — odparł Slayton.

Ta niezrozumiała wspaniałomyślność zdziwiła Floresa.

Istotnie, czyż Slayton nie mógł zabić go od razu?

Slayton podniósł deskę leżącą na brzegu i rzucił jak kładkę między zniszczoną częścią mostku i wyspą.

Flores i wszyscy wyspiarze weszli w grobowym milczeniu na wyspę.

„Co będzie dalej? Kto zwycięży?” — myśleli patrząc z przerażeniem na Slaytona.

Slayton liczył na niezwykły wpływ, jaki zawsze na nich wywierał. Jego słowo było prawem. Ludzie drżeli przed nim ze strachu. I teraz nawet, mimo że Slayton schudł, mimo że był w podartej, poplamionej krwią koszuli, którą miał na sobie podczas ucieczki Huttlinga — był groźny, groźniejszy niż dawniej. Slayton widział, jakie wrażenie wywarł na wyspiarzach, i był z tego zadowolony.

— Zaaresztować go! — rzekł spokojnie, wskazując na Floresa.

Flores drgnął i wyprostował się nagle.

— Przed chwilą powiedziałeś, że mi darujesz życie.

— Tak, życie, ale nie wolność — odparł zimno Slayton. — A co się tyczy twojego życia, to niech tę sprawę rozstrzygną mieszkańcy wyspy na podstawie naszych ustaw. Wiesz dobrze, jakie popełniłeś przestępstwo.

Tak, Flores wiedział i znał ustawę, która za zabicie wyspiarza i usiłowanie zabójstwa przewidywała karę śmierci.

Nastąpił decydujący moment.

— Dlaczego stoicie? Aresztować go! — powtórzył Slayton, który nagle spochmurniał.

Kilku ludzi niezdecydowanie poszło w stronę Floresa.

— Stójcie, szaleńcy! — zawołał Flores. — On schwytał mnie w pułapkę, oszukał mnie. Ale ta pułapka grozi również wam. Czy chcecie znów znaleźć się pod rządami tego despoty, chcecie znów jadać surowe ryby i chodzić w szmatach?

Slayton nie wiedział o jednej rzeczy — że chytry Flores zyskał sobie na wyspie wielką popularność. Widząc, że pod wpływem słów Floresa nastroje wyspiarzy ulegają zmianie, Slayton zamierzał przerwać przeciwnikowi, lecz nagle Flores krzyknął:

— Aresztować go!

Pod Bocco trzęsły się nogi ze strachu, lecz „obowiązek przede wszystkim”, więc pierwszy rzucił się na Slaytona. W tej samej chwili zrobił to O’Hara i reszta wyspiarzy, którzy obezwładnili Slaytona, zanim zdołał rzucić drugi granat.

Slayton nie oczekiwał takiego obrotu sprawy. Zaklął szpetnie.

Flores zwyciężył.

Slaytona zaprowadzono do „więzienia” — odległej żelaznej kajuty na węglowcu — i postawiono przed wejściem straż.

Pierwszą bitwę wygrał Flores. Lecz co będzie dalej? Slaytona nie można pozostawić przy życiu, a jednocześnie trudno jest zgładzić go jawnie i zgodnie z prawem, bo nie popełnił żadnego przestępstwa, za które można by go skazać na śmierć.

Flores przemierzał kajutę wielkimi krokami, zastanawiając się, co czynić. Bał się zostawić Slaytona żywego nawet do rana. Trzeba go zabić, to jest jasne. Ale zabić tak, by nikt się na wyspie o tym nie dowiedział. To znaczy, że razem ze Slaytonem trzeba będzie zabić wartownika, a potem… Gronorosty umieją ukrywać swe tajemnice. Wszyscy będą myśleli, że Slayton wydostał się z więzienia, zabił strażnika (można w tym celu pozostawić zwłoki strażnika na miejscu) i uciekł.

Flores postanowił tak zrobić. Ale kogo złożyć w ofierze, kogo wyznaczyć na wartownika tej nocy? Najlepiej — Chińczyka. On i tak wkrótce umrze od swojego opium. Nie ma z niego żadnego pożytku. Jest senny, słabowity, nieruchliwy. Łatwo będzie sobie z nim poradzić.

Tej nocy upiór Slaytona przestanie straszyć wyspiarzy.

VII. Staruszek Bocco

Plan Simpkinsa był trafny. „Napastnik” szybko odnalazł prąd wiodący w głąb Morza Sargassowego. Co prawda, prąd ten był dość powolny, lecz podróżnicy byli przekonani, że zaprowadzi ich do Wyspy Zaginionych Okrętów. Wiele znaków o tym świadczyło. Im dalej „Napastnik” posuwał się po tej drodze, tym częściej napotykano szczątki statków, zniszczone barki, łodzie przewrócone dnem do góry… Nad jedną z łodzi spostrzegł kapitan Murray stado ptaków; krzyczały głośno i biły się w powietrzu.

— Dzielą zdobycz. Na łodzi zapewne znajdują się trupy — powiedział kapitan.

Kiedy statek podpłynął bliżej, oczom podróżników ukazał się ponury obraz: na dnie łodzi leżały zwłoki człowieka. Ptaki tak gęsto obsiadły trupa, że prawie nie było go widać. A dokoła łodzi roiły się rekiny, które z rozpędu uderzały w łódź, usiłując przewrócić ją i zgarnąć zdobycz.

Pewnego wieczoru, kiedy Vivian pracowała w laboratorium, pomagając Thompsonowi w wypychaniu zwierząt, usłyszała nagle okrzyk Simpkinsa:

— Wyspa! Widzę Wyspę Zaginionych Okrętów!

Wszyscy wybiegli na pokład.

Na północy, na horyzoncie, w promieniach zachodzącego słońca widać było kominy parowców i połamane maszty. Ten widok zbyt mocno utkwił w pamięci Huttlingów i Simpkinsa, by można było o nim zapomnieć. Nawet kapitan Murray, który nigdy nie widział wyspy, nie wątpił, że dotarli do celu. W żadnym porcie nie widywało się masztów i kominów przechylonych w najbardziej fantastyczny sposób — jak gdyby potężna burza rozbiła całe to skupisko okrętów, które zastygły nagle pod jej ciosami…

Wszystkich ogarnęło podniecenie. Stali w milczeniu i nie mogli oderwać wzroku od strasznego cmentarzyska…

— Pełna naprzód! — wydał rozkaz kapitan.

To energiczne wezwanie wyrwało ludzi ze smutnych rozmyślań. Nerwowe podniecenie szukało ujścia w ruchu, działaniu, pracy.

— Ciekawe, jak nas przyjmą wyspiarze? — rzekł Huttling.

— Gdyby żył Slayton, nie obeszłoby się bez walki. Ale Slayton nie żyje i to znacznie ułatwia nam sytuację. Bez względu na to, kto zajął jego miejsce, nie będzie trudno dogadać się z następcą.

Było prawie zupełnie ciemno, kiedy parowiec zbliżył się do wyspy i zasygnalizował wyspiarzom, by przysłali parlamentariusza.

Na wyspie musiano spostrzec „Napastnika”, tym bardziej że syrena statku wyła prawie bez przerwy, mącąc ciszę.

Pasażerowie spodziewali się, że zobaczą na wyspie tłum ludzi przyglądających się niezwykłemu widokowi. Lecz na wyspie było bezludnie i pusto.

— Czy wszyscy tam poumierali? — zapytał zniecierpliwiony Huttling.

— Prosta rzecz — odparł Simpkins — pewnie wybuchła jakaś epidemia.

— Spójrzcie — rzekła Vivian — na wysokim maszcie powiewa flaga! Dawniej tego nie było.

— To na „Elżbiecie”, rezydencji gubernatora — powiedział Huttling.

— Nie powiedziałbym, że wyspiarze witają nas życzliwie — odezwał się Thompson.

— Nie ma co robić z nimi ceregieli — wtrącił się Simpkins. — Trzeba obudzić to mrowisko. Oddajmy wystrzał.

— Niech pan trochę poczeka — odparł Huttling.

Syrena w dalszym ciągu wyła przeraźliwie, lecz na wyspie nie widać było ani śladu życia.

— Do stu diabłów! — rozzłościł się nagle kapitan i nie pytając Huttlinga o zgodę, kazał strzelić z małej armatki. Dla wzmocnienia efektu polecił wyłączyć syrenę. Wystrzał armatni rozległ się jak grzmot wśród ciszy.

— Widzicie, poskutkowało! — zawołał Simpkins z triumfem. — Ktoś tam się pokazał.

— Tak jest, ktoś tam chodzi. Spuśćcie szalupę i ruszajcie do brzegu — wydał rozkaz kapitan.

Marynarze szybko spuścili łódź i zaczęli zbliżać się ku wyspie.

Jakiś wyspiarz wymachując białą szmatą podszedł do szalupy i po krótkiej rozmowie z marynarzami wsiadł do łodzi. Po kilku minutach znajdował się już na pokładzie.

— Bocco! — Vivian poznała go z daleka.

I Bocco zdziwił się ogromnie, kiedy poznał starych znajomych. Miał na sobie tę samą zniszczoną odzież.

— Witam mojego narzeczonego! — zawołała wesoło Vivian. — Przecież pan był również kandydatem do mojej ręki, wówczas gdy graliście o mnie jak o fant? Pamięta pan — i podała mu rękę.

Stropiony i zakłopotany Bocco uścisnął dłoń Vivian.

— Witam, miss Kingman.

— Huttling — poprawiła go Vivian z uśmiechem.

— Huttling? Przepraszam, zapomniałem.

— Nie, nie zapomniał pan. Na wyspie nazywałam się Kingman, a obecnie nazywam się Huttling — i Vivian wskazała na swego męża.

— To tak się mają sprawy! A ja nie mogłem się domyślić od razu. — Bocco westchnął. — Nie sądziłem, że zobaczę panią jeszcze kiedyś! Czy to prąd znów zaniósł was tutaj?

— Nie, przyjechaliśmy z własnej woli.

— Naprawdę? — z niedowierzaniem zawołał Bocco. — Niewesoło jest tu u nas, nie warto przyjeżdżać z własnej woli.

— Proszę nam powiedzieć, kto jest obecnie gubernatorem?

Zakłopotany Bocco rozłożył ręce i odparł wzdychając głęboko:

— Slayton. Kapitan Fergus Slayton.

Simpkins podskoczył ze zdumienia.

— Niemożliwe! Przecież on…

— Jest zdrów i cały. Slayton jest gubernatorem dziś. Wczoraj gubernatorem był Flores, a kto będzie jutro — nie wiadomo. Tak się sprawy przedstawiają. Nic wesołego.

— Ale jak to się stało?

Bocco opowiedział o wszystkim, co zaszło na wyspie do momentu, kiedy Slayton został osadzony w więzieniu.

— A rano — zakończył Bocco — budzimy się, słyszymy gong w rezydencji gubernatora. Przychodzimy na „Elżbietę” i widzimy Slaytona. „Ja — powiada — jestem waszym gubernatorem. A Flores jest zbrodniarzem. Flores wrzucił mnie do wody. Teraz siedzi w więzieniu. Jutro stanie przed naszym sądem”. — Tak się rzecz przedstawia!

Bocco nie wiedział o wydarzeniach minionej nocy, które istotnie przybrały nieoczekiwany obrót. W tym samym czasie, gdy Flores przekradał się w ciemnościach nocy do aresztu Slaytona, by zabić rywala, Slayton chodził po wąskiej żelaznej celi jak zwierz w klatce i układał plan ucieczki. Należał on do tego typu ludzi, dla których przeszkody istnieją tylko po to, by je pokonywać.

W ciemnościach zaczął obmacywać ściany celi. Były gładkie i szczelne. Nie było ani okna, ani nawet szpary — żadnej szansy ucieczki. Wreszcie udało mu się znaleźć nad drzwiami mały okrągły otwór, przez który nie przecisnęłaby się nawet jego głowa. Podciągnąwszy się na rękach, wyjrzał na zewnątrz. Obok drzwi stała jakaś postać.

— Kto stoi na warcie? — krzyknął surowo Slayton, tak jak to robił podczas kontroli nocnych posterunków.

Chińczyk, usłyszawszy znany dobrze, rozkazujący głos, drgnął. Marzył o rzece Błękitnej, a ów głos wyrwał go z marzeń. Chińczyk, zebrawszy myśli, odpowiedział:

— HaoSzen.

— Dlaczego nie odpowiadasz od razu, kiedy cię gubernator pyta? Zasnąłeś, durniu? Otwórz zasuwę, muszę zajrzeć do aresztowanych.

Chińczykowi poplątało się wszystko w głowie. Słyszał nad sobą głos Slaytona. Nic nie widział w ciemności. I nie mógł stwierdzić, gdzie znajduje się gubernator.

HaoSzen dawno już stracił zdolność rozumowania. Umiał tylko słuchać rozkazów. Kapitan Slayton żąda. Więc trzeba wykonać rozkaz. Otworzył zasuwę. W tej samej chwili nadszedł Flores. I wrogowie nieoczekiwanie spotkali się we drzwiach. Slayton wepchnął Floresa do kajuty.

Wywiązała się między nimi walka. Przypadkowo Slayton namacał jedwabny szalik, który rozwiązał się Floresowi. Chwycił za szalik i ścisnął przeciwnikowi gardło. Zanim się Flores opamiętał, Slayton wybiegł i zamknął drzwi na zasuwę. Następnie podszedł do Chińczyka, podniósł go do góry i potrząsając mocno, syknął:

— To ma być warta? Przestępca omal nie uciekł. Chodź ze mną.

Chińczyk oprzytomniał i uradowany, że wyszedł cało z opresji, powlókł się za Slaytonem.

W ten sposób Slayton został znów gubernatorem wyspy. A kiedy zjawił się „Napastnik”, posłał Bocco jako parlamentariusza.

Starzec, opowiedziawszy o tych nowinach, spojrzał z lękiem na wyspę i rzekł:

— Ale zagadałem się — i nagle przybrał postawę osoby oficjalnej, oświadczając poważnie: — Gubernator Wyspy Zaginionych Okrętów kazał mi się dowiedzieć, kim jesteście i po co przyjechaliście do nas?

Huttling zamyślił się, a potem kładąc rękę na ramieniu Bocco rzekł:

— Wie pan co, Bocco, niech pan nie rozmawia ze mną takim tonem. Pogadajmy jak starzy przyjaciele. Nie spodziewaliśmy się, że znów zastaniemy tu Slaytona. Wie pan o tym, że rozstaliśmy się z nim niezbyt przyjaźnie. Ale nie żywimy żadnych złych zamiarów wobec mieszkańców wyspy. Przyjechaliśmy tu wraz z moją żoną i profesorem Thompsonem, by zbadać Morze Sargassowe. Przy sposobności postanowiliśmy odwiedzić pana. A skoro już przyjechaliśmy, to odwiedzimy wyspę bez względu na to, czy Slayton zgodzi się, czy nie. Żeby jednak nie sprawiać panu kłopotu pertraktacjami ze Slaytonem, wyślemy mu depeszę drogą radiową. Przecież na wyspie znajduje się odbiornik.

Depesza brzmiała następująco:

Huttlingowie, Simpkins i profesor Thompson chcieliby odwiedzić wyspę. Zasygnalizujcie zgodę białą flagą.

Huttling.

Depesza została widocznie odebrana, wkrótce bowiem rozległ się od strony rezydencji wystrzał karabinowy. Kula trafiła w szalupę i uszkodziła skraj burty.

— Krótko i jasno! — rzekł Huttling. — Wobec tego możemy się nie krępować. Dla uniknięcia rozlewu krwi wyślijmy jeszcze jedną depeszę. A ty, Vivian, zejdź na wszelki wypadek do kajuty.

„Jeżeli natychmiast nie wyrazicie zgody, każę zbombardować wyspę” — brzmiał tekst drugiej depeszy. Odpowiedzią był drugi wystrzał z wyspy.

Huttling chciał już wydać rozkaz strzelania, lecz Thompson zaproponował, by odłożyć działania wojenne do rana.

— Teraz jest już za ciemno, może lepiej będzie poczekać do rana. Wyspa nam nie ucieknie — poparł go kapitan Murray.

Huttling zgodził się. Na pokładzie została straż złożona z kilku marynarzy. Huttling zszedł do kajuty ogólnej. Kapitan Murray, Simpkins, Thompson i Bocco poszli za nim.

Vivian nalewała herbatę. Wszyscy usiedli, Bocco — na brzeżku krzesła. Niezwykłe otoczenie i nowi ludzie wprawiali go w zakłopotanie. Pił gorącą herbatę, parzył sobie usta, czerwieniał i chrząkał.

— A jednak… źle się stało — powiedział zasępiwszy się nagle.

— Co mianowicie? — spytała Vivian.

— No właśnie to: zacznie się strzelanina. Co dobrego z tego wyniknie? Ilu ludzi można skrzywdzić!

— Więc co robić, Bocco? — spytał zdziwiony Huttling. — Przecież sam pan widział, że Slayton nie przyjął naszych pokojowych propozycji.

— Co robić? Właśnie myślę o tym, co robić. A do zrobienia jest tylko jedno. Muszę wrócić na wyspę i szepnąć na ucho naszym wyspiarzom: nie słuchajcie kapitana Slaytona, nie strzelajcie. Proszę powiedzieć pańskim marynarzom, żeby spuścili mnie na wodę… żegnajcie, dziękuję za herbatę!

VIII. Znowu im wyspie

Tej nocy na „Napastniku” nikt nie spał. Huttling chodził po pokładzie, wsłuchując się w ciszę nocy. Co będzie z Bocco? Czy wyspiarze posłuchają go? Czasami zdawało mu się, że słyszy stłumiony szum głosów, skrzypienie desek na wpół przegniłych pokładów. A może to wiatr wiejący przed świtem szumi wśród złamanych rei i masztów, szarpie strzępy żagli, kołysze statkami, a one skrzypią i jęczą jak starzy ludzie we śnie, skarżący się na swe dolegliwości? Gdyby przynajmniej była widna księżycowa noc! Jak dręczy ta ciemność!

Na godzinę przed wschodem słońca znów rozległ się hałas na wyspie. Teraz nie było wątpliwości. Coś się tam działo. Wyraźnie słychać było głosy; kilku ludzi z latarniami w ręku przebiegło przez wyspę i wróciło powoli do rezydencji gubernatora.

„Czyżby biedny Bocco zginął?” — myślał zdenerwowany Huttling.

Na chwilę przed wschodem słońca wszyscy pasażerowie „Napastnika” wyszli na pokład. A kiedy słońce wzeszło, wydarł się z wszystkich piersi okrzyk zdumienia — na wysokim maszcie przed rezydencją gubernatora powiewała wielka biała flaga.

— Kapitan Slayton skapitulował! — zawołał Huttling.

— Popatrzcie, tam stoi Bocco — pokazała Vivian.

Bocco, drepcząc na starych nogach, kłaniał im się, wymachiwał ręką i z daleka wołał przez tubę:

— Możecie zejść na wyspę. Kapitan zgodził się.

Spuszczono szybko szalupę, w której zajęli miejsca Huttlingowie, Thompson wraz z asystentami — Tammem i Mullerem, Simpkins oraz czterej marynarze.

Bocco powitał przybyłych niskim ukłonem.

— Kapitan zaprasza państwa do swej rezydencji.

— Nic się panu nie stało, Bocco? Martwiliśmy się o pana! — rzekła Vivian ściskając jego dłoń.

— Co u was na wyspie zaszło tej nocy? — spytał Huttling.

Bocco uśmiechnął się tajemniczo i powtórzył:

— Gubernator zaprasza państwa do siebie. Sam wszystko wyjaśni.

Z głębokim wzruszeniem stanęła Vivian po raz drugi na Wyspie Zaginionych Okrętów. Szła po chwiejnych mostkach przerzuconych między statkami, przypominając sobie, że szli tak samo podczas swego pierwszego pobytu. Lecz wtedy byli ofiarami katastrofy, bezbronnymi jeńcami zmierzającymi na spotkanie nieznanej przyszłości. Obecnie znajdowali się pod ochroną „Napastnika”.

Huttling poprosił Vivian, by powróciła na statek.

— Kto wie, może Slayton zastawia na nas pułapkę?

Lecz Bocco uspokoił go:

— Nie ma się czego obawiać, nic państwu nie grozi.

Ruszyli naprzód. Huttling udzielał wyjaśnień Thompsonowi, opowiadając o różnych wydarzeniach z czasów pierwszego pobytu na wyspie. Znaleźli się wreszcie przed rezydencją gubernatora. Widać było, że czekano już na nich.

Murzyn błysnął białymi zębami w szerokim uśmiechu.

— Oto jeden z byłych kandydatów do ręki Vivian — przedstawił go Huttling z uśmiechem.

— Gubernator prosi do siebie — powiedział Murzyn.

Dobrze znanymi schodami zeszli na dół i znaleźli się w gabinecie gubernatora, który stał przy biurku i powitał ich przyjaznym skinieniem głowy.

— Serdecznie witam państwa.

— Flores! — zawołała zdumiona Vivian.

— Do usług — rzekł Flores ściskając ręce gości. — Proszę mi wybaczyć mój wygląd.

Miał siną twarz, spuchniętą szyję, a na skroni dużą szramę, z której sączyła się krew.

— Pan jest ranny? — spytała Vivian. — Może zrobić panu opatrunek?

— Nie, dziękuję pani — odparł Flores przykładając chusteczkę do skroni. — Zwykłe zadraśnięcie.

— Proszę nas nie dręczyć, Flores, niech nam pan powie, gdzie jest Slayton? Czy żyje?… — zapytał niecierpliwie Simpkins.

Flores rozłożył ręce.

— Przedwczoraj zjawił się niespodziewanie na wyspie i został przeze mnie aresztowany. W nocy poszedłem sprawdzić straże. Koło węglowca, na którym został osadzony Slayton, rzucił się ktoś na mnie. Był to właśnie Slayton, któremu widocznie udało się wydostać z aresztu. Wywiązała się między nami walka, o jej zaciekłości mogą państwo sądzić na podstawie stanu mojego ubrania. Omal nie zadusił mnie moim własnym szalikiem. Potem… — Flores zająknął się — potem wrzucił mnie do kajuty, z której uciekł, i zamknął mnie. Co działo się dalej, dowiedziałem się dopiero wówczas, kiedy Bocco uwolnił mnie stamtąd. Bocco sam opowie państwu o dalszych wydarzeniach.

— Udało mii się porozmawiać z wyspiarzami i przekonać ich, by nie słuchali Slaytona — rzekł Bocco. — Nad ranem Slayton zwołał wszystkich i kazał przygotować się do walki z wami — Bocco wskazał na Huttlinga. — Ale wszyscy bez wyjątku odmówili mu. Slayton krzyczał, tupał nogami. „Zabiję” — powiada. A na to ja mówię: „Co będziemy robili z nim ceregiele? Zwiążmy go!” My do niego — a on w nogi. Pobiegliśmy za nim, ale gdzie tam! Skoczył do wody i znikł. Poszliśmy szukać Floresa. Wpadłem na myśl, żeby zajrzeć na węglowiec, a on tam leży. Wypuściliśmy go i oto jest tutaj!

Simpkins z napiętą uwagą słuchał tej relacji.

— Więc Slayton żyje i znajduje się na wyspie. Ale Simpkins też jest na wyspie. Oznacza to, że Slayton będzie aresztowany — zawołał nagle.

IX. „Bogowie się mszczą”

Nazajutrz profesor Lüders zaprosił do siebie Thompsona, jego asystentów, Huttlinga i Simpkinsa. Stary uczony mieszkał na peryferiach wyspy, na hiszpańskiej karaweli. Statek miał kwadratową rufę, wieżyczki na dziobie i rufie, wysokie burty, bukszpryt i cztery proste maszty: fokmaszt, grotmaszt i dwa bezanmaszty. Na trzech tylnych masztach znajdowało się łacińskie ożaglowanie, na przednim — pozostały tylko dwie reje.

Do siedziby starego uczonego szło się po chwiejnym mostku.

— Jakie to dziwne! — zawołał Huttling wchodząc na mostek. — Więc nawet żagle mogą się tak długo zachować? Przecież ten statek liczy sobie co najmniej dwieście lat?

— Ma pełnych trzysta — odparł Lüders, który towarzyszył gościom. — Własnoręcznie odnawiałem ten skarb. Muszę się przyznać, że wyglądał dość żałośnie. Jednej rzeczy nie udało mi się dokonać: nie wyprostowałem pozycji karaweli, tak mocno ścisnęły ją i przechyliły sąsiednie statki. Mam z tego powodu pewne kłopoty z mieszkaniem. Zobaczycie państwo sami. Proszę za mną.

Goście zeszli wąskimi drewnianymi schodkami do dużej kajuty. Koło ścian stały drewniane ławy na toczonych nóżkach. Całą szerokość jednej ściany zajmowała szafa własnej roboty, zawierająca stare rękopisy i dzienniki okrętowe.

— Ostrożnie — uprzedził Lüders — ja przyzwyczaiłem się już do chodzenia po pochyłej podłodze. Tu, w tej bibliotece, znajduje się ogromne bogactwo.

— Bogactwo? Jakiego rodzaju? — spytał Simpkins.

— Naukowe. Zresztą nawet nie tylko naukowe. Oto dokumenty ze statku „Sybilla”. Niejaki Sebastiano Saproso, który znajdował się w służbie hiszpańskiej, wiózł kilka beczek złota z Brazylii do Hiszpanii. Sebastiano nie dotarł do brzegów Hiszpanii. Statek został zniesiony do wyspy.

— Pan znalazł ten dokument na „Sybilli”, to znaczy, że statek istnieje jeszcze? — zapytał Simpkins.

— Tak, stoi za starym węglowcem, na południe od „Elżbiety”.

— No, a złota pan nie szukał?

— A na co mi złoto? — odpowiedział po prostu Lüders. — Może złoto zachowało się tam również. Jak stwierdza dokument, miało się ono znajdować w ładowni. Ale statek jest tak zniszczony, że szaleństwem byłoby schodzenie do ładowni. W sąsiednich kajutach — ciągnął dalej Lüders — znajdują się moje zbiory.

— Czy nie badał pan podwodnej części wyspy? — zapytał Thompson.

— Niestety, nie — odpowiedział Lüders z westchnieniem. — Mamy tu wprawdzie stroje dla nurków, ale nie umiałem naprawić pomp powietrznych. Draga i loty — to wszystko, co miałem do dyspozycji.

— Skąd Sebastiano wziął tyle złota? — zainteresowała się Vivian.

— To ciekawa historia. Sebastiano Saproso został wzięty do niewoli przez Indian ze szczepu Bororo w lasach Centralnej Brazylii. Wojowniczy Bororowie postanowili zabić go i zaprowadzili na miejsce kaźni. Udało mu się wyrwać z rąk Indian. Ten awanturnik przeszedł widocznie wielką szkołę życia i zapewne był zawodowym żonglerem i akrobatą jarmarcznym. Saproso zaczął przeskakiwać nad głowami dzikusów, robił takie wolty w powietrzu, wyczyniał takie piruety i salta mortale, że wywołał niezwykły zachwyt wśród swych dręczycieli. Uczucie nienawiści do cudzoziemca ustąpiło w sercach Indian miejsca nieomal ubóstwieniu. Sebastianowi darowano życie, ale nie zwrócono mu wolności. Kilka miesięcy mieszkał wśród Indian, poznał ich prosty język i obyczaje. Często widział, jak Indianie przynosili ogromne bryły złota rodzimego i zanosili w głąb lasu jako ofiarę na cześć jakiegoś bóstwa leśnego. Saproso nie mógł się dowiedzieć, w którym miejscu znajduje się bożek, ukrywano to bowiem skrzętnie. Jednakowoż przypadek mu pomógł. Oto jak sam Sebastiano opisuje ten wypadek.

Lüders otworzył stary rękopis w na wpół zbutwiałej skórzanej oprawie, przerzucił pożółkłe pergaminowe stronice ozdobione fantazyjnie wykonanymi inicjałami i naiwnymi rysunkami i przeczytał:

Pewnego ranka, kiedy wszyscy mężczyźni znajdowali się na polowaniu, a kobiety zajęte były rozcieraniem korzenia manioku, z którego wyrabiają napój wyskokowy kashiri, znalazłem się na krańcach wioski: usłyszałem jęki płynące z szałasu, stojącego samotnie na skraju puszczy. Wszedłem do szałasu i ujrzałem dziewczynę, spętaną sieciami. Duże czarne mrówki kąsały ją boleśnie. Ciało nieszczęśliwej wiło się z bólu, twarz miała wykrzywioną, na wargach różową pianę — dziewczyna zagryzła usta do krwi — wywrócone oczy zaszły bielmem. Wzruszony widokiem tych cierpień rozwiązałem sieć i zacząłem łapać mrówki, rozdeptywałem je i wyrzucałem z szałasu. Potem wziąłem sieć i znów nakryłem dziewczynę, która z wdzięczności zaczęła całować mnie po rękach. Pomyślałem sobie, że dziewczyna może podziękować mi w bardziej realny sposób. Powiedziałem do niej:

— Dziś w nocy, kiedy szaman uwolni cię z sieci, przyjdziesz do Błękitnego Strumienia i pójdziesz ze mną…

Dziewczyna skinęła głową i rzekła:

— Zrobię to, co każesz. Zrobię to w imię łaski, którą mi okazałeś zmniejszając moje cierpienia.

W nocy przyszła nad Błękitny Strumień i weszliśmy w głąb puszczy. Około północy znaleźliśmy się na polanie, na której środku znajdowało się wysokie wzgórze. Księżyc w pełni wiszący nad naszymi głowami wyraźnie oświetlał dużego drewnianego bożka stojącego na szczycie wzgórza. Bożek, aż do kolan znajdujących się na poziomie wzrostu człowieka, zasypany był lśniącymi bryłami rodzimego złota. Ukłoniłem się bożkowi do ziemi, niepostrzeżenie podniosłem bryłkę złota wielkości gęsiego jajka i zwracając się do dziewczyny, rzekłem:

— Teraz odejdę. Wskaż mi drogę w stronę morza.

Dziewczyna zamyśliła się i powiedziała:

— Dobrze. Sam drogi nie znajdziesz. Wkrótce przyjdą tu kapłani z ofiarami. Uciekajmy.

I pobiegliśmy. Zginąłbym dwadzieścia razy, gdyby nie pomoc dziewczyny. Ostrzegała mnie przed sidłami, zatrutymi kolcami, głębokimi dołami przykrytymi liśćmi, chroniącymi świętego miejsca: umiała znajdować strumienie i jagody jadalne. Znała każdą ścieżkę w lesie. Wyszliśmy na brzeg w momencie, gdy załoga „Sybilli”, która straciła nadzieję na mój powrót, podnosiła kotwicę i żagle gotując się do odjazdu. Kiedy mnie zobaczono, posłano po mnie łódź. Opowiedziałem moim towarzyszom o wszystkich przygodach, pokazałem bryłkę złota i przekonywałem ich, że powinni pójść ze mną po złoto. Zgodzili się i udało się nam przynieść na statek tyle złota, że napełniliśmy nim trzy beczki po słoninie.

— Oto skąd pochodzi owo złoto — zakończył Lüders kładąc rękopis na kolanach.

— A co się stało z dziewczyną — spytała Vivian.

— Dziewczyna powiedziała Sebastianowi, że ją zabiją, jeśli wróci do domu, i pojechała z nim. Dalej rękopis opowiada o przygodach podczas pływania, o burzy, o przybyciu tutaj, o zagładzie załogi. Oto ostatnie słowa dziennika:

Straciłem rachubę czasu. Głowa mi płonie. Ręce drżą. Dokoła trupy. Nie mam siły wyrzucić martwych za burtę. Dziś przed wschodem słońca biedna dziewczyna skonała na moich rękach. Umarła spokojnie, z uśmiechem na ustach. A poprzedniego dnia wieczorem mówiła w gorączce ze strachem: „Bogowie się mszczą… Tej beczki złota…”

Na tym rękopis się urywa.

Lüders skończył czytanie, a zebrani kilka minut siedzieli bez słowa pod wrażeniem usłyszanej historii.

— Tak — odezwał się wreszcie Lüders — mam całą bibliotekę takich historii. Zebrałem ich chyba więcej niż Slayton.

— Widzę, że wzruszyła panią ta opowieść — zwrócił się Lüders do Vivian. — Jeśli państwo nie będziecie mieli nic przeciw temu, proponuję zrobienie małej wycieczki po wyspie. Zobaczycie prawie całą historię budownictwa okrętowego.

Wszyscy zgodzili się chętnie i wyszli na górę. Lüders, jak gdyby pragnął wynagrodzić sobie długoletnie milczenie — mówił bez przerwy.

— Proszę popatrzeć na tę powierzchnię wód — powiedział wskazując na bezgraniczny przestwór oceanu. — Ocean Spokojny i Atlantycki zajmują obszar dwustu pięćdziesięciu pięciu milionów kilometrów kwadratowych — obszar dwukrotnie większy od pięciu części świata razem. Nie bez podstaw ocean był od dawien dawna symbolem nieskończonej mocy, nieujarzmionej woli. Nieprzebrana jest jego dobroć i groźny jest jego gniew… Nieskończenie dużo daje, lecz może również zabrać wszystko — życie samo. Toteż nic dziwnego, że w starożytności oddawano mu hołd jak bóstwu. Lecz i to „bóstwo” pokonane zostało w tej samej chwili, kiedy człowiek pierwotny, który wpadł do wody, uczepił się przypadkowo pływającego pnia i przekonał się, że ten kawał drewna utrzymuje go na powierzchni wody. Od tej chwili rozpoczyna się historia ujarzmienia oceanu — historia żeglugi. Nadać kawałkowi drewna jak największą stateczność, nauczyć się kierować nim według własnej woli — oto na czym polegał postęp w budownictwie okrętów w ciągu wielu tysiącleci. W moim „muzeum” znajdą państwo wiele takich prymitywnych statków. Oto tam, między starym okrętem liniowym i małym parowcem, widzicie państwo kilka kloców związanych gałązkami. Tratwa to ogromny krok naprzód w porównaniu z prostym, nieobrobionym pniem — posiada większą stateczność i ładowność… A tam, w pobliżu tratwy, wysoko podniosła dziób lekka piroga. Lecz bez wioseł i żagla mogły te statki pływać tylko z prądem. Starożytni Egipcjanie, Babilończycy, Fenicjanie znali już zastosowanie wiosła i żagla. Niestety, kolekcja moja ma dużą lukę. Mogę pokazać państwu statki zbudowane w zamierzchłych przedhistorycznych czasach i które zupełnie w ten sam sposób buduje się na wyspach, zamieszkałych przez dzikie plemiona. Ale nie znalazłem tutaj ani egipskich statków, ani greckich. Omińmy ten czcigodny żaglowiec. Pokażę państwu najstarszy statek na Wyspie Zaginionych Okrętów.

Wszyscy zeszli po mostkach i po chwili zatrzymali się przed kadłubem statku o dziwnym kształcie.

— Proszę się przyjrzeć — rzekł Lüders wyciągając rękę.

Na wprost przed Vivian znajdowała się twarz półzwierzęciapółczłowieka. Ptasi nos, wielkie okrągłe niewidzące oczy, wyszczerzona lwia paszcza i włosy kobiety wywierały silne wrażenie swą brutalną, pełną wyrazu pięknością. Twarz była wyrzeźbiona w drzewie i przymocowana do zaostrzonego dziobu wąskiego, długiego statku. Słońce, wiatr i słona woda zniszczyły bardzo tę fantastyczną twarz pełną bruzd wyglądających jak zmarszczki. Wydawało się to oblicze równie starym i zagadkowym jak oblicze sfinksa.

— Tysiąc lat spogląda ten potwór na fale oceanu — rzekł Lüders — i mógłby nam wiele opowiedzieć, gdyby drewniany język umiał mówić. Opowiedziałby nam o nieustraszonych ludziach północy — Wikingach — którzy odważyli się na tym wątłym stateczku rzucić wyzwanie siwym przestworom oceanu. Mieściło się tu co najmniej siedemdziesięciu śmiałków. Pracowali wiosłami, ustawiali czworokątny kasztel tylny, a w przedniej części statku — mały pokład dla wojowników. W ósmymdziewiątym wieku jeszcze nie budowano kasztelu. Te oto tarcze na kasztelu służyły do obrony wioślarzy.

— Mnie zdumiewa jedno — rzekł Huttling — jak mógł ten północny ptak morski zalecieć tak daleko na południe? Szaleni piraci — szaleni w swej odwadze — musieli przecież jak wszyscy ludzie jeść i pić słodką wodę. Czy mogli na tej skorupie mieć zapasy niezbędne na tak daleką podróż?

— Ja również o tym myślałem — odparł Lüders. — Najprawdopodobniej jakaś silna burza zaniosła ten statek daleko na południe. I nieszczęsnych żeglarzy spotkał los wszystkich zagubionych na oceanie: głód, pragnienie, krwawa walka o ostatni łyk słodkiej wody. Żywi karmili się ciałami zmarłych towarzyszy, aż w końcu musieli wyrzucić za burtę szczątki rozkładających się zwłok… Wytrzymywał najsilniejszy. Samotny, dręczony pragnieniem, płynął jeszcze kilka dni po nieskończonej powierzchni oceanu, otoczony przez rekiny, ze stadem drapieżnych ptaków nad głową, do ostatniej chwili nie tracąc nadziei ujrzenia lądu. Wreszcie umierał również ten ostatni, a samotny statek stawał się igraszką wiatrów i błąkał się po morzu tak długo, aż prąd znosił go do naszej wyspy. Lecz tę smutną wyspę widziały tylko ślepe, drewniane oczy chimery…

…Niedaleko stąd stoją dwa statki hanzeatyckie. Zaledwie trzy lub cztery stulecia dzielą okres budowy tych statków od czasu, gdy ten stateczek pierwszy raz wypłynął na morze. Lecz spójrzcie, jaki dokonał się postęp!

Wycieczka, prowadzona przez Lüdersa, przechodząc z pokładu na pokład, zbliżyła się do statków hanzeatyckich pochodzących z XIV wieku.

— Te czcigodne statki kupieckie budowano nie tylko do celów handlowych, lecz również do walki z pirackimi statkami Normanów, które oglądaliśmy przed chwilą. Proszę zwrócić uwagę: podobnie jak statki skandynawskie, posiadają statki Hanzy wzniesienia na dziobie i rufie. Mieściły się tu katapulty, a nawet działa. Powierzchnia żagli wzrastała coraz bardziej. I wobec dużego naporu wiatru na żagle, kierowano statkami już nie za pomocą wiosła, lecz sterem mocno osadzonym na tylnicy. Te statki swobodnie żeglowały po Morzu Śródziemnym… Zmęczyła się pani? — spytał widząc roztargnienie Vivian.

— Nie — odpowiedziała — po prostu zamyśliłam się.

— Nad czym?

— Nad ofiarami morza, nad tymi wszystkimi tragediami.

— W miarę postępu w budownictwie okrętów było tych ofiar i tragedii coraz mniej, mistress Huttling. Proszę popatrzyć na tę portugalską karawelę. Właśnie na takim statku Kolumb wyruszył w podróż do nieznanych krain. W istocie rzeczy te karawele zamykają „bohaterski” okres żeglugi morskiej. Wiek dziewiętnasty przyniósł zastosowanie pary jako nowej potężnej siły napędowej. Podróże morskie stawały się bezpieczniejsze i… nudniejsze. Jeśli się pani nie zmęczyła, to przejdziemy na zachodni brzeg naszej wyspy. Dziwnym zbiegiem okoliczności prąd przenosił tam prawie wyłącznie statki parowe. Zobaczy tam pani dziadka parostatków — mały parowiec kołowy „Savannah”, zbudowany w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku. Ma on zaledwie trzydzieści metrów długości. A w latach czterdziestych ubiegłego stulecia zbudowano już pierwszy parowiec śrubowy z żelaza. Stanowi on zaczątek współczesnego budownictwa okrętowego.

Vivian nie chciała urazić Lüdersa, lecz chodzenie po chwiejnych mostkach i pochyłych pokładach wyspy zmęczyło ją. Przy tym nie interesowała się zbytnio historią budownictwa okrętowego. Jej mąż był inżynierem budowy okrętów. Miał wiele książek z tej dziedziny i dużo modeli.

— Czy nie odłożylibyśmy spaceru na cmentarzysko parowców? — zapytał Simpkins, który chciał jak najszybciej wrócić do kajuty i przemyśleć plan, jaki dojrzał mu w głowie.

— Proszę bardzo — zgodził się Huttling. — Mamy jeszcze sporo czasu i zdążymy bez pośpiechu obejrzeć wszystkie godne uwagi zakątki wyspy.

— Dobrze — rzekł rozczarowany nieco Lüders.

Odprowadził gości i pożegnawszy się z nimi w połowie drogi, wrócił do siebie…

— Tę Wyspę Zaginionych Okrętów — rzekła Vivian do męża w drodze powrotnej — można by nazwać Wyspą Okropności. Wątpię, czy na kuli ziemskiej można znaleźć inne miejsce, gdzie na tak małym obszarze skupiłoby się tyle ludzkich cierpień…

A Simpkins, który został w tyle za Huttlingami, poszedł wolno na południe i długo przyglądał się na wpół zniszczonemu statkowi „Sybilli”. Tego dnia, wymawiając się bólem głowy, nie przyszedł nawet na obiad. Pochłaniała go myśl o złocie leśnego bożka. Postanowił zdobyć to złoto za wszelką cenę!

Simpkins nie mógł się doczekać nocy i natychmiast po zapadnięciu zmroku zaczął przygotowywać się do drogi. Wziął plecak, latarkę elektryczną, duży nóż i linę — z pistoletem nie rozstawał się nigdy — i wyszedł z kajuty.

Niebo usiane było wielkimi gwiazdami. W powietrzu pachniało wilgocią, zgniłym drzewem, wodorostami, odrobiną dziegciu — zwykłą wonią wyspy, silniejszą o wieczornej porze. Było cicho. Wszyscy spali, prócz dwóch wartowników przed rezydencją gubernatora. Simpkins szedł pewnym krokiem — dobrze już poznał wyspę — i wkrótce znalazł się u celu. „Sybilla” stała zaledwie w odległości dwóch metrów od zbitej masy statków tworzących wyspę. Simpkins oderwał dużą deskę z pokładu barki i przerzucił na „Sybillę”. Stąpając ostrożnie wszedł na pokład. Po pierwszym dotknięciu ręką, pękła balustrada.

„Oho, trzeba tu być ostrożnym!” — pomyślał Simpkins. Deski pokładu były na pół zgniłe. Nogi stąpały po nich miękko. Simpkins podszedł do złamanego masztu, przywiązał do niego koniec liny, opasał się drugim końcem, zapalił latarkę i zaczął powoli schodzić po prawie prostopadłych schodach. Chcąc uniknąć złamania stopni, nie stawał na nich, lecz zjeżdżał całym ciałem. Podłoga wydawała się tu trochę mocniejsza. Lecz trzeba było spuścić się jeszcze niżej — do ładowni.

Simpkins znów wszedł na górę, odwiązał sznur, zszedł do wnętrza statku, przymocował sznur do słupa i podniecony, zaczął schodzić po stopniach wiodących do ładowni. Panował tam nieznośny zaduch. Podłogi i ściany pokryte były śluzem i mchem. W końcu ładowni, na opadającej w dół podłodze latarka oświetliła miejsce zalane wodą. Widocznie część ładowni była zatopiona. Wśród rozmaitych gratów okrętowych widać było szkielety.

Wyspiarze sprzątnęli je widocznie z górnych pokładów, lecz tu zapewne nikt nie dotarł.

„Tym lepiej — pomyślał Simpkins. — A no, zobaczymy!” — i zaczął oglądać beczki. Prawie wszystkie były puste. Na dnie jednej znalazł ludzkie kości; prawie we wszystkich roiło się od raków morskich, robactwa i mięczaków. Simpkins odczuwał organiczny wstręt do tych stworzeń, lecz pokonywał odrazę i szukał dalej, zbliżając się coraz bardziej do miejsca zalanego przez wodę. I tu, już stąpając w wodzie, znalazł owe upragnione beczki ze złotem. Co prawda były to dwie beczki, a nie trzy, a jedna była napełniona złotem tylko do połowy, lecz i tej reszty mogło mu wystarczyć na całe życie… Złoto było pokryte taką warstwą pleśni, że można go było nie spostrzec, lecz Simpkins wiedział, czego szukał. Z obrzydzeniem odgarnął pleśń; nagle błysnęły wielkie bryłki złota, szlifowane przez Indian. Simpkins ciężko dyszał z przejęcia. Napełnił plecak złotem, napchał kieszenie, wreszcie zaczął kłaść złoto za koszulę. Nieprzyjemne było dotknięcie śliskich, zimnych kawałków, lecz to było złoto, złoto! Jeszcze jeden kawałek…

Lecz Simpkinsowi nie udało się wziąć jeszcze jednego kawałka. Przegniła podłoga zawaliła się pod ciężarem człowieka obładowanego złotem. Simpkins poczuł, że zanurza się w wodzie. Ledwie zdążył uchwycić się skraju podłogi. Rozległ się nowy trzask — to beczki ze złotem wpadły do wody. Trudno było trzymać się przegniłych desek rozłażących się pod rękami. Złoty ciężar ciągnął go nieuchronnie na dół. Simpkins czuł, że ginie. A gdyby tak pozbyć się części złota… Nie, nie! Wydostanie się, wydostanie za wszelką cenę! Trzeba pociągnąć za sznur. Simpkins chwycił sznur obiema rękami. Latarka, którą miał zawieszoną na piersi, zaczepiła o deski podłogi, urwała się i spadła do wody… Ciemność. Zaklął i pociągnął za sznur. Gdzieś rozległo się trzeszczenie. Widocznie nie wytrzymał również zgniły słup, do którego sznur był przywiązany. Simpkins runął do wody i spostrzegł, że latarka, która spadła na dno statku, świeci dalej. W tym słabym świetle ujrzał gronorosty, długie ryby, podobne do wężów, a w pobliżu — ruchliwe macki ośmiornicy.

Nogi Simpkinsa dotknęły dna statku, stojąca woda zamknęła mu się nad głową. Zaczął gorączkowo ściągać z siebie plecak ze złotem i wyrzucać złoto z kieszeni. W ciągu trzydziestu sekund pozbył się dwóch trzecich ładunku i dzięki ogromnemu wysiłkowi wydostał się na powierzchnię. Zaczął znów oddychać, lecz ciężar był jeszcze zbyt wielki i Simpkins znów zanurzył się w wodzie. Ośmiornica zbliżała się wyciągając macki. Simpkins zaczął szybko wyrzucać złoto — do ostatniego kawałka. Światło latarki przyciągało mieszkańców morza, ryby i ośmiornice, które zaczęły spływać zewsząd. Po wyrzuceniu ostatniego kawałka złota, Simpkins, który stał się lżejszy, znów wypłynął. Tym razem udało mu się chwycić za wystające odłamki desek i wdrapać się na podłogę. Tu, ogarnięty potwornym strachem, krzyknął przeraźliwie.

Gdzieś daleko, na drugim końcu statku, rozległ się nagle głos człowieka. Simpkins już chciał krzyknąć drugi raz, lecz nerwowy skurcz zdławił mu gardło. Poznał głos kapitana Slaytona, chociaż nie mógł odróżnić słów. Slaytonowi coś odpowiedział Chińczyk. Jeśli Slayton znajdzie go tutaj — pomyślał Simpkins — to zguba pewna. Bezszelestnie, jak wąż, poczołgał się po podłodze i ukrył między beczkami. Głosy ucichły. Tak przeleżał do rana.

Kiedy słaby promień światła przedostał się z góry, Simpkins cicho poczołgał się na pokład, wyszedł nie zauważony przez nikogo i mokry, przygnębiony, rozbity, dotarł do swojej kajuty.

X. Tajemnica kapitana Slaytona

Na pokładzie „Elżbiety” siedziały w wyplatanych fotelach Maggie i Vivian. Vivian trzymała na kolanach koszyk z pomarańczami, a dokoła uwijali się czworonożni mieszkańcy wyspy — małpy. Jedna siedziała na oparciu fotela i z zachwytem gryzła wielką pomarańczę. Druga, przykucnąwszy koło Vivian, grzebała w koszu, wybierając najbardziej soczysty i dojrzały owoc. Trzy inne, robiąc komiczne grymasy, kręciły się dokoła młodej kobiety i czekały na nowe dary.

— Zejdź stąd, Gillie — powiedziała Maggie do małpy siedzącej na oparciu fotela i zwracając się do Vivian, dodała: — On panią obryzga sokiem pomarańczowym. — Chodź do mnie, chłopczyku! — Maggie zdjęła małpę z fotela i wzięła ją na kolana.

— I co było dalej, Maggie? — spytała Vivian.

Maggie ciągnęła dalej opowieść o swym życiu na wyspie po wyjeździe Huttlingów. Vivian słuchała uważnie, karmiąc małpy.

Nagle spytała z lękiem:

— Kto to jest?

Maggie spojrzała we wskazanym kierunku. Do „Elżbiety” zbliżał się jakiś człowiek w ubraniu z płótna żaglowego, z włosami sięgającymi ramion i wielką brodą.

— To jakiś nowy? Nigdy go nie widziałam.

— To jest „dziki człowiek” — odparła Maggie. — Tak nazwali go wyspiarze. Chciałam pani opowiedzieć również o nim, ale sam przypomniał o sobie. Znaleźliśmy go na Nowej Wyspie. Było z nim dużo kłopotów. Bał się wszystkich, krył się po kątach i siedział tam jak wilczek. Jadał tylko surowe ryby, połykając całe kęsy jak zwierzę. Był brudny, zły, posępny, nieufny. Od czasu kiedy znalazł się u nas na wyspie, nikt nie słyszał od niego słowa. Jest niemy. Nie wiadomo dlaczego odnosi się z zaufaniem tylko do starego Bocco. Bocco namówił go, żeby się umył i włożył to ubranie. Ale nie udało się ostrzyc mu włosów ani obciąć paznokci.

— Czy jest niebezpieczny? — spytała Vivian przyglądając się nadchodzącemu.

— Nie, jest bardzo spokojny. To dziwne, że idzie tutaj. Zapewne pani suknia, rzecz tak niezwykła na wyspie, przyciągnęła jego uwagę.

Dziki człowiek wszedł na pokład, zbliżył się do siedzących kobiet i zaczął bacznie patrzeć prosto w oczy Vivian. Vivian nie wytrzymała natarczywego spojrzenia. Strach ją ogarnął.

— Chodźmy do kajuty — powiedziała do Maggie. I zostawiwszy małpom koszyk z pomarańczami, na który rzuciły się krzykliwą gromadą, Vivian poszła do kajuty. Maggie ruszyła za nią.

— Jakie dziwne wrażenie sprawia ten tubylec!… Ale nie… Ma białą skórę i rysy twarzy Europejczyka. To jest raczej zdziczały biały człowiek. Dlaczego tak dziwnie popatrzył na mnie?

Vivian poruszona do głębi chodziła tam i z powrotem po kajucie.

— Przypomina jeden z tych zaginionych okrętów — ciągnęła dalej. — Tak jak te zmurszałe ruiny był kiedyś młody, żył pełnią życia…

— Nie trzeba się tak przejmować! Niech się pani uspokoi. Może pani coś zagra. Tak stęskniłam się za muzyką! — powiedziała Maggie chcąc zwrócić myśli Vivian w innym kierunku.

— Dobrze, zagram coś — rzekła Vivian.

Podeszła do fortepianu, pochyliła głową i po chwili namysłu zagrała Sonatę Patetyczną Beethovena.

Nagle ktoś wszedł do kajuty. Vivian przerwała i ujrzała przed sobą twarz nieznajomego. Okolona skołtunionymi włosami wyglądała strasznie. Nieznajomy miał szeroko otwarte oczy, dyszał ciężko, a dolna szczęka trzęsła mu się konwulsyjnie.

W jaki sposób wszedł tutaj? Maggie siedziała odwrócona do drzwi plecami, muzyka zagłuszyła kroki idącego.

Vivian zerwała się z miejsca, oparła się o fortepian i ledwie panując nad sobą patrzyła na nieznajomego. A on, nie spuszczając z niej wytężonego spojrzenia, usiłował coś powiedzieć.

— Bebee… ho!… — jego zachrypnięty głos przypominał beczenie kozła.

I nagle, jak gdyby zapomniawszy o Vivian, nieznajomy nachylił się nad fortepianem, rozcapierzył długie, wygięte palce i zaczął chciwie oglądać klawisze, jak sęp gotujący się do zagłębienia szponów w ciele ofiary. Potem stała się rzecz jeszcze dziwniejsza. Nieznajomy zasiadł do fortepianu i zaczął grać.

Była to straszna muzyka, nieartykułowana jak jego mowa. Długie paznokcie przeszkadzały mu w grze. Nieznajomy krzyczał niecierpliwie, przerywał na chwilę, odgryzał kolejny paznokieć i grał dalej.

I mimo to, że jego gra była potworna, można w niej było rozpoznać Sonatę Patetyczną Beethovena. Nie ulegało wątpliwości, że ten człowiek uczył się kiedyś muzyki.

Oszołomiona Vivian odeszła na bok, usiadła na fotelu i zasłuchała się. — I rzecz zdumiewająca — muzyka wkrótce porwała ją całkowicie… W jej oczach odbywał się przełom w duszy człowieka. Im dłużej nieznajomy grał, tym grał lepiej, frazy muzyczne były coraz wyraźniejsze. Odzwyczajone palce istotnie odmawiały mu posłuszeństwa, mimo to jednak z każdą chwilą coraz lepiej radził sobie z instrumentem. Mimo rażących błędów popełnianych przez nieposłuszne ręce, rozbrzmiewały fragmenty o niezwykłej plastyce.

Była pora obiadu. Huttling usłyszawszy grę na fortepianie wszedł do kajuty, by zawołać Vivian, i stanął jak wryty przy drzwiach. Vivian dała mu znak ręką, prosząc, by nie przerywał.

Pozostali członkowie ekspedycji, nie mogąc się doczekać Huttlingów, również zeszli do kajuty. Najpierw przybył Thompson i jego asystenci, następnie zjawił się Flores, Lüders, a na końcu Simpkins. Detektyw był przygnębiony. Lecz tym niemniej z ogromnym zainteresowaniem, uważniej niż inni, obserwował nieznajomego. Zebrani milczeli i słuchali wstrzymując oddech.

A obcy grał dalej. Po zakończeniu jednej sonaty, zaczynał grać drugą, trzecią, czwartą. Twarz mu się rozjaśniła, w oczach ukazał się błysk myśli, a na ustach pojawił się smutny uśmiech. Nagle przerwał frazę muzyczną w połowie taktu, pochylił się i upadł jak martwy.

Pół godziny leżał nieprzytomny. Kiedy zaczęto się już niepokoić, czy uda się go ocucić, otworzył oczy. Znajdował się widocznie pod urokiem muzyki. Następnie usiadł na sofie, przyjrzał się wszystkim i widząc kobiety zapiął kołnierzyk koszuli.

Muzyka wywarła na niego niezwykły wpływ. Zaczął mówić, chociaż nie mógł sobie przypomnieć swego imienia i przeszłości. Stawał się bardziej towarzyski, lecz zarazem coraz bardziej onieśmielony. Pozwolił sobie ostrzyc włosy, obciąć paznokcie, zgolić brodę i wąsy.

Kiedy ubrany w jeden z garniturów Slaytona, wygolony, uczesany i umyty zjawił się w kajucie ogólnej, był zupełnie innym człowiekiem.

„Do kogo on jest podobny? — myślała Vivian przyglądając się nieznajomemu. — Gdzie ja widziałam taki nos, taki podbródek? A raczej niezupełnie taki. On ma bardziej prawidłowe rysy twarzy”. — Nagle przypomniała sobie coś i aby sprawdzić to przypuszczenie, zwróciła się do Simpkinsa:

— Prawda, że on jest podobny do kapitana Slaytona?

Nie wiadomo dlaczego słowa te podziałały silnie na Simpkinsa.

— Ehe — odrzekł z ożywieniem. — Więc jednak nie nadaremnie przyjechałem na wyspę!

Kiedy nieznajomy wyszedł z kajuty, Simpkins zwracając się do Huttlingów powiedział:

— Sądzę, że teraz można wyjawić wszystkim tajemnicę kapitana Slaytona. Ona właśnie sprowadziła mnie na wyspę. Znalazłem tu więcej, niż oczekiwałem. Nie mogę powiedzieć, że już wszystko jest dla mnie jasne, lecz mam w ręku główne nici zbrodni Slaytona. O, nadchodzi Flores… Niech pan siada i posłucha. Zaciekawi pana na pewno historia pańskiego rywala.

I rozsiadłszy się wygodniej w fotelu, Simpkins rozpoczął swą opowieść.

— Kiedy znalazłem się po raz pierwszy na wyspie jako rozbitek, to z zawodowego nawyku zainteresowałem się prywatnym archiwum gubernatora Slaytona. Gubernator był tak pewny siebie, że zaniechał ostrożności i przechowywał papiery w szufladzie biurka.

— Simpkins, czyżby pan?…

— Przeszukiwał cudze biurka? — Mój drogi, cel uświęca środki! Tak, robiłem to w nieobecności Slaytona. Dobrać klucz to głupstwo. Przejrzałem jego korespondencję i dowiedziałem się niezwykle ciekawych rzeczy. Resztę informacji uzyskałem na kontynencie. W wyniku moich poszukiwań powstała „sprawa obywatela Hortvana, posługującego się nazwiskiem Slayton. Jeślibym miał wyłożyć szczegóły tej sprawy stylem aktu oskarżenia, będzie to brzmiało mniej więcej następująco:

W Kanadzie, w prowincji Quebec, w mieście Montrealu mieszkał właściciel przedsiębiorstwa okrętowego Robert Hortvan, którego statki przewoziły ładunki i pasażerów po Rzece Świętego Wawrzyńca. Hortvan miał dwóch synów. Starszy nazywał się Abraham, młodszy Edward. Bracia byli całkowicie do siebie niepodobni. Młodszy, Edward, był dobrym synem, dobrym człowiekiem i wybitnie utalentowanym muzykiem.

Starszy, Abraham, prowadził lekkomyślny tryb życia. A ponieważ ojciec był wielkim skąpcem, Abraham pewnego razu wykradł pieniądze z ojcowskiego biurka. Mało tego. Kiedy kradzież została ujawniona, zwalił winę na brata. Jednak ojciec nie uwierzył Abrahamowi, który zresztą po pijanemu przyznał się do wszystkiego. A więc ojciec wydziedziczył go, zapisując cały majątek młodszemu synowi. Wkrótce starzec umarł ze zgryzoty i jak się zdaje wskutek otłuszczenia serca. Edward stał się bogatym spadkobiercą. W tym czasie ukończył konserwatorium i przygotowywał się do koncertów w Europie. Z dobrego serca oddał znaczną część spadku bratu. Lecz ten przehulał wszystko i znów został bez pieniędzy. Wówczas Abraham ułożył plan zdobycia całego majątku brata.

Otrzymawszy dzięki szantażowi kilka tysięcy dolarów od pewnego bankiera w Montrealu, puścił pieniądze w ruch. Przekupił lekarzy, kilku urzędników sądowych i uzyskał to, że Edward został uznany za chorego umysłowo, a Abrahama wyznaczono jego opiekunem. Nieszczęśliwego muzyka zamknięto w szpitalu dla wariatów, a Abraham, zagarnąwszy majątek brata, wrócił do hulaszczego trybu życia. Ale wkrótce powinęła mu się noga. Nie umiał rozliczyć się przed radą opiekuńczą. A nie udało mu się dlatego, że w związku z wyborami do parlamentu znaleźli się w radzie nowi ludzie, z którymi nie zdołał ubić targu. Abrahamowi groziło ujawnienie jego wszystkich machinacji. Na dobitkę w szpitalu dla umysłowo chorych zaczął pracować nowy lekarz — który nie brał łapówek. Lekarz ten, po zbadaniu Edwarda, stwierdził, iż jest on zdrowy. Wówczas Abraham postanowił przenieść brata gdzieś dalej, aż sprawa ucichnie. Doszedł do porozumienia z pewnym lekarzem, który miał prywatne sanatorium na Wyspach Kanaryjskich. Podczas podróży rozpętała się burza i zagnała ich na Wyspę Zaginionych Okrętów. Tylko trzy osoby zdołały uratować się w łodzi: Abraham, Edward i sanitariusz, który wkrótce zginął — zapewne Slayton pomógł mu rozstać się z tym padołem. Abraham pozostawił brata na Nowej Wyspie, gdzie się pierwotnie znaleźli, sam zaś przedostał się w nocy na łodzi na Wyspę Zaginionych Okrętów i oświadczył jej mieszkańcom, że tylko on sam ocalał. Edward, pozbawiony łodzi, nie mógł dotrzeć do wielkiej wyspy. Lecz Abraham widocznie odwiedzał go od czasu do czasu, by sprawdzić, co się z nim dzieje.

— A dlaczego nie zabił go? — zapytał Huttling.

— Testament został sporządzony w taki sposób, że na wypadek śmierci Edwarda cały majątek przechodził na własność uniwersytetu, w którym Edward studiował. Więc Slayton postanowił uczynić tak: zatrzymać brata na Nowej Wyspie do czasu, aż całkowicie zdziczeje. Wówczas choroba psychiczna Edwarda nie budziłaby wątpliwości. Oto dlaczego Slayton nigdy nie organizował wycieczek na Nową Wyspę. Zebrawszy ogromne bogactwa, znacznie przewyższające majątek brata, Abraham pozostawił Edwarda na łasce losu…

Tylko jednej rzeczy nie udało mi się ustalić: czy Edward jeszcze żyje. Teraz już znamy prawdę i możemy uratować tego nieszczęśliwca. Czy warto było w imię tego zajrzeć do cudzego biurka?

— Przecież pan nie wiedział, co pan tam znajdzie — odparł Huttling.

— Nie potrzeba mi cudzej własności, jestem człowiekiem bezinteresownym. Muszę teraz tylko złapać Slaytona. A to nie jest trudna rzecz. Już go znalazłem po żmudnych poszukiwaniach.

— Znalazł pan? Naprawdę?! — zawołali słuchacze.

— Tak, znalazłem, z narażeniem własnego życia — odpowiedział skromnie Simpkins.

XI. Woda i ogień

W tym samym czasie kiedy Simpkins śledził Slaytona, usiłując w miarę możności schwytać go bez przelewu krwi, Thompson ze swymi asystentami i Lüders przeprowadzali dokładne badania Morza Sargassowego. Zorganizowali kilka wypraw podwodnych opuszczając się na dno morza w skafandrach nurków.

Udało im się uzyskać dość dokładne dane o Wyspie Zaginionych Okrętów. Lüders z zapałem pracował nad wykresem i pewnego razu, gdy wszyscy siedzieli przy wieczornej herbacie, zjawił się z wielkim arkuszem.

— Proszę popatrzeć — rzekł, uroczyście rozwijając rulon. — Wyspa Zaginionych Okrętów znajduje się na podwodnym ściętym wierzchołku góry pochodzenia wulkanicznego. Dokoła wyspy — u stóp góry — głębokość sięga tysiąca pięciuset metrów, a od wierzchołka góry do powierzchni oceanu jest zaledwie sto metrów. Całą tę przestrzeń wypełniają zatopione okręty, tworząc jak gdyby piramidę.

— Pomnik nad grobem — rzekł Huttling.

— Tak, pomnik tysięcy ofiar morza. Lecz ta piramida, jak się okazało, jest jednocześnie miastem zamieszkałym przez podwodnych mieszkańców.

— Jak to, więc są jeszcze podwodni mieszkańcy wyspy? — spytała Vivian.

— Małże, sepie, ośmiornice. Wątpię, czy na kuli ziemskiej znalazłoby się inne tak wielkie skupisko tych stworzeń. Można zrozumieć dlaczego. Na wpół zniszczone statki stały się niezwykle wygodnymi mieszkaniami dla ośmiornic. Wpełzają przez dziury i wyglądają przez otwory iluminatorów czekając na zdobycz.

— Ale spuszczać się na dno w takim miejscu — powiedziała Vivian — to rzecz niebezpieczna!

— Jeszcze by! Trzeba poprzestać na wyprawach podwodnych do miejsc otwartych i trzymać się blisko jeden drugiego. Ale za to jakie się widzi ciekawe obrazy! Niedawno byliśmy świadkami niezwykłego widowiska. Ośmiornica schwytała kraba i zaczęła się nim bawić. Krab stawiał opór, usiłował wyzwolić się z chwytliwych macek, lecz szybko opadł z sił. A ośmiornica długo jeszcze bawiła się wywijając nim w różne strony. Czasami puszczała swą ofiarę i natychmiast chwytała znów.

Nie zbadaliśmy tylko jeszcze głębokowodnej części wyspy. Stwierdziliśmy między innymi, że im głębiej, tym prąd morski jest silniejszy. Widocznie właśnie ten prąd przyprowadza uszkodzone statki do Wyspy Zaginionych Okrętów. Chcemy jutro zająć się zbadaniem tego prądu. Niech się pan wybierze z nami, panie Huttling, pan jeszcze nie opuszczał się na dno morza — zaproponował Lüders.

Vivian z obawą spojrzała na męża. Thompson pochwycił to spojrzenie i rzekł:

— Proszę się nie obawiać, tam nie ma ośmiornic. Opuścimy się wprost z „Napastnika” na otwartym miejscu w strojach nurków. Posiadają one zasobniki z zapasem sprężonego powietrza. Poza tym mamy liny, przy których użyciu można nas w każdej chwili wyciągnąć na powierzchnię, nie ma więc żadnego niebezpieczeństwa.

— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa? Wobec tego idę z panami — oświadczyła zdecydowanie Vivian. Thompson był trochę zakłopotany nieoczekiwanym obrotem sprawy. Lecz znał już charakter Vivian i nie spierał się. Huttlingowi również nie udało się przekonać Vivian.

— Przecież pani nie da sobie rady ze skafandrem — wtrącił Lüders. — Czy pani wie, że on waży na powietrzu dwieście kilogramów?

— Lecz w wodzie będzie znacznie lżejszy! — odrzekła Vivian. — Jestem bardzo silna. Proszę się o mnie nie martwić.

Nazajutrz wczesnym rankiem Huttlingowie, Lüders, Thompson i jego asystenci przebrali się w stroje nurków.

Za każdym razem przed zanurzeniem Thompson wyjaśniał marynarzom na statku i nurkom znaczenie sygnałów.

— Powtarzam! Jedno szarpnięcie oznacza: „stoję na gruncie, czuję się dobrze!” Cztery razy: „podnieście na górę”[4]. Więcej niż cztery razy: „słabo mi, alarm…” No, wkładajcie skafandry.

Vivian nie mogła zrobić kroku w ciężkim skafandrze, pozostali zresztą tak samo. Opuszczono ich do wody za pomocą wyciągu. W wodzie wszyscy poczuli się lżejsi i odzyskali swobodę ruchów.

Wędrowcy opuścili się na stok podwodnej góry i trzymając się cienkich, lecz mocnych stalowych lin przymocowanych do pasów, zaczęli schodzić w dół. Na głębokości dziesięciu metrów już panował mrok. Thompson i Lüders, idący na czele, zapalili latarki elektryczne, lecz wkrótce zgasili je. Światło przyciągało mieszkańców morza. Można się było narazić na atak rekina lub ośmiornicy. Im niżej opuszczali się nurkowie, tym było ciemniej i zimniej. A jednocześnie odczuwało się coraz bardziej ruch wody skierowany gdzieś na dół, jak gdyby wśród spokojnych wód oceanu płynęła szybka rzeka i wędrowcy szli środkiem jej koryta. Coraz trudniej było utrzymać się na nogach. Nurkowie coraz mocniej ściskali linę, która rozwijała się w miarę zanurzania.

W zielonej półmgle mignęło ciemne cielsko — prawdopodobnie rekina. Drapieżnik przepłynął obok wędrowców, znikł i zjawił się znów z przeciwnej strony. Wędrowcy skupili się ciaśniej. Potwór morski odpłynął. Lecz nagle niespodzianie, z ogromną szybkością przemknął obok Thompsona i gdyby profesor się nie nachylił, rozdarłby go na dwie części, a w najlepszym razie przebiłby skafander i profesor zginąłby w wodzie. Thompson poznał w ciemnościach panujących pod wodą rybępiłę. Zwrócił się do towarzyszy i wskazywał gestami grożące niebezpieczeństwo. Wędrowcy nie mogli rozmawiać ze sobą. Lüders położył się na dnie, za jego przykładem poszła reszta nurków. Rybapiła kilka razy przemknęła nad nimi, jeden raz nawet potrąciła o linę Tamma i szarpnęła nią mocno. Na szczęście, jedno szarpnięcie, które oczywiście spostrzeżono na górze, oznaczało: „czuję się dobrze”. W przeciwnym razie podniesiono by go i znalazłby śmierć w paszczy rybypiły.

Kilka minut nurkowie leżeli bez ruchu. Ryba, nie widząc zdobyczy, odpłynęła. Wszyscy odetchnęli z ulgą w metalowych hełmach i zaczęli ostrożnie wstawać. Lecz gdy ruszyli naprzód, prześladowca zjawił się znowu. Lüders przeklinał na czym świat stoi, chociaż nikt go nie słyszał. Sytuacja była poważna. Jak pozbyć się drapieżnika? Każdy ruch do przodu był niebezpieczny, lecz nie mniej groźna była próba powrotu na powierzchnię. Co robić?

Müller wpadł na szczęśliwą myśl. W momencie gdy ryba odpłynęła na większą odległość, odszedł na bok, zapalił latarkę elektryczną i położył na kamieniach w ten sposób, że nurkowie pozostawali w cieniu, a światło padało w inną stronę. Następnie Muller wrócił, a wszyscy czekali, co będzie dalej. Podstęp się udał. Do latarki zaczęły się zbliżać najrozmaitsze ryby. Wkrótce zjawiła się tam również rybapiła. Jej oczy oświetlone światłem nie dostrzegały nurków stojących w mroku. Za to wśród ryb, na które padało światło latarki, znalazło się sporo smacznych kąsków, które rybapiła zaczęła pożerać.

Wkrótce jednak zjawił się nowy drapieżnik — cętkowany rekin — i podjął z rybąpiłą walkę na śmierć i życie. W oświetlonej przestrzeni wody drapieżniki atakowały się nawzajem. Odpływały, zderzały się i ścigały. Rekin usiłował podpłynąć z dołu i wpić ostre zęby w brzuch rybypiły. Lecz ona ruchem szybkim jak cięcie szabli unikała ciosu. Jednak po kilku starciach rybapiła została ranna. Woda zabarwiła się krwią. Lecz rybiepile udało się również zadać straszny cios rekinowi. Krew jak czerwona mgła lub łuna pożaru wypełniła pole walki.

Nagle w górze szarpnięto linę trzy razy — sygnał niebezpieczeństwa: „podnosimy was”.

Co tam się mogło zdarzyć?

Nurkowie poczuli, że są wciągani na pokład statku. Wszyscy byli ogromnie podnieceni. Tam widocznie dzieje się coś niedobrego. Przeszło jeszcze kilka dręczących minut. Nurkowie z niezadowoleniem patrzyli w górę, jak gdyby spodziewając się stamtąd wyjaśnienia.

Kiedy znaleźli się w szalupie i zdjęli skafandry, dowiedzieli się o tym, co zaszło na wyspie podczas ich nieobecności.

— Simpkins i Flores — opowiedział kapitan Murray — zorganizowali oblężenie statku „Sybilla”, na którym, jak się okazuje, ukrywał się ostatnio Slayton z Chińczykiem. Slayton oświadczył, że się nie podda, i teraz właśnie rozpoczęła się strzelanina, słyszycie?

Istotnie, na wyspie rozległy się wystrzały karabinowe.

— My na razie zachowujemy neutralność — dodał Murray z uśmiechem.

Huttling zaczął oglądać teren walki przez lornetkę polową. Na skraju wyspy, koło „Sybilli” pod osłoną grubych masztów i nachylonych burt statków, skupili się atakujący. Oblężonych nie było widać. Od czasu do czasu padały wystrzały z obu stron.

Nagle na pokładzie „Sybilli” zjawił się Chińczyk. Był prawie nagi, wymachiwał jakimś przedmiotem.

Następnie podbiegł do transportowca stojącego obok „Sybilli” i rzucił weń granat. Rozległ się wybuch i nagle nad statkiem ukazały się wielkie czarne kłęby dymu.

— Ropa! Pali się ropa! — zawołał kapitan Murray, który pierwszy zrozumiał, czym to grozi.

Istotnie paliła się ropa, która znajdowała się w cysternie starego parowca. Płomień zaczął ogarniać burty statku. Płonąca ciecz spływała coraz niżej, rozpływała się po morzu, paląc się bez przerwy. Jak gdyby zapaliło się samo morze. A kłęby czarnego dymu wznosiły się coraz wyżej, jak nad kraterem wulkanu, przesłaniając słońce i spowijając wszystko gęstą zasłoną.

Strzelanina ucichła. Na wyspie zapanował popłoch. Syrena „Napastnika” zawyła na alarm. Tymczasem ognisty krąg rozszerzał się coraz bardziej, ogarniając znajdujące się w pobliżu statki. Chińczyk biegł nad płomieniem wzdłuż burty i krzyczał coś jak szalony.

— Żółta Rzeka! Wielka Żółta Rzeka!

Nagle w dymie ukazał się koło Chińczyka Bocco. Schwycił HaoSzena i zaczął go taszczyć na drugą stronę statku, do mostku. Zapaliła się rufa „Sybilli”. Wśród dymu mignęła postać biegnąca na dziób statku. Był to widocznie Slayton, lecz nikt nie zwrócił na niego uwagi. Rozległ się wystrzał. Strzelał zapewne Flores, lecz chybił. Slayton biegł dalej, skoczył do wody i popłynął w kierunku Nowej Wyspy.

— Wątpię, czy się uratuje — rzekł Murray. — Płonąca ropa rozlała się na ogromnej przestrzeni.

Vivian była niespokojna o Maggie i jej dziecko.

Wkrótce jednak ujrzała ją wśród pozostałych wyspiarzy. Nie zwracając uwagi na pożar rozszerzający się z ogromną szybkością, mieszkańcy wyspy wpadali do mieszkań, by wydostać jakieś rzeczy.

— Prędzej, Maggie, prędzej! — krzyczała Vivian.

Łodzie bez przerwy przewoziły wyspiarzy. Maggie z dzieckiem znalazła się na pokładzie „Napastnika”. O’Hara przyniósł Chińczyka na rękach. Edward Hortvan przybył razem z Floresem. Flores był ponury. Zdawało się, że tylko on ze smutkiem rozstaje się z wyspą. Gdzie indziej nie uda mu się zdobyć stanowiska gubernatora.

— Gdzie jest Bocco? — spytała Vivian.

— Spóźnił się. Zaraz przyjdzie — odpowiedział O’Hara, któremu Chińczyk wyrywał się z rąk. Widać było, że nieszczęsny zwariował.

— Moje rękopisy! — krzyknął nagle Lüders schodząc szybko do odjeżdżającej łodzi.

— Co pan robi, szaleńcze! — Huttling usiłował go zatrzymać. — Prawie cała wyspa jest w ogniu.

— Nie, wiatr znosi dym na bok! — powiedział Lüders i odpłynął.

— Simpkinsa również nie ma — denerwował się Murray. — Jeżeli wiatr skieruje ropę w tamtą stronę, będzie miał odciętą drogę ratunku.

Na pokład wpadł Bocco. W ręku trzymał czerwone zawiniątko, z którego wystawał kawałek galonu jego „dworskiego” munduru…

Wiatr zmienił kierunek i płonąca ropa zaczęła zbliżać się szybko do „Napastnika”.

— Kogo jeszcze brak? — spytał Murray. — Wkrótce trzeba będzie odbić od brzegu.

— Brak jeszcze Lüdersa i Simpkinsa…

— Właśnie ktoś nadbiega!

To stary Lüders obładowany rękopisami biegł przez kładki.

Morze paliło się prawie tuż przy przeprawie, kiedy Lüders nadbiegł i runął do łodzi, lecz zerwał się natychmiast, wyławiając z wody dziennik okrętowy, który mu wypadł z rąk.

— Gdzie jest Simpkins? — zawołano z pokładu, kiedy łódź zbliżyła się do statku.

— Widziałem Simpkinsa… Och, pozwólcie mi odetchnąć, duszę się… Widziałem, jak biegł do rezydencji gubernatora. Podajcie rękę, w głowie mi się kręci…

Lüdersa podtrzymały mocne marynarskie dłonie. Płaskodenna barka — przystań wyspy zaczęła się palić.

— Kiepska sprawa— rzekł Murray. — Simpkins ma odciętą drogę odwrotu.

Poprzez gęste kłęby dymu Huttling dostrzegł wreszcie postać ludzką na pokładzie „Elżbiety”. Simpkins biegł w stronę przystani. Lecz w połowie drogi spostrzegł, że ją ogarnął płomień. Chwilę stał niezdecydowany, a następnie pobiegł bocznymi kładkami w tę stronę wyspy, gdzie jeszcze nie dotarła płonąca ropa.

„Napastnik” był gotów do odpłynięcia.

— Cumy rzuć! — skomenderował Murray. — Wsteczny bieg! Prawo na burt! Cała naprzód!

Statek okrążał wyspę płynąc tam, dokąd biegł Simpkins. Oto detektyw przybiegł na ostatni statek i usiadł czekając na pomoc. Wiatr, który zmienił kierunek, przesłonił statek gęstą zasłoną dymu, tak że z trudem można było oddychać. Z „Napastnika” szybko spuszczono łódź.

— Prędzej! Prędzej! Duszę się! — krzyczał Simpkins.

Wkrótce znalazł się na łodzi, a następnie na pokładzie statku. Simpkins miał mocno wypchane kieszenie i rozpływał się w uśmiechu. Gdy spostrzegł badawcze spojrzenie Huttlinga, poklepał się po kieszeni i rzekł:

— To są dowody rzeczowe! Ale pójdę, przebiorę się, przesiąkłem dymem…

Kapitan wydał rozkaz rozwinięcia maksymalnej szybkości. Wskutek pożaru zrobiło się gorąco nie do zniesienia. Dym dusił, a płomienie ogarniały coraz większą przestrzeń.

— Gdyby nie gronorosty, które powstrzymują rozlewanie się ropy, nie obeszłoby się bez ofiar — rzekł Murray.

Po kwadransie „Napastnik” wydostał się ze strefy pożaru. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Simpkins wyszedł na pokład. Umył się, przebrał i pogwizdywał wesołą melodię. Vivian patrzyła na wyspę. Jak gigantyczny parasol, sięgający wierzchołkiem wysokich pierzastych obłoków rozpływał się nad nią dym, mieniący się purpurą odblasków zachodzącego słońca. A w dole kipiało płonące morze. Niby ogniste słupy padały wysokie maszty. W łunie pożaru Morze Sargassowe pokryte gronorostami wyglądało jak morze krwi…

Загрузка...