Z ulgą porzucił karierę turysty. Na Ieu Eun zaczynał się nowy semestr; mógł teraz osiąść i pracować w Raju, a nie tylko przypatrywać mu się z zewnątrz.
Podjął się prowadzenia dwóch seminariów oraz otwartych wykładów. Nie wymagano od niego, żeby uczył, lecz gdy zapytał, czy nie mógłby tego robić, władze administracyjne zorganizowały mu seminaria. Pomysł otwartych wykładów nie pochodził ani od niego, ani od nich. Z prośbą, by je wygłaszał, wystąpiła doń delegacja studentów. Zgodził się bez wahania. Tak właśnie organizowano kursy w ośrodkach kształceniowych na Anarres: na żądanie studentów, z inicjatywy nauczyciela bądź wspólnym staraniem studentów i nauczycieli. Kiedy odkrył, że władze uczelni przyjęły ten fakt niechętnie, roześmiał się.
— Czyżby mieli nadzieję, że studenci nie okażą się anarchistami? — zdziwił się. — A kimże innym mają być młodzi? Gdy się jest na dole, trzeba organizować się od dołu!
Ani myślał pozwolić, żeby mu administracyjnie prowadzenie tego kursu uniemożliwiono — stoczył już kiedyś podobną walkę — a ponieważ objawił swą stanowczość studentom, ci twardo obstawali przy swoim. Chcąc uniknąć niepożądanego rozgłosu, rektorzy uniwersytetu ustąpili i Szevek rozpoczął kurs przed audytorium, liczącym pierwszego dnia dwa tysiące słuchaczy. Frekwencja wnet jednak spadła. Wykładowca trzymał się swego przedmiotu — fizyki wykładanej na bardzo wysokim poziomie — nie wdając się w osobiste czy polityczne dywagacje. Kilkuset studentów przychodziło wszak nadal. Jedni z czystej ciekawości ujrzenia człowieka z Księżyca; inni przyciągani osobowością Szeveka, wizerunkiem człowieka i wolnomyśliciela, jaki odczytywali z jego słów, nawet gdy nie byli w stanie podążać za tokiem jego matematycznego wywodu. Jednak zaskakująco wielu potrafiło śledzić zarówno jego filozofię, jak i matematykę.
Byli wyśmienicie przygotowani. Umysły mieli bystre i chłonne. Kiedy nie pracowali, oddawali się wypoczynkowi. Nie otępiały ich i nie rozpraszały dziesiątki innych obowiązków. Nigdy nie zasypiali na wykładach ze zmęczenia, dlatego że poprzedniego dnia przypadł ich okresowy dyżur. Społeczeństwo zapewniało im to, iż byli całkowicie wolni od potrzeb, kłopotów i trosk.
Inna sprawa, co im było wolno. Szevek odnosił wrażenie, że uwolnienie ich od obowiązków pozostawało w zależności wprost proporcjonalnej do braku własnej inicjatywy.
System egzaminacyjny, który poznał, przejął go zgrozą. Trudno mu było wyobrazić sobie skuteczniejszą metodę zohydzania naturalnego pociągu do nauki niż to wkuwanie wiadomości i wydawanie ich na żądanie. Początkowo odmówił przeprowadzania jakichkolwiek testów i wystawiania ocen, władzami uniwersyteckimi tak to jednak wstrząsnęło, że ustąpił, nie chcąc okazać braku szacunku dla gospodarzy. Poprosił swoich studentów, by napisali rozprawkę na temat dowolnego, zajmującego ich zagadnienia fizyki, zapowiadając, że wystawi wszystkim najwyższe oceny, aby biurokraci mieli co odnotować w swoich kwestionariuszach i formularzach. Ku jego zdziwnieniu niemała liczba studentów wyraziła swoje niezadowolenie z takiego rozwiązania. Oczekiwali odeń, że postawi przed nimi problemy, zada odpowiednie pytania; nie pragnęli obmyślać pytań, ale napisać odpowiedzi, jakich się wyuczyli.
Niektórzy zaś sprzeciwili się stanowczo jego zamiarowi wystawienia wszystkim jednakowej oceny. Jak można będzie odróżnić studentów pilnych od tępych? Po cóż się więc przykładać do nauki?
Jeśli nie będzie się stawiało stopni, człowiek może równie dobrze nic nie robić.
— No cóż, naturalnie — zgodził się zakłopotany. — Jeśli nie ma się ochoty na wykonanie jakiejś pracy, nie powinno się jej podejmować.
Odeszli nieusatysfakcjonowani, niezmiennie wszakże uprzejmi. Mili z nich byli chłopcy, otwarci i dobrze ułożeni. To, co czytał o historii Urras, wzbudziło w nim przekonanie, że byli w gruncie rzeczy — choć to słowo wychodziło już z użycia — arystokratami.
W czasach feudalnych arystokracja posyłała swoich synów na uniwersytety, nobilitując owe instytucje. W dzisiejszych było na odwrót: uniwersytet nobilitował człowieka. Szevekowi opowiadano z dumą, że rywalizacja o stypendia Ieu Eun z roku na rok się zaostrza, świadcząc o z gruntu demokratycznym charakterze tej instytucji. Odrzekł na to: „Zakładacie kolejny zamek na drzwi i nazywacie to demokracją”. Lubił swoich uprzejmych, inteligentnych studentów, lecz do żadnego z nich nie żywił cieplejszych uczuć.
Planowali zrobienie kariery naukowej w przemyśle lub szkolnictwie wyższym, to zaś, czego się od niego uczyli, traktowali jako środek do osiągnięcia celu, którym było odniesienie sukcesu. Odrzucali bądź przeczyli ważności wszystkiego, co ponad to mógł im ofiarować.
Uznał więc, że poza przygotowaniami do zajęć nie spoczywają już na nim inne obowiązki; resztą czasu mógł dysponować swobodnie. Nie był w podobnej sytuacji, odkąd jako dwudziestoparolatek zaczynał naukę w Instytucie w Abbenay. Od tamtej pory jego rola społeczna i życie osobiste coraz bardziej się gmatwały, pochłaniając go też coraz bardziej. Był nie tylko fizykiem, lecz i partnerem, ojcem, odonianinem, reformatorem społecznym wreszcie. Jako ten ostatni nie podlegał ochronie — ani też jej oczekiwał — przed wszelkimi troskami i zobowiązaniami, jakie rola ta na niego nakładała. Od niczego nie był wolny — miał tylko wolną rękę i mógł robić, co chciał. Tu było na odwrót. Podobnie jak studenci i profesorowie nie miał — poza pracą intelektualną — nic, ale to nic do roboty. Słano za nich łóżka, zamiatano pokoje, uwalniano ich od rutyny codziennego uczelnianego bytowania, usuwano im spod nóg wszelkie kłody. Do tego żadnych żon, żadnych rodzin. Żadnych w ogóle kobiet. Studentom uniwersytetu nie wolno się było żenić. Żonaci profesorowie przez pięć dni nauki siedmiodniowego tygodnia mieszkali zwykle w kawalerskich pokojach w campusie, do domu wyjeżdżali jedynie na weekendy. Nic nie odwracało ich uwagi. Pełna swoboda do pracy; wszystkie materiały pod ręką; na każde zawołanie — podnieta umysłowa, dyskusja, rozmowa; żadnych nacisków. Istny raj! Minio to nie mógł jakoś zabrać się do pracy.
Czegoś brakowało — jemu samemu, jak sądził, nie temu miejscu. Nie dorastał do niego. Nie był dość silny, aby przyjąć to, co mu tak hojnie ofiarowywano. Czuł się jałowy, niczym pustynna roślina wśród tej cudnej oazy. Życie na Anarres odcisnęło na nim swoje piętno, zapieczętowało mu duszę; dokoła tryskały wody życia, a on nie umiał pić.
Zmuszał się do pracy, lecz i w niej nie znajdował potwierdzenia.
Wyglądało na to, że utracił dar, który poczytywał sobie za swą główną przewagę nad większością pozostałych fizyków: wyczulenie na to, gdzie tkwi problem naprawdę ważny, tę wskazówkę, która wskazywała mu sedno rzeczy. Tutaj zdawał się być pozbawiony poczucia kierunku. Pracował w Laboratoriach Badań nad Światłem, dużo czytał, tamtego lata i jesieni napisał trzy rozprawy: wydajne pół roku wedle standardów. Lecz on wiedział, że w gruncie rzeczy niczego ważnego nie dokonał.
Im dłużej mieszkał na Urras, tym mniej wydawała mu się ona realna. Ten kipiący życiem, wspaniały, nieprzebrany świat, który oglądał z okien pierwszego dnia swojego tu pobytu, zdawał mu się wyślizgiwać z rąk. Wyślizgiwał się z jego niezgrabnych, obcych rąk, wymykał mu się, kiedy zaś spoglądał nań powtórnie, stwierdzał, że trzyma w dłoniach coś zgoła innego, coś, na czym wcale mu nie zależało, jakiś zmięty papier, opakowanie, śmieci.
Za artykuły, które napisał, otrzymał pieniężną zapłatę. Na jego koncie w Banku Narodowym leżało już 10 000 międzynarodowych jednostek monetarnych z nagrody Seo Oen oraz 5 000 przyznanego mu przez rząd ajoński stypendium. Sumę tę powiększały obecnie jego profesorskie zarobki i honoraria za trzy monografie, wypłacone mu przez Wydawnictwo Uniwersyteckie. To wszystko zrazu go bawiło; potem wprawiło w zakłopotanie. Nie wolno mu odrzucać jako dziwactwa czegoś, co miało tutaj tak wielkie znaczenie. Spróbował przeczytać jakiś elementarny tekst z ekonomii; znudził go śmiertelnie; przypominał słuchanie kogoś, kto opowiada rozwlekle jakiś długi i głupi sen. Nie potrafił nakłonić się do zrozumienia sposobu funkcjonowania banków i tym podobnych instytucji, wszystkie bowiem kapitalistyczne operacje były dlań równie pozbawione sensu, co rytuały jakiejś prymitywnej religii; wydawały mu się równie barbarzyńskie, pokrętne i zbędne.
W składanej bóstwu ofierze z ludzi zawierać się mogło jakieś błędne i straszliwe piękno; w obrzędach waluciarzy — w których ludzką aktywność wyzwalać miały jedynie pazerność, lenistwo i zawiść — nawet to, co straszne, stawało się trywialne. Szevek przyglądał się tej potwornej nikczemności z pogardą, bez zaciekawienia. Nie przyznawał się sam przed sobą — nie umiał — że tak naprawdę przejmowała go ona lękiem.
W drugim tygodniu jego pobytu w A-Io Saio Pae zabrał go na „zakupy”. Szevek, jakkolwiek nie zamierzał obcinać włosów — ostatecznie stanowiły jego część — chciał się choć ubrać po urrasyjsku i włożyć buty. Nie zależało mu na tym, skoro mógł temu zaradzić, by kłuć w oczy swym cudzoziemskim wyglądem. Zgrzebność jego starego ubioru ostentacyjnie podkreślała jego obcość, miękkie zaś, prymitywne sandały wyglądały istotnie dziwacznie wśród wymyślnego obuwia Ajończyków. Na jego więc prośbę Pae zawiózł go na ulicę Saemtenevia, elegancką ulicę handlową w Nio Esseii, żeby u krawca i szewca zaopatrzył się w co potrzeba.
Doświadczenie to tak nim wstrząsnęło, że czym prędzej wyrzucił je z pamięci, ale ono jeszcze po miesiącach wracało doń w snach, w zmorach sennych. Ulica Saemtenevia, długa na dwie mile, przedstawiała sobą zbitą masę ludzi, pojazdów i towarów: towarów do kupienia, towarów na sprzedaż. Płaszcze, togi, szlafroki, sukienki, spodnie, bryczesy, koszule, bluzki, kapelusze, buty, pończochy, szarfy, szale, kamizelki, peleryny, parasolki, ubrania do spania, do pływania, do gier, na popołudniowe przyjęcia, na przyjęcia wieczorne, na przyjęcia na wsi, do podróży, do teatru, do jazdy konnej, do pracy w ogrodzie, do przyjmowania gości, wyjściowe, do obiadu, do polowania — każde zaś inne, o stu różnych krojach, splotach, ze stu różnych materiałów, w stu różnych fasonach i kolorach. Perfumy, zegary, lampy, statuetki, kosmetyki, świece, obrazy, aparaty fotograficzne, gry, wazy, kanapy, czajniki, łamigłówki, poduszki, lalki, durszlaki, podnóżki, klejnoty, dywany, wykałaczki, kalendarze, dziecięce grzechotki z platyny o rączkach z górskiego kryształu, maszynki elektryczne do temperowania ołówków, zegarki na rękę z diamentowymi cyframi; figurynki, pamiątki, cacuszka, błyskotki, rupiecie, a wszystko albo z założenia bezużyteczne, albo tak ozdobione, by ukryć praktyczne przeznaczenie; całe akry luksusu, akry ekskrementów. Szevek zatrzymał się za pierwszą zaraz przecznicą, żeby się przyjrzeć kosmatemu, cętkowanemu paltu, wystawionemu w błyszczącej witrynie z ubraniami i klejnotami.
— To palto kosztuje 8 400 jednostek? — zapytał z niedowierzaniem, przeczytał bowiem niedawno w gazecie, że płaca „minimalna” wynosi 2 000 jednostek rocznie.
— O tak, to prawdziwe futro, wielka dziś rzadkość, odkąd zwierzęta są pod ochroną — wyjaśnił Pae. — Ładne, nieprawdaż? Kobiety kochają się w futrach.
Ruszyli dalej. Za następną przecznicą Szevek poczuł się zupełnie wyczerpany. Nie mógł dłużej patrzeć na to wszystko. Nie wiedział, gdzie podziać oczy.
Najdziwniejsze na tej koszmarnej ulicy było to, że żaden z milionów wystawionych na sprzedaż przedmiotów nie został tam wyprodukowany. Sprzedawano je tam tylko. Gdzież były warsztaty, fabryki, gdzie rolnicy, rzemieślnicy, górnicy, tkacze, chemicy, snycerze, farbiarze, konstruktorzy, mechanicy, gdzie ręce, gdzie trudzący się ludzie? Poza polem widzenia, gdzie indziej. Za murami. Ci zaś osobnicy, we wszystkich tych sklepach, byli albo nabywcami, albo sprzedawcami. Jedynym stosunkiem, jaki łączył ich z tymi przedmiotami, był stosunek własności.
Stwierdziwszy, że gdy raz wzięto jego miarę, może wszystko, co potrzebne, zamawiać przez telefon, postanowił nie wracać nigdy więcej na tę upiorną ulicę.
Ubranie i buty dostarczono mu w ciągu tygodnia. Włożył je i stanął przed wysokim lustrem w sypialni. Szary, dopasowany surdut, biała koszula, czarne spodnie, skarpetki i wyglansowane buty pasowały do jego wysokiej, szczupłej figury i wąskich stóp.
Dotknął ostrożnie powierzchni jednego z butów. Wykonano go z tej samej substancji, którą były obite krzesła w sąsiednim pokoju — materiału przypominającego w dotyku skórę; zapytał kogoś ostatnio, co to takiego, i dowiedział się, że to w istocie skóra — skóra zwierzęca, skóra wyprawiona, jak ją nazywano. Nachmurzył się, dotknąwszy tego, a następnie wyprostował i odwrócił od lustra; nie wcześniej jednak, nim nie był zmuszony przyznać, że tak odziany, jest bardziej niż kiedykolwiek podobny do Rulag, jego matki.
W połowie jesieni zaczęła się długa przerwa między semestrami. Większość studentów wyjechała na ferie do domu. Szevek z grupą studentów i pracowników naukowo-badawczych z Laboratoriów Badań nad Światłem wybrał się na kilkudniową górską włóczęgę w pasmo Meitei, a potem wrócił, by prosić o dostęp na parę godzin do potężnego komputera, podczas semestru bezustannie zajętego. Zniechęcony pracą, która prowadziła donikąd, nie przemęczał się zbytnio. Sypiał więcej niż zwykle, chodził na spacery, czytał i powtarzał sobie, że odbija się na nim po prostu nazbyt wielki pośpiech; nie można w parę miesięcy ogarnąć nowego świata. Uniwersyteckie trawniki i parki wyglądały pięknie i dziko; pod miękkim, szarym, deszczowym niebem połyskiwały niesione wiatrem złote liście. Szevek sięgnął po dzieła wielkich poetów ajońskich i przeczytał je; rozumiał ich teraz, gdy pisali o kwiatach, fruwających ptakach i jesiennych kolorach lasów. Ta zdolność rozumienia sprawiła mu szaloną przyjemność. Przyjemnie było wracać o zmierzchu do pokoju, którego oszczędne, piękne proporcje nie przestały go nigdy cieszyć. Przywykł już do tego wyrafinowania i wygód, oswoił się z nimi. Podobnie jak z twarzami kolegów przy wspólnych wieczerzach; jednych lubił bardziej, innych mniej, ale wszyscy byli mu już znajomi. Przyzwyczaił się też do jedzenia, do jego rozmaitości i ilości, które szokowały go na początku. Usługujący do stołu mężczyźni wiedzieli już, czego sobie życzył, i obsługiwali tak, jak by sam się obsłużył. Nadal nie jadł mięsa; próbował, z uprzejmości, oraz by wykazać sobie, że nie ulega nieracjonalnym uprzedzeniom, ale jego żołądek — z sobie tylko znanych powodów — zbuntował się. Po kilku takich próbach, które się omal nie skończyły katastrofą, Szevek poniechał dalszych i pozostał — z całego serca — wegetarianinem. Kolacje bardzo mu smakowały.
Od przybycia na Urras przybrał na wadze trzy lub cztery kilo; opalony po górskiej wyprawie, wypoczęty po feriach, wyglądał świetnie. Przyciągał spojrzenia, kiedy w wielkiej sali jadalnej o wysokim, belkowanym, tonącym w półmroku suficie i wykładanych boazerią, obwieszonych portretami ścianach, wstał od zastawionego porcelaną i srebrem, rozjarzonego płomykami świec stołu. Pozdrowił kogoś przy sąsiednim stole i z wyrazem pogodnego roztargnienia na twarzy skierował się ku wyjściu. W drzwiach dogonił go Chifoilisk, który go wypatrzył z drugiego końca sali.
— Nie znalazłby pan dla mnie paru minut, Szevek?
— Owszem. W moim mieszkaniu?
Przyzwyczaił się już do ciągłego używania zaimków dzierżawczych i posługiwał się nimi bezwiednie.
Chifoilisk zdawał się wahać.
— Co by pan powiedział na bibliotekę? Panu po drodze, a ja wziąłbym sobie stamtąd jakąś książkę.
Ramię przy ramieniu w siąpiącej deszczem ciemności ruszyli przez dziedziniec w stronę Biblioteki Nauki Szlachetnej — Nauka Szlachetna była to stara nazwa fizyki, która w pewnych znaczeniach zachowała się nawet na Anarres. Chifoilisk otworzył parasol, ale Szevek szedł w deszczu jak Ajończycy w słońcu — z radością.
— Przemoknie pan — mruknął Chifoilisk. — Zdaje się, że miał pan coś z płucami, prawda? Powinien pan na siebie uważać.
— Czuję się świetnie — rzekł Szevek i uśmiechnął się, krocząc w świeżej, przyjemnej mżawce. — Ten rządowy doktor, wie pan, przepisał mi pewną kurację, inhalacje. To skutkuje; już nie kaszlę.
Poprosiłem go, żeby opisał te zabiegi i przez radio podał skład leków Syndykatowi Inicjatywy w Abbenay. Zrobił to. Zrobił to chętnie. Metoda jest całkiem prosta; może przynieść znaczną ulgę w kaszlu wywoływanym pylicą. Czemu nie wcześniej, czemu?
Dlaczego my nie współpracujemy ze sobą, Chifoilisk?
Thuwiańczyk chrząknął sarkastycznie. Weszli do czytelni.
W ciszy półmroku, pod delikatnymi podwójnymi łukami z marmuru stały szpalery starych ksiąg; lampy na długich stołach miały kształt zwykłych kuł z alabastru. W czytelni nie było żywej duszy, w ślad za nimi wbiegł jednak pośpiesznie posługacz, żeby rozpalić ogień na marmurowym kominku i upewnić się, nim się nie usunął, czy niczego nie potrzebują. Chifoilisk stał przy kominku, wpatrzony w zajmującą się podpałkę. Nad małymi oczami zjeżyły mu się brwi; jego surowa, smagła, inteligentna twarz wyglądała starzej niż zwykle.
— Mam zamiar być nieprzyjemny, Szevek — zaczął szorstkim głosem. — Nic w tym niezwykłego, jak przypuszczam — dorzucił z pokorą, jakiej się Szevek po nim nie spodziewał.
— O co chodzi?
— Chciałbym wiedzieć, czy pan zdaje sobie sprawę, co tu właściwie porabia.
Minęła chwila, nim Szevek odpowiedział:
— Sądzę, że tak.
— Ma pan zatem świadomość, że został kupiony?
— Kupiony?
— Powiedzmy dokooptowany, jeśli pan woli. Proszę posłuchać.
Choćby nie wiem jak inteligentny był człowiek, nie zdoła dostrzec tego, na co nie umie patrzeć. Jak może pan zrozumieć swoją sytuację w plutokratyczno-oligarchicznym państwie o gospodarce kapitalistycznej? Jakże pan, przybysz z małej społeczności przymierających głodem idealistów tam w niebie, może się w niej rozeznać?
— Zapewniam cię, Chifoilisk, że niewielu już idealistów zostało na Anarres. Osadnicy, ci owszem, byli idealistami, porzucając ten świat dla naszych pustyń. Ale to było siedem pokoleń temu! Nasze społeczeństwo jest praktyczne. Może nazbyt praktyczne, zanadto skoncentrowane na samym tylko przetrwaniu. Co masz takiego idealistycznego w społecznej współpracy, we wzajemnej pomocy, gdy to jedyne sposoby utrzymania się przy życiu?
— Nie myślę dyskutować z panem nad wartościami odonizmu.
Co nie znaczy, bym nie chciał! Widzi pan, coś niecoś wiem o tym.
W moim kraju jesteśmy tego bez porównania bliżsi niż tutejsi ludzie. Pozostajemy dziedzicami tego samego wielkiego rewolucyjnego ruchu Ósmego Stulecia — socjalistami, podobnie jak wy.
— Ale wy uznajecie władzę. Państwo Thu jest bardziej nawet jeszcze scentralizowane niż A-Io. Jedna struktura władzy kontroluje wszystko — rząd, administrację, policję, wojsko, system oświatowy, prawo, handel, wytwórczość. Do tego macie gospodarkę opartą na pieniądzu.
— Gospodarkę opartą na pieniądzu oraz na zasadzie, że każdy pracownik jest opłacany stosownie do zasługi, do wartości swojej pracy — nie przez kapitalistów, którym zmuszony jest służyć, ale przez państwo, którego jest częścią!
— Czy to on sam określa wartość swojej pracy?
— Co stoi na przeszkodzie, by przyjechał pan do Thu i przekonał się na własne oczy, jak funkcjonuje realny socjalizm?
— Ja wiem, jak funkcjonuje realny socjalizm — odparł Szevek. — Mógłbym wam o tym opowiedzieć; tylko czy wasz rząd pozwoliłby mi wyjaśniać to u was, w Thu?
Chifoilisk kopnął nogą kłodę, która się dotąd nie zajęła. Patrzył w ogień z zaciętym wyrazem twarzy, od jego nosa do kącików warg biegły głębokie bruzdy. Nie odpowiedział Szevekowi na pytanie. Wreszcie rzekł:
— Nie myślę bawić się z panem w ciuciubabkę. To by się na nic nie zdało; zresztą i tak nie miałem takiego zamiaru. Polecono mi zapytać pana o rzecz następującą: czy byłby pan skłonny przyjechać do Thu?
— Jeszcze nie teraz, Chifoilisk.
— Co pana tu trzyma…?
— Moja praca. Ponadto jestem tu blisko siedziby Rady Rządów Świata…
— RRŚ? Od trzydziestu lat siedzą w kieszeni u A-Io. Od nich niech pan nie oczekuje ratunku!
Pauza.
— Więc jestem w niebezpieczeństwie?
— Nawet tego pan nie zauważył?
Kolejna pauza.
— Przed kim mnie ostrzegasz?
— Przed Pae, w pierwszym rzędzie.
— Ach, Pae. — Szevek oparł się rękami o ozdobny, inkrustowany złotem kominek. — To zupełnie niezły fizyk. Jest przy tym bardzo usłużny. Lecz ja mu nie ufam.
— Dlaczego?
— No cóż… Wyślizguje się.
— Słusznie. Przenikliwa psychologicznie ocena. Tylko że Pae, Szevek, nie zagraża panu dlatego, że jest osobiście śliski. Stanowi dla pana zagrożenie, gdyż jest lojalnym, ambitnym agentem ajońskiego rządu. Regularnie donosi na pana, a także na mnie, do Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego — tajnej policji. Daleki jestem od tego, by pana nie doceniać, uchowaj Boże, ale czy nie widzi pan, że pański zwyczaj traktowania każdego jak osoby, jednostki jest tu nie na miejscu, chybia. Musi pan dostrzegać siły, kryjące się za indywiduami.
Gdy to mówił, Szevek, dotąd rozluźniony, stężał; stał teraz, podobnie jak tamten, sztywno wyprostowany, wpatrzony w ogień.
Powiedział:
— Skąd wiesz to o Pae?
— Stąd, skąd wiem, że w pańskim pokoju, podobnie jak w moim, znajduje się ukryty mikrofon. Bo jest moim zawodem wiedzieć to.
— Czy i ty jesteś agentem swojego rządu?
Twarz Chifoiliska zamknęła się; nagle odwrócił się w stronę Szeveka i wycedził cicho, ze złością:
— A jestem, naturalnie, że jestem. Gdybym nie był, nie byłoby mnie tutaj. Wszyscy o tym wiedzą. Mój rząd wysyła za granicę jedynie tych, którym może ufać… A mnie ufać może! Bo ja nie zostałem kupiony jak ci wszyscy przeklęci, nadziani ajońscy krętacze. Ja wierzę w mój rząd, w mój kraj. Pokładam w nich wiarę — wyrzucił z siebie te słowa z jakimś udręczonym przymusem. — Szevek, pan się powinien baczniej wokół siebie rozejrzeć! Jest pan jak dziecko pośród złodziei. Są dla pana dobrzy, dają panu piękny pokój, zapewniają wykłady, studentów, pieniądze, obwożą po zamkach, wożą do pokazowych fabryk, na wycieczki do ładnych wiosek. Samo najlepsze. Wszystko takie śliczne, piękne! Ale dlaczego? Dlaczego sprowadzili tu pana z Księżyca, wychwalają pana, drukują panu książki, czemu moszczą panu ciepłe gniazdka w salach wykładowych, w laboratoriach i bibliotekach? Czy sądzi pan, że czynią tak z bezinteresownej miłości do nauki, z miłości braterskiej? To jest gospodarka nastawiona na zysk, Szevek!
— Wiem o tym. Przyjechałem się z nią potargować.
— Potargować… Co za co?
Na twarzy Szeveka pojawił się ten sam zimny, chmurny wyraz, z jakim opuszczał twierdzę w Drio.
— Ty wiesz, czego ja chcę, Chifoilisk. Chcę, by mój naród powrócił z wygnania. Przyjechałem tutaj, ponieważ nie sądzę, byście i wy w Thu tego pragnęli. Wy się nas boicie. Boicie się, że moglibyśmy przywlec do was z powrotem rewolucję, tę dawną, prawdziwą, walczącą o sprawiedliwość, tę, którą rozpoczęliście, a potem porzuciliście w pół drogi. Tu, w A-Io, mniej się mnie boją, bo już o rewolucji zapomnieli. Już w nią nie wierzą, wydaje im się, że jeśli ludzie będą mogli posiadać dostateczną ilość rzeczy, przystaną na życie w więzieniu. Ale ja w to nigdy nie uwierzę. Chcę zburzyć mury. Chcę solidarności, ludzkiej solidarności. Chcę swobodnej wymiany między Urras i Anarres. Pracowałem na to ze wszystkich sił na Anarres, teraz pracuję na to jak mogę na Urras.
Tam działałem, tu kupczę.
— Czym?
— Och, ty to wiesz, Chifoilisk — ściszonym głosem odparł nieśmiało Szevek. — Wiesz, czego oni ode mnie chcą.
— Tak, wiem, nie wiedziałem tylko, że i pan to wie — równie cicho odrzekł Thuwiaóczyk; jego chrapliwy głos zniżył się do jeszcze chrapliwszego szmeru, złożonego jedynie z oddechu i głosek szczelinowych. — A więc pan nią dysponuje — ogólną teorią czasu?
Szevek spojrzał na niego, nie bez cienia ironii.
Chifoilisk nalegał: — Czy ona istnieje na piśmie?
Szevek przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, po czym zaprzeczył krótko:
— Nie.
— To dobrze!
— Dlaczego?
— Bo gdyby tak było, oni już by ją mieli.
— Co masz na myśli?
— Właśnie to. Niech pan posłucha, czy to nie Odo powiedziała, że tam, gdzie jest własność, jest i kradzież?
— Żeby stworzyć złodzieja, uczyń właściciela; żeby spłodzić zbrodnię, ułóż prawa. Organizm społeczny.
— Niech i tak będzie. Jeśli w zamkniętym pokoju znajdują się dokumenty, znajdą się i ludzie z kluczami do niego!
Szevek wzdrygnął się.
— Tak — przyznał po chwili — to bardzo nieprzyjemne.
— Dla pana. Nie dla mnie. Ja nie mam, widzi pan, pańskich indywidualistycznych skrupułów moralnych. Wiedziałem, że nie ma pan teorii na piśmie. Gdybym sądził inaczej, uczyniłbym wszystko, żeby ją od pana wydostać — drogą perswazji, kradzieży, wreszcie siłą, gdybym uznał, że możemy pana uprowadzić, nie wywołując tym wojny z A-Io. Chwyciłbym się każdego sposobu, byle wyrwać ją tym spasionym ajońskim burżujom i złożyć w ręce Centralnego Prezydium mojego kraju. Najszczytniejszą bowiem sprawą, jakiej mógłbym służyć, jest siła i pomyślność mej ojczyzny.
— Kłamiesz — stwierdził spokojnie Szevek. — Sądzę, że jesteś patriotą, i owszem. Ale ponad patriotyzm przedkładasz szacunek dla prawdy, naukowej prawdy; a może i lojalność wobec pojedynczego człowieka. Nie zdradzisz mnie.
— Zrobiłbym to, gdybym mógł — rzucił z zawziętością Chifoilisk. Chciał mówić dalej, rozmyślił się, w końcu dodał z gniewną rezygnacją: — Niech pan myśli, co się panu podoba. Nie mogę siłą otworzyć panu oczu. Ale proszę pamiętać, że my pana potrzebujemy. Kiedy zda pan sobie wreszcie sprawę, co się tutaj dzieje, proszę przyjechać do Thu. Wybrał pan sobie nieodpowiednich ludzi do zawierania braterstwa! Gdyby zaś — nie leży w moim interesie, by to panu mówić, ale trudno — gdyby nie zdecydował się pan do nas przyjechać, niech pan przynajmniej nie udostępnia swojej teorii Ajończykom. Niech pan niczego nie ofiarowuje tym lichwiarzom! Niech pan stąd wyjedzie. Wraca do domu. Złoży swój dar własnemu narodowi!
— Oni go nie chcą — odrzekł beznamiętnie Szevek. — Myślisz, że nie próbowałem?
Kiedy w cztery czy pięć dni potem Szevek zapytał o Chifoiliska, dowiedział się, że ten wrócił do Thu.
— Na dobre? Nie powiedział mi, że wyjeżdża.
— Thuwiańczyk nigdy nie wie, kiedy dostanie rozkaz od swego Prezydium — wyjaśnił mu Pae, bo to oczywiście Pae go o tym poinformował. — Wie tylko, że gdy taki rozkaz nadejdzie, lepiej wykonać go migiem. I nie ociągać się po drodze. Biedny stary Chif!
Ciekaw jestem, w czym też pobłądził.
Parę razy w tygodniu Szevek odwiedzał Atro w miłym domku na obrzeżach campusu, gdzie staruszek mieszkał wraz z kilkoma służącymi, równie jak on sędziwymi, którzy się nim opiekowali.
Dobiegając osiemdziesiątki, był — jak sam to ujmował — pomnikiem pierwszorzędnego fizyka. Choć nie spotkał go los Gvarab i praca jego życia została doceniona, z racji samego wieku osiągnął podobną jej obojętność. Jego zainteresowanie przybyszem z Księżyca zdawało się być w każdym razie całkowicie osobiste — koleżeńskie. Był pierwszym z fizyków szkoły następstw nawróconym na zaproponowane przez Szeveka podejście do rozumienia czasu. Walczył też o jego teorie — jego orężem — przeciwko całej plejadzie naukowych autorytetów i prowadził tę walkę na kilka lat przed opublikowaniem nie okrojonych Zasad jednoczesności i zwycięstwem zwolenników tej teorii, które wkrótce potem nastąpiło. Bój ten był szczytowym punktem jego życia. Nie stawałby do walki o sprawę pośledniejszą niż prawda, bardziej jednak od prawdy kochał samą walkę.
Był w stanie wywieść swój ród od przodków sprzed jedenastu stuleci — poprzez generałów, książąt i wielkich właścicieli ziemskich. Jego rodzina posiadała nadal majątek o powierzchni siedmiu tysięcy akrów i czternaście wsi w prowincji Sie, najbardziej rolniczym regionie A-Io. W mowie Atro pobrzmiewały prowincjonalne naleciałości i archaizmy, które z dumą pielęgnował. Bogactwo nie imponowało mu ani trochę, cały zaś rząd swego kraju określał mianem „demagogów i łaszących się politykierów”. Jego szacunku nie można było kupić. Jednak obdzielał nim — za darmo — byle głupca z „dobrym”, jak mawiał, nazwiskiem. Pod pewnymi względami stanowił dla Szeveka nieprzeniknioną zagadkę: enigma; arystokrata-enigma. Jego szczera wszakże pogarda dla pieniądza zarówno, jak i władzy sprawiała, że był mu bliższy niż którakolwiek z poznanych na Urras osób.
Jednego razu, gdy siedzieli na oszklonej werandzie, w której starzec hodował najrozmaitsze gatunki rzadkich i nietypowych dla danej pory roku kwiatów, zdarzyło mu się użyć określenia: „my, Ceteńczycy”.
Szevek wytknął mu to:
— ”Ceteńczycy” — czy to nie wyraz ze słownika brukowców?
Mianem „brukowców” określano w potocznym języku popularne gazety, audycje radiowe i beletrystykę wytwarzane na użytek miejskiego proletariatu.
— Brukowców! — prychnął Atro. — Skąd, u licha, wytrzasnąłeś ten wulgaryzm? Przez słowo „Ceteńczycy” rozumiem dokładnie to samo, co te pismaki z dzienników oraz ich czytelnicy, którzy sylabizując, poruszają wargami, rozumieją pod tym terminem: Urras iAnarres!
— Zdziwiło mnie, że użyłeś obcego słowa, nieceteńskiego w gruncie rzeczy.
— Definicja przez wyłączenie — odparował wesoło staruszek. — Przed stu laty nie potrzebowaliśmy tego określenia. Wystarczała „ludzkość”. Ale sześćdziesiąt z kawałkiem lat temu to uległo zmianie. Miałem wtedy siedemnaście lat, był piękny, słoneczny dzionek, początek lata, jak dziś pamiętam. Ujeżdżałem konia, gdy moja starsza siostra zawołała z okna: „Rozmawiają właśnie przez radio z kimś z kosmosu!” Moja biedna, droga matka sądziła, że jesteśmy zgubieni; nieznajome jakieś diabły, uważasz… Ale byli to tylko Hainowie, kwaczący coś o braterstwie i pokoju… No i masz, dzisiaj słowo „ludzkość” stało się coś zanadto pojemne. Cóż lepiej określa braterstwo niż brak braterstwa? Definicja przez wyłączenie, mój drogi! Ty i ja jesteśmy krewniakami. Parę wieków temu twoi przodkowie najprawdopodobniej pasali w górach kozy, podczas gdy moi uciskali niewolników w Sie; jesteśmy wszelako członkami tej samej rodziny. Aby to stwierdzić, dość człowiekowi spotkać obcego — lub choćby usłyszeć o jego istnieniu. Istotę z innego układu słonecznego. Tak zwanego człowieka, który nie ma z nami nic wspólnego poza użytecznym wyposażeniem w parę nóg, rąk oraz głowę z takim, siakim rodzajem mózgu!
— Ale czyż Hainowie nie dowiedli, że jesteśmy…
— Wszyscy obcego pochodzenia, potomkami jakichś międzygwiezdnych haińskich kolonistów sprzed pół miliona lat, a może miliona, dwóch lub trzech milionów, tak, wiem. Dowiedli! Na liczbę prymarną, Szevek, pleciesz jak seminarzysta z pierwszego roku! Jak możesz poważnie mówić o historycznym dowodzie, gdy w grę wchodzi taki przedział czasu? Ci Hainowie podrzucają tysiąclecia jak piłeczki, ale to tylko żonglerka. Dowód, dobre sobie!
Religia moich przodków zapewnia mnie, równie autorytatywnie, że wywodzę się od Pinry Oda, którego Bóg wygnał z Ogrodu, bo miał czelność policzyć palce u rąk i nóg, zsumował je do dwudziestu i w ten oto sposób wpuścił do wszechświata Czas. Wolę tę opowiastkę od jakichś tam obcych, jeśli już muszę wybierać!
Szevek roześmiał się; lubił żarty Atro. Staruszek mówił jednak serio. Poklepał gościa po ramieniu, zmarszczył brwi i przygryzając wargi, co czynił zawsze, gdy był poruszony, powiedział:
— Mam nadzieję, że odczuwasz to samo, mój drogi. Szczerą nadzieję. W twoim społeczeństwie, jestem tego pewny, niejedno zasługuje na podziw, nie uczy was ono wszelako różnicowania — co jest, jakkolwiek by było, najwartościowszą nauką, jakiej udziela cywilizacja. Nie chciałbym, aby ci przeklęci obcy dobrali się do ciebie przez furtkę twych poglądów na temat braterstwa, wzajemności i tak dalej. Wyleją na ciebie całe potoki „ludzkiej wspólnoty”, „wszechświatowych lig” i tym podobnych bredni, a mnie przykro byłoby patrzeć, jak je łykasz. Prawem istnienia jest walka — rywalizacja — eliminacja słabszych — bezwzględna walka o przetrwanie. Zaś ja życzyłbym sobie, aby przetrwali najlepsi. Ten rodzaj ludzki, który znam. Ceteńczycy. Ty i ja: Urras i Anarres. Wyprzedzamy ich obecnie, wszystkich tych Hainów, Terran i jak się tam jeszcze zowią, i musimy nadal pozostać na przedzie. Dali nam napęd gwiezdny, ale my budujemy teraz lepsze niż oni statki międzygwiezdne. Kiedy zdecydujesz się ogłosić swą teorię, żywię najgłębszą nadzieję, że nie zapomnisz o swoim obowiązku wobec własnego narodu, własnego gatunku. Nie zapomnisz, co znaczy lojalność i komu jest sieją należnym.
Łzy, łatwo zjawiające się w starości, napłynęły do półślepych oczu Atro. Szevek w geście pocieszenia położył rękę na ramieniu starca, lecz nie powiedział nic.
— W końcu ją, rzecz jasna, zdobędą. I powinni. Naukowa prawda ujrzy światło dzienne, nie ukryjesz słońca pod kamieniem. Ale nim ją dostaną, chcę, by za nią zapłacili! Pragnę, byśmy zajęli miejsce nam należne. Chcę szacunku i ty możesz go nam zapewnić. Przeskok — gdybyśmy opanowali przeskok, ich gwiezdny napęd nie byłby wart funta kłaków. Nie o pieniądze mi chodzi. Chcę, aby uznano wyższość ceteńskiej nauki, wyższość ceteńskiego umysłu. Skoro już musi powstać cywilizacja międzygwiezdna, nie chcę, na Boga, by mój naród zaliczał się do jej pariasów! Winniśmy do niej przystąpić jako szlachta, niosąc w rękach wspaniały dar — tak to się odbyć powinno. Kiedy o tym mówię, zaczynam się czasem unosić. A przy okazji, jak tam twoja książka?
— Pracuję teraz nad hipotezami grawitacyjnymi Skaska. Mam wrażenie, że używając wyłącznie równań różniczkowych cząstkowych, popełnia on błąd.
— Toć i ostatnia twoja rozprawa traktowała o grawitacji. Kiedy wreszcie masz zamiar zabrać się do tego, co istotne?
— Dla nas, odonian, jak wiesz, środki są celem — rzucił lekkim tonem Szevek. — A poza tym, czyż mógłbym wystąpić z teorią czasu pomijającą grawitację?
— Chcesz powiedzieć, że wydzielasz ją nam po kapce? — spytał podejrzliwie Atro. — O tym nie pomyślałem. Będę chyba musiał przyjrzeć się baczniej tej ostatniej rozprawie. Niektóre jej części wydały mi się pozbawione sensu. W ostatnim czasie bardzo mi się męczą oczy. Myślę, że ten przeklęty rzutnik powiększający, którego muszę używać do czytania, coś szwankuje. Chyba przestał wyraźnie wyświetlać słowa.
Szevek przyglądał się staruszkowi ze współczuciem i sympatią, ale nie powiedział mu już nic więcej o stanie swojej teorii.
Nie było dnia, żeby nie dostawał zaproszeń na przyjęcia, otwarcia, obchody i tym podobne uroczystości. Z niektórych korzystał, przybył wszak na Urras z misją i powinien spróbować ją wypełnić; musi forsować ideę braterstwa, własną osobą reprezentując solidarność Dwóch Światów. Przemawiał, zaś ludzie słuchali go i mówili:, Jakież to prawdziwe”.
Zastanawiał się, dlaczego rząd nie zamyka mu ust. Chifoilisk, dla swoich własnych celów, musiał widać wyolbrzymiać rozmiar kontroli i cenzury, jakie rząd zdolny jest sprawować. Szevek głosił najczystszy anarchizm, a oni go nie powstrzymywali. Ale bo też potrzebowali go powstrzymywać? Wyglądało na to, że mówi za każdym razem do tych samych ludzi: dobrze ubranych, dobrze odżywionych, dobrze wychowanych, uśmiechniętych. Czyżby stanowili jedyną grupę mieszkańców Urras? „Tym, co zbliża do siebie ludzi, jest ból” — mówił stojąc przed nimi, a oni potakiwali i przytwierdzali: „Jakież to prawdziwe”.
Zaczynał ich nienawidzić; kiedy zdał zaś sobie z tego sprawę, przestał z dnia na dzień przyjmować zaproszenia.
Postępując tak, przyznawał się jednak do porażki i powiększał swą izolację. Nie robił tego, po co tu przyjechał. To nie oni odseparowali się od niego — powtarzał sobie; to on — jak zwykle — odsunął się od nich. Czuł się samotny, obezwładniająco samotny wśród tych ludzi, których co dnia widywał. Problem polegał na tym, że nie nawiązał kontaktu — czuł, że nie zbliżył się z niczym ani z nikim przez te wszystkie miesiące na Urras.
Któregoś wieczora przy stole w jadalni starszych pracowników naukowych powiedział:
— Słuchajcie, na dobrą sprawę nie wiem, jak wy tu żyjecie. Prywatne, domy oglądam tylko z zewnątrz. Od wewnątrz poznaję zaś jedynie wasze życie publiczne — aule, jadalnie, laboratoria…
Nazajutrz Oiie zapytał go — dość sztywno — czy nie zechciałby w następny weekend przyjechać do niego na kolację i zanocować.
Oiie mieszkał w Amoeno, wiosce położonej o kilka mil od Ieu Eun, w domu, który — wedle urrasyjskich standardów — był skromną siedzibą przedstawiciela klasy średniej, może tylko starszą niż większość pozostałych. Zbudowano go przed około pięcioma wiekami z kamienia, pokoje wyłożone były boazerią. Otwory okienne i odrzwia wieńczyły charakterystyczne podwójne łuki ajońskie. Względna skromność umeblowania od pierwszej chwili uradowała oko Szeveka: pokoje miały wygląd surowy — przestronne połacie wyfroterowanych do połysku podłóg. Wśród ekstrawaganckich ozdób i wygód gmachów publicznych, w których odbywały się przyjęcia, obchody i tym podobne uroczystości, czuł się zawsze nieswojo. Urrasyjczycy odznaczali się dobrym smakiem, wydawał się on jednak często wchodzić w konflikt z ich zamiłowaniem do wystawności — do wydatków. Nakazy ekonomii i rywalizacji przesłaniały i zniekształcały naturalne, estetyczne źródło chęci posiadania przedmiotów, co odbijało się z kolei na jakości tych przedmiotów: nie wykraczały poza poziom swoistego mechanicznego przepychu. Tu natomiast panował — osiągnięty dzięki umiarowi — wdzięk.
W drzwiach służący odebrał od nich palta; żona Oiie wyszła na powitanie gościa z mieszczącej się w suterenie kuchni, gdzie wydawała instrukcje kucharzowi.
Podczas przedobiedniej pogawędki Szevek stwierdził ku własnemu zaskoczeniu, że zwraca się niemal wyłącznie do pani domu, z przyjaźnią i pragnieniem obudzenia w niej sympatii. Tak jednak przyjemnie rozmawiało się znów z kobietą! Nic dziwnego, że otoczony przez mężczyzn, wyłącznie mężczyzn, pozbawiony napięcia i powabu seksualnej odmienności, czuł się odizolowany, a swą egzystencję postrzegał jako sztuczną. Zaś Sewa Oiie była powabna; przyglądając się delikatnym liniom jej karku i skroni, porzucił swe zastrzeżenia wobec urrasyjskiego zwyczaju golenia damskich głów. Była powściągliwa, raczej nieśmiała; starał sieją do siebie ośmielić i bardzo się ucieszył, spostrzegłszy, że mu się to chyba udało.
Podano obiad; przy stole przyłączyło się do nich dwoje dzieci.
Sewa Oiie usprawiedliwiła się:
— W dzisiejszych czasach nie sposób już doprawdy znaleźć w tej części kraju przyzwoitej niańki.
Szevek zgodził się z nią, pojęcia nie mając, kto to taki niańka.
Z podobnym zachwytem co ich matce, z tą samą ulgą przyglądał się chłopcom. Od opuszczenia Anarres prawie nie widywał dzieci.
Ubrani w niebieskie aksamitne marynarki i spodnie, byli bardzo schludni, spokojni, nie odzywali się nie pytani. Przypatrywali się Szevekowi z nabożną grozą, należną istocie z kosmosu. Starszy, dziewięciolatek, obchodził się z młodszym, siedmiolatkiem, obcesowo, burczał nań, żeby się nie gapił, i szczypał boleśnie, kiedy tamten nie posłuchał. Młodszy rewanżował mu się uszczypnięciami i próbował go kopnąć pod stołem. Zasada starszeństwa nie utrwaliła się jeszcze najwidoczniej w jego umyśle.
Oiie był w domu nie tym samym człowiekiem. Wyraz tajemniczości zniknął z jego twarzy, mówił nie przeciągając zgłosek. Rodzina okazywała mu szacunek, ale był to szacunek wzajemny. Szevek, który się nasłuchał poglądów Oiie na temat kobiet, stwierdzał ze zdumieniem, że odnosi się on do swojej żony z uprzejmością, wręcz delikatnością. „Oto rycerskość” — pomyślał, czyniąc użytek z niedawno poznanego słowa; wnet jednak przyszło mu uznać, że to coś więcej. Oiie był do żony przywiązany, ufał jej. Zachowywał się wobec niej i dzieci mniej więcej tak samo, jak zachowywałby się Anarresyjczyk. W istocie we własnym domu okazał się niespodziewanie prostym, serdecznym, wolnym człowiekiem.
Nader wąskim wydał się Szevekowi zakres tej wolności, bardzo nieliczną rodzina; czuł się jednak tak swobodnie, o tyle bardziej sam wolny, że nie odczuwał skłonności do krytyki.
W milczeniu, zapadłym po rozmowie, młodszy z chłopców oświadczył cienkim, dźwięcznym głosikiem:
— A pan Szevek nie umie się przyzwoicie zachować.
— Czemu? — zaciekawił się obwiniony, zanim żona Oiie zdążyła skarcić syna. — Co ja takiego zrobiłem?
— Nie powiedział pan dziękuję.
— Za co?
— Kiedy panu podałem talerz pikli.
— Ini! Uspokój się!
Sadik! Nie egoizuj! — ton dokładnie taki sam.
— Sądziłem, że się ze mną nimi dzielisz. Więc to był prezent?
W moim kraju dziękujemy tylko za prezenty. Rozumiesz, wszystkim innym dzielimy się, nie rozmawiając o tym. Czy chcesz, bym ci zwrócił te pikle?
— Nie, nie lubię pikli — odparł chłopczyk, wpatrując się w Szeveka ciemnymi, niezwykle czystymi oczami.
— To czyni dzielenie się nimi wyjątkowo łatwym — zauważył Szevek.
Starszy chłopiec aż skręcał się z tłumionej chęci uszczypnięcia brata, natomiast Ini roześmiał się, ukazując drobne białe ząbki. Po chwili, korzystając z kolejnej przerwy w rozmowie, zapytał cicho, nachylając się ku Szevekowi:
— Czy chciałby pan zobaczyć moją wydrę?
— Owszem.
— Jest w ogrodzie za domem. Mama ją wyrzuciła, bo myślała, że będzie panu przeszkadzała. Niektórzy dorośli nie lubią zwierząt.
— Ja lubię na nie patrzeć. W moim kraju nie ma zwierząt.
— Nie ma? — Starszy z chłopców zrobił zdziwioną minę. — Tato!
Pan Szevek mówi, że u nich nie ma zwierząt!
Ini również wybałuszył oczy.
— No to co u was jest?
— Inni ludzie. Ryby. Robaki. I drzewa holum.
— Co to są drzewa holum?
Taka rozmowa ciągnęła się przez pół godziny. Pierwszy to raz na Urras wypytywano Szeveka o Anarres. Pytania zadawały dzieci, ale i rodzice z zaciekawieniem przysłuchiwali się odpowiedziom. Szevek wystrzegał się pilnie trybu etycznego; nie przyjechał tu, by siać propagandę wśród dzieci swoich gospodarzy. Opowiedział im tylko, co to takiego Kurzawa, jak wygląda Abbenay, jak się ubierają ludzie, co się robi, kiedy chce się dostać nowe ubranie, czym dzieci zajmują się w szkole. To ostatnie — wbrew jego intencjom — zabrzmiało jak propaganda. Ini i Aevi byli zachwyceni jego opisem programu zajęć, na który składały się uprawa roli, stolarstwo, uzdatnianie ścieków, skład drukarski, hydraulika, naprawa dróg, pisanie sztuk scenicznych i wszelkie inne zajęcia wspólnoty dorosłych oraz jego zapewnieniem, że nikt nigdy nie bywa za nic karany.
— Choć zdarza się niekiedy — dodał Szevek — że nalegają na ciebie, abyś usunął się na jakiś czas na ubocze.
— Ale co — wtrącił nagle Oiie, jakby to pytanie, długo go nurtujące, wyrwało mu się siłą — co utrzymuje ludzi w ryzach? Co sprawia, że się nawzajem nie okradają i nie mordują?
— Nikt nie posiada nic, co można by zrabować. Jeśli czegoś potrzebujesz, bierzesz to sobie z magazynu. Co do przemocy, no cóż, nie wiem, Oiie; czy ty byś mnie tak po prostu zamordował? Gdybyś zaś miał na to ochotę, czy zakazujące tego prawo powstrzymałoby cię? Przymus to najmniej skuteczny sposób zaprowadzania porządku.
— No dobrze, a w jaki sposób zmuszacie ludzi do wykonywania brudnej pracy?
— Jakiej brudnej pracy? — zapytała żona Oiie, która nie zrozumiała męża.
— Zbiórka śmieci, kopanie grobów…
— Wydobywanie rtęci — uzupełnił Szevek i omal nie dorzucił: przerób gówna, przypomniał sobie jednak w porę, że słowa skatologiczne stanowią w języku ajońskim tabu. Dość wcześnie po przyjeździe na Urras zorientował się, że Urrasyjczycy — żyjąc wśród gór ekskrementów — nigdy nie wspominają o gównie.
— Cóż, wykonujemy te prace wszyscy. Nikt jednak nie jest zmuszony do wykonywania ich przez czas dłuższy, chyba że takie zajęcie lubi. Raz na dekadę zarząd wspólnoty, komitet blokowy lub każdy, kto tego potrzebuje, może cię do takiego zadania wezwać; rotacja następuje według sporządzonych list. Na nieprzyjemne zaś stanowiska pracy — bądź szkodliwe, jak kopalnie i wytwórnie rtęci — pracownicy kierowani są zazwyczaj jedynie na pół roku.
— Ale w takim razie cały personel tych zakładów składa się siłą rzeczy z ludzi dopiero uczących się zawodu.
— Tak. To niezbyt wydajne; ale cóż można zrobić innego? Nie można żądać od człowieka, żeby wykonywał pracę, którą w przeciągu paru lat przypłaci kalectwem lub śmiercią. Po co miałby to robić?
— Może odmówić wykonania rozkazu?
— To nie jest rozkaz, Oiie. Człowiek idzie do Kompopracu — Komisariatu Podziału Pracy — i mówi: Miałbym ochotę robić to i to, co byście dla mnie mieli? A oni informują go, gdzie są jakie posady.
— Ale dlaczego w takim razie ludzie w ogóle podejmują się brudnych prac? Dlaczego zgadzają się na nie, choćby i co dziesiąty dzień?
— Bo są wykonywane wspólnie… Istnieją i inne powody. Widzicie, życie na Anarres nie jest tak bogate jak tutaj. W małych społecznościach nie ma zbyt wielu rozrywek, jest za to fura roboty.
Jeśli więc pracujesz przy krośnie mechanicznym, przyjemnie co dziesiąty dzień wyjść na dwór, żeby — w innej brygadzie — położyć jakąś rurę lub zaorać pole… Pewne wreszcie znaczenie odgrywa też wyzwanie. Wy tu sądzicie, że bodźcem do pracy jest zapłata, potrzeba zarabiania pieniędzy albo żądza zysku; ale tam, gdzie nie używa się pieniędzy, wyraźniej być może ukazują się prawdziwe pobudki. Ludzie lubią pracować. Lubią pracować dobrze. Podejmują się niebezpiecznych, ciężkich prac, bo ich wykonywanie napawa ich dumą, mogą — egoizować, jak my to nazywamy — popisywać się? — przed słabszymi. Hej, spójrzcie chłopcy, jaki jestem silny! Rozumiecie? Człowiek lubi robić to, co robi dobrze… W gruncie rzeczy jednak jest to kwestia celów i środków. Ostatecznie pracę wykonuje się dla niej samej. Praca to niewyczerpana przyjemność życia. Zdaje sobie z tego sprawę sumienie jednostki. A i sumienie społeczne — opinia sąsiadów. Nie ma na Anarres innej nagrody; nie ma innego prawa jak tylko twoje własne zadowolenie i szacunek towarzyszy. To wszystko. Gdy zaś tak się rzeczy mają, odkrywasz, jaką potęgą się staje opinia sąsiadów.
— I nikt się z tego nigdy nie wyłamuje?
— Raczej niezbyt często.
— Więc wszyscy pracują równie ciężko? — spytała żona Oiie. — A co staje się z człowiekiem, który po prostu nie chce współpracować?
— No cóż, przenosi się. Widzicie, pozostali zaczynają mieć go dosyć. Wyśmiewają się z niego; lub zaczynają obchodzić się z nim szorstko, biją go; w mniejszych społecznościach mogą ustalić, że usuwają jego imię z listy pobierających posiłki, więc musi gotować sobie i jadać w samotności, a to jest upokarzające. Przenosi się zatem i zatrzymuje na jakiś czas w innym miejscu, zanim nie wyniesie się, być może, gdzieś dalej. Niektórzy postępują tak przez całe życie. Nazywamy ich nuchnibi. Ja sam jestem kimś w rodzaju nuchniba. Jestem tutaj, bo porzuciłem moje stanowisko pracy. Wyniosłem się dalej niż inni.
Powiedział to ze spokojem; jeśli odezwała się w jego głosie gorycz, to niedostrzegalna dla dzieci, dla dorosłych zaś niezrozumiała. Po jego słowach zapadła jednak krótka cisza.
— Nie wiem, kto się zajmuje u was brudnymi pracami — podjął po chwili Szevek. — Nigdy nie widziałem, by je wykonywano — to dziwne. Kto je wykonuje? Czemu to robi? Czy są lepiej płatne?
— Owszem, niekiedy — prace niebezpieczne. Podrzędne nie.
Gorzej.
— Więc czemu je podejmują?
— Bo niska zapłata jest lepsza od żadnej — odrzekł Oiie z wyraźnie czytelną zapiekłością w głosie. Jego żona zaczęła coś mówić nerwowo, pragnąc zmienić temat, on jednak ciągnął: — Mój dziadek był stróżem. Przez pięćdziesiąt lat szorował podłogi i zmieniał brudne prześcieradła w hotelu. Po dziesięć godzin dziennie, przez sześć dni w tygodniu. Robił to, żeby on i jego rodzina mieli co włożyć do ust. — Urwał, obrzucił Szeveka swoim zwykłym tajemniczym, nieufnym spojrzeniem, a następnie — niemal wyzywająco — popatrzył na żonę. Umknęła z oczami. Potem uśmiechnęła się i wyjaśniła nerwowym, dziecinnym głosem:
— Ojciec Demaere’a był człowiekiem sukcesu. Umierając zostawił cztery przedsiębiorstwa.
Jej uśmiech był uśmiechem osoby udręczonej; ciemne szczupłe dłonie zacisnęły się mocno jedna na drugiej.
— Nie sądzę, abyście mieli na Anarres ludzi sukcesu — rzekł z gryzącym sarkazmem Oiie, po czym umilkł, gdyż wszedł kucharz, by zmienić talerze. Ini, jak gdyby widział, że poważna rozmowa nie zostanie w obecności służącego podjęta, zapytał:
— Mamo, czy pan Szevek będzie mógł po obiedzie obejrzeć moją wydrę?
Kiedy wrócono do salonu, pozwolono chłopcu przynieść jego ulubieńca: póldoroslą lądową wydrę, pospolite na Urras zwierzę.
Wydry — wyjaśnił Oiie — zostały udomowione jeszcze w prehistorycznych czasach, początkowo używano ich do połowu ryb, później służyły jako maskotki. Stworzonko miało krótkie nóżki, pałąkowaty, giętki grzbiet i lśniące brunatne futerko. Było pierwszym zwierzęciem nie zamkniętym w klatce, jakie Szevek z bliska oglądał, przejawiało zaś większą niż on wobec niego śmiałość.
Białe ostre zęby wzbudzały respekt. Szevek wyciągnął ostrożnie rękę, by pogłaskać zwierzę, na co nalegał Ini. Wydra stanęła słupka i przyjrzała się Szevekowi. Jej ciemne, złociste ślepka spoglądały inteligentnie, ciekawie i niewinnie.
— Ammar — szepnął Szevek, ujęty tym spojrzeniem zza otchłani bytu — bracie.
Wydra chrumknęła, opadła na cztery łapki i z zainteresowaniem obwąchała jego buty.
— Lubi pana — orzekł Ini.
— Ja też ją lubię — powiedział ze smutkiem Szevek.
Ilekroć widział jakieś zwierzę, klucz ptaków, przepych jesiennych liści, chwytał go smutek, przejmującym bólem naznaczając zachwyt. W takich chwilach nie myślał o Takver, nie doświadczał jej nieobecności. Zdawało mu się raczej, choć o niej nie myślał, że ona z nim jest. Jak gdyby piękno i niezwykłość zwierząt i roślin na Urras obarczone były w jego oczach posłaniem od tej, która ich nigdy nie zobaczy, której przodkowie od siedmiu pokoleń nie dotykali ciepłego zwierzęcego futra, nie oglądali migotu skrzydeł w cieniu drzew.
Noc spędził w sypialni na poddaszu. Była to izba chłodna — przyjemna odmiana po wiecznie przegrzanych pokojach uniwersytetu — i skromnie umeblowana: łóżko, półki z książkami, komódka, krzesło i malowany drewniany stół. Człowiek czuje się tu jak w domu — pomyślał — pomijając wysokość łóżka, miękkość materaca, wełnianego koca i jedwabnych powłoczek, bibeloty z kości słoniowej na komódce, skórzane oprawy książek oraz fakt, że ten pokój, wszystko, co się w nim znajduje, dom, w którym się mieści, ziemia, na której ów dom stoi, jest prywatną własnością, własnością Demaere’a Oiie, choć ten ani tego domu nie zbudował, ani nie szorował w nim podłóg… Szevek odpędził od siebie te męczące rozróżnienia. To był przyjemny pokój i w istocie mało się różnił od pojedynek w domicylach.
Przyśniła mu się w tej sypialni Takver. Śniło mu się, że leży obok niego w łóżku, obejmuje go ramionami, przywiera ciałem do jego ciała… lecz gdzie, w jakim pokoju? Gdzie oni są? Byli razem na Księżycu, było zimno, szli dokądś ramię przy ramieniu. Ten Księżyc był płaski, cały przysypany niebieskawobiałym śniegiem, zalegającym jednak warstwą tak cieniutką, że łatwo było odgarnąć „r” no i pokazywał się wówczas lśniący biały grunt. To było martwe, całkiem martwe miejsce. „On tak naprawdę nie wygląda” — pocieszył Takver, spostrzegłszy, jak jest wystraszona. Szli w stronę jakiejś dalekiej linii, jakby przegrody z miękkiego, połyskliwego plastiku, jakiejś odległej, ledwo widocznej bariery przecinającej białą płaszczyznę śniegów. Szevek, choć w duchu bał się do niej zbliżyć, zapewnił Takver: „Wkrótce tam będziemy”. Nic mu nie odpowiedziała.