Rozdział czwarty Anarres

Kiedy sterowiec pokonał ostatnią wysokogórską przełęcz Ne Theras i skręcił na południe, promienie chylącego się ku zachodowi słońca padły na twarz Szeveka i obudziły go. Przespał większą cześć dnia, trzeciego już tej długiej podróży. Od pożegnalnego wieczoru dzieliło go pół świata. Ziewnął, potarł oczy i potrząsnął głową, usiłując wyrzucić z uszu dudniący warkot silnika; następnie, całkowicie już rozbudzony, uświadomił sobie, że podróż ma się ku końcowi i że zbliżają się do Abbenay. Przytknął twarz do zakurzonego okienka i rzeczywiście — zobaczył w dole, między dwoma niskimi, rdzawymi graniami, opasane murem wielkie lądowisko — Port. Badał je zachłannym spojrzeniem, wypatrując statku kosmicznego na wyrzutni. Jakkolwiek godna pogardy, zawsze jednak była Urras innym światem; a on pragnął zobaczyć statek z innego świata — twór obcych rąk, śmiałka, co przebył jałową, straszną otchłań. Ale w Porcie nie było żadnego statku.

Frachtowce z Urras zawijały tu tylko osiem razy w roku i postój ich trwał nie dłużej, niż tego wymagały wyładunek i załadunek.

Nie należały do mile widzianych gości. Dla niektórych Anarresyjczyków były w istocie źródłem odnawiającego się wciąż upokorzenia.

Przywoziły paliwa kopalne i produkty naftowe, precyzyjne części maszyn i podzespoły elektroniczne, których przemysł anarresyjski nie był w stanie wytworzyć, niejednokrotnie nową odmianę drzew owocowych bądź ziarna do wypróbowania. Na Urras wracały z ładowniami pełnymi rtęci, miedzi, aluminium, uranu, cyny i złota. Nader korzystny dla tamtej strony był to interes. Podział owych ładunków osiem razy w roku należał do głównych zadań Urrasyjskiej Rady Rządów Świata, stanowił też najważniejsze wydarzenie urrasyjskiej giełdy. Prawdę mówiąc, Wolny Świat Ana był surowcową kolonią Urras.

Ten fakt drażnił. Każdego roku podczas debat KPR w Abbenay zgłaszano — od pokoleń — te same gorące protesty: „Dlaczego wciąż prowadzimy paskarskie transakcje z tymi podżegaczami wojennymi i posiadaczami?” Co chłodniejsze głowy udzielały na to tej samej nieodmiennie odpowiedzi: „Gdyby Urrasyjczycy musieli sami wydobywać rudę, kosztowałoby ich to drożej; tylko dlatego nas nie najeżdżają. Gdybyśmy jednak złamali porozumienie handlowe, uciekliby się do siły. Ludziom, którzy nigdy nie płacili za nic pieniędzmi, trudno było jednak pojąć psychologię kosztu i argumenty rynku. Trwający od siedmiu pokoleń pokój nie zdołał zaszczepić w nich zaufania.

Toteż do tak zwanej Defensywy nigdy nie brakowało chętnych.

Praca w Defensywie była przeważnie tak nużąca, że w języku prawickim, który dysponował jednym i tym samym wyrazem na określenie pracy i zabawy, nie nazywano jej pracą, lecz kłeggich — harówką. Pracownicy Defensywy obsługiwali dwanaście wysłużonych statków międzyplanetarnych, reperując je i utrzymując na orbicie jako straż graniczną; prowadzili nasłuch radarowy i radioteleskopowy w odludnych miejscach; pełnili monotonną służbę w Porcie. A mimo to do Defensywy zawsze czekała kolejka chętnych. Jakkolwiek pragmatyczną etyką nasiąkał Anarresyjczyk za młodu, życie wylewało się ponad jej brzegi, żądając altruizmu, samopoświęcenia, pola dla bezinteresownego gestu. Samotność, czujność, niebezpieczeństwo, statki kosmiczne — to wszystko nęciło powabem romantyzmu. I właśnie impuls czystego romantyzmu kazał Szevekowi rozpłaszczać nos na szybie, dopóki pusty Port nie zniknął za sterowcem, zostawiając go z uczuciem zawodu, że nie dojrzał na wyrzutni żadnego usmolonego rudofrachtowca.

Ponownie ziewnął, przeciągnął się i spojrzał tym razem przez okno z przodu pojazdu. Sterowiec przelatywał nad ostatnim, niskim grzbietem Ne Theras. Przed nim, na południe od górskich łańcuchów, opadała rozległa zatoka zieleni, lśniąc w promieniach popołudniowego słońca.

Wpatrywał się w nią z zachwytem, podobnie jak jego przodkowie przed sześcioma tysiącami lat.

W Trzecim Millennium kapłani-astronomowie z Serdonou i Dhun na Urras zaobserwowali, że wraz z porami roku zmieniał Świata, i nadali mistyczne imiona równinom, łańcuchom górskim i odbijającym słońce morzom. Rejon, który wcześniej od innych okrywał się w nowym roku księżycowym zielenią, nazwali Ans Hos, Ogrodem Rozumu — Rajem Anarres.

Teleskopy w następnych tysiącleciach potwierdziły, że mieli całkowitą rację. Ans Hos było istotnie najłaskawszym regionem na Anarres; toteż pierwszy statek z ludzką załogą, który wylądował na Księżycu, osiadł właśnie tam, na tej zielonej połaci między górami i morzem.

Raj Anarres okazał się jednakże suchy, zimny i wietrzny, reszta zaś planety jeszcze mniej gościnna. Życie nie wyszło tam poza stadium rozwoju ryb i roślin nienasiennych. Powietrze było rozrzedzone jak na Urras na bardzo dużej wysokości. Słońce paliło, wiatr przewiewał do szpiku kości, dławił kurz.

W ciągu dwustu lat od pierwszego lądowania Anarres została zbadana, spenetrowana, naniesiona na mapy, lecz nie skolonizowana. Bo i po cóż przenosić się na chłostaną wiatrami pustynię, kiedy na Urras są tak rozległe i piękne doliny?

Zbudowano tam jednak kopalnie. Prowadzona w epoce Dziewiątego i Dziesiątego Millennium gospodarka rabunkowa doprowadziła do wyczerpania rud na Urras; wraz z udoskonalaniem rakiet tańsze stawało się czerpanie kopalin z Księżyca niż wydzieranie potrzebnych metali z ubogich złóż albo z wody morskiej.

W roku IX-738 kalendarza urrasyjskiego założono osadę u podnóża gór Ne Theras, w starożytnym Ans Hos, gdzie wydobywano rtęć. Nazwano ją Osadą Anarres. Nie było to miasto w pełnym tego słowa znaczeniu, brakowało kobiet. Mężczyźni podpisywali kontrakty na dwa — trzy lata i pracowali jako górnicy lub technicy, po czym wracali do domu, do prawdziwego życia.

Księżyc i znajdujące się na nim kopalnie podlegały zarządowi Rady Rządów Świata; na jego wschodniej półkuli państwo Thu miało jednak swój mały sekret: bazę rakietową i osadę górników wydobywających złoto, zamieszkujących tam wraz z żonami i dziećmi. Ludzie ci faktycznie mieszkali na Księżycu, lecz nie wiedział o tym nikt poza ich rządem. Upadek rządu w roku 771 doprowadził do złożenia w Radzie Rządów Świata projektu oddania Księżyca Międzynarodowemu Towarzystwu Odonian — przekupienia odonian osobnym światem, zanim ostatecznie nie podkopaliby autorytetu prawa i suwerenności państwowej na Urras.

Osadę Anarres ewakuowano, a wśród zamętu, w jakim pogrążyło się Thu, wysłano pośpiesznie kilka rakiet, żeby wywiozły z księżyca górników wydobywających złoto. Nie wszyscy zgodzili się wracać. Niektórzy polubili jałową pustynię.

Dwanaście statków przyznanych odońskim osadnikom przez Radę Rządów przez ponad dwadzieścia lat kursowało między obu światami, dopóki nie przewiozły one przez jałową otchłań miliona osób, które zdecydowały się na nowe życie. Potem zamknięto port dla imigrantów — otwarto go dopiero dla statków towarowych Paktu Handlowego. Do tego czasu Osada Anarres osiągnęła liczbę stu tysięcy mieszkańców i zmieniła nazwę na Abbenay, co w nowym języku nowego społeczeństwa oznaczało Umysł.

Odo, kreśląc plany społeczeństwa, którego powstania nie dożyła, kluczową rolę przypisywała decentralizacji. Nie leżała w jej zamiarach próba odurbanizowania cywilizowanego życia. Sugerowała, co prawda, że naturalna granica obszaru danej wspólnoty winna zależeć od tego, ile żywności i energii mogły dostarczyć społeczności okoliczne regiony, zakładała jednak przy tym, że wszystkie wspólnoty połączone będą siecią komunikacyjną i transportową, aby idee i towary mogły docierać tam, gdzie będą potrzebne, aby zarządzanie mogło przebiegać szybko i sprawnie i by żadna gmina nie została odcięta od możliwości wymiany. Sieć owa nie miała być jednak zarządzana odgórnie. Nie miało być centrum zarządzającego ani stolicy — tej gleby dla machiny biurokracji oraz przywódczych zapędów jednostek, którym się marzą role przywódców, szefów, głów państwa.

Plany Odo stworzone wszakże zostały na szczodrym gruncie Urras. Na jałowej Anarres wspólnoty musiały rozproszyć się w poszukiwaniu środków do życia i tylko kilka z nich mogło sobie pozwolić na samowystarczalność — niezależnie od tego, jak bardzo ludzie zredukowali swoje wyobrażenia o wystarczalności. Zredukowali je zaś w istocie znacznie, do pewnego jednak minimum, poza które nie zamierzali wykraczać: nie zamierzali mianowicie cofać się do przedurbanistycznej, przedtechnologicznej wspólnoty plemiennej. Zdawali sobie sprawę, że ich anarchizm jest produktem wysoko rozwiniętej cywilizacji, skomplikowanej i zróżnicowanej kultury, stabilnej gospodarki i zaawansowanej technologii, zdolnej zapewnić wydajną produkcję i szybki transport towarów.

Nie bacząc na wielkie odległości dzielące osady, trzymali się ideału struktury organicznej. Najpierw zbudowali drogi, potem dopiero domy. Dobra naturalne i produkty każdego regionu podlegały stałej wymianie na zasoby innych w zawiłym procesie równowagi — tej równowagi w różnorodności, która jest charakterystyczną cechą życia, naturalnej i socjalnej ekologii.

Ale — jak to ujmuje tryb analogiczny — nie można mieć systemu nerwowego, nie mając przynajmniej ganglionu, a jeszcze lepiej mózgu. Jakieś centrum powstać musiało. Komputery koordynujące zarządzanie, podział pracy, rozdział dóbr, a także zrzeszenia większości związków pracowniczych skupiały się od początku w Abbenay. Od początku też zdawali sobie Anarresyjczycy sprawę, że ta nieunikniona centralizacja będzie stanowiła ciągłe zagrożenie, któremu należy przeciwstawić nieustanną czujność.

O Anarchio, dziecino,

wieczna obietnico i trosko nieustająca,

oto ucha nadstawiam wśród nocy

u kołyski głębokiej jak noc,

czy dzieciątku nie trzeba pomocy.

Pio Aiean, który w języku prawickim przybrał imię Tober, napisał te słowa w czternastym roku po Osiedleniu. Sztywne, niezgrabne i wzruszające były pierwsze wysiłki odonian nagięcia nowego języka, nowego świata, do poezji.

I oto rozpościerało się przed sterowcem na rozległej zielonej równinie Abbenay — centrum, mózg Anarres.

Ta błyszcząca, głęboka zieleń pól — kolor nieprzyrodzony Anarres — przyciągała wzrok. Tylko tutaj, i jeszcze na ciepłych wybrzeżach Morza Kerańskiego, przyjmowały się zboża ze Starego Świata. Wszędzie indziej podstawową uprawą zbożową były karłowate holum i wątła psiatrawka.

Kiedy Szevek miał dziewięć lat i mieszkał we wspólnocie w Równinnem przez kilka miesięcy opiekował się (popołudniami, Po lekcjach) roślinami ozdobnymi — delikatnymi, egzotycznymi, które trzeba było karmić i wystawiać na słońce jak dzieci. Pomagał w tym zadaniu, cichym i wymagającym staranności, pewnemu staremu człowiekowi, którego polubił — jak zresztą same rośliny, brud i swoją pracę. Barwa równiny Abbenay przypomniała mu tamtego staruszka, zapach nawozu z tranu i kolor pierwszych pączków na nagich gałązkach — czystą, soczystą zieleń.

W dali, wśród bujnych pól, dojrzał drugie pasmo bieli, które wraz ze zbliżaniem się sterowca rozkruszyło się na kryształki, niczym rozsypana sól.

Zamrugał — przed oczyma latały mu przez chwilę czarne płatki — oślepiony skupiskiem świateł płonących na wschodnim obrzeżu miasta: były to wielkie zwierciadła paraboliczne, zaopatrujące rafinerie Abbenay w słoneczne ciepło.

Sterowiec wylądował w porcie towarowym na południowym krańcu miasta i Szevek wyszedł na ulice metropolii tego świata.

Były szerokie i czyste. Nie kładły się na nich cienie, Abbenay leżało bowiem poniżej trzydziestego stopnia szerokości północnej, wszystkie zaś budynki — poza potężnymi, rzadko rozmieszczonymi wieżami turbin wiatrowych — były niskie. Na rozpalonym, ciemnym, błękitno-fioletowym niebie żarzyło się białe słońce. Powietrze było czyste i przejrzyste, wolne od dymu i wilgoci. Przedmioty rysowały się wyraziście, odcinając się ostro kątami i krawędziami; panowała jaskrawa jasność. Każda rzecz jawiła się osobno, oddzielnie.

Elementy składowe Abbenay były te same co w innych wspólnotach odońskich, tyle że zwielokrotnione: warsztaty, fabryki, bloki mieszkalne, noclegownie, ośrodki kształceniowe, hale ludowe, rozdzielnie, magazyny, stołówki. Większe budowle zgrupowane były przeważnie wokół otwartych placów, nadając miastu komórkową zasadniczo strukturę: podwspólnoty i wspólnoty sąsiedzkie skupiały się jedna obok drugiej. Przemysł ciężki i zakłady żywnościowe ciążyły ku obrzeżom miasta, pokrewne zaś sobie branże przemysłu często powtarzały ów komórkowy wzór, sytuując się wspólnie przy danym placu czy ulicy. Pierwszy taki, zajmujący ciąg placów, okręg na drodze Szeveka należał do branży tekstylnej; składały się nań fabryki produkujące włókna holum, przędzalnie, tkalnie, farbiarnie, rozdzielnie materiałów i ubrań; pośrodku każdego z placów wyrastał mały las masztów, obwieszonych od góry do dołu chorągiewkami i proporczykami we wszystkich kolnrarh ialrimi zdolna jest barwić tkaniny sztuka farbiarska, głoszącymi chwałę miejscowego przemysłu. Większość miejskich budowli była do siebie podobna — surowe, solidne, zbudowane z kamienia albo lanego piankowca. Niektóre z nich wydały się Szevekowi ogromne, choć niemal wszystkie — z powodu częstych trzęsień ziemi — były ledwie parterowe. Z tej samej przyczyny okna miały małe i oszklone mocnym, nietłukącym tworzywem silikonowym. Były małe, za to było ich dużo, ponieważ na godzinę przed świtem wyłączano sztuczne oświetlenie, zapalano je zaś dopiero w godzinę po zachodzie słońca. Kiedy temperatura na dworze przekraczała 55 stopni Fahrenheita, nie włączano ogrzewania.

Nie znaczyło to, że Abbenay cierpiała na niedostatek energii — turbiny wiatrowe i generatory, wykorzystujące do ogrzewania temperaturę wnętrza ziemi, zapewniały jej pod dostatkiem — jednakże zasada organicznej ekonomii nazbyt zasadniczą odgrywała rolę w funkcjonowaniu społeczeństwa, by nie odciskać się głęboko na etyce i estetyce. „Nadmiar to kał — pisała w swojej Analogii Odo. — Kał zatrzymywany w ciele to trucizna.

Abbenay było od niej wolne — puste, widne miasto (rozsypane niczym garstka soli, można je było całe ogarnąć wzrokiem), jasne, ostre kolory, czyste powietrze. Cisza.

Nic do ukrycia.

Place, surowe ulice, parterowe domy i nie otoczone płotami fabryczne dziedzińce kipiały aktywnością i rozgwarem. Szevek był stale świadom, że obok niego przechodzą, pracują, gawędzą inni ludzie; mijały go twarze, słyszał głosy, rozmowy, śpiewy, ludzie żyli, krzątali się, uwijali. Warsztaty i fabryki otwierały się frontem do placów lub wychodziły na nie ogrodzone dziedzińce. W mijanej hucie szkła ujrzał robotnika, wydmuchującego wielką płynną bańkę z takim spokojem, z jakim kucharz podaje zupę. Obok na ruchliwym dziedzińcu odlewano piankowiec do budowy; brygadzistka, rosła kobieta w ubielonym pyłem fartuchu, nadzorowała wylewanie form głośnym i bujnym potokiem wymowy. Dalej znajdowały się mała druciarnia, dzielnicowa pralnia, pracownia lutnicza, gdzie wyrabiano i reperowano instrumenty muzyczne, dzielnicowa rozdzielnia tysiąca i jeden drobiazgów, teatr, wytwórnia dachówek. Aktywność, wraca w każdym z tych zakładów, fascynowała, toczyła się zaś przeważnie na widoku. Wszędzie dokoła kręciły się dzieci; jedne pracowały razem z dorosłymi, inne lepiły pod nogami przechodniów babki z błota, jeszcze inne bawiły się po prostu na ulicy; jakaś dziewczynka z nosem w książce siedziała na dachu ośrodka kształceniowego. Druciarz udekorował swoją witrynę wykonanymi z kolorowego drutu, wesołymi i ozdobnymi wzorami pnącej latorośli. Z szeroko otwartych drzwi pralni buchał duszny kłąb pary i gwar rozmów. Żadne drzwi nie były zamknięte na klucz, tylko nieliczne przymknięte. Żadnego przebrania, żadnych szyldów. Wszystko leżało jak na dłoni, cały trud, całe życie miasta odkryte dla oczu, wystawione na dotyk rąk. Co pewien czas, hałasując dzwonkiem, przetaczał się ulicą Dworcową tramwaj, nabity pasażerami i obwieszony festonami podróżujących na stopniach ludzi; stare kobiety rozkrzyczały się kłótliwie, gdy nie zwolnił na przystanku, aby mogły wysiąść; jakiś brzdąc ścigał go jak szalony na domowej roboty rowerku na trzech kółkach; na skrzyżowaniach tryskały w górze z przewodów niebieskie elektryczne iskry — jakby ta cicha, sprężona aktywność ulicy wzbierała co pewien czas do rozładowania i przeskakiwała szczelinę trakcji ze zgrzytem, błękitnym trzaskiem, w zapachu ozonu. Na widok abbenajskiego tramwaju radowało się człowiekowi serce.

Ulica Dworcowa kończyła się rozległym, na wszystkie strony otwartym placem z trójkątnym parkiem, porośniętym trawą i drzewami, do którego zbiegało się promieniście jeszcze pięć innych ulic. Większość parków na Anarres stanowiły klepiska o nawierzchni z kurzu albo piasku, z klombikiem krzewów i drzewek holum. Ten był inny. Szevek przeciął pusty chodnik i wszedł do parku; ciągnęło go tam — często oglądał to miejsce na fotografiach — a poza tym pragnął zobaczyć z bliska te obce, urrasyjskie drzewa i przyjrzeć się zieleni ich niezliczonych liści. Słońce chyliło się już ku zachodowi; przestronne i czyste, w zenicie mroczniejące purpurowo, rozpościerało się niebo; przez cienką warstwę atmosfery przeświecała czerń kosmosu. Szevek, baczny i ostrożny, wszedł między drzewa. Czyż to nie marnotrawstwo, tyle zbitych w jedną masę liści? Drzewa holum radziły sobie całkiem nieźle mając tylko igły i kolce, bez tego przerostu. Czy to ekstrawaganckie listowie nie było zwykłym nadmiarem, kałem? Takie drzewa nie mogą rosnąć bez żyznej gleby, ciągłego podlewania, nieustannej troski. Potępiał ich obfitość, rozrzutność. Przechadzał się pod nimi, pośród nich. Obca trawa uginała się miękko pod jego stopami. Przypominało to chodzenie po żywym ciele. Spłoszony, wycofał się na ścieżkę. Drzewa wyciągały nad jego głową swe ciemne członki i rozkładały mnogie szerokie, zielone dłonie. Ogarnęło go uczucie nabożnego lęku. Czuł się tak, jakby mu udzielano błogosławieństwa, choć nie prosił o nie.

Nieco przed nim, w głębi mroczniejącej alejki, ktoś siedział na kamiennej ławce i czytał.

Ruszył wolno w tamtą stronę. Zbliżył się do ławki, przystanął przed nią i przyjrzał się owej postaci; w złoto-zielonym mroku pod drzewami siedziała nad książką z opuszczoną głową kobieta lat pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu, dziwacznie ubrana, uczesana w kok. Lewa dłoń, podpierająca podbródek, niemal zakrywała zaciśnięte usta, prawa przytrzymywała na kolanie kartki. Były ciężkie; ciężka była również zimna, przyciskająca je ręka. Szybko zapadał zmrok, a mimo to kobieta nie odrywała od lektury oczu.

Czytała odbitki szczotkowe Organizmu społecznego.

Szevek przyglądał się przez chwilę Odo, po czym usiadł obok niej na ławce.

Pojęcie statusu społecznego było mu obce, a miejsca na ławce było dużo. Popchnęło go do tego kroku uczucie czystego koleżeństwa.

Przyjrzał się wyrazistemu, smutnemu profilowi i dłoniom, dłoniom starej kobiety. Podniósł wzrok na cieniste gałęzie. Po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że Odo — której twarz znał od dzieciństwa, której idee zajmowały centralne i trwałe miejsce w jego umyśle oraz w umysłach wszystkich jego znajomych — nigdy nie postawiła stopy na Anarres; żyła, umarła i została pochowana w cieniu drzew o zielonych liściach, gdzieś w niewyobrażalnych miastach, wśród ludzi, mówiących obcymi językami, w innym świecie. Była cudzoziemką — wygnańcem.

W gęstniejących ciemnościach siedział obok posągu, niemal równie milczący jak on.

Uzmysłowiwszy sobie wreszcie, że robi się ciemno, wstał, wyszedł z parku i spytał o drogę do Centralnego Instytutu Naukowego.

Nie było to daleko; dotarł tam wkrótce po włączeniu światła.

Portierka — a może strażniczka — siedziała w ciasnym pomieszczeniu i coś czytała. Musiał zapukać w otwarte drzwi, żeby zwrócić na siebie jej uwagę.

— Szevek — przedstawił się.

Rozmowę z nieznajomym przyjęte było zaczynać od podania imienia — niczym rękojeści, której nieznajomy mógł się uchwycić.

Nie było zbyt wielu takich rękojeści do zaoferowania. Nie używano wszak rang, szarż ani konwencjonalnych zwrotów grzecznościowych.

— Kokvan — odpowiedziała kobieta. — Czy aby nie wczoraj miałeś przyjechać?

— Zmieniono rozkład lotów sterowców towarowych. Znajdzie się jakieś wolne łóżko w którejś noclegowni?

— Numer 46 jest wolny. Po drugiej stronie dziedzińca, budynek na lewo. Czeka na ciebie wiadomość od Sabula. Prosi, żebyś z samego rana zajrzał do niego do dziekanatu fizyki.

— Dzięki! — rzucił Szevek i wymachując bagażem, paltem i zapasową parą butów, ruszył przez rozległy brukowany dziedziniec.

W otaczających czworobok dziedzińca pokojach paliły się światła.

Dobiegł Szeveka gwar, świadczący o obecności ludzi wśród ciszy.

Coś poruszyło się w czystym, rześkim powietrzu miejskiej nocy — zapowiedź jakiejś niespodzianki, obietnicy.

Pora kolacji jeszcze nie minęła, zboczył więc do instytutowej stołówki, aby się przekonać, czy nie znajdzie się tam jeszcze dla niego coś do przekąszenia. Stwierdził, że jego imię umieszczono już na stałej liście, jedzenie zaś okazało się wyborne. Podawano nawet deser — smażone w cukrze owoce. Szevek uwielbiał słodycze, a ponieważ był jednym z ostatnich stołowników, owoców zaś zostało pod dostatkiem, wziął sobie dokładkę. Siedział sam przy małym stoliku. Przy sąsiednich, większych stołach grupki młodych ludzi toczyły rozmowy nad pustymi talerzami; dotarły do niego strzępki dyskusji o zachowaniu się argonu w ekstremalnie niskich temperaturach, o zachowaniu się nauczyciela chemii na kolokwium, o przypuszczalnych zakrzywieniach czasu. Kilka osób zerknęło w jego stronę; nie podeszli jednak i nie zagadnęli go, co uczyniliby zaraz ludzie z mniejszej wspólnoty na widok nieznajomego; ich spojrzenia nie były nieprzyjazne, może z lekka wyzywające.

Pokój numer 46 znalazł w mieszkalni, w długim korytarzu, w którym wszystkie drzwi były zamknięte. Były to najwyraźniej pojedynki, zdziwił się więc, dlaczego portierka tu go skierowała.

Odkąd skończył dwa lata, mieszkał zawsze w noclegowniach, w pokojach z czterema — a i dziesięcioma — łóżkami. Zapukał. Cisza. Otworzył drzwi. Pokój numer 46, mała pojedynka, był pusty, skąpo oświetlony wpadającym z korytarza światłem. Zapalił lampę. Dwa krzesła, biurko, wysłużony suwak logarytmiczny, kilka książek i ręcznie tkany pomarańczowy koc, złożony porządnie na tapczanie. Ktoś tam mieszkał, portierka pomyliła się. Zamknął drzwi — po czym otworzył je, aby zgasić światło. Pod lampą na biurku leżał świstek papieru, na którym nabazgrano: „Szevek, dziek. fizyki, rano 2-4-1-154. Sabul”.

Położył palto na krześle, buty postawił na podłodze. Czas jakiś stał i czytał tytuły książek — typowych podręczników z fizyki i matematyki, w zielonych okładkach z wytłoczonym na nich Kołem Życia. Zawiesił palto w szafie, odstawił na bok buty. Starannie zaciągnął firankę w szafie. Przemierzył pokój w kierunku drzwi: cztery kroki. Jeszcze przez chwilę stał niezdecydowany, a potem — pierwszy raz w życiu — zamknął drzwi własnego pokoju.

Sabul był przysadzistym, niechlujnym czterdziestoletnim mężczyzną. Owłosienie twarzy, gęstniejące w regularną brodę na podbródku, miał ciemniejsze i bardziej szorstkie niż przeciętny Anarresyjczyk. Nosił ciężką zimową tunikę, której, z wyglądu sądząc, nie zdejmował od ubiegłej zimy — mankiety rękawów sczerniały z brudu. Sposób bycia miał bezceremonialny i opryskliwy. Mówił urywanymi zdaniami — podobnymi do notatek, które gryzmolił na strzępkach papieru. Pochrząkiwał.

— Będziesz się musiał nauczyć ajońskiego — burknął na Szeveka.

— Ajońskiego?

— Powiedziałem: ajońskiego.

— Po co?

— Żebyś mógł czytać fizyczne prace Urrasyjczyków! Atro, To, Baisk — te nazwiska. Nikt tego nie tłumaczył na prawieki — i pewno nie przetłumaczy. Najwyżej sześć osób na Anarres jest w ogóle w stanie cokolwiek z tego zrozumieć. W dowolnym języku.

— W jaki sposób mam się nauczyć ajońskiego?

— Z gramatyki i słownika!

Szevek nie dawał za wygraną.

— Gdzie je znajdę?

— Tu — warknął Sabul. Zaczął grzebać wśród małych książeczek w zielonych okładkach, upchanych na brudnych półkach. Ruchy miał porywcze i zdradzające irytację. Dogrzebał się w końcu na dolnej półce dwóch opasłych, nie oprawionych tomów i huknął nimi o biurko. — Zawiadomisz mnie, kiedy będziesz w stanie czytać Atro po ajonsku. Do tego czasu nie mamy ze sobą o czym rozmawiać.

— Jaką matematyką posługują się Urrasyjczycy?

— Nic takiego, z czym byś sobie nie poradził.

— Czy ktoś zajmuje się tu chronotopologią?

— Tak, Turet, możesz się z nim konsultować. Nie widzę potrzeby, żebyś chodził na jego wykłady.

— Miałem zamiar uczęszczać na wykłady Gvarab.

— Po co?

— Z powodu jej prac nad częstotliwością i cyklicznością…

Sabul usiadł, by zaraz się zerwać. Był niemożliwie niespokojny — a przy tym sztywny: tarnik do drzewa, nie człowiek.

— Nie trać czasu. W teorii następstw znacznie wyprzedziłeś tę staruchę, zaś inne idee, które ona płodzi, to kupa śmieci.

— Interesują mnie zasady jednoczesności.

— Jednoczesność! Co za paskarskim gównem karmi was tam Mitis?

Zmierzył Szeveka wściekłym spojrzeniem, pod szorstką szczeciną na skroniach nabrzmiały mu żyły.

— Zorganizowałem kurs samokształceniowy na ten temat.

— Wydoroślej, wydoroślej. Pora wydorośleć. Teraz jesteś w Abbenay. My zajmujemy się tutaj fizyką, a nie religią. Porzuć mistycyzm i wydoroślej. Jak prędko możesz się nauczyć ajońskiego?

— Nauczenie się prawickiego zajęło mi dobrych kilka lat — odparł Szevek. Lekka ironia w jego słowach całkowicie uszła uwagi Sabula.

— Mnie to zajęło dziesięć dekad. Nauczyłem się na tyle, by móc przeczytać Wstęp To. Do licha, będziesz potrzebował jakiegoś tekstu do ćwiczeń. To się może nadać. Zaraz. Czekaj no.

Zaczął przetrząsać przepełnioną nad wszelką miarę szufladę i dokopał się wreszcie książki o dziwnym wyglądzie, w niebieskiej oprawie, bez Koła Życia na okładce. Tytuł był wytłoczony złotymi literami i zdawał się brzmieć: Poilea Afioite, co nic nie znaczyło; kształty niektórych liter były dla Szeveka obce. Przyjrzał się książce, wziął ją od Sabula, ale nie otwierał. Oto trzymał ją, tę rzecz, którą tak pragnął ujrzeć, wytwór obcych rąk, posłanie z innego świata.

Przypomniał sobie książkę, którą pokazał mu kiedyś Palat, księgę liczb.

— Zajrzyj znowu, jak już będziesz umiał to przeczytać — mruknął Sabul.

Szevek odwrócił się do wyjścia. Sabul krzyknął za nim burkliwie:

— Trzymaj te książki przy sobie! Nie są przeznaczone do powszechnego użytku.

Młodzieniec przystanął, odwrócił się i rzekł po chwili spokojnym głosem, jak gdyby onieśmielony:

— Nie rozumiem.

— Nie dawaj ich czytać innym!

Szevek nie odpowiedział.

Sabul wstał i podszedł do niego.

— Posłuchaj. Jesteś teraz członkiem Centralnego Instytutu Naukowego, syndykiem fizyki, i pracujesz ze mną, Sabulem. Rozumiemy się? Przywilej to odpowiedzialność. Zgadza się?

— Mam zdobywać wiedzę, której nie wolno mi dzielić z innymi — stwierdził po krótkiej pauzie Szevek, wygłaszając to zdanie tak, jakby było twierdzeniem logiki.

— Gdybyś znalazł na ulicy paczkę z kapiszonami, czy podzieliłbyś się nimi z każdym przechodzącym dzieckiem?

Te książki to materiał wybuchowy. Rozumiemy się teraz?

— Tak.

— To świetnie. — Sabul odwrócił się od niego z twarzą wykrzywioną gniewem, który zdawał się właściwy mu, trwały. Młody człowiek wyszedł — przejęty odrazą, zżerany ciekawością — niosąc ostrożnie ów dynamit.

Zabrał się do nauki ajońskiego. Pracował w samotności, w pokoju numer 46 — z powodu ostrzeżenia Sabula, ale także dlatego, że samotna praca stała się dla niego czymś aż nadto naturalnym.

Od najwcześniejszej młodości zdawał sobie sprawę, że jest — pod pewnymi względami — inny od wszystkich znanych mu osób.

Świadomość takiej odmienności bywa dla dziecka nader bolesna, ponieważ — niczym się jeszcze nie wykazawszy, niezdolne do dokonania czegokolwiek — nie znajduje dla niej usprawiedliwienia.

Jedynym dla takiego dziecka oparciem może być obecność kochających i godnych zaufania dorosłych, którzy również — na swój sposób — są inni; Szevekowi tego zabrakło. Owszem, Palat był nadzwyczaj kochającym i godnym zaufania ojcem. Akceptował Szeveka takim, jakim był, godził się ze wszystkim, co robił. Ale nie ciążyło na nim przekleństwo odmienności. Był jak inni, jak ci wszyscy, którym życie we wspólnocie przychodziło tak łatwo. Kochał Szeveka, ale nie potrafił go nauczyć, czym jest wolność — to uznanie samotności drugiej osoby, które jako jedyne jest ją w stanie przekroczyć.

Szevek przywykł do zamykania się w sobie, łagodzonego przez codzienne — typowe dla życia w gromadzie — przypadkowe kontakty i rozmowy oraz towarzystwo garstki przyjaciół. Tu, w Abbenay, nie miał przyjaciół, nie zmuszony zaś do dzielenia z innymi sypialni, żadnych nowych przyjaźni nie nawiązał. Doszedłszy dwudziestego roku życia, zbyt dobrze był świadom odmienności swojego charakteru i umysłu, by szukać towarzystwa; żył na uboczu, w odosobnieniu; studenci, jego koledzy, wyczuwając, że owo stronienie od ludzi jest autentyczne, niezbyt często próbowali się doń zbliżyć.

Polubił wkrótce prywatność własnego pokoju. Rozkoszował się swoją pełną niezależnością. Opuszczał pokój, jedynie by zjeść śniadanie i kolację w stołówce oraz odbyć codziennie szybki spacer po mieście dla rozluźnienia mięśni, nawykłych od dawna do ćwiczeń; po czym wracał do pokoju numer 46 i do ajońskiej gramatyki. Raz na parę dekad wzywano go do rotacyjnych prac społecznych, „dziesiętnie”, lecz ponieważ pracował z nieznajomymi, nie zaś jak to bywało w małych społecznościach — wśród bliskich znajomych, te dni pracy fizycznej nie wytrącały go z jego samotności, nie opóźniały też postępów w nauce ajońskiego.

Sama gramatyka tego języka — skomplikowana, nielogiczna, paradygmatyczna — sprawiała mu przyjemność. Gdy opanował podstawowe słownictwo, nauka poszła mu już łatwo, orientował się bowiem w przedmiocie swych lektur; znał dziedzinę i terminy, ilekroć więc utknął, jego intuicja lub jakieś równanie matematyczne podpowiadały mu, na jakim stoi gruncie. Nie zawsze były to miejsca, w których już bywał. Wstęp do fizyki czasu To nie był podręcznikiem dla początkujących. Zanim dobrnął do połowy książki, już nie czytał dla nauki języka, ale dla samej fizyki; zrozumiał, dlaczego Sabul zmusił go na wstępie do lektury urrasyjskich fizyków. Wyprzedzili oni znacznie wszystko, czego dokonano na Anarres w ostatnich dwudziestu — trzydziestu latach. Najbłyskotliwsze tezy prac Sabula na temat następstw okazywały się w gruncie rzeczy kryptoprzekładami z ajońskiego.

Rzucił się na inne książki, które mu tamten powierzył — główne dzieła współczesnej fizyki urrasyjskiej. Jego życie stało się jeszcze bardziej pustelnicze. Nie udzielał się w syndykacie studenckim, nie uczęszczał też na zebrania żadnego innego syndykatu czy stowarzyszenia, wyjąwszy senne konwentykle Stowarzyszenia Fizyków. Spotkania takich grup, służące krzewieniu społecznych postaw i działań, stanowiły osnowę życia każdej mniejszej społeczności; tu, w mieście, zdawały się mieć jednak zdecydowanie mniejsze znaczenie. Obecność jednostki nie była tu niezbędna; zawsze znaleźli się inni, gotowi do działania — i nieźle sobie radzący.

Wyjąwszy obowiązek dziesiętnicy i rutynowe dyżury w mieszkalni i laboratoriach, Szevek był panem własnego czasu. Zdarzało się nieraz, że rezygnował z ćwiczeń — a bywało, że i z posiłków. Nie opuścił jednak żadnego wykładu jedynego kursu, na który uczęszczał — poświęconego częstotliwości i cykliczności seminarium Gvarab.

Gvarab była już tak sędziwa, że często plotła trzy po trzy i gubiła wątek. Frekwencja na jej wykładach była niewielka i kapryśna.

Wykładowczyni wypatrzyła niebawem jedynego wiernego słuchacza — chudego chłopca z odstającymi uszami. Zaczęła wykładać tylko dla niego. Jasne, uważne, inteligentne oczy młodzieńca spotykały się z jej oczami, uspokajały ją, pobudzały; umysł starowinki rozkwitł, wrócił jej utracony dar wizji. Wzbiła się wysoko, pozostali studenci zadzierali głowy, zmieszani lub zdumieni — a i przerażeni, gdyby do odczuwania przerażenia byli zdolni. Gvarab ogarniała wszechświat znacznie rozleglejszy, niż go ogarnąć była w stanie większość ludzi, i to ich oślepiało. Jasnooki chłopiec wpatrywał się w nią wytrwale. W jego twarzy odnajdywała własną radość. To, co miała do zaofiarowania, co ofiarowywała przez całe swoje życie, a czego nikt z nią nigdy nie dzielił — on przyjmował, podzielał. Był jej bratem, oddzielonym przepaścią pięćdziesięciu lat, jej zbawieniem.

Spotkawszy się w gabinecie fizycznym lub w stołówce, przystępowali od razu do rozmów o fizyce, niekiedy jednak Gvarab nie miała na to siły i wówczas nie bardzo wiedzieli, o czym mówić, i staruszka, i młodzieniec równie bowiem byli nieśmiali.

— Za mało się odżywiasz — stwierdzała.

On uśmiechał się i czerwieniły mu się uszy. Żadne nie wiedziało, o czym dalej mówić.

Po pół roku od przybycia do Instytutu Szevek przyniósł Sabulowi trzystronicową rozprawkę zatytułowaną: „Krytyka hipotezy następstw nieskończonych Atro”. Sabul zwrócił mu ją po upływie dekady i burknął:

— Przetłumacz to na ajoński.

— Pisałem to na brudno właśnie po ajońsku — wyznał Szevek — posługiwałem się bowiem terminologią Atro. Przepiszę więc tylko oryginał. Tylko po co?

— Po co? Żeby ten przeklęty paskarz Atro mógł to przeczytać!

Przychodzi statek piątego następnej dekady.

— Statek?

— Frachtowiec z Urras!

Tak oto Szevek odkrył, że między rozdzielonymi światami wędruje nie tylko ropa naftowa i rtęć, nie tylko książki — jak te, które właśnie czytał — ale i listy. Listy! Listy do posiadaczy, do poddanych rządów opierających się na nierównym podziale władzy, do osobników, którzy muszą — skoro zgodzili się być częściami państwowej machiny — bądź podlegać wyzyskowi, bądź wyzyskiwać innych. Ci ludzie umieliby dobrowolnie, bez napastliwości wymieniać poglądy z ludźmi wolnymi? Czy naprawdę są zdolni uczestniczyć na równych prawach w solidarnej pracy myśli, czy też tylko próbują zdominować, narzucić swoją wolę, zawłaszczyć? Myśl o wymianie listów z jakimś posiadaczem zatrwożyła go; ciekawe byłoby jednak dowiedzieć się…

Tylu podobnych odkryć zmuszony już był jednak dokonać podczas tego pierwszego półrocza w Abbenay, iż musiał dopuścić do siebie myśl, że był — a może i nadal jest? — ogromnie naiwny — przykre przypuszczenie dla młodego, inteligentnego człowieka.

Pierwsze — i najtrudniejsze do zaakceptowania — było odkrycie, że ma się nauczyć ajońskiego i zachować tę wiedzę dla siebie; sytuacja tak dlań nowa i tak moralnie deprymująca, że jeszcze się z nią nie oswoił. Nikomu, co prawda, nie wyrządzał krzywdy nie dzieląc tej wiedzy; z drugiej jednak strony, co by innym szkodziło, gdyby się dowiedzieli, że zna ajoński i że oni również mogą się go nauczyć? Przecież na otwartości raczej niż sekretności zasadza się wolność, a wolność zawsze warta jest ryzyka. Tu zaś ryzyka żadnego nie dostrzegał. Przyszło mu raz na myśl, że Sabul chce zatrzymać nową fizykę Urrasyjczyków na swój własny użytek, zachować ją dla siebie, zawłaszczyć, by zyskać przewagę nad kolegami z Anarres. Podejrzenie owo tak jednak było przeciwne jego myślowym nawykom, że z wielkimi oporami zrodziło się w jego głowie, gdy się zaś zrodziło, natychmiast odrzucił je z pogardą jako przypuszczenie prawdziwie obrzydliwe.

A jeszcze ten prywatny pokój, kolejna moralna zadra. Jeśli jako dziecko spałeś sam w pojedynczym pokoju, znaczyło to, że tak już zalazłeś za skórę pozostałym użytkownikom sypialni, iż nie byli w stanie dłużej cię znosić; egoizowałeś. Samotność równała się niełasce. Podstawowy cel pojedynek — mówiąc językiem dorosłych — określała potrzeba seksualna. W każdym bloku mieszkalnym znajdowała się pewna liczba pojedynczych pokoi, z których para, pragnąca ze sobą kopulować, mogła korzystać przez noc, dekadę, tak długo wreszcie, jak długo miała ochotę. Osoby podejmujące partnerstwo zamieszkiwały w pokojach dwuosobowych; w małych miejscowościach, gdzie takich dwójek brakowało, dobudowywano je często na końcu mieszkalni, co prowadziło do powstawania — pokój za pokojem — długich, niskich, rozciągniętych budynków, zwanych „partnerskimi pociągami”. Wyjąwszy chęć seksualnego współżycia, nie widziano powodu do niesypiania w sypialni ogólnej. Można było wybrać sobie mniejszą lub większą, a jeśli nie podobali się współlokatorzy — przenieść się do innej. Każdy miał zapewnione miejsce do pracy: warsztat czy laboratorium, studio, stodołę czy biuro; w łaźni mógł, wedle własnego uznania, szukać prywatności bądź kąpać się publicznie; o seksualne odosobnienie nie było trudno, było ono nawet społecznie pożądane; poza tym separowanie się od ludzi nie znajdowało funkcjonalnego uzasadnienia. Oznaczało nadmiar, marnotrawstwo.

Gospodarka Anarres nie mogła sobie pozwolić na budowę, utrzymywanie, ogrzewanie i oświetlanie prywatnych domów i mieszkań. Człowiek o naturze odludka musiał usunąć się ze społeczności i troszczyć sam o siebie. Mógł to uczynić bez przeszkód. Mógł wybudować sobie dom gdziekolwiek zechciał (choć jeśli popsuł tym jakiś ładny widok albo poletko żyznej ziemi, mógł się spotkać z naciskiem ze strony sąsiadów, aby się przeniósł gdzie indziej).

Na obrzeżach starszych anarresyjskich wspólnot żyło niemało takich samotników i pustelników, udających, że nie należą do istot społecznych. Dla tych jednak, którzy akceptowali przywileje i zobowiązania wynikające z międzyludzkiej solidarności, odosobnienie miało wartość jedynie wtedy, gdy czemuś służyło.

Pierwszą więc reakcją Szeveka na umieszczenie go w osobnym pokoju była niechęć zmieszana ze wstydem. Dlaczego go tutaj wsadzili? Wnet odkrył przyczynę. Pojedynka była najwłaściwszym miejscem do pracy, którą się zajmował. Jeśli jakaś myśl przychodziła mu do głowy o północy, mógł zapalić światło i zapisać ją; gdy zaświtała o brzasku — nie wypłaszały jej rozmowy i harmider czyniony przez czterech czy pięciu wstających współmieszkańców; jeśli nie przychodziła wcale i całe dnie spędzał za biurkiem gapiąc się w okno — nikt nie stawał za jego plecami i nie dziwował się, że zbija bąki. Odosobnienie okazywało się w gruncie rzeczy niemal równie przydatne do uprawiania fizyki, co seksu.

Ale czy było istotnie niezbędne?

W stołówce Instytutu do każdej kolacji podawano deser. Szevek za deserami przepadał i gdy tylko mógł, brał dokładkę. Jego sumienie jednak, sumienie organicysty społecznego, cierpiało z tego powodu katusze. Bo czy wszyscy, we wszystkich stołówkach od Abbenay po najdalszy zakątek, dostawali to samo, otrzymywali taki sam przydział? Zawsze go o tym zapewniano i sam też zawsze to stwierdzał. Oczywiście, zdarzały się lokalne różnice: specyfika regionu, braki, nadwyżki, sytuacje wyjątkowe, takie jak obozy pracy, marni kucharze, znakomici kucharze — nieprzebrana rozmaitość w obrębie niezmiennego schematu. Żaden jednak kucharz nie był aż tak utalentowany, żeby przyrządzać deser, nie mając do tego składników. W większości stołówek desery serwowano raz, dwa razy w dekadzie. Tutaj co wieczór. Dlaczego? Czyżby członkowie Centralnego Instytutu Nauk byli lepsi od reszty społeczeństwa?

Nie szukał odpowiedzi na te pytania. Sumienie społeczne, opinia ogółu — najpotężniejszy moralny wskaźnik kierujący postępowaniem większości Anarresyjczyków — nie miały nad nim aż takiej jak nad innymi władzy. Ludzie nie rozumieli tak wielu z nurtujących go problemów, że przywykł do borykania się z nimi w milczeniu, samodzielnie. Podobnie też podszedł i do tego zagadnienia, znacznie dlań nawet — pod pewnymi względami — trudniejszego od fizyki czasu. Nie zasięgał niczyich opinii. Po prostu przestał jadać w stołówce desery.

Do noclegowni się jednak nie przeprowadził. Zważywszy na szali moralną niewygodę i praktyczny zysk, stwierdził, że ten drugi przeważył. W prywatnym pokoju pracowało mu się lepiej. Tę pracę warto było wykonać, zaś on wykonywał ją dobrze. Była to praca o zasadniczym dla jego społeczeństwa znaczeniu. Odpowiedzialność uzasadniała przywilej.

A więc pracował.

Spadł na wadze; lekko stąpał po ziemi. Braku wysiłku fizycznego, urozmaiconych zajęć, kontaktów towarzyskich i seksualnych nie doświadczał jako braku, lecz jako wolność. Był człowiekiem wolnym: mógł robić, co chciał, kiedy chciał i jak długo chciał.

I tak też czynił. Pracował. Praco/bawił się.

Robił notatki do ciągu hipotez mających prowadzić do spójnej teorii jednoczesności. Cel ten zaczął mu się jednak wydawać nazbyt skromnym; do osiągnięcia, gdyby tylko zdołał się doń zbliżyć, był cel znacznie ambitniejszy: jednolita teoria czasu. W czterech ścianach pokoju czuł się jak wśród otwartej, rozległej przestrzeni — otaczała go ona, trzeba było jedynie znaleźć drogę wyjścia, wolne przejście. Ta intuicja stała się jego obsesją. Przez jesień i zimę coraz bardziej odwykał od snu. Wystarczało mu go parę godzin w nocy i jeszcze kilka w ciągu dnia; drzemki, w które zapadał, w niczym nie przypominały głębokiego snu, jaki dotąd znał, prędzej już jawę na innym poziomie, tak pełne były sennych rojeń. Śnił sny plastyczne, sny będące częścią jego pracy. Oglądał zawracający w swoim łożysku czas, rzekę płynącą w górę do źródła. W lewej i prawej dłoni trzymał dwie jednoczesne chwile — i z uśmiechem oddalał je od siebie, obserwując, jak się dzielą, niczym dwie rozklejające się bańki mydlane. Wstawał i — nie całkiem jeszcze rozbudzony — notował matematyczny wzór, który od wielu dni mu się wymykał. Patrzył, jak przestrzeń zwiera się wokół niego niczym zapadająca się ku centrum otchłani powierzchnia kuli, kurczy się i zamyka — i budził się z uwięzłym w gardle krzykiem o ratunek, starając się w milczeniu wyrzucić ze świadomości własną wieczystą pustkę.

Wracając do siebie z biblioteki pewnego mroźnego zimowego popołudnia, wstąpił do dziekanatu fizyki, żeby sprawdzić, czy nie ma dla niego listów w skrzynce. Właściwie nie miał podstaw, aby się jakichś spodziewać, skoro nigdy do żadnego z przyjaciół z Instytutu Okręgowego nie napisał; lecz nie czuł się od paru dni najlepiej, obalił kilka ze swoich własnych najelegantszych hipotez i po pół roku wytężonej pracy znalazł się z powrotem w punkcie wyjścia; model fazowy okazał się najzwyczajniej zbyt mętny, aby I mógł być użyteczny, bolało go gardło, ucieszyłby go więc list od kogoś znajomego, albo choć możliwość spotkania kogoś w dziekanacie, komu mógłby powiedzieć „cześć”. Zastał tam jednak tylko Sabula.

— Spójrz, Szevek.

Spojrzał na książkę, którą tamten trzymał w ręku: cienką książeczkę w zielonej oprawie, z wytłoczonym na okładce Kołem Życia. Wziął ją do ręki i zerknął na stronę tytułową: „Krytyka hipotezy następstw nieskończonych Atro”. Książeczka zawierała jego esej, słowa uznania ze strony Atro, jego obronę i replikę. Przekład (albo retrowersję) na prawieki opublikowało wydawnictwo KPR w Abbenay. Na okładce figurowały imiona pary autorów: Sabul i Szevek.

Sabul pochylał się nad książką w ręku Szeveka i sycił oczy jej widokiem. Jego warkotliwy głos wezbrał gardłowym śmiechem.

— Wykończyliśmy go. Wykończyliśmy tego zasranego paskarza Atro! Niech no spróbują teraz wspomnieć o „niedojrzałym brali ku precyzji”! — Sabul od dziesięciu lat nosił w sercu zapiekłą złość do wydawanego przez uniwersytet Ieu Eun Przeglądu Fizycznego, który zdezawuował jego prace teoretyczne jako „naznaczone prowincjonalizmem i niedojrzałym brakiem precyzji, jakim dogmat odoński poraża każdą dziedzinę myśli”. — Przekonają się teraz, kto tu jest prowincjonalny! — mruknął ze śmiechem.

Szevek nie przypominał sobie, żeby przez okres ich rocznej blisko znajomości oglądał na twarzy Sabula uśmiech.

Usiadł w drugim końcu pokoju, zgarnąwszy przedtem z ławki stertę papierów; gabinet fizyczny był oczywiście wspólny, ale Sabul tak zaśmiecił pokój swoimi materiałami, że dla nikogo więcej nie starczało już miejsca. Szevek popatrzył na książkę, którą wciąż trzymał w ręku, a potem spojrzał w okno. Czuł się niezdrów — i na takiego też wyglądał. Sprawiał ponadto wrażenie spiętego; przy Sabulu nie bywał jednak nigdy onieśmielony czy skrępowany, jak to mu się często zdarzało z ludźmi, których by rad poznał bliżej.

— Nie wiedziałem, że to tłumaczysz — rzekł.

— Przetłumaczyłem, opracowałem. Wygładziłem parę chropowatych miejsc, wypełniłem luki, które pozostawiłeś, i temu podobne. Parę dekad pracy. Powinieneś być dumny, twoje idee stanowią w znacznej mierze fundament gotowej książki.

Wypełniały ją wyłącznie idee Atro i Szeveka.

— Jestem — zgodził się Szevek. Przyjrzał się swoim dłoniom. Po chwili rzekł: — Chciałbym opublikować rozprawkę na temat odwracalności, którą napisałem w tym kwartale. Byłoby dobrze, gdyby dotarła do Atro. Zainteresowałaby go. On wciąż trwa przy przyczynowości.

— Opublikować? Gdzie?

— Po ajońsku — na Urras. Poślij ją Atro, jak tę ostatnią, a on ją zamieści w jednym z tamtejszych periodyków.

— Nie możesz dawać im do druku czegoś, co nie zostało wydane tu na miejscu.

— Ależ tak właśnie postąpiliśmy w tym przypadku! To wszystko, prócz mojej repliki, ukazało się najpierw w Przeglądzie Ieu Eun.

— Nie mogłem temu zapobiec, ale czy myślisz, że mi było do tej publikacji pilno? Chyba nie sądzisz, że wszyscy w KPR aprobują taką wymianę poglądów z Urras, co? Defensywa nalega, żeby każde słowo, jakie stąd wychodzi na pokładzie tych frachtowców, było aprobowane przez ich eksperta. A co najważniejsze, czy ty myślisz, że ci wszyscy prowincjonalni fizycy, którzy nie mają dostępu do tego kanału łączności z Urras, nie zazdroszczą nam, że z niego korzystamy? Myślisz, że nie są zawistni? Są ludzie, którzy tylko czekają, tylko czekają na jeden nasz fałszywy krok. Powinie nam się noga — i do widzenia skrzynko pocztowa na urrasyjskich statkach. Teraz wszystko jasne?

— Jak do tego w ogóle doszło, że Instytut zyskał dostęp do tej skrzynki pocztowej?

— Wybór Pegvura do KPR przed dziesięciu laty. — Pegvur był fizykiem umiarkowanie wybitnym. — Od tamtej pory stąpam na palcach, żeby to utrzymać. Rozumiesz?

Szevek kiwnął głową.

— Zresztą Atro i tak nie zawracałby sobie głowy twoimi płodami. Przejrzałem tę rozprawkę, zwróciłem ci ją przecież parę dekad temu. Kiedyż ty wreszcie przestaniesz tracić czas na te wsteczne teorie, których się GvaYab uczepiła? Czy nie widzisz, że ona zmarnowała na nie życie? Obstając przy nich, wyjdziesz na głupka. Do czego masz oczywiście niezaprzeczalne prawo. Nie będziesz jednak robił głupka ze mnie.

— A gdybym przedstawił tę rozprawę do publikacji tutaj, w języku prawickim?

— Strata czasu.

Szevek lekkim skinieniem głowy przyjął to do wiadomości.

Podniósł się, tykowaty i kanciasty, i przez chwilę stał w zamyśleniu. Zimowe światło kładło się matowym blaskiem na jego nieruchomej twarzy i włosach, które nosił obecnie zaplecione w warkocz z tyłu głowy. Podszedł do biurka i wziął jedną z leżących na stosie nowiutkich książek.

— Chciałbym ją posłać Mitis — powiedział.

— Bierz, ile chcesz. Posłuchaj. Jeśli uważasz, że wiesz lepiej ode mnie, jak masz postępować, daj tę rozprawę do druku. Nie potrzebujesz zezwolenia! U nas, jak ci wiadomo, hierarchie nie obowiązują! Nie mogę cię powstrzymać. Mogę ci tylko służyć radą.

— Jesteś konsultantem Syndykatu Wydawniczego do spraw rękopisów z dziedziny fizyki — przypomniał Szevek. — Sądziłem, że oszczędzę wszystkim czasu, zadając ci teraz to Dytanie.

Przez jego łagodność przebijała nieustępliwość; nie starając się nikogo naginać, sam pozostawał nieugięty.

— Oszczędzę czasu — co chcesz przez to powiedzieć? — warknął Sabul, ale i on był odonianinem: skręcił się niemal z powodu swojej hipokryzji, odwrócił od Szeveka, ponownie doń zwrócił, na koniec warknął ze złością, grubym z gniewu głosem: — W porządku!

Zaproponuj te zasrane wypociny! Oświadczę, że nie jestem kompetentny, żeby wyrażać o nich zdanie. Zasugeruję im, żeby zwrócili się o konsultację do Gvarab. To ona jest specjalistką od jednoczesności, nie ja. Mistyczna mętniaczka! Wszechświat jest struną gigantycznej harfy, oscylującej między bytem i niebytem! A swoją drogą, jaką też ona wygrywa melodię? Pasaże Harmonii Numerycznych, jak mniemam? Uznaję się więc za niekompetentnego, innymi słowy: nie mam ochoty zalecać KPR czy Wydawnictwu intelektualnego łajna!

— Praca, którą dla ciebie wykonałem — powiedział Szevek — jest częścią tej, którą podjąłem, idąc tropem idei Gvarab dotyczących jednoczesności. Chcąc mieć jedno, musisz zaakceptować i drugie.

Ziarno najlepiej wschodzi w gównie, jak mawiamy w Północoniżu.

Czekał jeszcze chwilę, nie doczekawszy się zaś odpowiedzi, pożegnał się i wyszedł.

Zdawał sobie sprawę, że wygrał bitwę — i to łatwo, bez użycia gwałtu. Lecz gwałt został przecież zadany.

Tak jak przepowiedziała Mitis, był „człowiekiem Sabula”. Ten już od lat nie udzielał się jako fizyk; renomę zawdzięczał temu, co sobie przywłaszczał z osiągnięć innych umysłów. Szevek miał odwalić pracę myślową, Sabul — zebrać honory.

Sytuacja, oczywiście, etycznie nie do przyjęcia i Szevek powinien napiętnować ją i odrzucić. Tylko że nie mógł. Potrzebował Sabula. Chciał publikować to, co pisał, i wysyłać ludziom zdolnym go zrozumieć — fizykom z Urras; potrzebował ich pomysłów, krytyki i współpracy.

Targowali się więc z Sabulem, dobijali targu niczym spekulanci. Nie była to walka, lecz handel. Ty mi daj to, ja ci dam to. Odmówisz — i ja odmówię. Stoi? Stoi! Kariera Szeveka, podobnie jak istnienie jego społeczeństwa, zależała od podtrzymywania tej podstawowej, niejawnej umowy handlowej. Ich związek był oparty I nie na pomocy i solidarności wzajemnej, lecz na wyzysku; nie był organiczny, ale mechaniczny. Czy z zasadniczej dysfunkcji może wyniknąć prawdziwe funkcjonowanie?

Ale przecież ja chcę tylko doprowadzić do końca swoją pracę — perswadował sobie Szevek, wracając deptakiem, szarym, wietrznym popołudniem, do czworobocznej mieszkalni. — To mój obowiązek, moja radość, cel całego życia. Człowiek, z którym przyszło mi pracować, jest przepychającym się łokciami, dążącym do dominacji spekulantem i nie zmienię tego; jeżeli chcę pracować, muszę pracować z nim.

Pomyślał o Mitis i jej przestrodze. Pomyślał o Instytucie w Północoniżu i przyjęciu w noc przed odjazdem. Wydało mu się ono teraz tak odległe, tak po dziecięcemu spokojne i bezpieczne, że zachciało mu się płakać z tęsknoty. Kiedy przechodził pod portykiem gmachu Nauk Biologicznych, jakaś mijająca go dziewczyna rzuciła nań z ukosa spojrzenie, jemu zaś wydało się, że jest podobna do tamtej — jakże jej było na imię? — tej krótko ostrzyżonej, która podczas przyjęcia tak się opychała piernikami. Przystanął i obejrzał się, ale dziewczyna zniknęła już za rogiem. A zresztą miała drugie włosy. Przeminęła, przeminęła, wszystko przemija. Wyszedł spod osłony portyku. Wiatr zacinał drobnym, rzadkim deszczem.

Deszcz, jeśli już padał, to tylko drobny. To był suchy świat. Suchy, anemiczny, nieprzychylny. Nieprzychylny! — powiedział głośno po ajońsku. Nigdy dotąd nie słyszał, jak ten język brzmi; brzmiał bardzo dziwnie. Deszcz siekł go w twarz, jak gdyby ktoś ciskał w nią żwirem. Nieprzychylny deszcz. Do bólu gardła dołączył się straszny ból głowy, z którego ledwie przed chwilą zdał sobie sprawę. Dowlókł się do pokoju numer 46 i padł na tapczan, który wydał mu się znacznie niższy niż zwykle. Nie mógł pohamować drżenia. Naciągnął na siebie pomarańczowy koc i skulił się pod nim, próbując zasnąć; nie mógł jednak opanować dygotu, znajdował się bowiem pod ciągłym ogniem atomowego bombardowania ze wszystkich stron, nasilającym się wraz ze wzrostem temperatury.

Nigdy dotąd nie chorował, nigdy nie zaznał fizycznej niewygody uciążliwszej niż zmęczenie. Pojęcia nie mając, czym jest wysoka gorączka, sądził — w przebłyskach świadomości, które rozświetlały mu tę długą noc — że popada w obłąkanie. Strach przed obłędem skłonił go do szukania pomocv. Zanadto sam siebie wystraszył — słyszał w nocy własne majaczenia — żeby prosić o pomoc sąsiadów z korytarza. Powlókł się do oddalonej o osiem przecznic kliniki; zimne ulice, skąpane w blasku wschodzącego słońca, obracały się z powagą wokół niego. W klinice rozpoznano w jego obłędzie lekkie zapalenie płuc i kazano mu się położyć na oddziale drugim. Sprzeciwił się. Asystentka zarzuciła mu egoizowanie i wyjaśniła, że jeśli wróci do domu, będzie się musiał do niego fatygować lekarz, żeby mu zapewnić opiekę prywatną. Położył się więc do łóżka na oddziale drugim. Znajdujący się tam pacjenci byli starzy. Po jakimś czasie zjawiła się asystentka i podała mu szklankę wody i pigułkę.

— Co to jest? — zapytał podejrzliwie. Znowu szczękały mu zęby.

— Proszek przeciw gorączce.

— Co to takiego?

— Spędza gorączkę.

— Nie potrzebuję go.

Asystentka wzruszyła ramionami.

— W porządku — powiedziała i wyszła.

Dla większości młodych Anarresyjczyków chorowanie było sprawą wstydliwą — rezultat wyjątkowo skutecznej w ich społeczeństwie profilaktyki, oraz, być może, pomieszania pojęć, wynikłego z analogicznego użycia słów „zdrowy” i „chory”. Chorobę odczuwali jako przestępstwo — choćby i nieumyślne. Uleganie temu przestępczemu impulsowi, ustępowanie przed nim przez na przykład przyjmowanie środków przeciwbólowych było niemoralne. Wystrzegali się pigułek i zastrzyków. Większość zmieniała zdanie po nadejściu wieku średniego i starczego. Ból stawał się silniejszy od wstydu. Gdy asystentka przyniosła lekarstwa staruszkom z oddziału drugiego, ci dowcipkowali z nią. Szevek przyglądał się temu w otępieniu.

Później zjawił się jakiś lekarz ze strzykawką.

— Nie chcę — zaprotestował Szevek.

— Przestań egoizować — zganił go doktor — i odwróć się.

Szevek usłuchał. Potem jakaś kobieta podtykała mu kubek z wodą, a on tak dygotał, że pochlapał wodą koc.

— Zostaw mnie w spokoju — poprosił — kto ty jesteś?

Powiedziała mu, ale nie zrozumiał. Kazał jej odejść, gdyż czuje się świetnie. Potem tłumaczył jej, dlaczego hipoteza cykliczności, jakkolwiek sama w sobie poroniona, ma tak kapitalne znaczenie dla jego podejścia do teorii jednoczesności, wręcz stanowi jej kamień węgielny. Mówił częściowo w ojczystym języku, częściowo po ajońsku; kawałkiem kredy wypisał na tabliczce wzory i równania, tak aby go zrozumieli, ona i reszta grupy, bał się bowiem, ze mogą pojąć opacznie to porównanie z kamieniem węgielnym.

Asystentka dotknęła jego twarzy i zaplotła mu włosy. Dłonie miała chłodne. Nigdy w życiu nie doświadczył niczego przyjemniejszego od ich dotyku. Wyciągnął rękę, żeby ich dotknąć. Ale jej już nie było, odeszła.

Obudził się długi czas potem. Mógł swobodnie oddychać. Czuł się świetnie. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Nie miał ochoty się poruszać. Ruch zakłóciłby tę doskonałą, nieruchomą chwilę, tę równowagę świata. Na suficie jaśniało niewypowiedzianie piękne zimowe światło. Leżał i wpatrywał się w nie. Starcy na oddziale śmiali się chóralnie — starczy, chrapliwy skrzek, przecudny dźwięk. Weszła ta sama kobieta i usiadła przy jego łóżku. Spojrzał na nią i uśmiechnął się.

— Jak się czujesz?

— Jak nowo narodzony. Kto ty jesteś?

Uśmiechnęła się również.

— Matka.

— Powtórne narodziny. Miałem jednak dostać nowe ciało, a nie to samo.

— Mówisz od rzeczy.

— Nie od rzeczy. Od Urras. Powtórne narodziny to część ich religii.

— Jesteś jeszcze osłabiony. — Dotknęła jego czoła. — Nie masz już gorączki.

Jej głos mówiący te cztery słowa dotknął i uraził w najgłębszych zakamarkach jego duszy jakiś punkt, mroczne miejsce, zamurowaną przestrzeń, i tłukł się tam echem w ciemności. Szevek przyjrzał się kobiecie i stwierdził ze zgrozą:

— Ty jesteś Rulag.

— Już ci to mówiłam. I to nie raz!

Zachowała obojętny wyraz, a nawet rozbawiony. O tym, żeby Szevek mógł cokolwiek zachować, nie było mowy. Nie miał siły, żeby się poruszyć, a jednak cofnął się przed nią z nie ukrywanym strachem, jakby nie była jego matką, ale jego śmiercią. Jeśli nawet dostrzegła ten słaby ruch, nie dała tego po sobie poznać.

Była przystojną kobietą, ciemną, o delikatnych, regularnych rysach twarzy, nie naznaczonych bruzdami lat, choć musiała ich liczyć ponad czterdzieści. Cała jej postać wyrażała harmonię i spokój. Miała niski, przyjemny tembr głosu.

— Nie wiedziałam, że bawisz w Abbenay — powiedziała — ani gdzie się obracasz — a nawet czy w ogóle żyjesz. Przeglądałam w składnicy księgarskiej nowe wydawnictwa, szukając tytułów do biblioteki inżynierskiej, i natknęłam się na książkę autorstwa Sabula i Szeveka. O Sabulu, oczywiście, słyszałam. Ale kto to jest Szevek? Skąd ja znam to imię? Przez dobrą chwilę nie mogłam tego ustalić. Dziwne, prawda? Wreszcie sobie przypomniałam, ale nie wydawało mi się to sensowne. Ten Szevek, którego znałam, miałby dziś ledwie dwadzieścia lat, mało więc prawdopodobne, by mógł być współautorem — i to do spółki z Sabulem — traktatów z metakosmologii. Ale przecież każdy inny Szevek musiałby być jeszcze młodszy!… Poszłam się upewnić. Jakiś chłopiec w mieszkalni powiedział mi, że tu jesteś… W tej klinice jest rażąco mało personelu. Nie pojmuję, dlaczego syndycy nie domagają się od Federacji Medycznej zwiększenia przydziałów pracy albo nie ograniczą liczby przyjęć; niektórzy z tutejszych asystentów i lekarzy pracują po osiem godzin dziennie! Oczywiście, są wśród lekarzy tacy, którzy pragną poświęcać się. Niestety, nie sprzyja to najwyższej wydajności… Było mi dziwnie, kiedy cię tu zobaczyłam. Nigdy bym cię nie poznała. Czy ty i Palat utrzymujecie ze sobą kontakt?

Jakże on się miewa?

— Nie żyje.

— Ach.

W jej głosie nie było nawet pozoru wzruszenia czy żalu, jedynie coś w rodzaju ponurego przyzwyczajenia, jakaś posępna nuta. Szevekiem to wstrząsnęło, przez chwilę nie był w stanie dopatrzyć się w Rulag ludzkiej istoty.

— Jak dawno temu umarł?

— Przed ośmiu laty.

— Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat.

— Było trzęsienie ziemi w Równinnem. Mieszkaliśmy tam około pięciu lat, był inżynierem budowlanym wspólnoty. Wstrząs uszkodził ośrodek kształceniowy. Palat wraz z innymi próbował wydostać uwięzione tam dzieci. Przyszedł drugi wstrząs i wszystko runęło. Zginęły trzydzieści dwie osoby.

— A ty gdzie wtedy byłeś?

— Mniej więcej dziesięć dni przed trzęsieniem ziemi wyjechałem, żeby podjąć naukę w Instytucie Okręgowym.

Zamyśliła się, twarz miała wygładzoną i spokojną.

— Biedny Palat. To nawet do niego pasuje — umrzeć wśród innych, statystyka, jeden z trzydziestu dwóch…

— Statystyka byłaby wyższa, gdyby nie wszedł do tego budynku — zauważył.

Popatrzyła na niego. Jej wzrok nie zdradzał, jakich uczuć doświadczała ani jakich nie doświadczała. To, co powiedziała, mogło być spontaniczne lub wykalkulowane, nie sposób było tego rozstrzygnąć.

— Byłeś przywiązany do Palata.

Nie odpowiedział.

— Nie jesteś do niego podobny. Prawdę mówiąc, jesteś podobny do mnie, z wyjątkiem karnacji. Sądziłam, że będziesz podobny do Palata. Tak przypuszczałam — to dziwne, w jaki sposób wyobraźnia człowieka snuje podobne przypuszczenia. A więc został z tobą?

Szevek skinął głową.

— Miał szczęście. — Choć nie westchnęła głośno, w jej głosie można było jednak wyczuć stłumione westchnienie.

— Ja też.

Nastąpiła pauza. Rulag uśmiechnęła się blado.

— Tak. Mogłam była pozostawać z tobą w kontakcie. Czy masz mi za złe, że tego nie zrobiłam?

— Za złe? Nigdy cię nie znałem.

— Owszem, znałeś. Zatrzymaliśmy cię z Palatem w domicylu, gdy już odstawiłam cię od piersi. Oboje tego chcieliśmy. Kontakt osobisty w tych najwcześniejszych latach ma zasadnicze znaczenie; psychologowie udowodnili to ponad wszelką wątpliwość. Dopiero na takim uczuciowym podłożu można rozwinąć pełną socjalizację… Chciałam kontynuować partnerstwo. Próbowałam wystarać się dla Palata o przydział do Abbenay. Ale nigdy nie było wakatów w jego dziedzinie, a on bez przydziału nie zgodziłby się tutaj przyjechać. Bywał uparty… Z początku pisywał czasem, żeby mi donieść, jak się miewasz, potem przestał.

— To nie ma znaczenia — powiedział młodzieniec. Jego wychudzoną chorobą twarz pokrywały kropelki potu, sprawiające, że policzki i czoło lśniły srebrzyście jakby naoliwione.

Znowu zapadła cisza, po czym Rulag powiedziała swoim spokojnym, sympatycznym głosem:

— Ależ owszem; to miało znaczenie i nadal je ma. Ale to Palatowi przypadło w udziale zostać z tobą i przeprowadzić przez kształtujące cię lata. Był opiekuńczy, rodzicielski, ja taka nie jestem. Dla mnie najważniejsza jest praca. Zawsze tak było. Mimo to cieszę się, że cię widzę, Szevek. Może będę ci teraz mogła oddać jakąś przysługę. Wiem, że Abbenay może wydać się na początku miejscem strasznym. Człowiek czuje się tutaj zagubiony, pozbawiony tej codziennej solidarności, jaką masz w małych miastach. Znam tu ciekawych ludzi, których może miałbyś ochotę poznać. A także takich, którzy mogliby ci się na coś przydać. Znam Sabula; potrafię sobie wyobrazić, co z nim przechodzisz i z czym przychodzi ci się stykać w Instytucie. Oni tam uprawiają gierki dominacji. Trzeba mieć trochę doświadczenia, żeby wiedzieć, jak ich ogrywać. Tak czy owak, cieszę się, że tu jesteś. Sprawia mi to nieoczekiwaną przyjemność — coś w rodzaju radości… Czytałam twoją książkę.

To tyś ją napisał, prawda? Bo inaczej po co miałby ją Sabul wydawać do spółki z dwudziestoletnim studentem? Temat mnie przerasta, jestem tylko inżynierem. Wyznaję, że jestem z ciebie dumna.

Dziwne, prawda? Nierozsądne. Nawet zawłaszczycielskie. Jak gdybyś był moją własnością! Lecz kiedy człowiek się starzeje, potrzebuje pewnych pociech, nie zawsze w stu procentach rozsądnych. Żeby móc w ogóle jakoś żyć.

Zrozumiał, że jest samotna. Wyczuł jej ból i wezbrała w nim niechęć. To stanowiło dla niego zagrożenie. Zagrażało lojalności wobec ojca, tej czystej, niewzruszonej miłości, w której było zakorzenione jego życie. Jakież ona, która opuściła Palata w potrzebie, miała prawo, żeby — sama się w niej znalazłszy — przychodzić do jego syna? Nie miał nic, nie miał nic do ofiarowania — jej czy komukolwiek.

— Byłoby chyba lepiej — powiedział — gdybyś i o mnie myślała nadal jako o jednostce statystycznej.

— Ach — szepnęła; cicha, zdawkowa, obojętna odpowiedź. Odwróciła od niego oczy.

Starcy w końcu sali zerkali na nią z podziwem, szturchając jeden drugiego łokciami.

— Podejrzewam — powiedziała — ze próbowałam coś od ciebie dostać. Sądziłam jednak, ze i ty zechcesz coś wziąć ode mnie.

Gdybyś miał ochotę.

Nie odpowiedział.

— Nie jesteśmy, oczywiście, poza w sensie biologicznym, matką i synem. — Przywołała swój blady uśmiech. — Ty mnie nie pamiętasz, a dziecko, które ja pamiętam, nie jest tym dwudziestoletnim mężczyzną. To wszystko należy do przeszłości, nie liczy się.

Ale jesteśmy bratem i siostrą, tu i teraz. I to się liczy naprawdę, czyż nie?

— Nie wiem.

Przez chwilę siedziała w milczeniu, potem wstała.

— Musisz odpocząć. Byłeś naprawdę chory, kiedy tu pierwszy raz przyszłam. Zapewniają, że teraz całkiem wyzdrowiejesz. Więcej już chyba nie przyjdę.

Milczał.

— Do widzenia, Szevek — powiedziała, odwracając się od niego.

Albo to było przelotne wrażenie, albo majak senny, ale wydało mu się, że gdy wymawiała te słowa, jej twarz zmieniła się nagle, pękła, rozpadła się na fragmenty. To musiało mu się przywidzieć.

Rulag wyszła z oddziału pełnym wdzięku, równym krokiem przystojnej kobiety; widział, jak przystaje w holu i uśmiechnięta rozmawia z asystentką.

Ogarnął go lęk, który wraz z nią się pojawił, poczuł, że zostały złamane jakieś obietnice, doznał niespójności Czasu. Rozkleił się.

Wybuchnął płaczem, usiłując zasłonić twarz rękami, bo nie miał siły, żeby się odwrócić. Któryś ze starców — chorych starców — podszedł, usiadł na brzegu łóżka i poklepał go po ramieniu.

— Już dobrze, bracie. Wszystko będzie dobrze, mały bracie — wymamrotał.

Szevek słyszał jego słowa, czul dotyk, lecz nie znajdował w tym pocieszenia. Nawet brat nie przyniesie pociechy w złej godzinie, w ciemności u stóp muru.

Загрузка...