Siedzieli w sześcioro na terenach sportowych Parku Północnego w Abbenay, w złocistościach, upale i kurzu długiego wieczoru.
Wszyscy przyjemnie syci — obiad, zabawa uliczna i uczta przy ogniskach trwały bowiem przez całe niemal popołudnie. Było święto połowy lata. Dzień Insurekcji, upamiętniający pierwsze wielkie powstanie w Nio Esseii w roku urrasyjskim 740, przed dwustu blisko laty. Tego dnia kucharze i pracownicy stołówek podejmowani byli z honorami jako goście pozostałej części wspólnoty, bowiem to cech kucharzy i kelnerów rozpoczął strajk, który rozwinął się następnie w powstanie. Wiele było takich tradycyjnych obchodów i świąt na Anarres, niektóre wprowadzili osadnicy, inne — jak dożynki i Święto Letniego Przesilenia — zrodziły się spontanicznie z rytmu życia na planecie oraz potrzeby tych, którzy razem pracowali i razem pragnęli świętować.
Prowadzili bezładne rozmowy — wszyscy z wyjątkiem Takver, która tańczyła całymi godzinami, pochłonęła stosy smażonego chleba i pikli i była niezwykle ożywiona.
— Dlaczego Kvigot dostał skierowanie do zakładów rybnych nad Morzem Kerańskim, gdzie będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a Turib przejmuje jego program badawczy tu na miejscu? — pytała. Jej syndykat naukowy został włączony do przedsięwzięcia kierowanego bezpośrednio przez KPR, i Takver stała się od tamtej pory zagorzałą zwolenniczką niektórych poglądów Bedapa. — Bo Kvigot jest dobrym biologiem, który nie zgadza się ze spierniczałymi teoriami Simasa, a Turib zerem i włazi Simasowi w tyłek. Zobaczycie, kto zostanie kierownikiem programu paodejściu Simasa. Turib, idę o zakład!
— Co to wyrażenie oznacza? — zapytał ktoś, kto nie czuł powoni do krytyki społecznej.
Bedap, któremu rósł już brzuch i dlatego podchodził poważnie do ćwiczeń fizycznych, truchtał gorliwie dokoła boiska. Pozostali siedzieli na pylistym stoku pod drzewami, oddając się ustnym ćwiczeniom.
— To słowo ajońskie — wyjaśnił Szevek. — Oznacza urrasyjską grę w prawdopodobieństwa. Ten, kto odgadnie właściwie, dostaje własność drugiego.
Już dawno przestał przestrzegać zakazu Sabula, żeby nie wspominał o nauce ajońskiego.
— W jaki sposób podobne słowa dostały się do prawiekiego?
— Osadnicy — odpowiedział ktoś. — Prawiekiego uczyli się już jako dorośli; jeszcze przez długi czas musieli myśleć w starym języku. Czytałem gdzieś, że słowa „cholerny” nie ma w słowniku języka prawiekiego — ono również pochodzi z ajońskiego. Farigv, tworząc język, nie przewidział przekleństw, jeśli nawet tak, komputery nie uznały ich za niezbędne.
— Cóż więc znaczy powiedzenie „idź do diabla”? — zapytała Takver. — Sądziłam, że znaczy ono gnojówka w miasteczku, w którym się wychowałam. Idź do diabła! — a więc w miejsce najobrzydliwsze.
Desar, matematyk, który miał już etat w Instytucie i włóczył się stale za Szevekiem, choć rzadko odzywał się do Takver, stwierdził z właściwym sobie lakonizmem:
— Urras.
— Na Urras oznacza to miejsce, dokąd idziesz, gdy zostałeś potępiony.
— Czyli skierowanie w lecie na Południowy Zachód — rzekł Terrus, ekolog, stary przyjaciel Takver.
— W ajońskim to wyrażenie należy do trybu religijnego.
— Wiem, że musisz czytać po ajońsku, Szev, ale czy musisz też czytywać teksty religijne?
— Pewna część starożytnej fizyki Urrasyjczyków utrzymana jest w całości w trybie religijnym. Pojęcia takie na przykład jak to o którym mówimy. „Do diabła” znaczy „do piekła” — czyli do miejsca absolutnego zła.
— Skład obornika w Dolinie Krążystej — stwierdziła Takver. — Tak też myślałam.
Przytruchtał zakurzony na biało, ociekający potem Bedap.
Zwalił się ciężko obok Szeveka i dyszał jak miech.
— Powiedz coś po ajońsku — poprosiła Richat, studentka Szeveka. — Jak to brzmi?
— No wiesz: idź do diabła! Cholera!
— Ale przestań mnie przeklinać — roześmiała się — i powiedz jakieś całe zdanie.
Szevek dobrodusznie spełnił jej prośbę.
— Prawdę mówiąc, nie wiem, jak to się wymawia — dodał. — Po prostu zgaduję.
— Co to znaczyło?
— Jeśli upływ czasu jest właściwością ludzkiej świadomości, przeszłość i przyszłość są funkcjami umysłu. Keremcho, prekursor teorii następstw.
— Pomyśleć, jakie to dziwne; ludzie mówią, a ty ich nie rozumiesz!
— Oni nie rozumieją się nawet między sobą. Mówią w stu różnych językach, ci zwariowani władycy na Księżycu…
— Wody, wody — wychrypiał zdyszany Bedap.
— Nie ma wody — przypomniał mu Terrus. — Od osiemnastu dekad nie padało. Mówiąc dokładniej, od stu osiemdziesięciu trzech dni. Najdłuższa susza w Abbenay od czterdziestu lat.
— Jeśli tak dalej pójdzie, przyjdzie nam wprowadzać do obiegu wtórnego urynę, jak to praktykowano w dwudziestym roku. Może szklaneczkę siuśków, Szev?
— Nie żartuj — burknął Terrus. — Stąpamy po ostrzu noża. Popada czy nie popada? Już wiadomo, że ze zbiorów liści na Południowym Wschodzie będą nici. Nie spadła tam od trzydziestu dekad ani kropla deszczu.
Popatrzyli w zamglone, złociste niebo. Ząbkowane liście drzewa, pod którymi siedzieli — z gatunku wysokich egzotycznych drzew, sprowadzonych ze Starego Świata — zwisały z gałęzi pokryte kurzem, wyschnięte na wiór.
— Nigdy więcej Wielkiej Suszy — oznajmił Desar. — Nowoczesne zakłady odsalania. Remedium.
— Istotnie, mogą pomóc złagodzić jej skutki — zgodził się Terrus.
Zima tego roku — mroźna i sucha na północnej półkuli — przyszła Wcześnie. Wiatr miotał zmarzniętym kurzem po zabudowanych niskimi gmachami szerokich ulicach Abbenay. Woda do kąpieli podlegała ścisłej reglamentacji; pragnienie i głód stały wyżej od czystości. Pożywienie i odzież dla dwudziestu milionów mieszkańców Anarres pochodziły z fabryk holum, w których przetwarzano liście, nasiona, włókna i korzenie tej rośliny. W magazynach i składach znajdowała się pewna ilość wyrobów włókienniczych, nigdy jednak nie zgromadzono znaczniejszych rezerw żywności.
Woda szła na pola, by żywić rośliny. Niebo nad miastem było bezchmurne i byłoby czyste, gdyby wiatr nie nawiewał żółtego kurzu z południa i zachodu. Czasami, kiedy powiał z północy, od gór Ne Theras, żółta mgła rozpraszała się, odsłaniając lśniące, puste, ciemnoniebieskie przestwory, przechodzące w purpurę u zenitu.
Takver była w ciąży. Chodziła najczęściej śpiąca i łagodnie usposobiona.
— Jestem rybą — mówiła — rybą w wodzie. Pływam w dziecku, które w sobie noszę.
Bywała też przeciążona pracą i głodna z powodu zmniejszonych racji żywnościowych w stołówce. Kobiety ciężarne, podobnie jak dzieci i starcy, otrzymywały codziennie o jedenastej dodatkowy lekki posiłek, ale Takver z powodu napiętego rozkładu swych zajęć często te posiłki traciła. Ona mogła zrezygnować z posiłku, ryby w jej laboratoryjnych zbiornikach — nie. Przyjaciele znosili jej często to, co zdołali zaoszczędzić przy obiedzie albo co zostało w ich stołówkach — nadziewaną bułkę, kawałek owocu.
Pochłaniała te dary z wdzięcznością, dręczył ją jednak stale apetyt na słodycze, tych zaś było jak na lekarstwo. Kiedy była zmęczona, łatwo wpadała w złość i byle co mogło ją wyprowadzić z równowagi.
Późną jesienią Szevek ukończył rękopis Zasad jednoczesności i dał go Sabulowi do akceptacji przed drukiem. Ten trzymał go dekadę, dwie, trzy, ani słowem nie wyrażając swego zdania. Szevek zapytał go na koniec, co sądzi o jego pracy. Tamten odparł na to, że był zbyt zajęty i nie zabrał się jeszcze do lektury. Szevek czekał.
Była połowa zimy. Dzień w dzień wiały suche wiatry; ziemię skuwała zmarzlina. Zdawało się, że wszystko stanęło, zastygło w niepokojącej martwocie, czekając na deszcz, odrodzenie.
W pokoju było ciemno. Światła w mieście zapalono dopiero przed chwilą; jarzyły się słabym blaskiem pod wysokim ciemnoszarym niebem. Weszła Takver, zapaliła lampę i kucnęła w płaszczu przy nagrzewnicy.
— Ale ziąb! Okropność. Stopy mi tak zmarzły, jakbym szła po lodowcu, byłam bliska płaczu po drodze, tak bolały. Przeklęte spekulanckie trepy! Czy my nie potrafimy wyprodukować przyzwoitej pary butów? Dlaczego siedzisz po ciemku?
— Tak sobie.
— Byłeś w stołówce? Ja zjadłam trochę po drodze do domu w Nadwyżkach. Musiałam zostać, wykluły się kukuri i musieliśmy usunąć narybek ze zbiorników, żeby go dorosłe nie pożarły.
Jadłeś coś?
— Nie.
— Nie bądź taki ponury. Błagam, nie bądź dziś ponury. Jeśli coś się dziś jeszcze nie uda, chyba się rozpłaczę. A mam już powyżej uszu tego wiecznego mazania się. Przeklęte głupie hormony!
Chciałabym rodzić dzieci tak, jak to robią ryby — złożyć ikrę, odpłynąć i po wszystkim. Chyba żebym wróciła ją pożreć… Nie siedź tak jak figura z brązu. Nie mogę tego znieść.
Bliska łez, siedziała w kucki w strudze gorącego powietrza z nagrzewnicy, próbując zgrabiałymi palcami rozwiązać buty.
Szevek milczał.
— O co chodzi? Nie możesz tak siedzieć i milczeć!
— Sabul mnie dziś wezwał. Nie zarekomenduje Zasad do opublikowania ani do wysłania.
Przestała się szamotać ze sznurówką; znieruchomiała. Spojrzała na niego przez ramię. Wreszcie spytała:
— Co dokładnie powiedział?
— Recenzja leży na stole.
Podniosła się, szurając jednym butem, podeszła do stołu i — pochyliwszy się nad nim z rękami w kieszeniach palta — przeczytała dokument.
— ”Co do tego, że fizyka następstw w społeczeństwie odońskim leży u podstaw myśli chronozoficznej, zgadzali się wszyscy od Osiedlenia na Anarres. Egoistyczne odstępstwo od tej solidarnie przyjętej zasady doprowadzić może jedynie do jałowego snucia niepraktycznych hipotez bez społecznie organicznego zastosowania bądź do powtarzania zabobonnych, religijnych spekulacji nieodpowiedzialnych, płatnych naukowców z paskarskich państw Urras…” Och, co za spekulant! Ograniczony, zawistny gnojek z gębą pełną Odo! Czy on wyśle tę recenzję do gazet?
— Już to zrobił.
Przyklękła, żeby ściągnąć but. Parę razy zerknęła na Szeveka, ale nie podeszła do niego; przez jakiś czas trwała w milczeniu.
W końcu odezwała się, ale już nie podniesionym ani jak przedtem napiętym głosem, lecz swoim zwykłym, szorstkim od chrypki.
— I co teraz zrobisz, Szev?
— Nic nie można zrobić.
— Sami wydrukujemy tę książkę. Założymy syndykat wydawniczy, nauczymy się składu i wydrukujemy ją.
— Papier jest ściśle racjonowany. Żadnych zbędnych druków.
Wyłącznie publikacje KPR, dopóki nie będą bezpieczne plantacje drzew holum.
— A czy nie mógłbyś zmienić jakoś sposobu przedstawienia swojej teorii? Przemycić swoje twierdzenia w przebraniu. Przybrać je ozdóbkami z teorii następstw, żeby Sabul mógł je przełknąć.
— Nie przebierzesz czarnego za białe.
Nie zapytała, czy nie mógłby obejść Sabula albo poszukać dojścia wyżej. Na Anarres nikt nie stał wyżej. Nie istniały dojścia. Jeśli nie układała się współpraca z syndykami, trzeba było pracować samemu.
— A gdybyś tak… — Urwała.
Wyprostowała się i postawiła buty koło grzejnika, żeby wyschły. Zdjęła palto, powiesiła je i narzuciła na ramiona ciężki, ręcznie tkany szal. Usiadła na tapczanie, stękając cicho, gdy opuszczała się kilka ostatnich cali. Spojrzała na Szeveka, siedzącego bokiem pomiędzy nią a oknem.
— A gdybyś tak zaproponował mu współautorstwo? Jak przy tym pierwszym artykule, który napisałeś.
— Sabul nie podpisze swoim imieniem „zabobonnych, religijnych spekulacji”.
— Jesteś pewien? Pewien jesteś, że nie do tego właśnie zmierza? On zdaje sobie sprawę, z czym ma do czynienia, wie, czego dokonałeś. Zawsze mówiłeś, że jest przenikliwy. Zdaje sobie sprawę, że to wtrąci jego i całą szkołę następstw do recylkulatora. Ale gdyby mógł podzielić z tobą sławę? Ten facet to chodzące ego.
Gdyby tak mógł powiedzieć, że to jego książka…
— Prędzej podzielę się z nim tobą niż tą książką — powiedział Szevek ze złością.
— Nie podchodź do tego w taki sposób, Szev. Liczy się książka, idea. Weź na przykład: chcemy zatrzymać przy sobie to dziecko, które się ma urodzić, chcemy je kochać. Gdybyśmy jednak chcieli je zatrzymać, a ono miałoby z tego powodu umrzeć, gdyby przeżyć mogło tylko w żłobku, gdybyśmy mieli je nigdy nie zobaczyć, nie poznać jego imienia — jeślibyśmy stanęli przed takim wyborem, co byś wybrał? Zatrzymać dziecko, które urodziłoby się martwe? Czy dać życie?
— Nie wiem — mruknął. Ukrył twarz w dłoniach, do bólu trąc czoło. — Tak, oczywiście. Tak. Ale to… ale ja…
— Bracie, kochany. — Splotła dłonie na kolanach, nie wyciągnęła do niego ręki. — Nieważne, czyje imię widnieje na okładce. Ludzie będą wiedzieli. Prawda jest w książce.
— Ja jestem tą książką — powiedział. Zamknął oczy i siedział nieruchomo.
A wtedy Takver podeszła do niego nieśmiało i dotknęła go tak delikatnie, jakby dotykała rany.
Pierwsza, okrojona i marnie wydana wersja Zasad jednoczesności wyszła drukiem w Abbenay na początku roku 164 jako wspólne dzieło Sabula i Szeveka. KPR publikowała najniezbędniejsze jedynie sprawozdania i zarządzenia, ale Sabul miał wpływy w wydawnictwie i w wydziale informacji KPR i zdołał przekonać kogo trzeba o propagandowej wartości książki za granicą. Urrasyjczyków — mówił — cieszy susza oraz groźba głodu na Anarres; ajońskie dzienniki z ostatniego transportu prześcigały się w radosnych przepowiedniach rychłego upadku odońskiej gospodarki.
Cóż może być lepszym tej prognozy zaprzeczeniem — wywodził — jak nie publikacja wielkiego dzieła czystej myśli, „pomnika nauki — jak stwierdzał w poprawionej recenzji — wznoszącego się ponad Przeciwności materialne i dającego dowód niespożytej żywotności dońskiego społeczeństwa oraz jego wyższości na każdym polu ludzkiej myśli nad hołdującymi władzy posiadaczami”.
Tak więc dzieło zostało wydane; i piętnaście z trzystu egzemplarzy odleciało na pokładzie ajońskiego frachtowca Czujny. Szevek nie otworzył nigdy ani jednego z nich. Do przeznaczonego na eksport pakietu dołączył jednak kompletną wersję oryginału w rękopisie. Dopisek na okładce zawierał prośbę o przekazanie manuskryptu doktorowi Atro z Wydziału Nauki Szlachetnej Uniwersytetu Ieu Eun oraz wyrazy szacunku od autora. Nie ulegało wątpliwości, że Sabul, do którego należało wydanie zgody na wysłanie przesyłki, spostrzeże ten dodatek. Czy go usunął, czy zostawił, tego się Szevek nigdy nie dowiedział. Mógł go skonfiskować z czystej złośliwości; mógł przepuścić, zdając sobie sprawę, że jego okastrowany skrót nie wywrze na urrasyjskich fizykach pożądanego efektu. Ani słowem nie wspomniał Szevekowi o rękopisie. Ten zaś o niego nie pytał.
Tamtej wiosny w ogóle mało odzywał się do ludzi. Przyjął na ochotnika posadę budowlaną w nowych zakładach uzdatniania wody w południowym Abbenay i albo był tam w pracy, albo całymi niemal dniami uczył. Wrócił do swoich badań nad cząstkami subatomowymi i często spędzał wieczory przy instytutowym akceleratorze albo w laboratoriach wśród specjalistów od cząstek elementarnych. W towarzystwie Takver i przyjaciół bywał milczący, zamknięty w sobie, uprzejmy i chłodny.
Takver urósł ogromny brzuch; nosiła go przed sobą jak człowiek taszczący do pralni wielki, ciężki kosz bielizny. Do pracy w laboratoriach ichtiologicznych chodziła dopóty, dopóki nie znalazła i nie wyszkoliła odpowiedniego zastępstwa, wtedy dopiero przyszła do domu i zaczęła rodzić, przeszło dekadę po swoim terminie. Kiedy Szevek wczesnym popołudniem wrócił tego dnia do mieszkalni, oświadczyła mu:
— Możesz iść po akuszerkę. Powiedz jej, że skurcze następują co cztery, pięć minut, lecz nie są zbyt gwałtowne, nie musisz się więc spieszyć.
Popędził; kiedy się okazało, że akuszerki nie ma, wpadł w popłoch. I ona, i lekarz blokowy dokądś wyszli, nie zostawiwszy na drzwiach — jak to zwykli czynić — wiadomości, gdzie ich można znaleźć. Szevekowi zaczęło walić serce, ujrzał nagle rzeczy z przerażającą jasnością. Przyszło mu do głowy, że ten brak wspomógł wróżbę. Od zimy, od momentu podjęcia decyzji w sprawie książki, odsunął się od Takver. A ona stawała się coraz cichsza, coraz bierniejsza, pogodzona z losem. Teraz zrozumiał tę jej bierność, była przygotowywaniem się do śmierci. Takver oddalała się od niego, a on nie próbował się do niej zbliżyć. Zajmowała go tylko jego własna gorycz, nie dostrzegał lęku i odwagi swej partnerki. Zostawił ją w spokoju, bo chciał, żeby i jego zostawiono w spokoju, więc usunęła się, zostawiła go, odsunęła się daleko, zbyt daleko, a teraz odejdzie na zawsze.
Pognał do blokowej kliniki i przybiegł tam bez tchu, chwiejąc się na nogach, aż myślano, że ma atak serca. Wyjaśnił, o co chodzi.
Zawiadomiono inną akuszerkę, jemu zaś poradzono, by wracał do domu, partnerka nie powinna zostawać sama. Pospieszył do domu, z każdym krokiem wzbierała w nim trwoga, panika, pewność straty. Kiedy tam jednak dotarł, nie ukląkł przy Takver i nie błagał jej o przebaczenie, jak tego z całej duszy pragnął. Takver nie miała czasu na czułe sceny; była zajęta. Uprzątnęła łóżko — pozostawiając na nim jedynie czyste prześcieradło — i próbowała rodzić. Nie krzyczała i nie jęczała, bo nie doznawała bólu, gdy zaś chwytały ją skurcze, radziła sobie z nimi dzięki kontroli mięśni i oddechu, wydychając następnie powietrze, jak człowiek, który z najwyższym wysiłkiem dźwiga jakiś straszny ciężar. Szevek nie widział dotąd, by jakaś praca angażowała w takim stopniu wszystkie moce ciała.
Nie mógł patrzeć na taki znój i nie pospieszyć z pomocą. Mógł służyć Takver za podporę i oparcie, gdy chciała się podnieść. Metodą prób i błędów prędko odkryli najlepszą pozycję i utrzymywali ją aż do przybycia położnej. Takver rodziła w kucki, przyciskając twarz do uda Szeveka, a dłonie wczepiając w jego splecione ramiona.
— Oto i jest — powiedziała cicho akuszerka, zagłuszana ciężkim jak dudnienie silnika dyszeniem Takver, odbierając wysuwającą się oślizgłą, wyraźnie jednak ludzką istotę. Chlusnęła krew, a potem wypadła jakaś bezkształtna, nieludzka już forma. Szeveka ze zdwojoną mocą chwycił za gardło strach, o którym już zapomniał.
To co zobaczył, było śmiercią. Takver puściła jego ręce i bezwładna jak worek osunęła się do jego stóp. Pochylił się nad nią, zdrętwiały z przerażenia i żalu.
— Dobrze — powiedziała akuszerka — pomóż się jej odsunąć, żebym to mogła sprzątnąć.
— Chciałabym się umyć — wyszeptała słabo Takver.
— Pomóż jej się umyć. Weź tę jałową odzież — tam leży.
— Aaaaa! — odezwał się jakiś nowy głos.
Wydawało się, że pokój jest pełen ludzi.
— A teraz — zadysponowała akuszerka — daj jej dziecko do piersi, to pomoże zahamować krwotok. Ja muszę odnieść to łożysko do zamrażarki w klinice, wracam za dziesięć minut.
— A gdzie… gdzie jest…
— W łóżeczku! — rzuciła akuszerka wychodząc.
Szevek zlokalizował małe łóżeczko, które od czterech dekad czekało w pogotowiu w kącie pokoju, i leżące w nim niemowlę.
Położna — mimo tego szalonego galopu wydarzeń — zdążyła je już obmyć, a nawet odziać w koszulkę, toteż nie wyglądało już tak rybio i oślizgłe jak w pierwszej chwili. Na dworze nie wiedzieć kiedy zrobiło się ciemno, a popołudnie z równie osobliwą chyżością przeszło niepostrzeżenie w wieczór. Paliła się lampa. Szevek podniósł dziecko, żeby je podać Takver. Miało niewiarygodnie małą twarzyczkę i duże, delikatne, zamknięte powieki.
— Daj mi je — powiedziała Takver. — Och, pospiesz się, proszę, i podaj mi je.
Podszedł do niej i bardzo ostrożnie położył niemowlę na jej brzuchu.
— Ach! — wydała cichy okrzyk najczystszego triumfu. — Chłopiec czy dziewczynka? — spytała po chwili sennie.
Szevek siedział obok na łóżku. Zajrzał pod koszulkę, nieco zmieszany jej długością w stosunku do niezwykle krótkich nóżek.
— Dziewczynka.
Wróciła położna i uporządkowała wszystko.
— Doskonale się sprawiliście — powiedziała, do obojga kierując swą pochwałę. Zgodzili się z nią. — Zajrzę tu jeszcze z rana — zapowiedziała wychodząc.
Mała i Takver już spały. Szevek położył głowę obok głowy swojej partnerki. Przywykł do przyjemnego, piżmowego zapachu jej ciała. Teraz ten zapach się zmienił; stał się duszny, nieuchwytny, przepojony wonią snu. Delikatnie objął Takver ramieniem i w pokoju przesyconym ciepłem życia zapadł w sen u boku śpiącej z dzieckiem przy piersi kobiety.
Odonianin wstępował związek monogamiczny, tak jak podejmował inne wspólne przedsięwzięcie w zakładzie produkcyjnym, w balecie czy w mydlarstwie. Partnerstwo było takim samym dobrowolnie zawiązywanym związkiem jak każdy inny. Dopóki funkcjonowało — dopóty trwało; kiedy przestawało funkcjonować — rozpadało się. Nie było instytucją, lecz funkcją. Nie miało innej sankcji prócz sumienia jednostki.
Pozostawało to w pełnej zgodzie z teorią społeczną Odo. Ważność przyrzeczenia — nawet tego nie ograniczonego terminem — leżała u podstaw jej nauki; mogłoby się zdawać, że wolność zmiany, na którą kładła nacisk Odo, winna odbierać wagę idei przyrzeczenia i przysięgi — wolność jej składania przydawała jej w istocie znaczenia. Przyrzeczenie jest obraniem kierunku, samoograniczeniem się w wyborze. Jeśli nie obiera się żadnego kierunku — nauczała Odo — jeśli człowiek podąża donikąd, nie dokona się też żadna zmiana. Jego wolność wyboru i zmiany nie zostanie wykorzystana, zupełnie tak jak gdyby siedział w więzieniu — takim, które sam zbudował — lub tkwił w labiryncie, w którym żadna z dróg nie jest lepsza od innych. Odo uważała przyrzeczenie, przysięgę i wierność za najistotniejsze wśród zawiłych ścieżek wolności.
Wielu było zdania, że w odniesieniu do życia seksualnego idea wierności zastosowana została nietrafnie. Fakt, że Odo była kobietą — utrzymywano — zwiódł ją na manowce, każąc odrzucić prawdziwą wolność seksualną; pod tym względem, i nie tylko, idee Odo nie były dla ludzi. Krytycznie na ten temat wypowiadały się równie często kobiety, jak i mężczyźni, wydaje się więc, że Odo okazała tu niezrozumienie nie tyle płci męskiej, ale też całego typu czy odłamu ludzkości — tych mianowicie, dla których eksperyment jest duszą seksualnej rozkoszy.
Choć ich jednak nie rozumiała i uważała najpewniej za przejaw zaborczego odchylenia od normy — bo przecież przedstawiciele rodzaju ludzkiego, jeśli nie z natury już monogamiczni, przywiązują ‘C wszak do siebie okresowo — przychylniejszy grunt przygotowa1 dla rozwiązłych niż dla tych, którzy podejmowali próbę trwałego partnerstwa. Żadne prawa, ograniczenia, kary, grzywny czy dezaprobata nie krępowały seksualnej aktywności dowolnego rodzaju, wyjąwszy gwałt na dziecku lub kobiecie, za który to czyn sąsiedzi gwałciciela mogli niezwłocznie wymierzyć mu karę — o ile nie zdołał oddać się wcześniej w łagodniejsze ręce ośrodka terapeutycznego. Seksualne molestowanie należało jednak do rzadkości w społeczeństwie, w którym pełne zaspokojenie płciowej potrzeby uznawane było od wieku pokwitania za normę, jedynym zaś, jakkolwiek łagodnym ograniczeniem, jakim społeczeństwo obwarowało aktywność seksualną, był nacisk kładziony na jej prywatność — postulat skromności, narzucany przez życie we wspólnocie.
Z kolei ci, którzy podejmowali się zawiązania i utrzymania partnerstwa — czy to homo — czy heteroseksualnego — napotykali przeszkody nie znane tym, którzy kontentowali się przygodnym seksem. Musieli stawić czoło nie tylko zazdrości, żądzy posiadania oraz innym chorobom namiętności, dla których rozwoju związek monogamiczny stanowi grunt tak odpowiedni, ale i zewnętrznym naciskom organizmu społecznego. Para podejmująca partnerstwo czyniła to ze świadomością, że może zostać w każdej chwili rozdzielona przez wymogi podziału pracy.
Kompoprac — Komisariat Podziału Pracy — starał się nie rozdzielać par i łączyć je na ich prośbę, gdy tylko było to możliwe; ale to nie zawsze dawało się zrobić, szczególnie w przypadkach pilnych werbunków, nikt też nie oczekiwał od Kompopracu, że dla osiągnięcia tego celu będzie zmieniał spisy bądź przeprogramowywał komputery. Anarresyjczyk zdawał sobie sprawę, że aby przetrwać, osiągnąć coś w życiu, musi być gotów udać się tam, gdzie jest potrzebny, i wykonać pracę, którą wykonać trzeba.
Wzrastał ze świadomością, że podział pracy to w życiu rzecz najważniejsza, pilna i nieustająca potrzeba społeczna — partnerstwo zaś jest sprawą osobistą, wyborem, którego wolno dokonać jedynie w obrębie tego istotniejszego wyboru.
Gdy wyboru kierunku dokonuje się jednak z własnej woli i podąża obraną drogą z ochotą, człowiekowi wydaje się, że wszystko mu sprzyja. Podobnie możliwość rozłączenia sprzyjała często umocnieniu wierności partnerów. Szczere i niewymuszone jej dochowywanie w społeczeństwie, w którym nie przewidziano żadnych prawnych ani moralnych sankcji za niewierność, zachowywanie jej przez okres dobrowolnie podjętej rozłąki, która zacząć się mogła w każdej chwili i trwać lata, stanowiło coś w rodzaju wyzwania. A istota ludzka lubi podejmować wyzwania, wolności szuka w przeciwnościach losu.
W roku 164 wielu ludziom, którzy by sami z siebie nigdy wolności nie szukali, dano jej zakosztować — i spodobała im się, polubili smak próby i niebezpieczeństwa. Susza, która zaczęła się latem 163, nie zelżała i zimą. Latem 164 bieda była już wielka, groziła katastrofa, gdyby susza potrwała dłużej.
Obowiązywało ścisłe racjonowanie; pobór do pracy był przymusowy. Zmagania o wyprodukowanie dostatecznej ilości pożywienia i rozprowadzenie go przybrały charakter zaciętej, rozpaczliwej walki. A jednak ludzie nie popadali w rozpacz. Pisała Odo:
Dziecię wolne od grzechu posiadania i przymusu ekonomicznej rywalizacji wzrośnie przepełnione wolą czynienia tego, co niezbędne, zdolne czerpać radość z tego, co czyni. Tym, co zabija duszę, jest praca bezsensowna. Szczęście karmiącej matki, nauczyciela, wracającego z łupem myśliwego, dobrego kucharza, zręcznego rękodzielnika, każdego wreszcie, kto wykonuje pracę pożyteczną i wykonuje ją dobrze — ta trwała radość stanowi prawdopodobnie najgłębsze źródło ludzkiego zadowolenia i uczuć społecznych w ogóle. Tamtego lata w Abbenay tętniła podskórnym nurtem owa właśnie radość. Najcięższe prace wykonywano z uśmiechem, ludzie byli gotowi zapominać o wszelkich troskach ledwie ukończono coś, co ukończenia wymagało. Odżyło stare hasło solidarności.
Społeczna więź okazała się w istocie silniejsza od wszystkiego, co poddawało ją próbie — i to napawało radością.
Wczesnym latem KPR rozwiesiła plakaty sugerujące, by skracać dzień pracy średnio o godzinę, gdyż przydział białka w jadłodajniach przestał być wystarczający dla normalnego, pełnego wydatku energii. Ożywiona aktywność miejskich ulic i tak już zresztą zaczęła maleć. Ludzie, uporawszy się z pracą, wałęsali się po placach, grali w kule w obumarłych parkach, wysiadywali na progach warsztatów i nawiązywali rozmowy z przechodniami. Liczba mieszkańców miasta wyraźnie spadła, kilka tysięcy wyjechało bowiem — na ochotnika bądź otrzymawszy przydział — do pilnych Prac na farmach. Wzajemne zaufanie uśmierzało jednak przygnębienie i obawy. „Do zobaczenia po wszystkim” — pozdrawiano się ze spokojem. Tuż pod powierzchnią tętniły potężne pokłady żywotności. Gdy wyschły studnie na północnych przedmieściach, wykwalifikowani i niewykwalifikowani ochotnicy, dorośli i młodzież, pracując w wolnym czasie, doprowadzili w trzydzieści godzin prowizorycznymi rurociągami wodę z innych dzielnic.
Późnym latem Szevek dostał pilny przydział na farmę do wspólnoty w Czerwonych Źródłach w Południowyżu. Korzystając z odrobiny deszczu, jaka spadła w porze równikowych burz, usiłowano przed nawrotem suszy posiać holum i zebrać plon.
Spodziewał się przydziału w każdej chwili, bowiem skończyła się już praca na budowie i zarejestrował się na liście prac ogólnych jako pracownik do dyspozycji. Przez cale lato nie robił nic innego, jak tylko wykładał na kursach, czytał, stawiał się na wszystkie wezwania ochotników zarówno w ich bloku, jak i w mieście, a potem przychodził do domu, do Takver i dziecka. Takver wróciła po pięciu dekadach do pracy w laboratorium, chodziła tam jednak tylko rano. Jako karmiąca matka, była uprawniona do otrzymywania dodatkowych przydziałów białka i węglowodanów i zawsze z obydwu korzystała; przyjaciele już nie mogli dzielić się z nią nadwyżkami żywności, bo nadwyżek żywności nie było. Choć schudła, wyglądała kwitnąco; dziecko było drobne, ale zdrowe.
Córeczka dostarczała Szevekowi dużo radości. Mając ją co rano pod swoją wyłączną opieką (do żłobka oddawali ją jedynie wtedy, kiedy uczył lub wychodził do prac ochotniczych), doznawał poczucia, że jest niezbędny — tego ciężaru i nagrody rodzicielstwa.
Dziecko, bystre i chłonne, było wymarzonym słuchaczem jego tłumionych fantazji językowych, które Takver nazywała „kuku na muniu”. Sadzał sobie małą na kolanach i wygłaszał dla niej szalone, kosmologiczne wykłady, wyjaśniając, że czas to w gruncie rzeczy wywrócona na nice przestrzeń, zatem chronon jest tylko wynicowanym kwantem, odległość zaś niczym więcej jak jedną z przypadkowych własności światła. Nadawał dziecku wymyślne i coraz to inne przezwiska i recytował jej śmieszne rymowanki: Czas to kajdany, Czas jest tyranem, Supermechanicznym, Superorganicznym — HOP! Na hop dziewczynka podskakiwała niewysoko, piszcząc i wymachując pulchnymi piąstkami. Ćwiczenia te sprawiały obojgu dużo radości. Skierowanie na farmę było przykrą niespodzianką. Szevek miał nadzieję, że poślą go gdzieś niedaleko od Abbenay, a nie na koniec świata, do Południowyżu. Wraz jednak z uczuciem niemiłej konieczności opuszczenia Takver i dziecka na sześćdziesiąt dni pojawiło się głębokie przekonanie, że do nich wróci. Jak długo trwał w tym przekonaniu, nie martwił się.
Wieczorem w przeddzień jego wyjazdu odwiedził ich Bedap.
Po wspólnej kolacji w stołówce Instytutu wrócili wszyscy do pokoju Szeveka i Takver. Siedzieli i rozmawiali, nie zapalając lampy, przy otwartych oknach; była gorąca noc. Bedap, który stołował się w małej jadłodajni, gdzie specjalne zamówienia nie sprawiały zbytniego kłopotu kucharzom, oszczędzał przez dekadę swoje racje przydziałowych napojów i odebrał je na koniec w postaci litrowej butelki soku owocowego. Zaprezentował ją z dumą: przyjęcie pożegnalne. Podawali sobie butelkę z rąk do rąk i rozkoszowali się płynem.
— Pamiętasz tę wyżerkę przed twoim odjazdem z Północoniżu?
— zapytała Takver — Spałaszowałam wówczas dziewięć smażonych ciastek.
— Nosiłaś wtedy krótkie włosy — powiedział Szevek, poruszony wspomnieniem, którego dotąd nigdy z nią nie łączył. — To byłaś ty, prawda?
— A któż by inny?
— Do licha, ależ ty byłaś dzieckiem!
— Ty też, to już dziesięć lat. Obcięłam włosy, żeby się wyróżniać intrygującym wyglądem. Na wiele mi się to zdało! — Roześmiała się swoim głośnym, radosnym śmiechem, który szybko zdusiła w sobie, żeby nie obudzić śpiącej w łóżeczku za parawanem córeczki, choć tej, gdy raz usnęła, nic nie było w stanie obudzić. — Tak bardzo pragnęłam być wtedy inna. Ciekawa jestem dlaczego.
— Przychodzi taki moment, około dwudziestki — wyjaśnił Bedap — kiedy musisz wybrać, czy chcesz być przez resztę życia taka jak inni, czy też uczynić walor ze swoich osobliwości.
— Albo przynajmniej pogodzić się z nimi — dodał Szevek.
— Szev jest w nastroju rezygnacji — stwierdziła Takver. — Zapowiedź nadchodzącej starości. To musi być okropne mieć trzydzieści lat.
— Nie martw się, ty nie wpadniesz w rezygnację nawet po dziewięćdziesiątce. — Bedap poklepał ją po plecach. — Czy się już choć pogodziłaś z imieniem małej?
Pięcio — i sześcioliterowe imiona przydzielane przez komputer rejestru centralnego, unikatowe dla każdej osoby, zastępowały numery, które w przeciwnym razie musiałoby nadawać swoim członkom skomputeryzowane społeczeństwo. Anarresyjczyk nie potrzebował innego identyfikatora poza swym imieniem. Było ono uznawane za ważną część osobowości, choć nikt go sobie sam nie wybierał, podobnie jak nie wybierał sobie nosa ani wzrostu. Takver nie podobało się imię, które przypadło jej dziecku — Sadik.
— Wciąż chrzęści mi w ustach jak garść żwiru — powiedziała — nie pasuje do niej.
— A mnie się podoba — oświadczył Szevek. — Brzmi jak imię wysokiej, smukłej dziewczyny o długich czarnych włosach.
— Tymczasem mamy do czynienia z niską tłuścioszką o niewidocznym owłosieniu — zauważył Bedap.
— Daj jej tylko trochę czasu, bracie! Słuchajcie, chciałbym wygłosić mowę.
— Słuchamy! Słuchamy!
— Ci…
— Dlaczego? Tego dziecka nawet kataklizm nie obudzi.
— Proszę o ciszę. Odczuwam wzruszenie. — Szevek wzniósł kubek z sokiem owocowym. — Chciałbym powiedzieć… Chciałbym powiedzieć, co następuje. Cieszę się, że Sadik urodziła się właśnie teraz. W trudnym roku, w ciężkich czasach, gdy tyle zależy od naszego braterstwa. Cieszę się, że urodziła się teraz i tutaj. Cieszę się, że jest jedną z nas, odonianką, naszą córką i siostrą. Cieszę się, że jest siostrą Bedapa. Że jest siostrą Sabula — nawet Sabula! Wznoszę ten toast z nadzieją, że przez całe życie będzie kochała siostry swoje i swoich braci tak gorąco i radośnie, jak ja ich dzisiaj kocham. I piję za deszcz…
Środki łączności międzymiastowej, podobnie jak transport i komunikację, nadzorowała KPR, główny użytkownik radia, poczty i telefonów. Ponieważ na Anarres nie istniało pojęcie „interesów”, w znaczeniu promocji, reklamy, inwestycji itp., pocztą przesyłano przeważnie korespondencję między przemysłowo-zawodowymi planekatami, wydawane przez nie (i przez KPR) zarządzenia i biuletyny oraz pewną — niewielką — liczbę listów prywatnych.
Anarresyjczyk, żyjąc w społeczeństwie, w którym każdy mógł się przenosić dokądkolwiek chciał i kiedy chciał, szukał przyjaciół tam, gdzie aktualnie przebywał, a nie tam, skąd przybywał. Telefonów w obrębie wspólnot używano rzadko; społeczności te nie były aż tak wielkie. Wzór bliskich więzi lokalnych zachowywano nawet w „kwartałach” w Abbenay — na wpół autonomicznych jednostkach sąsiedzkich, w których obrębie można było pieszo dotrzeć do każdego i wszędzie, gdzie było trzeba. Rozmowy telefoniczne były więc przeważnie międzymiastowe i kontrolowane przez KPR; prywatne należało zamawiać pocztą z wyprzedzeniem; bądź też były to nie tyle rozmowy, ile po prostu wiadomości zostawiane w filiach KPR. Listy przesyłano nie zaklejone — co nie było, oczywiście, nakazem prawa, ale normą zwyczajową. Prywatna łączność na duże odległości była kosztowna, tak ze względu na nakłady materiałowe, jak i nakłady pracy, a ponieważ gospodarka prywatna i publiczna stanowiły jedno, zbędne pisanie i telefonowanie cieszyło się u ludzi raczej złą opinią. Uchodziło za coś niskiego, trąciło prywatą, egoizowaniem. Najprawdopodobniej z tego powodu nie zaklejano listów; człowiek nie miał prawa wymagać od innych, żeby nosili przesyłki, których nie mogą przeczytać. List wędrował — jeśli miało się szczęście — sterowcem pocztowym KPR albo — jeśli się go nie miało — pociągiem towarowym. Docierał w końcu do składu pocztowego w mieście, do którego był wysłany, i leżał tam (nie było bowiem listonoszy), dopóki ktoś nie powiadomił adresata, że przyszedł list, a wtedy ten szedł i odbierał go.
O tym jednakże, co było, a co nie było niezbędne, decydowała jednostka. Szevek i Takver pisywali do siebie regularnie, przeciętnie raz w dekadzie. On pisał:
Podróż minęła mi nie najgorzej, trzy dni pociągiem złożonym z odkrytych wagonów. To wielki pobór, trzy tysiące ludzi, jak mówią. Skutki suszy są tu znacznie dotkliwsze. Rzecz nie w niedoborach. Racje żywnościowe w stołówkach są takie jak w Abbenay, tyle że tutaj dostajesz gotowaną nać gary co dzień na oba posiłki; dysponują jakimiś lokalnymi nadwyżkami. My też zaczynamy już mieć uczucie, że dostają się nam nadwyżki. To tak daje się we znaki tutejszy klimat. Kurzawa. Powietrze jest suche i wciąż wieje wiatr.
Zdarzają się przelotne deszcze, ale już po godzinie ziemia wysycha i wzbija się kurz. W tym sezonie spadło tu o połowę mniej deszczu niż przeciętnie w roku. Wszyscy mamy spękane wargi, podrażnione spojówki, leci nam krew z nosów i kaszlemy. Wśród mieszkańców Czerwonych Źródeł jest wiele przypadków pyliczego kaszlu. Szczególnie ciężkie chwile przeżywają dzieci, wiele z nich widuje się z zapaleniem skóry i oczu. Zastanawiam się, czy pół roku temu dostrzegłbym to. Kiedy ma się dziecko, człowiek staje się bardziej spostrzegawczy. Praca jak to praca, wszyscy są bardzo koleżeńscy, ale suche wiatry dają się nam nieźle we znaki. Ostatniej nocy myślałem o Ne Theras, szum wiatru przypomina nocą szmer strumienia. Nie będę żałował tej rozłąki. Otworzyła mi oczy na fakt, że coraz mniej zacząłem dawać — jakbym cię posiadał, jakbyś ty mnie posiadła i jakby już o nic więcej nie chodziło. A przecież to nie ma nic wspólnego z posiadaniem. To, co robimy, jest potwierdzaniem pełni Czasu. Napisz mi, co porabia Sadik. W wolne dni daję wykłady grupce osób, które mnie o to prosiły; jedna z dziewcząt okazała się urodzonym matematykiem, zarekomenduję ją Instytutowi.
Twój brat, Szevek.
Takver odpisała mu:
Martwi mnie pewna dziwna okoliczność. Trzy dni temu wywieszono rozkład wykładów na trzeci kwartał, poszłam zobaczyć, jaki będziesz miał plan zajęć w Inst., i okazało się, że nie przewidziano dla ciebie żadnych wykładów ani sali. Sądziłam, że cię pominęli przez pomyłkę, wybrałam się więc do Synd. Członków, gdzie mi powiedziano, że chcieliby, byś prowadził wykłady z geom. Udałam się więc do biura Koord w Instytucie, do tej starej nosatej baby; nic nie wiedziała — nie, nie, ja nic nie wiem, idź do Centralnego Urzędu Skierowań! Ani myślę, ja jej na to i poszłam do Sabula. Nie zastałam go jednak w dziekanacie fiz i do tej pory nie udało mi się go złapać, choć już dwa razy zachodziłyśmy tam z Sadik. Sadik nosi cudowny biały kapelusz, który Terrus zrobiła jej na drutach z czesanki; wygląda zabójczo. Nie mam zamiaru polować na Sabula w jego pokoju, w roboczej jamce czy gdzie on tam mieszka. Może zgłosił się na ochotnika do pracy i wyjechał — ha! ha! ha! Może powinieneś zatelefonować do Instytutu i wyjaśnić pomyłkę7 Prawdę mówiąc, pofatygowałam się i sprawdziłam w Centralnym Urzędzie Skierowań Kompopracu, lecz nie mieli tam żadnego nowego przydziału dla ciebie. Ludzie są przychylnie usposobieni, z wyjątkiem tej starej nosatej, która jest niewydolna, nieuczynna i nic jej nie obchodzi. Bedap ma słuszność, kiedy mówi, że pozwoliliśmy rozpanoszyć się biurokracji. Proszę cię, wracaj (z tą dziewczyną — geniuszem matematycznym, skoro to konieczne), rozłąka jest kształcąca, zgoda, aleja się wolę kształcić w twojej obecności.
Dostaję pół litra soku owocowego dziennie plus przydział wapnia, bo mi zaczęło brakować mleka. S. urządzała dzikie wrzaski. Zacni starzy doktorowie!
Twoja na zawsze, T.
Szevek nigdy nie odebrał tego listu. Wyjechał z Południowyżu, nim ów dotarł do składu pocztowego w Czerwonych Źródłach.
Miejscowość ta oddalona była od Abbenay o około dwa tysiące pięćset mil. Samotny podróżny mógłby przebyć tę odległość po prostu okazją, wszystkie bowiem dostępne środki transportu osobowego były przepełnione do granic możliwości; ponieważ jednak przeniesienie do stałych miejsc pracy na Północnym Wschodzie dotyczyło czterystu pięćdziesięciu ludzi, podstawiono dla nich specjalny pociąg, składający się z wagonów pasażerskich, a w każdym razie takich, których w danym czasie jako pasażerskich używano. Najmniejszą popularnością cieszył się kryty wagon towarowy, w którym przewożono ostatnio transport wędzonych ryb.
Po roku trwania suszy normalne linie komunikacyjne — mimo gorliwych wysiłków pracowników transportu, by sprostać zapotrzebowaniu — przestały wystarczać. Transportowcy tworzyli największy związek w odońskim społeczeństwie: zorganizowany, rzecz jasna, w okręgowe syndykaty, których działanie koordynowali wyznaczeni przedstawiciele, spotykający się i współpracujący z lokalnymi i centralnymi komórkami KPR. W normalnych czasach — i nie tak nagłych potrzebach — sieć obsługiwana przez związek transportowców zdawała egzamin; była elastyczna, dopasowywała się do okoliczności, syndykowie transportu stanowili liczny, odznaczający się silnym poczuciem zawodowej dumy, klan.
Swoim lokomotywom i sterowcom nadawali imiona, takie jak Nieustraszony, Niestrudzony, Pożeracz Wiatru; mieli swoje hasła — „Zawsze docieramy na miejsce”, „Nic ponad nasze siły!” — teraz wszakże, kiedy całym obszarom planety zaglądał w oczy głód, gdy nie dostarczano żywności z innych regionów, kiedy trzeba było przerzucać z miejsca na miejsce wielkie zespoły robotników z naboru, wymagania, jakie stanęły przed środkami transportu, przerosły ich siły. Nie starczało pojazdów; nie było dość ludzi do ich obsługi. Związek rzucił do służby wszystko, co miało skrzydła i koła; uczniowie, emeryci, ochotnicy i pracownicy z naboru pomagali obsługiwać ciężarówki, pociągi, statki, porty i stacje rozrządowe.
Pociąg, którym jechał Szevek, poruszał się krótkimi zrywami, przedzielonymi długimi postojami, jako że wszystkie pociągi dostawcze miały przed nim pierwszeństwo. Później w ogóle stanął na dwadzieścia godzin. Jakiś przepracowany a niedostatecznie wyszkolony dyspozytor popełnił błąd i uszkodził linię.
W stołówkach i magazynach małej mieściny, gdzie wypadł ten postój, nie było dodatkowej żywności. Była to wspólnota przemysłowa, nierolnicza, produkująca beton i piankowiec, zbudowana korzystnie na styku złóż wapna i żeglownej rzeki. Mieli tam co prawda ogródki warzywne, ale pod względem żywnościowym miasteczko było zależne od dostaw. Gdyby czterystu pięćdziesięciu ludzi z pociągu zaspokoiło apetyt, stu sześćdziesięciu miejscowych nie miałoby co jeść. W idealnych warunkach podzieliliby się — wspólnie cierpieliby niezbyt dotkliwy głód, bądź też najedliby się, ale nie do syta. Gdyby pociągiem jechało pięćdziesiąt, a nawet i sto osób, wspólnota prawdopodobnie wygospodarowałaby dla nich choć pieczony chleb. Ale czterysta pięćdziesiąt? Gdyby takiej masie dali choć po odrobinie, sami przez wiele dni nie mieliby co włożyć do ust. A wiadomo, czy po upływie tego czasu zjawiłby się następny pociąg z prowiantem? I ile ziarna by przywiózł? Nie dali nic.
Podróżni nie otrzymali tego dnia śniadania i pościli od sześćdziesięciu godzin. A i potem me dostali żadnego posiłku, dopóki linia nie została uruchomiona i pociąg, przejechawszy sto pięćdziesiąt mil, nie dotarł do stacji, której stołówka zaopatrzona była w żywność dla pasażerów. Szevek po raz pierwszy w życiu zaznał głodu. Przegładzał się czasem, kiedy pracował, a nie chciał tracić czasu na jedzenie, ale dwa pełne posiłki dziennie zawsze miał zapewnione: tak pewne jak wschód i zachód słońca. Nigdy nawet nie pomyślał, jak by to było, gdyby przyszło się bez nich obejść. Nikt w jego społeczeństwie — ani na całym świecie — nie był zmuszony się bez nich obywać.
Gdy coraz sroższy głód skręcał mu kiszki, a pociąg sterczał godzinami na bocznicy pomiędzy rozrytym i pylistym kamieniołomem a jakimś zamkniętym zakładem przemysłowym, zaczęły go nachodzić ponure myśli na temat realiów tej głodówki i nie dającej się wykluczyć niezdolności jego społeczeństwa do przetrwania klęski, jaka na nie spadła, bez zatraty etosu solidarności, która stanowiła jego siłę. Łatwo było się dzielić, kiedy było czym, a nawet gdy ledwo starczało. Lecz kiedy nie starczało? Wtedy wkraczała siła, prawo pięści, moc i jej narzędzie — przemoc, wreszcie najwierniejszy sprzymierzeniec — odwrócone oczy.
W pasażerach wzbierała niechęć do mieszkańców miasteczka — nie aż tak przecież złowroga jak postępowanie tamtych, którzy pochowali się za „swoimi” ścianami, ze „swoją” własnością, obojętni na los pociągu, udający, że go w ogóle nie ma. Nie tylko Szevek wpadł w posępny nastrój; wzdłuż unieruchomionych wagonów potoczyła się długa rozmowa, pasażerowie włączali się do niej i z niej wyłączali, spierali się i godzili, a wszyscy mówili na jeden i ten sam temat, który zaprzątał i myśli Szeveka. Dyskutowano zażarcie zgłoszoną jak najpoważniej propozycję wypadu na ogródki działkowe i pewnie by ją zrealizowano, gdyby nie rozległ się w końcu sygnał do odjazdu.
Gdy pociąg wtoczył się wreszcie na następną stację i dano im posiłek — pół bochenka chleba holum i miskę zupy na osobę — przygnębienie ich ustąpiło miejsca egzaltacji. Kiedy miska ukazywała dno, jedzący spostrzegał, że zupka była w istocie dość cienka, ale pierwsza łyżka — pierwsza łyżka była samą rozkoszą, warto się było przegłodzić, żeby poczuć jej smak. Zgadzali się co do tego wszyscy. Wsiadali do pociągu wśród śmiechów i żartów, pomagając jeden drugiemu.
W Równikowym Wzgórzu konwój odkrytych wagonów wziął na ostatnie pięćset mil drogi następną partię pasażerów z Abbenay.
Przyjechali do miasta późno, w wietrzny jesienny wieczór. Zbliżała się północ; opustoszałymi ulicami, niczym sucha, wzburzona rzeka, rwał wicher. Nad bladą poświatą latarń iskrzyły się gwiazdy.
Sucha burza jesieni i wezbranych uczuć gnała Szeveka ulicami; niemal biegiem, sam w ciemnym mieście, przebył liczącą trzy mile drogę do północnej dzielnicy. Jednym susem przesadził trzy stopnie schodów przed gankiem, przebiegł sień, dopadł i otworzył drzwi. W pokoju było ciemno. W czarnych oknach migotały gwiazdy.
— Takver! — zawołał. Odpowiedziała mu cisza. W tej krótkiej chwili przed zapaleniem lampy poznał, w ciszy i ciemności, czym jest rozłąka. Niczego nie brakowało. Nie było niczego, czego mogło brakować. Brakowało tylko Sadik i Takver. W ciągnącym od drzwi przeciągu poruszały się miękko, lśniąc z lekka, Zajęcia Nie Zamieszkanej Przestrzeni.
Na stole leżał list. Dwa listy. Jeden od Takver. Był krótki: dostała pilne skierowanie — na czas nieokreślony — do Laboratorium Badawczo-Doświadczalnego Rozwoju Glonów Jadalnych na Północnym Wschodzie. Pisała:
Sumienie nie pozwoliło mi odmówić w takiej chwili. Byłam, rozmawiałam z tymi w Kompopracu, czytałam też projekt, który został skierowany do wydziału ekologii KPR, i wygląda na to, że naprawdę mnie tam potrzebują, zajmowałam się przecież akurat sekwencją: glony-orzęski-krewetki-kukuri. Prosiłam ich, żeby i ciebie skierowali na Rolnego, ale naturalnie nie zajmą się tym, jeśli sam nie poprosisz, a nie zrobisz tego, jeśli stanie temu na przeszkodzie Inst. W ostateczności, gdyby to się miało przeciągnąć, powiem im, żeby sobie poszukali innego genetyka i wrócę! Sadik ma się świetnie; umie już mówić na światło siato. To nie potrwa długo. Twoja siostra na całe życie, Takver. Och, błagam, przyjedź, jeśli będziesz mógł.
Druga notatka nabazgrana została na świstku papieru: Szevek: dziek. fiz. jak tylk wróć. Sabul.
Szevek tłukł się po pokoju. Szalała w nim wciąż burza, ten pęd, który go gnał przez ulice, a teraz uderzył w mur. Nie mógł posuwać się dalej, lecz nie potrafił też spocząć w bezruchu. Zajrzał do szafy. Wisiały w niej tylko jego zimowe palto i koszula, którą wyszyła mu Takver, lubująca się w ozdobnych robótkach; po jej niewielu ubraniach nie było śladu. Złożony parawan nie osłaniał pustego łóżeczka. Tapczan nie był zaścielony, zwinięta pościel okryta jednak została porządnie pomarańczowym kocem. Podszedł do stołu, po raz drugi odczytał list Takver. W jego oczach stanęły łzy gniewu. Porwała go wściekłość, płynąca z rozczarowania, opadły złe przeczucia.
Nie było kogo winić. To właśnie było najgorsze. Takver była potrzebna, potrzebna, by walczyć z głodem — własnym, jego, Sadik. Społeczeństwo nie sprzysięgło się przeciwko nim. Było dla nich; z nimi — było nimi.
Ale on poświęcił już swoją książkę, miłość, dziecko. Jak wielkich poświęceń można od człowieka wymagać?
— Do diabła! — zaklął głośno. Prawieki nie był najlepszym językiem do przeklinania. Trudno przeklinać, kiedy seks nie jest niczym zdrożnym i kiedy nie ma komu bluźnić. — Do diabła! — powtórzył. Zgniótł mściwie brudną notatkę Sabula, po czym zaciśniętymi pięściami uderzył w kant stołu — raz, drugi, trzeci — żeby doznać w swojej pasji bólu. Ale nie poczuł nic. Nie było nic do zrobienia, nie było dokąd pójść. Pozostawało mu jedynie rozwinąć pościel, położyć się bez pociechy, zasnąć i śnić złe sny.
Pierwsza rzecz z rana — zapukała Bunub. Otworzył drzwi, lecz nie usunął się, by ją wpuścić. Bunub była sąsiadką z głębi sieni, miała pięćdziesiąt lat i była operatorką maszyn w fabryce silników lotniczych. Takver bawiła, Szeveka wyprowadzała z równowagi.
Przede wszystkim upatrzyła sobie ich pokój. Opowiadała, że wystąpiła o przydzielenie go jej, gdy zwolnił się pierwszy raz, ale go nie dostała przez złośliwość blokowej rejestratorki. Jej pokój nie miał narożnego okna — przedmiotu jej nie ustającej zazdrości. Był to jednak pokój dwuosobowy, a ona mieszkała w nim sama, co — biorąc pod uwagę braki mieszkaniowe — należało uznać za egoizm z jej strony; Szevek nie zaprzątałby sobie głowy braniem jej tego za złe, gdyby nie zmuszała go do tego ciągłym usprawiedliwianiem się. Wciąż coś wyjaśniała i wyjaśniała. Miała partnera, partnera na całe życie, Jak wy dwoje” — tu głupi uśmieszek. Ale gdzie się podziewał? Nie wiedzieć czemu mówiła o nim zawsze w czasie przeszłym. Tymczasem podwójny pokój nabierał uzasadnienia dzięki przewijającemu się przez jego podwoje sznureczkowi mężczyzn — co noc to inny mężczyzna, jak gdyby Bunub była wystrzałową siedemnastolatka. Takver obserwowała tę procesję z podziwem. Bunub przychodziła, opowiadała jej wszystko o tych mężczyznach i skarżyła się, skarżyła. Brak narożnego pokoju stanowił tylko jedną z jej niezliczonych pretensji. Była zarazem podstępna i zawistna, umiała wszędzie dopatrzyć się złego i wziąć to zaraz do siebie. Fabryka, w której pracowała, była zatrutym kłębowiskiem niefachowości, kumoterstwa i sabotażu. Zebrania jej syndykatu — domem wariatów kipiącym od niesprawiedliwych aluzji do niej wyłącznie skierowanych. Cały organizm społeczny był nastawiony na prześladowanie Bunub. Wszystko to bawiło Takver, czasem wybuchała śmiechem w twarz tej kobiecie o przyprószonych siwizną włosach, cienkich wargach i spuszczonych oczach.
„Och, Bunub, jaka ty jesteś śmieszna!” — zaśmiewała się, na co tamta uśmiechała się lekko, bynajmniej nie dotknięta, i dalej wylewała swe obłędne żale. Szevek zdawał sobie sprawę, że Takver czyni słusznie, kwitując je śmiechem, ale sam nie potrafił się na niego zdobyć.
— To okropne — oświadczyła Bunub, wślizgnąwszy się teraz obok niego do pokoju, i podeszła do stołu, żeby przeczytać list Takver. Podniosła go, lecz Szevek wyrwał go jej z ręki ze spokojną stanowczością, na którą nie była przygotowana. — Po prostu okropne. Bez uprzedzenia choćby dekadę naprzód. Przyjeżdżaj i tyle!
W te pędy! A mówią, że jesteśmy wolnymi ludźmi, mamy to niby być wolnymi ludźmi. Wolne żarty! Żeby w taki sposób rozbijać szczęśliwe partnerstwo! Oni to zrobili celowo, ja ci to mówię. Są przeciwnikami partnerstw, to się na każdym kroku rzuca w oczy, umyślnie kierują partnerów na różne placówki. To samo spotkało mnie i Labeksa, wypisz wymaluj to samo. Nigdy się już nie zejdziemy. Mając cały Kompoprac przeciw sobie… Maleńkie puściutkie łózio. Biedna kruszyneczka! Przez te cztery dekady płakała dniami i nocami. Godzinami nie dawała mi zasnąć. To oczywiście z powodu niedostatków, Takver nie miała dość mleka.
A potem wysyłają ci karmiącą matkę na placówkę o setki mil stąd, jak gdyby nigdy nic, pomyśleć tylko! Nie wydaje mi się, żebyś mógł się tam z nią połączyć. Dokąd to ją wysłali?
— Na Północny Wschód. Chciałbym już pójść na śniadanie, Bunub, jestem głodny.
— Czy to nie typowe, co oni zrobili pod twoją nieobecność?
— A cóż takiego zrobili pod moją nieobecność?
— Wysłali ją gdzieś na koniec świata, rozbili partnerstwo. — Czytała kartkę od Sabula, rozprostowawszy ją starannie. — Już oni wiedzą, kiedy się wtrącić! Wygląda mi na to, że wyprowadzisz się teraz z tego pokoju, prawda? Nie dadzą ci zatrzymać dwójki. Takver zapowiadała, że niedługo wróci, ale ja widziałam, że usiłuje sobie tylko dodać otuchy. Wolność, mamy to niby być wolni, wolne żarty! Przerzucani z miejsca na miejsce…
— Do diabła, Bunub, gdyby Takver nie chciała przyjąć tego skierowania, najzwyczajniej by odmówiła. Przecież wiesz, że grozi nam głód.
— Mhm. Zastanawiam się tylko, czy ona nie miała już dosyć siedzenia na miejscu. To się często zdarza po urodzeniu dziecka.
Od dawna uważałam, że powinniście oddać je do przedszkola.
Wciąż tylko płakało i płakało. Dzieci stają między partnerami.
Wiążą im ręce. To naturalne, jak powiedziałeś, że zapragnęła odmiany i skorzystała z pierwszej nadarzającej się okazji.
— Nie powiedziałem tego. Idę na śniadanie.
Wyszedł, czując pulsujący ból w pięciu czy sześciu wrażliwych miejscach, które Bunub celnie uraziła. Potworne w tej kobiecie było to, że wyrażała głośno jego własne najpodlejsze obawy. Została w pokoju, najpewniej po to, żeby zaplanować przeprowadzkę.
Ponieważ zaspał, dotarł do jadłodajni tuż przed zamknięciem.
Zgłodniały po podróży, wziął podwójną porcję owsianki i chleba.
Chłopiec zza bufetu spojrzał nań z przyganą. W tych czasach nie brało się podwójnych porcji. Szevek odpowiedział mu gniewnym spojrzeniem, nie udzielając żadnych wyjaśnień. Od osiemdziesięciu paru godzin nie jadł nic prócz dwóch misek zupy i kilograma chleba, miał więc prawo odbić sobie za to; ani myślał się usprawiedliwiać. Istnienie jest samo dla siebie usprawiedliwieniem, potrzeba — prawem. Był odonianinem, poczucie winy zostawiał spekulantom.
Usiadł przy wolnym stoliku, ale natychmiast przysiadł się do niego Desar, uśmiechając się i świdrując go — a raczej przestrzeń obok niego — niepokojącym zezem.
— Wyjechałeś — zauważył.
— Zaciąg na farmę. Sześć dekad. Co tu słychać?
— Marnie.
— Będzie jeszcze marniej — orzekł Szevek, bez zbytniego jednak przekonania, bowiem jadł i owsianka smakowała mu wybornie. Frustracja, niepokój, głód! — podpowiadało mu przodomózgowie, siedziba intelektu; na co tyłomózgowie, dziki i hardy lokator głębokich mroków na tyłach czaszki, odpowiadało: Masz co jeść!
Masz co jeść! Byczo, byczo!
— Widziałeś Sabula?
— Nie. Późno wczoraj przyjechałem. — Popatrzył na Desara i dorzucił, siląc się na obojętność: — Takver dostała skierowanie w ramach akcji „Głód „; musiała wyjechać przed czterema dniami.
Tamten przytaknął ze szczerą obojętnością.
— Słyszałem. Słyszałeś o reorganizacji w Instytucie?
— Nie. O co chodzi?
Matematyk rozłożył na stole długie, szczupłe dłonie i zapatrzył się na nie. Zawsze mówił zwięźle i wyrażał się stylem telegraficznym, w istocie jąkał się; czy się jednak potykał na słowach, czy na moralnych skrupułach, tego Szevek nigdy nie ustalił. I choć lubił Desara — chociaż sam nie wiedział za co — przychodziły takie chwile, że go serdecznie nie cierpiał — i również nie wiedział za co.
To była właśnie jedna z takich chwil. W wyrazie ust tamtego, w jego spuszczonych oczach — podobnych do spuszczonych oczu Bunub — czaiła się jakaś przebiegłość.
— Czystka. Redukcja do personelu podstawowego. Szipeg wyleciał. — Szipeg był znanym z tępoty matematykiem, któremu udawało się zawsze, drogą uporczywego schlebiania studentom, załatwiać sobie co semestr kurs na ich życzenie. — Odesłali go. Do jakiegoś okręgowego instytutu.
— Mniej narobi szkód, gracując holum — stwierdził Szevek.
Wydało mu się teraz (gdy już zaspokoił głód), że susza może w ostatecznym rachunku wyjść organizmowi społecznemu na zdrowie. Sprawy o pierwszorzędnym znaczeniu ukażą się znowu w wyraźniejszym świetle. Wyczyści się miejsca słabe, rozmiękłe, chore, przywróci sprawne funkcjonowanie rozleniwionym organom, usunie tłuszcz z polityki.
— Przemówiłem za tobą na zebraniu Instytutu — powiedział Desar, podnosząc oczy, lecz nie spotykając (bo spotkać nie mógł) oczu Szeveka. Jeszcze nie skończył, a Szevek już wiedział — choć nie rozumiał jeszcze, o co tamtemu chodzi — że matematyk kłamie.
Wiedział to na pewno. Desar nie przemówił za nim, ale przeciw niemu.
Zrozumiał teraz doskonale powód swoich niechęci do Desara; u ich korzeni leżało przeczucie, dotąd nieuświadamiane, że w charakterze tamtego tkwi pierwiastek czystej złośliwości. Fakt, że Desar go kochał i starał się nim owładnąć, był dlań równie oczywisty, co i obrzydliwy. Pokrętne drogi zawłaszczania, labirynty miłości/nienawiści nie miały dla niego znaczenia; wyzywający i oschły, przenikał przez te mury jak przez powietrze. Nie odezwał się już do matematyka ani słowem, skończył śniadanie, wyszedł ze stołówki i — przeciąwszy kwadratowy dziedziniec, skąpany w blasku pogodnego, wczesnojesiennego poranka — skierował kroki do dziekanatu fizyki.
Wszedł do pokoju na zapleczu, nazywanego powszechnie „biurem Sabula” — tego samego, w którym spotkali się po raz pierwszy i w którym Sabul wręczył mu gramatykę i słownik jeżyka ajońskiego. Sabul łypnął ostrożnie zza biurka i opuścił wzrok — tonący w papierach, zapracowany, roztargniony naukowiec; potem pozwolił, by obecność Szeveka dotarła do jego przeciążonej świadomości; wreszcie go przywitał, wylewnie jak na niego. Postarzał się i wychudł; kiedy zaś wstał, okazało się, że garbi się bardziej niż zwykle, takim pokornym rodzajem garbienia się.
— Niedobre czasy, co? — mruknął. — Niedobre czasy!
— Jeszcze się pogorszą — rzucił od niechcenia Szevek. — Co słychać?
— Niedobrze, niedobrze. — Sabul pokręcił szpakowatą głową. — To niepomyślne czasy dla czystej nauki, dla intelektualistów.
— A czy kiedy są pomyślne?
Sabul roześmiał się z przymusem.
— Przyszło coś dla nas latem z Urras? — zapytał Szevek, robiąc sobie miejsce na ławce. Usiadł i założył nogę na nogę. Opalił się na polach Południowyżu, jego jasna cera zbrązowiała, a delikatny puszek okrywający twarz pojaśniał srebrzyście. W porównaniu z Sabulem wyglądał młodo, zdrowo i smukłe. Obaj zdawali sobie sprawę z tego kontrastu.
— Nic ciekawego.
— Żadnych omówień Zasad?
— Nie — prychnął opryskliwie Sabul, tonem bardziej już do niego podobnym.
— Żadnych listów?
— Żadnych.
— To dziwne.
— Co w tym dziwnego? Czegoś się spodziewał, wykładów na Uniwersytecie Ieu Eun? Nagrody Seo Oen?
— Spodziewałem się recenzji i replik. Dość było czasu — powiedział to jednocześnie z Sabulem, który stwierdził:
— Jeszcze za wcześnie na recenzje.
Zaległo milczenie.
— Powinieneś zdawać sobie sprawę, Szevek, że przekonanie o własnej słuszności nie jest samo w sobie usprawiedliwieniem.
Wiem, napracowałeś się ciężko nad tą książką. I ja się natyrałem, wydając ją, próbując wyjaśnić, że nie jest tylko nieodpowiedzialną napaścią na teorię następstw, lecz ma i pozytywne aspekty. Ale gdy inni fizycy nie dopatrują się w twej pracy wartości, powinieneś się przyjrzeć tym wyznawanym przez siebie i starać się dojść, skąd bierze się ta rozbieżność. Jeśli dla innych nie ma to żadnego znaczenia, jaki z tego pożytek? Jaka tego funkcja?
— Jestem fizykiem, a nie analitykiem funkcji — przypomniał Szevek.
— Każdy odonianin musi być analitykiem funkcji. Masz trzydzieści lat, prawda? W tym wieku człowiek powinien znać nie tylko swoją funkcję jako komórki, ale i swoją funkcję organiczną — jaką mianowicie optymalną rolę ma do spełnienia w organizmie społecznym. Tyś nie musiał, być może, zastanawiać się nad tym tyle, co większość ludzi…
— Rzeczywiście nie. Od dziesiątego czy dwunastego roku życia wiedziałem, co mam robić.
— To, czym chłopiec, we własnym mniemaniu, lubi się zajmować, nie zawsze pokrywa się z tym, czego oczekuje od niego społeczeństwo.
— Mam trzydzieści lat, jak stwierdziłeś, jestem dość stary jak na chłopca.
— Osiągnąłeś ten wiek w nader cieplarnianych warunkach. Najpierw Instytut Okręgowy w Północowyżu…
— Dodaj do tego akcję zalesiania, akcje rolne, szkolenie praktyczne, komitety blokowe, pracę ochotniczą od początku suszy; normalna ilość kleggich. W istocie lubię to robić. Ale lubię też uprawiać fizykę. Do czego zmierzasz?
Gdy zaś Sabul nie odpowiadał, a tylko łypał nań spod ciężkich, umazanych tłuszczem brwi, dorzucił:
— Możesz mi równie dobrze wyłożyć kawę na ławę, i tak nie uda ci się wziąć mnie na sumienie obywatelskie.
— Czy ty uważasz pracę, którą tu wykonywałeś, za funkcjonalną?
— Tak. Jm wyżej coś jest zorganizowane, tym bardziej zcentralizowany to organizm: centralność oznacza tu pole faktycznej funkcji”. Tomar: Definicje. Fizyka temporalna, usiłując zorganizować to, co zrozumiałe dla ludzkiego umysłu, jest z samej definicji działalnością centralnie funkcjonalną.
— Nie daje ludziom chleba.
— Poświęciłem właśnie sześć dekad, pomagając to uczynić.
Kiedy ponownie zostanę wezwany, stawię się znowu. Tymczasem zostanę przy swoim fachu. Jeśli w ogóle ma być uprawiana fizyka, rezerwuję sobie prawo uprawiania jej.
— Powinieneś spojrzeć prawdzie w oczy: w obecnej chwili fizyka nie może być uprawiana. Nie taka w każdym razie, jaką tyś się zajmował. Musimy się przestawić na działania praktyczne. — Poruszył się na krześle. Sprawiał wrażenie przygnębionego i niespokojnego. — Musieliśmy zwolnić pięć osób i oddać je do dyspozycji. Przykro mi to stwierdzić, ale jedną z tych osób jesteś ty. Tak to wygląda.
— Dokładnie tak, jak się spodziewałem — powiedział Szevek, choć aż do tej chwili nie dopuszczał do siebie myśli, że Sabul wyrzuca go z Instytutu. Kiedy jednak usłyszał tę nowinę, zabrzmiała mu nieobco; poza tym nie da temu człowiekowi satysfakcji oglądania, jak jest wstrząśnięty.
— Przemawiał przeciwko tobie cały splot okoliczności. Skomplikowana, oderwana od życia natura badań, które prowadziłeś przez kilka ostatnich lat. Do tego wrażenie — nie twierdzę, że uzasadnione, istniejące wszakże wśród niemałej liczby studentów i członków ciała pedagogicznego Instytutu — że tak twój sposób nauczania, jak i sposób bycia cechuje pewien brak, określony stopień nielojalności, niedostatek altruizmu. Mówiono o tym na zebraniu. Ja, oczywiście, wstawiałem się za tobą. Ale jestem tylko jednym syndykiem wśród wielu.
— Odkąd to altruizm jest cechą odonian? — zapytał Szevek. — Ale mniejsza z tym. — Wstał. Nie mógł dłużej usiedzieć na miejscu, najzupełniej poza tym opanowany i przemawiający jak najspokojniejszym tonem. — Rozumiem, że nie poleciłeś mnie na stanowisko nauczyciela w innym miejscu.
— Co by to dało? — rzekł Sabul, niemal melodyjnym tonem w tym samorozgrzeszeniu. — Nigdzie nie przyjmują nowych nauczycieli. Nauczyciele i uczniowie pracują obok siebie jak planeta długa i szeroka, usiłując zapobiec głodowi. Oczywiście, ta klęska nie będzie trwała wiecznie. Za rok — stojąc ramię przy ramieniu, dzieląc się wszystkim po równo — obejrzymy się za siebie, dumni z ofiar, które ponieśliśmy, i pracy, którą wykonaliśmy. W obecnej jednak chwili…
Szevek stał wyprostowany, rozluźniony i przez małe porysowane okno patrzył w puste niebo. Wzbierała w nim nieprzeparta ochota, żeby rzucić tamtemu wreszcie: a idź do diabła! Wypowiedział jednak inną, głębszą myśl:
— Właściwie masz pewnie rację. — Po czym wyszedł, skinąwszy Sabulowi głową.
Złapał autobus do śródmieścia. Wciąż gnał go pośpiech. Wypełniał jakiś plan i spieszno mu było doprowadzić go do końca i odpocząć. Poszedł do Centralnego Urzędu Skierowań Komisariatu Podziału Pracy, aby poprosić o skierowanie do wspólnoty, do której pojechała Takver.
Kompoprac, z jego komputerami i kolosalnym zadaniem koordynacji, zajmował cały kwartał ulic; mieścił się w eleganckich i — jak na anarresyjskie standardy — imponujących gmachach o ładnych, czystych liniach. Wewnątrz Centralny Urząd Skierowań przypominał wysoką stodołę, pełną ludzi i ruchu, o ścianach pokrytych informacjami dotyczącymi skierowań oraz wskazówkami, do jakiego biurka bądź wydziału udać się w takiej a takiej sprawie.
Czekając w jednej z kolejek, Szevek przysłuchiwał się rozmowie stojących przed nim osób — szesnastoletniego chłopca i mężczyzny po sześćdziesiątce. Chłopiec zgłaszał się na ochotnika po skierowanie na placówkę walki z głodem. Przepełniony szlachetnymi uczuciami, rwał się do przygód, tryskał braterstwem i nadzieją.
Radowało go, że wyrusza gdzieś samodzielnie i żegna się z dzieciństwem. Nieustannie mówił, jak dziecko, głosem nie nawykłym jeszcze do niższych rejestrów. Wolność! Wolność! — dźwięczało w każdym słowie jego entuzjastycznych wypowiedzi; głos starszego mężczyzny wtórował mu z pochrząkiwaniem i pomrukiwaniem, prześmiewczo — lecz bez chęci straszenia; z kpiną — lecz bez przestrogi. Wolność, możliwość przeniesienia się dokądś i zrobienia czegoś, stary cenił w młodym i pochwalał, choć naśmiewał się z jego zarozumialstwa. Szevek przysłuchiwał się ich rozmowie z radością. Przerwali pasmo porannej groteski.
Ledwie wyjaśnił urzędniczce, dokąd chciałby jechać, ta zrobiła zafrasowaną minę, poszła po atlas i rozłożyła go na dzielącym ich kontuarze.
— Spójrz — powiedziała. Była brzydką, małą kobietą o zajęczych zębach; jej dłonie poruszały się zręcznie i delikatnie po kolorowych stronicach atlasu. — To jest Rolny, widzisz, ten półwysep, wrzynający się w północne Morze Temaeńskie. To po prostu olbrzymia piaszczysta łacha. Nic tam nie ma poza morskimi laboratoriami, o tu, na samym cyplu, widzisz? Dalej wzdłuż wybrzeża ciągną się same bagna i słone błota, aż po Harmonię — tysiąc kilometrów. A na zachód masz Wybrzeże Barrensa. Najbliższym Rolnego miejscem, do którego mógłbyś się udać, byłoby jakieś miasteczko w górach. Ale nie proszą tam o pilne skierowania; są w znacznym stopniu samowystarczalni. Oczywiście, możesz tam jechać, jeśli chcesz — dorzuciła zmienionym z lekka tonem.
— To za daleko od Rolnego — stwierdził, spoglądając na mapę.
W górach Północnego Wschodu dostrzegł odciętą od świata mieścinę, w której wychowała się Takver — Dolinę Krążystą. — A może w tym morskim laboratorium potrzebują stróża? Statystyka? Kogoś do karmienia ryb?
— Sprawdzę.
Ludzko-komputerowa sieć akt Kompopracu zorganizowana była z godną podziwu sprawnością. Nawet pięciu minut nie zabrało urzędniczce wyszukanie potrzebnych danych wśród olbrzymiej liczby bezustannie napływających i wypływających informacji, dotyczących każdej posady, każdego zapotrzebowania, każdego poszukiwanego pracownika oraz priorytetów w skali całej gospodarki społeczności świata.
— Właśnie skompletowali awaryjny zespół. Chodzi o partnerkę, tak? Mają wszystkich, kogo im potrzeba, czterech techników i doświadczonego poławiacza. Załoga w komplecie.
Szevek oparł się łokciami na kontuarze, pochylił głowę i podrapał się w nią, gestem zakłopotania maskując zagubienie i porażkę.
— Hm — powiedział — sam nie wiem, co teraz robić.
— Posłuchaj, bracie, a na jak długo partnerka dostała skierowanie?
— Bezterminowo.
— Ale chodzi o placówkę walki z głodem, prawda? To nie może tak wiecznie trwać! Zimą na pewno spadnie deszcz.
Podniósł wzrok na zatroskaną, współczującą, zmartwioną siostrę. Uśmiechnął się lekko, nie mógł przecież pozostawić bez odpowiedzi jej wysiłku natchnięcia go nadzieją.
— Zejdziecie się. Tymczasem…
— Właśnie. Tymczasem — mruknął.
Czekała na jego decyzję.
Podjęcie decyzji należało do niego; możliwości było wiele.
Mógł zostać w Abbenay i zorganizować wykłady z fizyki, jeśliby tylko zdołał znaleźć chętnych słuchaczy. Mógł jechać na półwysep Rolny i zamieszkać z Takver, tyle że bez przydziału w stacji badawczej. Mógł osiedlić się gdziekolwiek i nie robić nic, tylko wstawać dwa razy dziennie i udawać się do najbliższej jadłodajni, by go tam nakarmiono. Mógł robić, co by mu się żywnie podobało.
Identyczność słów „praca” i „zabawa” w języku prawickim miała oczywiście wyraźnie określone znaczenie etyczne. Odo dostrzegała niebezpieczeństwo rygorystycznego moralizmu, wynikające z użycia słowa „praca” w jej systemie analogicznym: komórki muszą współpracować, optymalne funkcjonowanie całego organizmu, praca wykonywana przez każdy element, itd. Oba podstawowe pojęcia Analogii — kooperacja i funkcja — zasadzały się na pracy. Dowód na powodzenie eksperymentu — czy to przeprowadzanego w dwudziestu probówkach w laboratorium, czy na dwudziestu milionach ludzi na Księżycu — jest prosty: czy to działa?
Odo dostrzegała moralną pułapkę. „Święty nigdy nie bywa zajęty” — powiedziała, być może ze smutkiem.
Istota społeczna nie dokonuje jednak nigdy wyborów w pojedynkę.
— No cóż — powiedział Szevek — wróciłem właśnie z placówki walki z głodem. Może zostało jeszcze coś do zrobienia na tym polu?
Urzędniczka obrzuciła go niedowierzającym, lecz wybaczającym spojrzeniem starszej siostry.
— W tym pokoju wywieszono około siedmiuset pilnych zapotrzebowań — oświadczyła. — Które wybierasz?
— Nie potrzebują gdzieś matematyka?
— To głównie prace w polu i dla robotników wykwalifikowanych. Czy masz jakieś przygotowanie inżynieryjne?
— Niewielkie.
— Hm, jest posada koordynatora pracy. Z pewnością wymaga głowy do liczb. Co o tym myślisz?
— Niech będzie.
— Ale, widzisz, to jest na Południowym Zachodzie w Kurzawie.
— Znam Kurzawę. Poza tym, jak powiedziałaś, kiedyś wreszcie spadnie deszcz…
Kiwnęła głową, uśmiechnęła się i wystukała na jego karcie pracy: Z Abbenay, Płn. Zach., Centr. Inst. Nauk. DO Łokcia, Płd. Zach., koord. pr., zakł. fosforanu 1: SKIER. PILN.: 5-1-3-165-bezterminowo.