Rozdział dziesiąty Anarres

Linie kolejowe na Południowym Zachodzie biegły najczęściej po nasypach, metr lub nieco powyżej nad równiną. Dzięki podwyższonemu podtorzu mniej się dawała we znaki kurzawa i podróżni mieli lepszy widok na pustkowie.

Południowy Zachód był jedynym z ośmiu regionów Anarres pozbawionym większego zbiornika wodnego. Daleko na południu podczas letniego topnienia bieguna tworzyły się bagniska; blisko równika w rozległych panwiach stały jedynie płytkie, alkaliczne jeziorka. Nie było tu gór; co kilkaset kilometrów ciągnęły się z północy na południe łańcuchy wzgórz — nagich, spękanych, wyrzeźbionych przez pogodę w zerwy i turnie. Barwiły je pasma fioletu i czerwieni; ściany urwisk porastał mech skalny — roślina zdolna przetrwać każdy skwar, suchość gleby, najporywistsze wichury — i śmiałymi, szarozielonymi liszajami przeplatał się pionowym wątkiem z osnową warstwie piaskowca. W krajobrazie dominował kolor bury, przechodzący w białawy tam, gdzie — na wpół zawiane piaskiem — dosychały panwie. Nad równiną przesuwały się z rzadka burzowe chmury, oślepiająco białe na purpurowym tle nieba. Nie niosły deszczu, rzucały tylko cień. Nasyp i lśniące szyny biegły prosto jak strzelił — za pociągiem i przed pociągiem — aż po horyzont.

— Jedyne, co można zrobić z tym Południowym Zachodem — stwierdził maszynista — to przeskoczyć go.

Jego towarzysz nie odpowiedział, zasnął. Głowa podskakiwała mu w rytm wstrząsów lokomotywy. Ręce, spracowane i sczerniałe od odmrożeń, leżały bezwładnie na udach; twarz, choć rozluźniona, była pomarszczona i smutna. Wsiadł w Miedzianej Górze; ponieważ był jedynym pasażerem, maszynista poprosił, żeby usiadł z nim w kabinie, dla towarzystwa. Podróżny natychmiast zasnął.

Maszynista spoglądał nań od czasu do czasu z rozczarowaniem. ale i sympatią. Tylu się w ostatnich latach napatrzył wycieńczonych ludzi, że ich stan wydawał mu się czymś normalnym.

Mężczyzna obudził się późnym popołudniem, przez jakiś czas wpatrywał się w pustynię, po czym zapytał:

— Zawsze odbywasz tę trasę sam?

— Od jakichś trzech, czterech lat.

— Nie zdarzyła ci się nigdy awaria?

— Parę razy. Wożę ze sobą na takie okazje furę żarcia i wodę.

A tak przy okazji, nie jesteś głodny?

— Na razie nie.

— Po paru dniach przysyłają mi pociąg naprawczy z Samotni.

— To następna stacja?

— Tak. Od Kopalni Sedep do Samotni jest tysiąc siedemset kilometrów. Najdłuższa trasa między dwoma miastami na Anarres.

Jeżdżę na niej od jedenastu lat.

— Nie znudziło ci się?

— Nie. Lubię robotę w pojedynkę.

Pasażer skinieniem głowy przyznał mu rację.

— Poza tym jest stała. Lubię rutynę; daje czas do myślenia. Piętnaście dni na trasie, piętnaście wolnego z partnerką w Nowej Nadziei.

I tak rok w rok; susza nie susza, głód nie głód. Żadnych zmian, zresztą tu zawsze panuje susza. Lubię tę trasę. Wyjmij no wodę, co? Lodówka jest pod szafką.

Pociągnęli po długim łyku z butelki. Woda miała mdły, alkaliczny smak, za to była zimna.

— O, dobra! — mruknął z wdzięcznością pasażer. Odstawił butelkę. Wracając na swoje miejsce z przodu kabiny, przeciągnął się, opierając rękami o sufit. — A więc żyjesz z partnerką — stwierdził z prostotą, która spodobała się maszyniście.

— Już osiemnaście lat.

— Więc dopiero zaczynasz.

— Tam do licha, zgadzam się z tobą! Tego właśnie niektórzy nie rozumieją. Bo widzisz, ja to widzę tak: jak człowiek spółkuje, jak ma te naście lat, ma z tego diabelną frajdę, ale przekonuje się też prędko, że to się specjalnie niczym nie różni. Jest to fajne, zgoda!

Ale to, co naprawdę stanowi odmianę, leży nie w samym pieprzeniu — ale w tej drugiej osobie. I dopiero po osiemnastu latach, masz rację, zaczyna się tę odmianę dostrzegać. Przynajmniej kiedy starasz się kobietę zrozumieć. Baba ci nie pokaże po sobie, że chłop ją zaskoczył; choć może udają… Tak czy siak, w tym, bracie, cała przyjemność. W zaskoczeniach, udawaniu, tej zabawie. W odmianie. A odmiana nie bierze się ze zmiany bab. Za młodu zjeździłem ci całe Anarres. Jeździłem z ładunkiem po wszystkich regionach.

Miałem chyba ze setkę dziewuch po różnych miastach. I zaczęło mnie to nudzić. Wróciłem tutaj i rok w rok co trzy dekady robię tę trasę, przez tę pustynię, gdzie jednej wydmy od drugiej nie odróżnisz i gdzie byś nie patrzył, masz przez trzy tysiące kilometrów ten sam obrazek; potem wracam do domu do tej samej partnerki — i ani razu mi jeszcze nie zbrzydło. To nie skakanie z miejsca na miejsce potrzebne jest człowiekowi w życiu. Trzeba mieć czas po swojej stronie. Współpracować z nim, a nie mu przeszkadzać.

— Otóż to — przytaknął pasażer.

— A twoja partnerka?

— Jest na Północnym Wschodzie. Od czterech lat.

— To za długo — ocenił maszynista. — Razem was powinni skierować.

— Nie w to miejsce, gdzie byłem.

— A gdzie byłeś?

— Łokieć, potem Wielka Dolina.

— Słyszałem o Wielkiej Dolinie. — Maszynista zerknął na pasażera z szacunkiem należnym ocalałemu. Zauważył suchy wygląd jego spieczonej słońcem skóry, coś w rodzaju przewiania do kości, jakie widywał już u tych, którzy lata głodu przeżyli w Kurzawie. — Nie powinniśmy za wszelką cenę utrzymywać tych zakładów w ruchu.

— Potrzebowaliśmy fosforanów.

— Mówią, że jak zatrzymali w Portalu ten pociąg z zaopatrzeniem, fabryki szły dalej i ludzie umierali z głodu przy robocie. Odchodzili na bok, kładli się i umierali. Tak było?

Pasażer kiwnął głową. Nic nie odpowiedział. Maszynista nie nalegał, po chwili jednak rzekł:

— Zastanawiam się, co ja bym zrobił, jakby tak mój pociąg zatrzymali.

— Nigdy cię to nie spotkało?

— Nie. Widzisz, ja nie przewożę żywności; najwyżej czasem wagon do Górnego Sedepu. To jest szlak rudy. Ale gdybym tak jeździł na trasie zaopatrzeniowej i by mnie zatrzymali? Co bym zrobił? Przejechał się po nich i dowiózł żywność tam, gdzie była przeznaczona? Ale, do diabła, przejeżdżać dzieci, starców? Robią Lle, ale mordować ich za to? Sam nie wiem.

Pod kołami biegły prosto jak strzelił świecące szyny. Skłębione na zachodzie chmury kładły na równinę ogromne, drżące miraże — niczym cienie jezior, które wyschły przed dziesięcioma milionami lat.

— Jeden syndyk — znałem gościa kopę lat — tak właśnie zrobił na północ stąd, na sześćdziesiątym szóstym. Próbowali odczepić od jego pociągu wagon z ziarnem. Cofnął skład i ukatrupił kilku, zanim zdążyli zejść z toru; mówił potem, że kłębili się na nim jak robaki na gnijącej rybie. Ośmiuset ludzi czeka na ten wagon z ziarnem — powiada — ilu z nich umrze, jak go nie dostaną? Więcej niż tych paru, grubo więcej. Wychodzi więc na to, że miał rację. Ale, do diabła! ja takich słupków sumować nie umiem. Czy to w porządku dodawać ludzi jak cyfry? No, a co ty byś zrobił? Których byś zabił?

— W drugim roku pobytu w Łokciu — byłem tam dyspozytorem pracy — fabryczny syndykat obciął racje żywnościowe. Ci, którzy pracowali sześć godzin dziennie, dostawali pełne racje — ledwo starczały przy tej harówie. Ci, którzy pracowali pół czasu pracy, otrzymywali trzy czwarte przydziału. Kto był chory albo za słaby do pracy, dostawał połowę. Na połowie racji trudno się było poprawić. Nie można było wrócić do roboty. Można się było jedynie utrzymywać przy życiu. Moim zadaniem było przydzielanie tych połówek racji, przydzielanie ich ludziom już chorym. Sam pracowałem w pełnym wymiarze, osiem, czasem dziesięć godzin dziennie, papierkowa robota, więc przysługiwały mi pełne racje, zarabiałem sobie na nie. Zarabiałem na nie układaniem list tych, którzy mieli głodować. — Spojrzenie jasnych oczu mężczyzny wybiegło naprzód, w suchy, drżący blask ponad torami. — Jak powiedziałeś: miałem liczyć ludzi.

— Zrezygnowałeś?

— Tak, zrezygnowałem. Pojechałem do Wielkiej Doliny. Ale zaraz kto inny zajął się sporządzaniem list w fabryce w Łokciu.

Zawsze znajdą się chętni do sporządzania list.

— To nie w porządku — oświadczył maszynista, mrużąc oślepione światłem oczy. Miał opaloną łysą twarz i głowę, bez jednego włoska od policzków do potylicy, choć nie wyglądał na więcej niż czterdzieści pięć lat. Była to twarz surowa, sucha i niewinna. — To diablo nie w porządku. Powinni byli zamknąć te zakłady. Nie można żądać od człowieka, żeby coś takiego robił. Czy nie jesteśmy odonianami? Człowiek może nie wytrzymać, zgoda. To się właśnie przydarzyło tym ludziom, którzy plądrowali pociągi. Byli głodni, dzieciaki były głodne, tak długo już głodowali, a tu jedzie żarcie — ale nie dla nich, więc przestali nad sobą panować i cabas!

To samo się przydarzyło temu mojemu kumplowi: tłum zaczął mu grabić pociąg, za który był odpowiedzialny, więc stracił panowanie nad sobą i dał wsteczny. Nie liczył głów. Przynajmniej wtedy!

Może potem. Bo go zemdliło, jak zobaczył, co zrobił. Ale ta robota, co ją kazali ci robić — wyznaczanie: ten niech żyje, ten niech zdycha — to nie jest robota dla normalnego człowieka, czegoś takiego nie można od człowieka wymagać.

— To były trudne czasy, bracie — przypomniał łagodnie pasażer, wpatrując się w rozprażoną równinę, nad którą falowały i żeglowały z wiatrem cienie wód.

Wysłużony sterowiec towarowy wychynął zza gór i przycumował na lotnisku w Nerkowej Górze. Wysiedli z niego trzej pasażerowie. Kiedy ostatni z nich dotykał gruntu, ten wzdął się i wierzgnął.

— Trzęsienie ziemi — stwierdził mężczyzna; był tutejszy, wracał do domu. — Kurna, popatrzcie na te tumany kurzu! Lądujemy któregoś dnia, a tu ani jednej góry.

Dwaj pasażerowie zdecydowali się czekać, póki nie załadują ciężarówek, żeby się nimi zabrać. Szevek postanowił pójść pieszo, miejscowy powiedział mu bowiem, że do Chakar będzie tylko jakieś sześć kilometrów, i to z górki.

Droga opadała serpentyną długich zakrętów, z których każdy kończył się niewielkim wzniesieniem. Stoki po obu stronach — wznoszący się po lewej i opadający po prawej — zarośnięte były krzewami holum; rzędy wysokich drzew tego gatunku — tak rozmieszczonych, jakby sadziła je tu ludzka ręka — zbiegały po zboczach wzdłuż żył podskórnych wód. Z grzbietu wzniesienia roztoczył się przed Szevekiem widok na czystą, złotą łunę zachodu, rozlaną nad pasmami pociemniałych wzgórz. Nigdzie wokół — prócz opadającej w mrok drogi — nie dostrzegało się śladów ludzkiej działalności. Gdy zaczął schodzić, powietrzem wstrząsnął cichy grzmot. Doznał wówczas dziwnego uczucia: nie wstrząsu i nie drżenia, ale przemieszczenia; coś było nie tak, jak trzeba, wiedział to. Postawił nogę — i jego stopa napotkała grunt. Poszedł więc dalej; droga leżała na swoim miejscu. Nie groziło mu tu żadne niebezpieczeństwo, a jednak w żadnej z niebezpiecznych sytuacji, w których wcześniej bywał, nie czuł takiej jak teraz bliskości śmierci. Śmierć była w nim, pod nim, sama ziemia stała się niepewna. Trwałość i pewność to obietnice, jakie składa człowiekowi jego umysł. Poczuł w ustach i płucach zimne, czyste powietrze.

Nadstawił ucha. Nisko w dole szumiał w mroku górski potok.

Przyszedł do Chakar o późnym zmierzchu. Nad czarnymi grzbietami gór ciemniało fioletowe niebo. Latarnie płonęły jaskrawo i samotnie. Na tle ciemnej głuszy oświetlone sztucznym światłem fasady domów sprawiały widmowe wrażenie. Wokół było wiele pustych placów i pojedynczych domów, jak to w starych, szeroko rozrzuconych, zabitych deskami mieścinach. Jakaś przechodząca kobieta wskazała Szevekowi drogę do Ósmego Domicylu.

— Tędy, bracie, za szpitalem, na końcu ulicy.

Ulica zagłębiała się w mroczny cień góry i kończyła przed drzwiami niskiego budynku. Szevek wszedł do środka i znalazł się w przedpokoju typowego małomiasteczkowego domicylu; na jego widok wrócił wspomnieniami do dzieciństwa, które spędził z ojcem w Wolności, Bębnej Górze i Równinnem: przyćmione światło, łatane maty, kartka z informacją o miejscowej brygadzie szkoleniowej obsługi maszyn, zawiadomienie o zebraniach syndykatu, na tablicy ogłoszeń plakat sprzed trzech dekad zapowiadający przedstawienie jakiejś sztuki, oprawiony w ramkę amatorski obrazek przedstawiający Odo na kozetce w więziennej świetlicy, ręcznie wykonana harmonia, lista mieszkańców, przy drzwiach zawiadomienie podające, w jakich godzinach jest w miejskiej łaźni gorąca woda.

Szerut, Takver, pokój nr 3.

Zapukał, wpatrując się w odblask światła z przedpokoju na ciemnej powierzchni drzwi, niezbyt prosto osadzonych w futrynie.

Kobiecy głos zawołał:

— Proszę!

Otworzył drzwi.

Światło w pokoju, jaśniejsze niż w korytarzu, padało zza kobiecej postaci. Przez chwilę nie był pewien, czy to Takver. Stała twarzą do niego. Wyciągnęła ręce w niepewnym, nie dokończonym geście, jakby go chciała odepchnąć, a może objąć. Wziął ją za rękę — a potem padli sobie w ramiona i stali, przytuleni, na niepewnej ziemi.

— Wejdź! — zawołała — och, wejdźże, wejdź.

Otworzył oczy. W głębi pokoju, który nadal wydawał mu się bardzo jasny, zobaczył poważną, czujną twarzyczkę małego dziecka.

— To jest Szevek, Sadik.

Dziewczynka podeszła do matki, objęła jej nogę i wybuchnęła płaczem.

— Nie płacz, maleńka. Dlaczego płaczesz?

— A ty dlaczego? — szepnęło dziecko.

— To ze szczęścia! Tylko ze szczęścia. Chodź na kolana. Ach Szevek, Szevek! List od ciebie przyszedł ledwie wczoraj, miałam właśnie odprowadzić Sadik na noc i iść do telefonu. Napisałeś, że zadzwonisz dziś wieczór, a nie, że przyjedziesz! No nie płacz, Sadik, popatrz, ja już nie płaczę, prawda?

— On też płakał.

— Oczywiście, że płakałem.

Sadik przyglądała mu się z nieufną ciekawością. Miała cztery lata, okrągłą główkę i pełną twarzyczkę, była krąglutka, ciemna, puszysta i miękka.

Całe umeblowanie pokoju stanowiły dwa tapczany. Takver z dzieckiem na kolanach usiadła na jednym z nich, Szevek usiadł na drugim i wyprostował nogi. Grzbietami dłoni wytarł oczy i podsunął Sadik kostki dłoni do obejrzenia.

— Widzisz — powiedział — mokre. I z nosa mi cieknie. Masz może chusteczkę?

— Tak. A ty nie masz?

— Miałem, ale zginęła mi w pralni.

— Mogę podzielić się z tobą chusteczką, której ja używam — zgodziła się po chwili dziewczynka.

— On nie wie, gdzie ona jest — uświadomiła jej Takver.

Sadik zsunęła się z jej kolan i z szuflady w szafie przyniosła chusteczkę. Podała ją matce, a ta Szevekowi.

— Jest czysta — powiedziała Takver, uśmiechając się swoim szerokim uśmiechem. Sadik przypatrywała się uważnie, jak Szevek wyciera nos.

— Czy nie mieliście tu niedawno trzęsienia ziemi? — zapytał Szevek.

— Przez cały czas są trzęsienia, człowiek przestaje już zwracać uwagę — odrzekła Takver, a Sadik, zadowolona, że też może służyć informacją, dorzuciła cienkim, ochrypłym głosikiem:

— Tak, mieliśmy bardzo duże trzęsienie ziemi przed obiadem.

Kiedy ziemia się trzęsie, okna dzwonią, dzwonią i faluje podłoga, i trzeba stanąć w drzwiach albo wyjść na dwór.

Szevek popatrzył na Takver; odpowiedziała mu spojrzeniem.

Postarzała się bardziej niż o te cztery lata. Nigdy nie miała zbyt zdrowych zębów, a od tamtej pory jeszcze dwa straciła, obie górne czwórki, więc było widać szczerby, gdy się śmiała. Jej skóra nie odznaczała się już tą młodzieńczą aksamitnością i jędrnością, włosy zaś — zaczesane gładko do tyłu — zmatowiały.

Takver utraciła swój młodzieńczy wdzięk — dostrzegał to wyraźnie — i wyglądała na przeciętną, zapracowaną kobietę na progu wieku średniego. Dostrzegał to z pewnością wyraźniej niż inni. Widział Takver taką, jakiej nikt inny widzieć nie mógł, gdyż patrzył na nią przez pryzmat lat zażyłości i tęsknoty. Widział ją taką, jaką naprawdę była.

Ich oczy spotkały się.

— Jak… jak wam się tutaj powodzi? — zapytał, czerwieniąc się nagle; odezwał się najwyraźniej po to tylko, żeby coś powiedzieć.

Poczuła, jak uderza w nią dotykalna prawie fala jego pożądania.

Zarumieniła się lekko i uśmiechnęła. Potem powiedziała swym ochrypłym głosem:

— Och, od naszej rozmowy telefonicznej nic się takiego nie zdarzyło.

— Ależ to było sześć dekad temu!

— Życie biegnie tu utartym torem.

— Bardzo tu pięknie… te wzgórza. — Ujrzał w jej oczach mrok górskich dolin. Gwałtowność jego pożądania raptownie się wzmogła, zakręciło mu się w głowie, zdołał jednak przetrwać jakoś ten kryzys, spróbował opanować erekcję. — Czy chciałabyś tu zostać? — zapytał.

— To mi obojętne — odrzekła swym niezwykłym, ciepłym ochrypłym głosem.

— Wciąż ci kapie z nosa — zauważyła obiektywnie Sadik.

— Ciesz się, że tylko tyle — powiedział.

— Cicho bądź, Sadik, nie egoizuj! — skarciła ją Takver.

Oboje dorośli roześmiali się, zaś Sadik nie przestała przyglądać się Szevekowi z uwagą.

— Lubię to miasto, Szev. Ludzie tu są mili — ciekawi. Za to praca nie najlepsza. Szpitalne laboratorium, sam rozumiesz. Brak techników przestanie być wkrótce problemem, więc mogłabym wyjechać, nie stawiając ich w trudnym położeniu. Chciałabym wrócić do Abbenay, jeżeli to miałeś na myśli. Dostałeś przeniesienie?

— Nie prosiłem o nie i nie sprawdzałem. Od dekady jestem w drodze.

— Co robiłeś na tej drodze?

— Jechałem nią, Sadik.

— Przebył pół świata, z południa, przez pustynie, żeby się do nas dostać — wyjaśniła córce Takver. Dziewczynka uśmiechnęła się, usadowiła wygodniej na jej kolanach i ziewnęła.

— Czy już coś jadłeś, Szev? Nie jesteś zmęczony? Muszę położyć małą do łóżka, właśnie miałyśmy wychodzić, kiedy zapukałeś.

— To ona już sypia w noclegowni?

— Od początku tego kwartału.

— Miałam już cztery latka — pochwaliła się Sadik.

— Mówi się: mam już cztery latka — poprawiła ją Takver, zsadzając ją delikatnie z kolan, żeby wyjąć jej płaszczyk z szafy. Sadik stała bokiem do Szeveka; skupiała na nim całą uwagę, do niego kierowała swe słowa.

— Ale ja już miałam cztery latka, teraz mam więcej niż cztery — Temporalistka, jak ojciec!

— Nie można mieć jednocześnie czterech latek i więcej niż cztery, prawda? — zapytała dziewczynka, wyczuwając aprobatę i zwracając się teraz wprost do Szeveka.

— Ależ tak, z łatwością. Możesz mieć też jednocześnie cztery lata i prawie pięć. — Siedząc na niskim tapczanie, miał głowę na równej wysokości z główką dziewczynki, nie musiała więc patrzeć na niego do góry. — Ale widzisz, ja zapomniałem, że ty masz już prawie pięć lat. Kiedy cię widziałem po raz ostatni, miałaś ich niewiele więcej niż zero.

— Naprawdę? — w jej głosie odezwała się wyraźna kokieteria.

— Tak. Byłaś mniej więcej taka długa — na nieznaczną odległość rozstawił dłonie.

— Czy umiałam już mówić?

— Mówiłaś baa i parę innych słów.

— Czy budziłam wszystkich w bloku jak dziecko Cheben? — dopytywała się z szerokim, radosnym uśmiechem.

— Rozumie się.

— A kiedy się dobrze nauczyłam mówić?

— Kiedy miałaś około półtora roczku — odpowiedziała jej Takver — i od tamtej pory nie zamyka ci się buzia. Gdzie jest kapelusz, Sadikiki?

— W szkole. Nie znoszę tego kapelusza — poinformowała Sadik Szeveka.

Zaprowadzili dziewczynkę przez ulice, po których hulał wiatr, do noclegowni ośrodka kształceniowego i weszli z nią do przedpokoju. Było to ciasne, obskurne pomieszczenie, ożywione jednak dziecięcymi malowankami, kilkoma zgrabnymi modelami lokomotyw z brązu, mnóstwem domków dla lalek i malowanymi ludzikami z drewna. Sadik pocałowała na dobranoc matkę, po czym odwróciła się do Szeveka i wyciągnęła rączki. Nachylił się do niej.

Pocałowała go sucho, ale mocno.

— Dobranoc! — powiedziała.

Ziewając odeszła za nocną opiekunką. Doleciał ich jej głos i łagodne uciszanie opiekunki.

— Ona jest piękna, Takver. Piękna, inteligentna i silna.

— Boję się, że jest rozpuszczona.

— Ależ skąd. Doskonale sobie poradziłaś, znakomicie — w takich czasach…

— Tu nie było aż tak źle jak na południu — powiedziała, spoglądając na niego, gdy wychodzili z noclegowni. — Tutaj dzieci były odżywiane. Nie za dobrze, ale zawsze. Miejscowa wspólnota jest w stanie produkować żywność. Kiedy już nie ma nic innego, można zbierać nasiona dzikiego holum i ucierać do jedzenia. Tu nikt nie głodował. Ale ja ją zepsułam. Karmiłam ją, oczywiście, piersią do trzeciego roku życia, bo i czemu nie, skoro i tak nic innego nie było do jedzenia! Ale to się nie podobało w tej placówce badawczej w Rolnym. Chcieli, żebym ją oddała na cały czas do żłobka.

Twierdzili, że przyjęłam wobec dziecka postawę posiadaczki i nie przykładam się należycie do solidarnego wysiłku w godzinie próby. W gruncie rzeczy mieli rację. Ale tacy byli tej swojej racji pewni! Żadne z nich nie rozumiało, co to znaczy samotność. To nie były osoby, ale sami komuniści. Głównie kobiety wierciły mi dziurę w brzuchu, że karmię piersią. Prawdziwe spekulantki ciałem. Wytrwałam tam, bo jedzenie było dobre — próbowałam, czy nie da się jeść glonów, dostawało się ich czasem grubo ponad zwykłe racje, ale smakowały jak guma — póki nie znaleźli sobie kogoś odpowiedniejszego na moje miejsce. Potem na około dziesięć dekad wyjechałam do Nowego Zarania. To było zimą, dwa lata temu, w czasie tego długiego okresu, gdy nie kursowała poczta i tak ciężko było tam, gdzie byłeś. W Nowym Zaraniu zobaczyłam to skierowanie w wykazie i przyjechałam tutaj. Sadik aż do tej jesieni mieszkała ze mną w domicylu. Nadal mi jej brakuje. Pokój zrobił się bez niej taki cichy.

— To nie masz współlokatorki?

— Mam, Szerut, bardzo miła dziewczyna, pracuje na nocną zmianę w szpitalu. Był już najwyższy czas, żeby Sadik wyszła z domu, przebywanie z innymi dziećmi dobrze na nią wpływa.

Stawała się nieśmiała. Przyjęła tę zmianę bardzo dzielnie, z całkowitym stoicyzmem. Małe dzieci są urodzonymi stoikami. Płaczą z powodu guza, ale poważne wydarzenia przyjmują ze spokojem, nie mazgają się jak tylu dorosłych.

Szli ramię przy ramieniu. Jesienne gwiazdy wyroiły się mrowiem o niebywałej jaskrawości, migocąc i mrugając we wzbitym trzęsieniem ziemi i wichurą kurzu, aż całe niebo zdawało się drżeć, potrząsać diamentowymi okruchami, pobłyskiwać jak słoneczny blask na czarnym morzu. Pod tym roziskrzonym przepychem wzgórza stały mroczne i solidne, ostro rysowały się linie dachów, miękko świeciły latarnie.

— Cztery lata temu — odezwał się Szevek. — To właśnie cztery lata temu wróciłem do Abbenay z tego odludzia w Południowyżu.

Jakże się to miejsce nazywało? Czerwone Źródła. Była taka noc jak ta, wiatr, gwiazdy. Całą drogę z ulicy Równinnej do domicylu biegłem. A ciebie tam nie było, wyjechałaś. Cztery lata!

— Na drugi dzień po wyjeździe z Abbenay zrozumiałam, jaka byłam głupia, że to zrobiłam. Głód nie głód. Powinnam była odmówić i nie przyjąć tego skierowania.

— Nie na wiele by się to zdało. Sabul już czekał, żeby mi oznajmić, że usuwają mnie z Instytutu.

— Gdybym została, nie pojechałbyś do Kurzawy.

— Może i nie; ale mogliśmy przecież nie dostawać razem skierowań. Przez jakiś czas wyglądało na to, że nic nie ostoi się razem, prawda? W miastach na Południowym Zachodzie nie zostało ani jedno dziecko. Nadal ich tam nie ma. Wysłano je na północ, w rejony, gdzie istniała lokalna produkcja żywności, lub choćby była na nią szansa. A dorośli zostali na miejscu, żeby utrzymywać w ruchu kopalnie i fabryki. To cud, żeśmy to wszyscy przetrwali, prawda?… Ale, do diabła, teraz przez jakiś czas mam zamiar zajmować się tylko własną pracą!

Wzięła go pod rękę. Przystanął jak wryty, jakby jej dotyk śmiertelnie go poraził. Potrząsnęła nim z uśmiechem.

— Ty jeszcze nic nie jadłeś, prawda?

— Prawda. Och, Takver, jak ja ciebie pragnąłem, jak ja ciebie pragnąłem!

Przytulili się do siebie mocno, na ciemnej ulicy, daleko od latarni, pod kopułą gwiazd. Równie nagle oderwali się od siebie i Szevek oparł się o pobliską ścianę.

— Lepiej coś zjem — powiedział, a Takver przyznała:

— Słusznie, bo jeszcze mi tu padniesz! Chodź.

Przeszli jedną przecznicę do jadłodajni, największego budynku w Chakar. Było już po godzinach kolacji, ale posilali się jeszcze kucharze; dali przyjezdnemu miskę duszonego mięsa z warzywami i chleba do woli. Siedzieli wszyscy przy stole blisko kuchni.

Pozostałe stoły były już sprzątnięte i zastawione do śniadania. Sufit stołówki, przepaścistej jak pieczara, ginął wysoko w mroku, daleki jej koniec tonął w ciemności, rozłamywanej jedynie połyskami światła na miskach i kubkach stojących na niewidocznych stołach. Kucharze i obsługa, zmęczeni po całym dniu pracy, stanowili milczące towarzystwo; jedli szybko i odzywali się niewiele, nie zwracając uwagi na Takver i nieznajomego. Jeden po drugim wstawali od stołu i odnosili naczynia do zmywarek w kuchni. Jakaś starsza kobieta powiedziała wstając:

— Nie musicie się śpieszyć, ammari, czeka ich jeszcze godzina zmywania.

Miała chmurną, ponurą twarz, bez śladu macierzyńskości czy dobrotliwości; przemówiła jednak ze współczuciem i serdecznością ludzi doświadczających jednakiego losu. Nie mogła uczynić dla nich nic więcej, jak tylko poradzić: „Nie musicie się śpieszyć” i objąć ich krótkim spojrzeniem braterskiej miłości.

Oni zaśnie więcej uczynić mogli dla niej — i niewiele też dla samych siebie.

Wrócili do Ósmego Domicylu, do pokoju nr 3, i zaspokoili trawiące ich długo pożądanie. Nie zapalili nawet lampy; zawsze lubili kochać się w ciemności. Za pierwszym razem szczytowali oboje, ledwie wsunął prącie; za drugim razem kochali się opętańczo i krzyczeli z radości, przedłużając rozkosz, jak gdyby odwlekali chwilę śmierci; za trzecim razem kochali się na wpół śpiąc i kołowali wokół sedna bezgranicznej ekstazy, wokół swych istnień, niczym planety, które wirują na oślep, bezgłośnie, w potokach słonecznego światła, wokół wspólnego centrum grawitacji, wirujące, kołujące bez końca.

Takver obudziła się o świcie. Podparta na łokciu, patrzyła na Szereka szary kwadrat okna, a potem spojrzała na niego. Leżał na plecach, oddychając tak cicho, że jego pierś nie unosiła się prawie, twarz, daleka i surowa w bladym świetle brzasku, odchylona była nieco w tył. Wróciliśmy do siebie z wielkiej oddali — pomyślała Takver. Zawsze tak robiliśmy. Wracaliśmy do siebie z wielkiej oddali — przestrzeni, lat, otchłani przypadku. On przybywa z tak daleka, że już nic nie zdoła nas rozdzielić. Nic, żadne odległości, lata nie mogą być większe od tej odległości, która nas już rozdzieliła, od różnicy naszych płci, odmienności naszych istnień, naszych umysłów; tej rozpadliny, otchłani, którą spinamy jednym spojrzeniem, dotknięciem, słowem, rzeczami najprostszymi w świecie. Spójrz, jak jest daleko, kiedy śpi. Spójrz, jak daleko — i zawsze tak daleko. Lecz wraca, wraca, wraca…

Takver zapowiedziała, że ma zamiar odejść ze szpitala w Chakar, została jednak, póki nie znaleziono na jej miejsce w laboratorium zastępstwa. Pracowała po osiem godzin dziennie — w trzecim kwartale roku 168 wiele osób pracowało nadal na w przedłużonych zmianach okresu klęski, bo choć susza skończyła się zimą 167, gospodarce daleko było do stanu normalności. Hasło: „Dużo pracuj, mało jedz” nadal pozostawało wytyczną wykwalifikowanych pracowników; racje żywnościowe rekompensowały już wszakże dzienny wydatek energii, co jeszcze rok, dwa lata temu nie było bynajmniej regułą.

Szevek przez pewien czas nie zajmował się na dobrą sprawę niczym. Nie uważał się za chorego; po czterech latach głodu tak wszyscy przywykli do skutków trudów i niedożywienia, że uznawali je za coś normalnego. Cierpiał na „kaszel pyliczy” (przypadłość endemiczną wśród wspólnot południowych pustyń), chroniczne zapalenie oskrzeli (podobne do pylicy krzemowej), a także na inne górnicze choroby, ale i one były czymś, co w tamtych regionach uważano za rzeczy zwyczajne. Cieszył się po prostu tym, że gdy nie chce mu się nic robić, niczego robić nie musi.

Przez parę dni dzielił pokój z Szerut — oboje spali do późnego popołudnia — potem ta cicha czterdziestoletnia kobieta przeprowadziła się do innej pracownicy na nocną zmianę i przez następne cztery dekady, jakie spędzili w Chakar, on i Takver mieli pokój wyłącznie dla siebie. Gdy ona była w pracy, on spał, wałęsał się po polach lub po suchych, nagich wzgórzach za miastem. Późnym popołudniem przechodził w powrotnej drodze koło ośrodka kształceniowego i przyglądał się Sadik i jej towarzyszom na placu zabaw, bądź też angażował się (co dorośli nieraz czynili) w któreś z dziecięcych zajęć — dołączał do grupy zwariowanych siedmioletnich stolarzy lub do dwójki poważnych dwunastoletnich geometrów, którzy napotkali na trudności w triangulacji. Potem wracali z Sadik do pokoju; później wychodzili na spotkanie wracającej z pracy Takver i szli razem do łaźni, a następnie do jadłodajni. W godzinę lub dwie po kolacji odprowadzali dziewczynkę do noclegowni i wracali do siebie. Dni upływały w niezmąconym spokoju, opromienione jesiennym słońcem, spowite w cisze wzgórz.

Dla Szeveka był to czas poza czasem, czas poza nurtem czasu — nierzeczywisty, niezniszczalny, zaczarowany. On i Takver rozmawiali nieraz do późna w nocy; to znów kładli się do łóżka zaraz po zapadnięciu ciemności i przesypiali jedenaście, dwanaście godzin w głębokiej, krystalicznej ciszy górskiej nocy.

Przywiózł ze sobą bagaż: mały, zniszczony kuferek z płyty pilśniowej, na którym czarnym atramentem wypisane było dużymi literami jego imię. Wszyscy Anarresyjczycy podróżowali z takimi kuferkami z pomarańczowej płyty pilśniowej, okrutnie porysowanymi i powgniatanymi; nosili w nich papiery, pamiątki, zapasową parę butów. Walizka Szeveka mieściła nową koszulę, którą pobrał, przejeżdżając przez Abbenay, kilka książek, nieco papierzysk oraz dziwny przedmiot, który zdawał się składać — dopóki spoczywał na dnie walizki — z wielu płaskich, drucianych pętli i paru szklanych paciorków. Drugiego wieczoru po przyjeździe Szevek z tajemniczą miną pokazał go córce.

— To jest naszyjnik — orzekła mała z zachwytem.

Mieszkańcy małych miasteczek nosili sporo biżuterii. W wyrafinowanym Abbenay — gdzie panowało silniejsze napięcie między zasadą nieposiadania a chętką przyozdabiania się — pierścionek czy spinka wyznaczały granicę dobrego smaku. Gdzie indziej jednak nie przejmowano się zupełnie tym głębokim związkiem, jaki zachodzi między estetyką a zbytkiem; ludzie stroili się bezwstydnie. W większości okręgów — trudząc się dla sławy i miłości ludzkiej — działał zawodowy jubiler, istniały również pracownie rzemieślnicze, gdzie można było zaspokajać zachcianki gustu przy pomocy dostępnych tam niewyszukanych materiałów — miedzi, srebra, paciorków, spineli, granatów i żółtych diamentów z Południowyżu. Sadik nie miała okazji oglądać zbyt wielu błyszczących, delikatnych cacek, widywała jednak naszyjniki, toteż naszyjnika dopatrzyła się w drucianych kręgach.

— Nie, spójrz — rzekł ojciec i uroczyście, wprawnie podniósł tajemniczy przedmiot za łączącą kilka drucianych zwojów nitkę.

Zwisnąwszy u jego dłoni, przedmiot ożył — pętle poczęły obracać się swobodnie, zakreślając jedna wewnątrz drugiej powietrzne sfery, szklane paciorki rozbłysły odblaskiem lampy.

— Ach, jakie to śliczne! — zawołało dziecko. — Co to jest?

— Wiesza się to u sufitu. Znajdzie się tu jakiś gwóźdź? Przyniosę później z Zaopatrzenia, na razie wystarczy haczyk na palta. Czy wiesz, kto to zrobił, Sadik?

— Nie. Ty.

— Ona. Matka. Ona to zrobiła. — Odwrócił się do Takver. — To moje ulubione, to które wisiało nad biurkiem. Inne oddałem Bedapowi. Ani myślałem zostawiać je tej starej — jakże jej było? Mamie Zazdrośnicy z głębi korytarza.

— A, Bunub! Lata już jak o niej nie myślałam!

Takver roześmiała się drżącym śmiechem. Przyglądała się mobilowi, jakby się go bała. Sadik wpatrywała się w lekką konstrukcję, w cichych obrotach poszukującą stanu równowagi.

— Chciałabym — powiedziała na koniec ostrożnie — powiesić sobie to na jedną noc nad łóżeczkiem w noclegowni.

— Zrobię ci takie samo, kochanie. Na wszystkie noce.

— Ty naprawdę umiesz to robić, Takver?

— No cóż, kiedyś umiałam. Myślę, że będę mogła zrobić ci coś podobnego. — W oczach Takver stanęły już jawnie łzy.

Szevek objął ją ramieniem. Wciąż byli oboje na granicy płaczu, ogromnie napięci. Sadik przyglądała się przez chwilę przytulonym rodzicom spokojnym, bacznym spojrzeniem, po czym odwróciła się, by obserwować Zajęcie Nie Zamieszkanej Przestrzeni.

Wieczorami, gdy zostawali we dwoje, córka stawała się często tematem ich rozmów. Takver — nie mając kogo obdarzać czułością — była nieco przesadnie zajęta dzieckiem. Macierzyńskie ambicje i niepokoje przyćmiły jej zdrowy rozsądek. Nie było to jej przyrodzone; ani współzawodnictwo, ani opiekuńczość nie miały dla Anarresyjczyków większego powabu. Była więc rada, mogąc wyżalić się, pozbyć trosk, co umożliwiała jej obecność Szeveka. Podczas ich pierwszych po rozłące nocy to ona głównie mówiła, on zaś słuchał — jak mógłby słuchać muzyki lub szmeru płynącej wody — nie usiłując odpowiadać. Od czterech lat odzywał się niewiele, odwykł od rozmów. Dopiero Takver — jak to zwykle bywało — uwolniła go od tego milczenia. Później to on przeważnie mówił, przywiązując jednak zawsze wagę do jej odpowiedzi.

— Pamiętasz Tirina? — zapytał pewnej nocy.

Było zimno; nastała zima i pokój — położony najdalej od domicylowej kotłowni — nigdy się nie nagrzewał, nawet przy otwartej na całą szerokość przepustnicy. Ściągnęli więc pościel z obu tapczanów i opatulili się w nią oboje na łóżku bliższym nawiewnika ciepła. Szevek miał na sobie starą, do reszty spraną koszulę, żeby mu było ciepło, gdyż lubił w łóżku siedzieć. Takver, całkiem naga, wsunęła się pod koce aż po czubek nosa.

— Co się stało z tym pomarańczowym kocem? — spytała.

— Co za posiadaczka! Zostawiłem go.

— Mamie Zazdrośnicy? Jaka szkoda. Nie jestem posiadaczką.

Jestem po prostu sentymentalna. To był pierwszy koc, pod jakim spaliśmy.

— Wcale nie. Musieliśmy się czymś przecież przykrywać w górach Ne Theras.

— Jeśli nawet, już tego nie pamiętam — roześmiała się. — O kogo to pytałeś?

— OTirina.

— Nie przypominam sobie.

— Instytut Okręgowy w Północowyżu. Taki ciemny, zadzierający nosa chłopak…

— A, Tirin! Oczywiście. Myślałam o Abbenay.

— Widziałem się z nim na Południowym Zachodzie.

— Widziałeś się z Tirinem? Jakże się on miewa?

Przez chwilę prowadził palec po splotach koca i nie odpowiadał.

— Pamiętasz, co mówił nam o nim Bedap?

— Że wciąż dostawał skierowania kleggich, włóczył się z miejsca na miejsce, aż w końcu wylądował na Segvinie, czy tak? Potem Dap stracił go z oczu.

— Widziałaś tę sztukę, którą wystawił, tę, która narobiła mu kłopotów?

— Na Letnim Festiwalu po twoim wyjeździe? Och tak. Nie pamiętam jej już, to było tak dawno. Była głupiutka. Dowcipna — Tirin był dowcipny — ale głupiutka. Opowiadała o pewnym Urrasyjczyku — tak, teraz pamiętam. Ten Urrasyjczyk chowa się w zbiorniku hydroponicznym na pokładzie lecącego na Księżyc frachtowca, oddycha przez słomkę i odżywia się korzeniami roślin. Mówiłam ci, że to głupie! W ten sposób przemyca się na Anarres. Potem szwenda się to tu, to tam, próbuje kupować towary na składach, próbuje sprzedawać coś ludziom i zbiera złote samorodki, aż ma ich tyle, że nie może się ruszyć. Osiada więc tam, gdzie go to złoto przycisnęło, buduje sobie pałac i tytułuje się Właścicielem Anarres. Potem była taka okropnie śmieszna scena, kiedy on i ta kobieta chcą kopulować, ona leży już rozkraczona i cała gotowiuteńka, a on nie może z nią spółkować, póki jej nie zapłaci tymi swoimi złotymi samorodkami. Ale ona ich nie chce. To było śmieszne: ta leży i przebiera nogami, ten się do niej zabiera, a potem odskakuje, jakby go coś ugryzło, i krzyczy: „Nie mogę! To niemoralne! To nie jest dobry interes!” Biedny Tirin! Był taki komiczny, taki pełen życia.

— To on grał tego Urrasyjczyka?

— Tak. Był doskonały.

— Pokazywał mi tę sztukę. Parę razy.

— Gdzieś go spotkał? W Wielkiej Dolinie?

— Nie, wcześniej, w Łokciu. Był dozorcą w fabryce.

— Z własnego wyboru?

— Nie sądzę, by Tir był wówczas zdolny do dokonywania jakichkolwiek wyborów… Bedap był zawsze przekonany, że skłoniono go do wyjazdu na Segvinę, zmuszono, żeby poprosił o leczenie. Sam nie wiem. Kiedy go zobaczyłem, po kilku latach terapii, był człowiekiem złamanym.

— Myślisz, że coś mu tam na Segvinie zrobili…?

— Nie wiem. Uważam, że Sanatorium stara się zapewniać osłonę, dawać schronienie. Sądząc z ich syndykatowych publikacji, są nastawieni co najmniej altruistycznie. Nie sądzę, żeby to oni doprowadzili Tirina do obłędu.

— Więc co go tak złamało? Tylko to, że nie mógł znaleźć takiej placówki, jaką by chciał?

— Wykończyła go ta sztuka.

— Sztuka? Rwetes, jaki wokół niej podniosły te stare pierdoły?

Och, słuchaj, żeby zbzikować z powodu takiej moralistycznej połajanki, trzeba już być naprawdę stukniętym. Wystarczyło to zignorować!

— Tir był już stuknięty. Wedle norm naszego społeczeństwa.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— No cóż, sądzę, że on jest urodzonym artystą. Nie rzemieślnikiem — twórcą. Wynalazcą-burzycielem, z gatunku tych, co to muszą wszystko wywrócić do góry nogami i wypatroszyć. Satyrykiem, czyli kimś, kto chwali przez złość.

— Czy ta sztuka była aż tak dobra? — zapytała naiwnie Takver, wysunąwszy się nieco spod kocy i wpatrując się badawczo w profil Szeveka.

— Nie. Nie wydaje mi się. Choć na scenie mogła być zabawna.

Ostatecznie miał tylko dwadzieścia lat, kiedy ją pisał. Wciąż ją przerabia. Nie napisał nigdy nic innego.

— Wciąż pisze tę samą sztukę?

— Wciąż tę samą sztukę.

— Hm — mruknęła ze współczuciem i niechęcią.

— Przychodził co parę dekad i pokazywał mi ją. A ja czytałem — albo udawałem, że czytam — i próbowałem z nim o niej rozmawiać. Bardzo mu zależało, żeby o niej rozmawiać, ale nie mógł.

Zanadto się bał.

— Czego? Nie rozumiem.

— Mnie. Wszystkich. Organizmu społecznego, ludzkiego gatunku, braterstwa, które go odtrąciło. Kiedy człowiek czuje, że jest sam przeciw wszystkim, ma podstawy do lęku.

— Chcesz powiedzieć, że tylko dlatego, iż pewni ludzie okrzyknęli jego sztukę niemoralną i wołali, że nie powinno mu się powierzać posady nauczyciela, on już uznał, że wszyscy są przeciwko niemu? To niezbyt mądre!

— A kto był za nim?

— No, Dap… przyjaciele.

— Ale przecież stracił z nimi kontakt. Posłano go daleko od nich.

— Więc czemu nie odrzucił skierowania?

— Posłuchaj, Takver. Myślałem dokładnie tak samo. Zawsze tak mówimy. Ty też tak mówiłaś: powinnam była odmówić wyjazdu do Rolnego. Ja też tak sobie mówiłem po przyjeździe do Łokcia: jestem człowiekiem wolnym, nie musiałem tu przyjeżdżać!… Myślimy tak i mówimy — ale nigdy tak nie robimy. Nasza inicjatywa jest bezpiecznie schowana w naszym mózgu — jak pokój, do którego możemy wejść i powiedzieć: Nie muszę nic robić, jestem panem samego siebie, jestem wolny. Po czym opuszczamy ten pokoik w naszej głowie i udajemy się tam, dokąd nas skieruje KPR, i siedzimy tam, dopóki nie otrzymamy nowego skierowania.

— Och, to wcale nieprawda, Szev. Sprawiła to dopiero susza.

Przedtem nie było nawet połowy tych skierowań — ludzie podejmowali pracę, gdzie chcieli, przyłączali się do jakiegoś istniejącego syndykatu albo tworzyli własny i rejestrowali go w Kompopracu. Zaś ten przydzielał skierowania głównie tym, którzy woleli się rejestrować w Puli Prac Ogólnych. Teraz wrócą te same zasady.

— Nie jestem tego pewien. Powinny, oczywiście. Ale nawet przed zapanowaniem głodu sprawy nie szły w tym kierunku, wprost przeciwnie. Bedap miał rację: każdy stan wyjątkowy, każdy nawet nabór do pracy przyczynia się do rozbudowywania biurokratycznej machiny w ramach KPR i swoistego kostnienia — tak było, tak jest, tak być powinno… I do suszy miałaś tego mnóstwo.

Pięć lat surowej kontroli mogło utrwalić ten wzór na zawsze. Nie rób takiej sceptycznej miny! Słuchaj, powiedz mi, ile ty znasz osób, które odmówiły przyjęcia skierowania — choćby i przed głodem.

Takver zamyśliła się nad odpowiedzią.

— Nie licząc nuchnibi?

— Nie, nie. Nuchnibi też się liczą.

— No więc tak, kilku przyjaciół Dapa — ten miły kompozytor, Salas, paru tamtych flejtuchów. A kiedy byłam małym dzieckiem, w Dolinie Krążystej pokazywali się prawdziwi nuchnibi. Tyle że oni oszukiwali, jak mi się zresztą zawsze wydawało. Opowiadali takie urocze kłamstwa i zmyślone historyjki, przepowiadali przyszłość, każdy rad ich gościł, utrzymywał i karmił tak długo, jak długo zabawiali. Ale oni nigdy długo nie zabawili… Wreszcie weź: ludzie zabierali się i przenosili do miasta, głównie dzieci, niektórzy po prostu nie cierpieli pracy na roli, porzucali więc swoje stanowiska i wyjeżdżali. Robiono tak zawsze i wszędzie. Ludziska kręcą się po świecie, szukając, gdzie im będzie lepiej. Nie nazwiesz tego przecież odrzucaniem skierowań!

— A czemuż by nie?

— Do czego ty właściwie zmierzasz? — mruknęła, wsuwając się głębiej pod koc.

— Zmierzam do tego, że my wstydzilibyśmy się przyznać do odrzucenia skierowania. Że sumienie społeczne całkowicie zdominowało sumienie jednostki, zamiast pozostawać z nim w zgodzie. My już nie współpracujemy — my pokornie słuchamy.

Boimy się, że zostaniemy odtrąceni, nazwani osobnikami leniwy „M. niefunkcjonalnymi, egoizującymi. Odczuwamy więcej obawy przed opinią sąsiada, niż mamy szacunku dla własnego wolnego wyboru. Widzę, że ty mi nie wierzysz, Tak, ale choć spróbuj, spróbuj przekroczyć tę granicę — choćby tylko w wyobraźni — i zbadaj, co czujesz. Zdasz sobie wtedy sprawę, kim jest Tirin i dlaczego został rozbitkiem, człowiekiem straconym. On jest zbrodniarzem, bo my stworzyliśmy zbrodnię, dokładnie tak jak posiadacze. Wyrzucamy człowieka poza obszar naszej aprobaty, a potem go za to potępiamy. Stworzyliśmy prawa, prawa zwyczajowego postępowania, wznieśliśmy wokół siebie mury i nie potrafimy ich nawet dostrzec, bo stały się częścią naszego sposobu myślenia. Tir nie byłby do czegoś takiego zdolny. Znam go od dziesiątego roku życia. Nigdy tego nie robił, nie umiał budować murów. Był urodzonym buntownikiem. Urodzonym odonianinem, prawdziwym odonianinem! On był człowiekiem wolnym, a my — jego bracia — doprowadziliśmy go do obłędu, karząc za pierwszy swobodny czyn.

— Nie wydaje mi się — mruknęła zagrzebana w łóżku Takver — żeby Tirin był szczególnie silną osobowością.

— W istocie, był wyjątkowo wrażliwy.

Zapadła długa cisza.

— Nic dziwnego, że to cię gnębi — odezwała się Takver. — Jego sztuka. Twoja książka.

— Ale ja jestem w szczęśliwszym położeniu. Naukowiec może udawać, że jego praca nie jest z nim tożsama, że jest jedynie bezosobową Prawdą. Artysta nie może schować się za Prawdę. On nigdzie nie może się schować.

Obserwowała go przez jakiś czas kątem oka, następnie obróciła się i usiadła, naciągając koc na ramiona.

— Bit! Ależ zimnica… Nie miałam racji z tą książką, prawda?

Nie należało pozwalać Sabulowi, żeby ją okroił i opatrzył swoim imieniem. Wydawało się to jednak słuszne. Wydawało się, że jest to przedkładanie pracy nad pracownika, dumy nad próżność, wspólnoty nad własne ja, i tak dalej, i temu podobne. Ale to w gruncie rzeczy nie miało z tym wszystkim nic wspólnego, prawda? To była kapitulacja. Poddanie się dyktatowi Sabula.

— Nie wiem. Książka została jednak wydrukowana.

— Słuszny cel, ale złe środki! Szev, ja długo o tym w Rolnym myślałam. Powiem ci, co tu było złe. Byłam w ciąży. Kobiety ciężarne nie kierują się moralnością. Jedynie najprymitywniejszym instynktem poświęcenia się. Do diabła z książką, z partnerstwem z prawdą, jeśli zagrażają bezcennemu płodowi!… To popęd do zachowania gatunku, działać może jednak również na szkodę wspólnoty; jest biologiczny, nie społeczny. Mężczyzna powinien być wdzięczny, że nigdy go nie doświadcza. Lepiej jednak, żeby zdawał sobie sprawę, że może mu ulegać kobieta, i miał się przed tym na baczności. Sądzę, że to dlatego władyckie systemy w przeszłości traktowały kobiety jak własność. One zaś czemu na to pozwalały? Bo stale chodziły w ciąży — bo już były zawłaszczone, zniewolone!

— Możliwe, zgoda, ale nasze społeczeństwo, tu na Anarres, jeśli tylko prawdziwie wciela w życie ideały Odo, jest wspólnotą prawdziwą. To przecież kobieta złożyła Obietnicę! Co ty wyprawiasz? Pozwalasz sobie na uczucie winy? Tarzasz się w nim? — Nie użył słowa „tarzać się”, na Anarres nie było przecież zwierząt, które mogłyby się „tarzać „; posłużył się złożeniem, znaczącym dosłownie: „pokrywać się stale grubą warstwą kału”. Giętkość i precyzja języka prawickiego sprzyjały tworzeniu obrazowych metafor, czego jego twórcy nie przewidzieli.

— Ależ nie. To było cudowne — móc urodzić Sadik! Ale myliłam się co do książki.

— Myliliśmy się oboje. Myliliśmy się zawsze razem. Chyba naprawdę nie sądzisz, że podjęłaś tę decyzję bez mojego udziału?

— Myślę, że w tym przypadku jednak tak.

— Nie. W gruncie rzeczy nie podjęło jej żadne z nas, żadne z nas nie dokonało wyboru. Pozwoliliśmy Sabulowi, żeby wybrał za nas — naszemu własnemu, siedzącemu w nas Sabulowi: konwencji, moralności, lękowi przed społecznym ostracyzmem, obawie przed byciem innym, przed byciem wolnym! Nigdy więcej. Uczę się powoli, lecz jednak się uczę.

— Co zamierzasz zrobić? — zapytała z dreszczykiem ochoty i podniecenia w głosie.

— Pojechać z tobą do Abbenay i założyć syndykat wydawniczy.

Wydrukować nie okrojone Zasady. Drukować wszystko, co się nam spodoba. Zarys otwartej oświaty naukowej Bedapa, którego KPR nie chciało rozpowszechniać. Sztukę Tirina. Jestem mu to winny. Nauczył mnie, czym są więzienia i kto je buduje. Ci, którzy wznoszą mury, są swoimi własnymi więźniami. Mam zamiar wypełnić moją właściwą funkcję w organizmie społecznym. Zamierzam pojechać tam i rozebrać mury.

— To może się okazać dość ryzykowne — zauważyła Takver, otulona kocami. Oparła się o niego, a on otoczył ją ramionami.

— Spodziewam się — powiedział.

Po zaśnięciu Takver długo leżał tamtej nocy z rękami pod głową, wpatrzony w ciemność, wsłuchany w ciszę. Przypominał sobie długą podróż z Kurzawy, płaszczyzny i miraże pustyni, maszynistę o łysej, opalonej głowie i szczerych oczach, który powiedział, że człowiek powinien mieć czas po swojej stronie — współpracować z nim, a nie mu przeszkadzać.

Przez te ostatnie cztery lata dowiedział się czegoś na temat własnej woli. W jej słabości odkrył jej siłę — przemożniejszą od wszelkich społecznych i etycznych nakazów. Nie zdołał jej stłumić nawet głód. Im mniej posiadał, tym silniejszą odczuwał potrzebę, żeby być.

Uznawał tę potrzebę — mówiąc językiem odonizmu — za swoją „funkcję komórkową”, co oznaczało (w trybie analogicznym) niepowtarzalność jednostki i pracy, do jakiej dana jednostka była najzdatniejsza, umożliwiającej jej zatem najpełniejszy wkład w dzieło społeczności. Zdrowe społeczeństwo pozwoliłoby mu kultywować swobodnie tę jego optymalną funkcję, w koordynacji z resztą równorzędnych funkcji, szukających dla siebie miejsca i wyrazu.

Taka była centralna idea Analogii Odo. Fakt, że społeczność odońska na Anarres idei tej nie sprostała, w jego mniemaniu jego samego z zobowiązania wobec tego ideału nie zwalniał; wprost przeciwnie. Wraz z obaleniem mitu państwa ukazały się wyraziście prawdziwe związki wzajemne społeczności i jednostki. Od jednostki można żądać poświęcenia, nigdy — kompromisu, bo choć tylko społeczność może zapewnić bezpieczeństwo i stabilność, jedynie jednostka, osoba ma zdolność moralnego wyboru — zdolność zmiany, tej podstawowej funkcji życia. Społeczeństwo odońskie zostało zaprojektowane jako nieustająca rewolucja, a rewolucja zaczyna się w głowie.

Snuł te rozważania w tych właśnie terminach, bo inaczej niż po odońsku nie potrafił myśleć.

Upewnił się zatem, że jego niezachwiana i niezłomna wola tworzenia była (wedle pojęć odonizmu) sama dla siebie usprawiedliwieniem. Jego poczucie zasadniczej odpowiedzialności wobec własnej pracy nie odcinało go — jak skłonny był sądzić — od jego towarzyszy i społeczeństwa, ale tym silniej z nimi zespalało.

Przekonany też był, że człowiek, który poczuwa się do takiej odpowiedzialności wobec jakiejś jednej rzeczy, winien okazywać równą odpowiedzialność i wobec pozostałych. Było błędem uznawać się za narzędzie swojego powołania i nic ponadto i poświęcać dla niego inne zobowiązania.

O tym właśnie mówiła Takver, chęć do takiego poświęcenia odkryła w sobie, będąc w ciąży; mówiła zaś o tym ze zgrozą, z odrazą do samej siebie, bo i ona wyznawała odonizm, bo i dla niej rozdzielanie środków i celów było czymś fałszywym. I dla niej — podobnie jak dla niego — nie liczył się cel jako cel. Liczył się proces: proces był wszystkim. Można było pójść w dobrym kierunku, zbłądzić, ale nie oczekiwać, wyruszając w drogę, że dokądś się dojdzie. Wszelkie zobowiązania i przyrzeczenia tak pojmowane nabierały tym większej wagi i trwałości.

Dlatego wzajemne zobowiązanie łączące jego i Takver, ich związek, przetrwało bez szwanku czteroletnią rozłąkę. Oboje z tego powodu cierpieli — i to cierpieli srodze — ani jemu jednak, ani Takver nie przyszło do głowy, żeby uciec od tej udręki łamiąc zobowiązanie.

W istocie bowiem — rozmyślał, grzany ciepłem snu Takver — szukali oboje radości, pełni istnienia. Unikając cierpienia, zaprzepaścisz też szansę na szczęście. Przyjemności bądź przyjemnostek możesz zaznać, lecz nie dostąpisz spełnienia. Nie dowiesz się, co to znaczy wracać do domu.

Takver westchnęła cicho — jakby się zgadzała ze swoim partnerem — i odwróciła się na drugi bok, podążając za biegiem jakiegoś przyjemnego snu.

Spełnienie — myślał — jest funkcją czasu. Pogoń za przyjemnościami ma charakter kolisty, powtarzalny, pozaczasowy. Uganianie się za odmianą, jakiemu się oddają widz, łowca silnych przeżyć i rozpustnik, kończy się zawsze w tym samym miejscu. Ma kres.

Dobiega go i musi się rozpoczynać od nowa. Nie jest podróżą i powrotem, ale zamkniętym kręgiem, zamkniętym pokojem, celą.

Na zewnątrz zaś tego zamkniętego pokoju rozciąga się krajobraz czasu, w którym dusza — jeśli ma szczęście i odwagę — może budować kruche, prowizoryczne, niemożliwe drogi i miasta wierności: krajobraz nie zamieszkany przez istoty ludzkie.

Dopóki jakiś czyn nie spełnia się w krajobrazie przeszłości i przyszłości, dopóty nie jest czynem ludzkim. Wierność, która potwierdza następstwo przeszłości i przyszłości, wiążąc czas w jedną całość, jest korzeniem ludzkiej siły; bez niej niczego dobrego zdziałać nie sposób.

Spoglądając wstecz na cztery minione lata, Szevek dostrzegał w nich nie czas zmarnowany, ale fragment budowli, jaką on i Takver wznosili swoim życiem. Jedna z zalet współdziałania z czasem, a nie przeciwstawiania się mu — pomyślał — polega na tym, że się go nie marnuje. Nawet ból się liczy.

Загрузка...