Kiedy Szevek obudził się, przespawszy swój pierwszy ranek na Urras, miał zakatarzony nos, drapało go w gardle i męczył kaszel.
Sądził, że się przeziębił (nawet odońska higiena nie zmogła pospolitego przeziębienia), ale doktor — dystyngowany starszy pan — który już czekał, aby go zbadać, orzekł, że to najprawdopodobniej silny katar sienny, alergiczna reakcja na obce kurze i pyłki Urras. Zaaplikował Szevekowi pigułki i zastrzyk (co ten zniósł cierpliwie) oraz podał mu tacę z lunchem, na który Szevek rzucił się łapczywie. Następnie, poleciwszy mu, by został w swym mieszkaniu, wyszedł. Po śniadaniu Szevek przystąpił — pokój po pokoju — do zwiedzania Urras.
W osobnym pomieszczeniu stało łóżko, solidne łoże na czterech nogach, z materacem (o niebo miększym niż ten na koi Czujnego), wymyślną pościelą — częściowo jedwabną, częściowo grubą i ciepłą — oraz mnóstwem podobnych do chmur kłębiastych poduszek. Podłoga była wysłana puszystym dywanem; w pomieszczeniu stała ponadto komoda z pięknie rzeźbionego i wypolerowanego drewna oraz szafa tak przepastna, że mogłaby pomieścić ubrania lokatorów dziesięcioosobowej sypialni. W mieszkaniu znajdowała się też przestronna świetlica z kominkiem, którą Szevek oglądał poprzedniego wieczora, oraz trzeci pokój, mieszczący wannę, umywalkę i frymuśny sedes. Pomieszczenie owo przeznaczone było najwyraźniej wyłącznie do jego użytku, wchodziło się tam bowiem wprost z sypialni, ponadto zaś mieściło po jednej tylko sztuce każdego urządzenia, a każde odznaczało się zmysłowym luksusem, wykraczającym znacznie poza zwykłą erotykę i graniczącym — w opinii Szeveka — z czymś w rodzaju najwyższej apoteozy ekskrementów. W tym trzecim pokoju spędził blisko godzinę, korzystając po kolei ze wszystkich utensyliów i doprowadzając się w trakcie tych prób do stanu nieskazitelnej czystości. Zaopatrzenie w wodę było fantastyczne — płynęła z kranów, dopóki się ich nie zakręciło; wanna mieściła z sześćdziesiąt litrów, na każde spłukanie muszli szło co najmniej pięć. Nie było w tym w istocie nic takiego dziwnego. Pięć szóstych powierzchni Urras pokrywała woda. Nawet pustynie na biegunach były z lodu. Nie zachodziła potrzeba oszczędzania; nie zdarzały się susze… Ale co robiono z gównem? Zastanawiał się nad tym, klęcząc obok sedesu po oględzinach jego mechanizmu działania. Muszą je pewnie odfiltrowywać z wody w fabrykach nawozu. Nadmorskie społeczności na Anarres stosowały podobny system do użyźniania pól. Miał zamiar o to zapytać, ale jakoś się do tego nie zabrał. Wielu pytań nie zdołał na Urras zadać.
Mimo bólu głowy czuł się dobrze i ożywiało go podniecenie.
W pokojach było tak ciepło, że nie ubierał się i paradował po mieszkaniu nago. Podszedł do okien w przestronnej sali i wyjrzał na dwór. Pokój mieścił się wysoko, więc w pierwszej chwili cofnął się z przestrachem, nie przyzwyczajony do budynków wyższych nad parterowe. Przypominało to spoglądanie w dół ze sterowca; człowiek czuł się oderwany od ziemi, dominujący, niezaangażowany.
Okna wychodziły na lasek, za którym wznosił się biały budynek ze zgrabną graniastą wieżą. Za nim rozpościerała się rozległa równina — w całości uprawna, barwiące ją bowiem nieprzeliczone pasma zieleni miały kształt prostokątów. Nawet tam, gdzie zieleń przechodziła w siność dali, można było rozróżnić ciemne linie miedz, żywopłotów lub drzew, tworzące siateczkę tak misterną jak system nerwowy żywego organizmu. Dalej, zamykając dolinę, pasmami błękitnych fałdów piętrzyły się wzgórza, miękkie i ciemne pod bladym, zaciągniętym szarością niebem.
Był to najpiękniejszy widok, jaki Szevek kiedykolwiek oglądał.
Delikatność i żywość kolorów, mieszanina ludzką ręką wykreślonego wzoru prostokątów i majestatycznych, powielających się w nieskończoność naturalnych konturów, różnorodność i harmonia elementów czyniły wrażenie złożonej całości, jakiej nigdy dotąd nie widział — jeśli nie liczyć jej zapowiedzi (na małą skalę): wyrazu niektórych pogodnych, zamyślonych ludzkich twarzy.
W porównaniu z tym każdy widok, jaki mogła zaoferować AnaTes — nawet równina Abbenay i wąwozy Ne Theras — był ubogi: naga, jałowa, prymitywna sceneria. Pustynie Południowego Zachodu nie były pozbawione pięknych krajobrazów o szerokim oddechu, ale było to piękno obce i bezczasowe. Nawet tam, gdzie ludzie zagospodarowali Anarres najstaranniej, stworzony przez nich krajobraz przypominał surowy szkic żółtą kredą w porównaniu z tą spełnioną wspaniałością życia, bogatego w historię i obietnice na przyszłość, niewyczerpanego.
Oto jak powinien wyglądać świat — pomyślał.
Od tego zaś błękitnego i zielonego przepychu niósł się z wysokości czyjś śpiew: jakiś cienki głosik to wznosił się, to przycichał, niewymownie słodki. Cóż to takiego? Cichy, upajający tryl, muzyka z wyżyn powietrza. Słuchał z zapartym tchem.
Rozległo się pukanie do drzwi. Szevek, nagi i ogarnięty zachwytem, odwrócił się od okna i zawołał:
— Proszę!
Wszedł jakiś człowiek z paczkami. Zatrzymał się przy drzwiach. Szevek podszedł do niego i — zwyczajem Urrasyjczyków — wyciągnął rękę, wypowiadając przy tym — zwyczajem Anarresyjczyków — swe imię.
Przybysz, mężczyzna lat około pięćdziesięciu, o pobrużdżonej, zniszczonej twarzy, powiedział coś — z czego Szevek nie zrozumiał ani słowa — i nie podał mu ręki. Może przeszkadzały mu w tym paczki, nie zadał sobie jednak trudu, by je przełożyć do lewej ręki i uwolnić prawą. Na jego twarzy malowała się surowa powaga. Był chyba zakłopotany.
Szevek, który sądził, że opanował — w najgorszym razie — urrasyjski ceremoniał powitalny, zmieszał się.
— Proszę wejść — powtórzył, po czym, ponieważ Urrasyjczycy na każdym kroku używali tytułów i zwrotów grzecznościowych, dodał: — Sir!
Mężczyzna zaczął kolejną niezrozumiałą przemowę, przemykając jednocześnie bokiem w stronę sypialni. Tym razem udało się Szevekowi wyłowić kilka ajońskich słów, sensu całej wypowiedzi nie zdołał jednak uchwycić. Nie zatrzymywał tamtego, wyglądało bowiem na to, że pilno mu było do sypialni. Może to współlokator? Ale przecież stało tam tylko jedno łóżko. Szevek odstąpił od nowo przybyłego i wrócił pod okno, mężczyzna zaś wbiegł do sypialni i buszował w niej przez kilka minut. Właśnie gdy Szevek doszedł do wniosku, że to pewnie pracownik na nocną zmianę, który z sypialni korzysta za dnia — rozwiązanie stosowane niekiedy w przepełnionych chwilowo domicylach — tamten pojawił się znowu. Coś powiedział — jakby: „Gotowe, sir” — i w jakiś dziwny sposób skulił głowę, jak gdyby się obawiał, że Szevek, stojący w odległości pięciu metrów od niego, spróbuje uderzyć go w twarz. Potem wyszedł. Szevek tkwił przy oknie; z wolna docierało doń, że oto po raz pierwszy w życiu złożono mu ukłon.
Wszedł do sypialni i odkrył, że łóżko zostało posłane.
Ubierał się powoli, w zamyśleniu. Właśnie wkładał buty, gdy rozległo się kolejne pukanie do drzwi.
Wkroczyła grupa ludzi; ci weszli w odmienny sposób — normalny, wedle jego oceny — jakby mieli prawo przebywać w tym miejscu oraz w każdym, w którym tylko zechcą. Człowiek z paczkami był niezdecydowany, omalże się wślizgnął. A jednak jego twarz, ręce i ubiór bliższe były wyobrażeniu Szeveka o normalnym ludzkim wyglądzie niż powierzchowność tych nowych gości. Przemykający się pierwszy przybysz zachowywał się dziwnie, ale wyglądał jak Anarresyjczyk. Czterej pozostali zachowywali się jak Anarresyjczycy, lecz wyglądali — z ogolonymi twarzami i w pysznych szatach — jak stworzenia jakiegoś obcego gatunku.
W jednym z nowo przybyłych Szevek rozpoznał Pae, w pozostałych zaś mężczyzn, którzy dotrzymywali mu towarzystwa poprzedniego wieczora. Przyznał, że nie dosłyszał ich imion, uśmiechając się przedstawili mu się więc ponownie: dr Chifoilisk, dr Oiie i dr Atro.
— Ach jej! Atro! — wykrzyknął Szevek. — Jakże się cieszę, że cię spotykam!
Położył ręce na ramionach starca i pocałował go w policzek, nim miał czas pomyśleć, czy to braterskie powitanie, przyjęte na Anarres, nie zostanie tu uznane za niestosowne.
Atro oddał mu jednak serdeczny uścisk i zmętniałymi, szarymi oczami zajrzał mu w twarz. Szevek uświadomił sobie, że tamten jest prawie ślepy.
— Mój drogi Szevek — witaj w A-Io — witaj na Urras — witaj w domu!
— Tyle lat pisywaliśmy do siebie, tyleśmy sobie nawzajem naobalali teorii!
— Tyś był zawsze lepszym obalaczem. A teraz uważaj, mam coś dla ciebie. — Staruszek zaczął grzebać po kieszeniach. Pod aksamitną uniwersytecką togą nosił marynarkę, pod nią kamizelkę, pod kamizelką koszulę, pod koszulą zaś najwidoczniej jeszcze jedną warstwę odzienia. Wszystkie sztuki tego stroju, łącznie ze spodniami, miały kieszenie. Szevek przypatrywał się zafascynowany, jak Atro przetrząsa sześć czy siedem kieszeni — z których każda coś mieściła — zanim wydobył mały sześcian z żółtego metalu, osadzony na kawałku polerowanego drewna. — Proszę — powiedział, przyglądając się owemu przedmiotowi. — Oto twa nagroda.
Nagroda Seo Oen, pojmujesz. Pieniążki czekają już na twoim koncie. Proszę. Spóźniona o dziewięć lat, lecz lepiej późno niż wcale.
Ręce mu drżały, gdy wręczał tę rzecz Szevekowi.
Była ciężka; żółty sześcian z litego złota. Szevek stał nieruchomo, trzymając nagrodę.
— Nie wiem, jak tam wy, młodzi — rzekł Atro — ale ja mam ochotę sobie spocząć.
Siedli wszyscy w głębokich, miękkich fotelach, które Szevek zdążył już wypróbować, zdumiony materiałem, którym były obite — niepodobną do tkaniny brązową substancją przypominającą w dotyku skórę.
— De ty miałeś lat przed dziewięcioma laty, Szevek? — Atro był najwybitniejszym z żyjących na Urras fizyków. Otaczała go nie tylko aura dostojnego wieku, cechowała go też bezceremonialna pewność siebie człowieka nawykłego do szacunku. Dla Szeveka nie było to nic nowego. Atro posiadał dokładnie ten rodzaj autorytetu, który Szevek uznawał. Sprawiało mu ponadto przyjemność, że ktoś wreszcie zwraca się do niego zwyczajnie, po imieniu.
— Miałem dwadzieścia dziewięć lat, kiedy skończyłem Zasady, Atro.
— Dwadzieścia dziewięć? Miły Boże! To czyni cię najmłodszym laureatem Seo Oen od mniej więcej stulecia. Ani im było w głowie uhonorować mnie nią, póki nie dobiłem sześćdziesiątki, czy coś koło tego… Więc ileś to sobie liczył, gdy po raz pierwszy do mnie napisałeś?
— Około dwudziestu lat.
Atro chrząknął.
— Oceniałem cię wtedy na czterdzieści!
— A co słychać u Sabula? — zapytał Oiie. Był jeszcze niższy niż większość Urrasyjczyków, którzy dla i Szeveka wszyscy byli niscy; miał płaską, banalną twarz i owalne, czarne jak noc oczy. — Przez sześć czy osiem lat nie napisał pan do nas ani słowa, natomiast Sabul pozostawał z nami w stałym kontakcie; za to nigdy nie rozmawiał z nami przez radio. Zastanawialiśmy się, jakie was łączą stosunki.
— Sabul jest starszym pracownikiem Instytutu Fizyki w Abbenay — odparł Szevek. — Współpracowałem z nim kiedyś.
— Starszy rywal, zazdrosny, wtykał nos do pańskich książek; to było od początku całkiem jasne. Nie potrzebowaliśmy żadnych objaśnień, Oiie — wtrącił szorstkim tonem czwarty z mężczyzn, Chifoilisk. Był w średnim wieku, śniady, krępy, o wypieszczonych dłoniach inteligenta. Jedyny z całej czwórki nie miał całkowicie wygolonej twarzy: pozostawił sobie kępkę szczeciny na podbródku, żeby współgrała z krótkim, stalowoszarym owłosieniem głowy. — Nie ma potrzeby udawać, że wszystkich was, braci w Odo, przepełnia braterska miłość — dodał. — Ludzka natura pozostaje ludzką naturą.
Atak kichania, który chwycił Szeveka, sprawił, że nieudzielenie przezeń odpowiedzi nie musiało się wydać znaczące.
— Nie mam chusteczki — usprawiedliwił się Szevek, ocierając oczy.
— Weź moją — zaproponował Atro, wyciągając z jednej z licznych kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę.
Szevek wziął ją — i w tym momencie ścisnęło mu się serce; odżyło niezatarte wspomnienie jego córki, Sadik, małej, ciemnookiej dziewczynki, mówiącej: „Możesz dzielić ze mną chusteczkę, której ja używam”. Wspomnienie to, tak dla niego drogie, było mu teraz nieznośnie bolesne. Próbując się od niego uwolnić, uśmiechnął się nieśmiało i rzekł:
— Jestem uczulony na waszą planetę. Tak twierdzi lekarz.
— Na miły Bóg, chyba nie będziesz tak bez przerwy kichał? — zapytał stary Atro, wpatrując się w niego półślepymi oczami.
— Pański służący nie zjawił się jeszcze? — zdziwił się Pae.
— Mój służący?
— Lokaj. Miał przynieść panu to i owo. Między innymi chusteczki. Na pierwsze potrzeby, zanim się pan nie obkupi. Nic szczególnego — obawiam się, że wybór gotowych ubrań na pański wzrost okaże się nader ograniczony!
Wyłowiwszy sens z wypowiedzi Pae (Pae mówił szybko, przeciągając zgłoski, w sposób pasujący do jego miękkich, przystojnych rysów), Szevek odrzekł:
— To uprzejmie z waszej strony. Czuję się… — Spojrzał na Atro.
— Widzisz, ja jestem żebrakiem — powiedział do staruszka, jak przedtem do doktora Kimoe na Czujnym. — Nie mogłem przywieźć pieniędzy, nie używamy ich. Nie mogłem przywieźć prezentów, nie posiadamy niczego, czego wam brakuje. Przybyłem — jak dobry odonianin — „z pustymi rękami”.
Atro i Pae zapewnili go, że jest ich gościem, nie ma mowy o płaceniu, to dla nich zaszczyt.
— A poza tym — dorzucił kwaśnym tonem Chifoilisk — za wszystko płaci rząd ajoński.
Pae skarcił go ostrym spojrzeniem; Chifoilisk nie odpowiedział na nie, wlepiając oczy w Szeveka. Na jego śniadej twarzy malował się wyraz, którego nie starał się ukryć, którego jednak Szevek nie potrafił zinterpretować: czy był to wyraz przestrogi, czy wspólnictwa?
— Oto przemówił niepoprawny Thuwiańczyk — rzekł staruszek Atro. — Czy chcesz powiedzieć, żeś nie przywiózł ze sobą zupełnie nic, Szevek — żadnych artykułów, nowych prac? Oczekiwałem książki. Nowej rewolucji w fizyce. Rad bym ujrzeć, jak ci obcesowi młodzieniaszkowie przewracają się do góry nogami, jak ja się za sprawą twoich Zasad przewróciłem. Nad czym to ostatnio pracujesz?
— No cóż, czytałem artykuł Pae — doktora Pae — na temat kosmosu blokowego, na temat paradoksu i względności.
— Bardzo pięknie. Saio to nasza wschodząca gwiazda, bez wątpienia; najmniej wątpliwości żywi co do tego on sam, co, Saio?
Ale co ma piernik do wiatraka. Gdzie twoja ogólna teoria czasu?
— U mnie w głowie — odparł Szevek z szerokim, ujmującym uśmiechem.
Na moment zapadła cisza.
Następnie Oiie zapytał, czy Szevek zetknął się już z pracą na temat teorii względności cudzoziemskiego fizyka Ainsetaina z Terry. Szevek odparł, że nie miał dotąd okazji. Bardzo ich to zdziwiło, z wyjątkiem Atro, który przestał się już czemukolwiek dziwić. Pae pobiegł do swego pokoju, by przynieść Szevekowi egzemplarz tego dzieła w przekładzie.
— Ma już kilkaset lat, ale zawiera pewne świeże dla nas rzeczy — zapewnił.
— Być może — mruknął Atro — jednak żaden z tych cudzoziemców nie zdoła dotrzymać pola naszej fizyce. Hain nazwie to materializmem, Terranin mistycyzmem, po czym obaj rozłożą ręce. Nie daj się uwieść tej modzie na wszystko, co obce, Szevek.
Tamci nie mają nam nic do zaoferowania. Niech każdy uprawia własne poletko, jak zwykł mawiać mój ojciec. — Prychnął starczo i dźwignął się z fotela. — Chodź ze mną na przechadzkę po Lasku.
Nic dziwnego, że masz nos zajęty, skoro tu siedzisz jak w klatce.
— Doktor powiedział, że mam nie opuszczać tego pokoju jeszcze przez trzy dni. Mógłbym się… zakazić? zarazić?
— Nigdy nie zwracaj uwagi na to, co plotą lekarze, drogi chłopcze.
— W tym może jednak przypadku, doktorze Atro… — z uprzejmym, łagodnym naleganiem zasugerował Pae.
— Jakkolwiek by było, lekarz jest rządowy, nieprawdaż? — z widoczną złośliwością dorzucił Chifoilisk.
— Jestem pewien, że to najlepszy specjalista, jakiego mogli znaleźć — zgodził się bez uśmiechu Atro i opuścił towarzystwo, nie nalegając dłużej na Szeveka. Chifoilisk wyszedł razem z nim.
Dwaj młodsi mężczyźni zostali z Szevekiem i długo rozmawiali o fizyce.
Szevek po raz pierwszy w życiu zaznawał niezwykłej przyjemności rozmowy z równymi sobie, doświadczając przy tym silnego wrażenia, że przypomina sobie coś, co jest właśnie takie, jakie być powinno.
Mitis, choć wyśmienita nauczycielka, nie była w stanie podążać za nim w nowe dziedziny teorii, które — za jej zachętą — zaczynał penetrować. Gvarab była jedyną osobą, jaką spotkał, której wykształcenie i talent dorównywały jego własnym, ale zetknął się z nią zbyt późno, u schyłku jej życia. Od tamtej pory pracował z wieloma utalentowanymi ludźmi, ale ponieważ nigdy nie był pełnoetatowym członkiem Instytutu w Abbenay, nie miał możności należytego wprowadzenia ich w swoje prace; ugrzęźli w starych problemach, w klasycznej fizyce następstw. Nie znajdował tam równych sobie. Tu, w królestwie nierówności, nareszcie ich spotkał.
To było objawienie, wyzwolenie. Fizycy, matematycy, astronomowie, logicy, biolodzy — wszyscy byli na miejscu, tu na Uniwersytecie, przychodzili do niego albo on ich odwiedzał i rozmawiali — i rodziły się z tych rozmów nowe światy. Komunikowanie — w formie pisemnej, słownej, czynnej — leży w naturze idei. Idea jest jak trawa. Spragniona jest światła, lubi tłumy, rozkwita krzyżówkami, deptana lepiej rośnie.
Już tego pierwszego popołudnia na Uniwersytecie, spędzonego w towarzystwie Oiie i Pae, zrozumiał, że znalazł coś, do czego zawsze tęsknił, odkąd z Tirinem i Bedapem — będąc jeszcze chłopcami, więc na chłopięcym poziomie — przegadywali pół nocy, podburzając się wzajemnie i ośmielając do coraz odważniejszych wzlotów myśli. Zachował żywą pamięć niektórych z tamtych nocnych dyskusji. Widział Tirina, jak mówi: „Gdybyśmy wiedzieli, jaka naprawdę jest Urras, być może niektórzy z nas zechcieliby tam pojechać”. Tak to nim wstrząsnęło, że napadł na przyjaciela i Tir się zaraz wycofał; zawsze się wycofywał, biedaczysko, i zawsze miał rację…
Rozmowa zamarła. Pae i Oiie milczeli.
— Przepraszam — powiedział. — Głowa mi ciąży.
— A jak tam grawitacja? — zapytał Pae z czarującym uśmiechem człowieka, który, niczym rezolutne dziecko, polega na swoim uroku.
— Nie zauważyłem — odparł Szevek. — Tylko w… jak to nazywacie?
— Kolana, stawy kolanowe.
— Tak, kolana. Są osłabione. Ale przywyknę do tego. — Popatrzył na Pae, a potem na Oiie. — Mam pytanie. Nie chciałbym was jednak urazić.
— Bez obawy, sir! — uspokoił go Pae.
— Nie wydaje mi się, aby pan potrafił — zauważył Oiie.
Nie był on, w przeciwieństwie do Pae, człowiekiem, który dałby się lubić. Nawet o fizyce rozmawiał w jakiś wykrętny, nieotwarty Sposób. A jednak pod ta maniera Szevek wyczuwał coś, co wzbudzało zaufanie; a co się kryło pod urokiem Pae? No, nieważne. Musiał im ufać — i będzie im ufał.
— Gdzie są kobiety?
Pae roześmiał się. Oiie zapytał z uśmiechem:
— W jakim sensie?
— W każdym. Wczoraj wieczorem na przyjęciu widziałem tylko kilka kobiet — pięć, najwyżej dziesięć — i setki mężczyzn. Żadna z nich, jak mi się zdaje, nie była naukowcem. Kim więc są?
— To nasze małżonki. Prawdę mówiąc, była wśród nich i moja żona — z tajemniczym uśmieszkiem poinformował go Oiie.
— A gdzie są inne kobiety?
— Och, nie będzie z tym żadnego kłopotu, sir — pośpieszył zapewnić go Pae. — Proszę nam tylko powiedzieć, jakie ma pan upodobania, a zaspokoi sieje bez kłopotu.
— Słyszy się nader barwne opowieści na temat obyczajów Anarresyjczyków; wydaje mi się, że potrafimy sprostać chyba każdej pańskiej zachciance — rzekł Oiie.
Szevek nie miał pojęcia, o czym oni mówią. Podrapał się w głowę.
— To znaczy, że naukowcami są u was wyłącznie mężczyźni?
— Naukowcami? — upewnił się z niedowierzaniem Oiie.
Pae zakasłał.
— Naukowcami — no, cóż, naturalnie, wyłącznie mężczyźni.
Jest oczywiście pewna liczba nauczycielek w szkołach dla dziewcząt. Ale kobiety nie są w stanie wyjść poza poziom matury.
— Dlaczego?
— Nie radzą sobie z matematyką; nie mają głowy do abstrakcyjnego myślenia; to nie ich dziedzina. Wie pan, jak to jest, to, co kobiety nazywają myśleniem, przebiega w macicy! Oczywiście, zawsze zdarzają się wyjątki, obrzydłe Bogu rozgarnięte kobiety z atrofią łona.
— Wy, odonianie, pozwalacie kobietom na naukowe studia? — dopytywał się Oiie.
— Owszem, zajmują się i nauką.
— Nieliczne, mam nadzieję.
— Hm, stanowią mniej więcej połowę wszystkich naukowców.
— Zawsze twierdziłem — powiedział Pae — że odpowiednio prowadzone kobiety mogłyby w znacznym stopniu odciążyć mężczyzn w pracach laboratoryjnych. Przy żmudnych zadaniach są w istocie zręczniejsze i szybsze od mężczyzn, a także wytrwalsze — nie popadają tak łatwo w znużenie. Gdybyśmy wykorzystywali kobiety, moglibyśmy znacznie prędzej uwolnić mężczyzn od pracy.
— Nie w moim laboratorium — rzekł Oiie. — Niech siedzą tam, gdzie ich miejsce.
— Czy spotkał pan kiedyś kobiety zdolne do twórczej pracy umysłowej, doktorze Szevek?
— No cóż, ważniejsze, że one mnie spotkały — Mitis, w Północoniżu, moja nauczycielka — późnej Gvarab; słyszeliście o niej, jak przypuszczam.
— To Gvarab była kobietą? — ze szczerym zdumieniem wykrzyknął Pae i parsknął śmiechem.
Oiie wyglądał na nieprzekonanego i urażonego.
— Z waszych imion, rzecz prosta, nie sposób tego wywnioskować — stwierdził chłodno. — Obstawałby więc pan, jak sądzę, przy nieczynieniu rozróżnień między płciami.
— Odo była kobietą — przypomniał łagodnie Szevek.
— Ot i macie — mruknął Oiie.
Omal nie wzruszył ramionami. Pae z szacunkiem skinął głową, podobnie jak to czynił, słuchając ględzenia starego Atro.
Szevek zorientował się, że dotknął jakiegoś nieosobistego uprzedzenia, głęboko w tych ludzi wrosłego. Najwyraźniej w ich umysłach tkwiła kobieta, podobnie jak kobieta zaklęta była w stołach na statku, uciśniona, zmuszona do milczenia, przemieniona w zwierzę istota, furia zamknięta w klatce. Nie miał prawa ich drażnić. Nie znali innego stosunku poza stosunkiem własności.
Byli zawłaszczeni.
— Piękna, cnotliwa niewiasta — oświadczył Pae — jest naszym natchnieniem — najcenniejszą istotą na ziemi.
Szevek poczuł się bardzo niezręcznie. Wstał i podszedł do okna.
— Wasz świat jest bardzo piękny — powiedział. — Chciałbym go lepiej poznać. Skoro muszę siedzieć w domu, czy nie moglibyście mi dostarczyć książek?
— Oczywiście, sir! Jakiego rodzaju?
— Historycznych, z obrazkami, opowiadań — jakichkolwiek.
Może też książki dla dzieci. Widzicie, ja bardzo mało wiem. Uczymy się, co prawda, o Urras, ale głównie o czasach Odo. A przecież wcześniej było osiem i pół tysiąca lat dziejów! Od Osiedlenia na Anarres minęło już półtora wieku; odkąd ostatni statek przywiózł ostatnich osadników — całkowita ignorancja. My o was nic nie wiemy; wy nie wiecie nic o nas. A przecież jesteście naszą historią. My — zapewne waszą przyszłością. Chcę się uczyć, nie zamykać się w ignorancji. To przyczyna, dla której tu przybyłem. Powinniśmy się nawzajem poznać. Nie jesteśmy prymitywami. Nasza moralność nie jest już moralnością plemienną, nie może taką być. Podobna ignorancja jest złem, które zrodzi zło. Przybyłem więc, aby się uczyć.
Przemawiał z zapałem. Pae przytaknął entuzjastycznie:
— Otóż właśnie, sir! Popieramy pana zamiary w całej rozciągłości!
Oiie objął Szeveka spojrzeniem swych czarnych, nieprzeniknionych, owalnych oczu i rzekł:
— A więc przybywa pan do nas w istocie jako wysłannik swojego narodu?
I Szevek wrócił na marmurową ławkę przy kominku, którą zaczął już traktować jak swoje miejsce, własne terytorium. Potrzebował takiego terytorium. Czuł, że powinien teraz zachować ostrożność.
Ale silniej jeszcze odczuwał tę potrzebę, która go tu przywiodła z innego świata przez jałową otchłań — potrzebę porozumienia, chęć zburzenia murów.
— Przybyłem tu — zaczął ostrożnie — jako syndyk Syndykatu Inicjatywy — grupy, która przez ostatnie dwa lata rozmawiała z Urras przez radio. Nie jestem jednak, rozumiecie, ambasadorem żadnej władzy, żadnej instytucji. Mam nadzieję, że niejako takiego mnie zaprosiliście.
— Nie — zaprzeczył Oiie. — Zaprosiliśmy pana — fizyka Szeveka.
Za zgodą, ma się rozumieć, naszego rządu i Rady Rządów Świata.
Ale jest pan prywatnym gościem Uniwersytetu Ieu Eun.
— To dobrze.
— Nie mieliśmy jednak pewności, czy przybył pan tutaj za zgodą — czy też bez niej — pańskiego… — zawahał się.
— Mojego rządu? — Szevek uśmiechnął się.
— Wiemy, że na Anarres rządu formalnie nie ma. Musi jednak istnieć jakaś administracja. Przyjmujemy, że grupa, której jest pan wysłannikiem, pański Syndykat, stanowi coś w rodzaju frakcji, być może frakcji rewolucjonistów.
— Na Anarres każdy jest rewolucjonistą, Oiie… Sieć administracji i zarządzania nosi nazwę KPR, Koordynacja Produkcji i Rozdzielnictwa. Stanowi system koordynacyjny dla wszystkich syndykatów, stowarzyszeń oraz jednostek prowadzących działalność produkcyjną. Nie rządzi ludźmi — zarządza produkcją. Nie jest władna ani mnie popierać, ani powstrzymywać. Może nam jedynie przekazywać opinię publiczną na nasz temat — jakie miejsce zajmujemy w świadomości społecznej. Czy to chcecie wiedzieć?
No cóż, ja i moi przyjaciele raczej nie cieszymy się sympatią. Większość mieszkańców Anarres nie pragnie dowiadywać się niczego o Urras, boi się jej i nie chce mieć nic wspólnego z posiadaczami.
Przepraszam, jeśli was uraziłem! Podobną postawę prezentują chyba niektórzy i tutaj, nieprawdaż? Pogarda, lęk, plemienność.
Przybyłem więc, by zacząć to zmieniać.
— Z własnej inicjatywy? — upewnił się Oiie.
— To jedyna, jaką uznaję — z uśmiechem śmiertelnej powagi odpowiedział Szevek.
Kilka następnych dni spędził na rozmowach z odwiedzającymi go naukowcami, na czytaniu książek, które mu dostarczył Pae, lub po prostu wystawaniu w oknach o podwójnych łukach, obserwowaniu, jak w szeroką dolinę schodzi lato i wsłuchiwaniu się w świergotliwe, słodkie konwersacje, które w powietrzu prowadziły ptaki; poznał już nazwę tych śpiewaków i oglądał ich wizerunki w książkach, a jednak wciąż — ilekroć usłyszał ich pieśń albo dojrzał przefruwających z migotem skrzydeł z drzewa na drzewo — nieruchomiał i przyglądał im się w zachwycie jak dziecko.
Sądził, że będzie się czuł na Urras dziwnie — zagubiony, obcy, ogłupiały — tymczasem nic podobnego. Oczywiście, wielu rzeczy nie rozumiał, jedynie w przebłyskach uświadamiał sobie, jak wielu: nie rozumiał tego niewiarygodnie złożonego społeczeństwa z jego licznymi państwami, klasami, kastami, wyznaniami, zwyczajami oraz z jego wspaniałą, przerażającą, odwieczną historią.
Każdy spotkany człowiek był dla niego zagadką pełną niespodzianek. Urrasyjczycy nie okazali się wcale bezdusznymi, zimnymi egoistami, jakich spodziewał się ujrzeć; byli równie skomplikowani i różnorodni, co ich kultura, co ich krajobrazy — a przy tym inteligentni, uprzejmi. Traktowali go jak brata, robili wszystko, żeby nie czuł się wśród nich zagubiony, obcy, żeby czuł się jak u siebie w domu. I czuł się jak u siebie w domu. Nic na to nie mógł poradzić. Cały ten świat, miękkość powietrza, słoneczny blask padający na wzgórza, samo silniejsze przyciąganie, któremu podlegało jego ciało, utwierdzały go w poczuciu, że oto naprawdę znalazł się w domu, w świecie swojej rasy; i całe piękno tego świata należało mu się z przyrodzenia.
Cisza, martwa cisza Anarres: rozmyślał o niej nocami. Nie zakłócał jej śpiew ptaków. Prócz ludzkiego nie słyszało się innych głosów. Cisza — i ugory.
Trzeciego dnia stary Atro przyniósł mu plik gazet. Pae, najwytrwalszy towarzysz Szeveka, nic na to nie powiedział, gdy jednak Atro wyszedł, ostrzegł Szeveka:
— Te gazety to potworne szmatławce, sir. Bywają zabawne, ale proszę nie wierzyć ani jednemu ich słowu.
Szevek wziął tę, która leżała na wierzchu. Była źle wydrukowana, na szorstkim papierze — pierwszy marnej jakości produkt, z jakim się zetknął na Urras. Prawdę mówiąc, wyglądała jak biuletyny KPR lub regionalne sprawozdania, spełniające na Anarres rolę gazet, zdecydowanie jednak różniła się stylem od tamtych zamazanych, przyziemnych, praktycznych publikacji. Obfitowała w wykrzykniki i zawierała zdjęcia. Jedno z nich przedstawiało Szeveka na tle statku kosmicznego oraz trzymającego go pod ramię nachmurzonego Pae. PIERWSZY CZŁOWIEK Z KSIĘŻYCA! — głosił wielką czcionką napis nad fotografią. Szevek czytał zafascynowany:
Jego pierwszy krok na Ziemi! Dr Szevek, pierwszy od czasu Osiedlenia na Anarres, od 170 lat, gość na Urras, sfotografowany wczoraj w Porcie Kosmicznym Peier po przybyciu na pokładzie frachtowca regularnym kursem z Księżyca. Wybitny naukowiec, laureat nagrody Seo Oen za zasługi, jakie na polu naukowym położył dla wszystkich narodów, przyjął profesurę na Uniwersytecie feu Eun, zaszczyt, jakiego nie dostąpił nigdy dotąd przybysz z innego świata. Zapytany o swe pierwsze wrażenia na Urras, odznaczający się imponującym wzrostem wybitny fizyk powiedział: „Zostać zaproszonym na waszą piękną planetę to ogromny zaszczyt. Mam nadzieję, że teraz, gdy dwie Bliźniacze Planety połączy we współdziałaniu duch braterstwa, otworzy się nowa era panceteńskiej przyjaźni”.
— Ależ ja niczego podobnego nie mówiłem! — zaprotestował Szevek.
— Oczywiście, że nie, nie dopuściliśmy do pana tej zgrai. Ale to ani o włos nie uszczupla wyobraźni tych pismaków! Podadzą, że powiedział pan to, co chcieliby, aby pan powiedział, niezależnie od tego, co pan naprawdę powiedział bądź czego nie mówił.
Szevek zagryzł wargę.
— No cóż — mruknął w końcu — gdybym istotnie coś powiedział, brzmiałoby to z grubsza właśnie tak… Ale co to znaczy „panceteński”?
— Terranie nazywają nas „Ceteńczykami”. Od ich nazwy naszego słońca, jak przypuszczam. Prasa brukowa podchwyciła to ostatnio, zrodziło się coś na kształt mody na to słowo.
— Więc „panceteński” oznacza Urras i Anarres razem?
— Tak sądzę — potwierdził Pae z wyraźnym brakiem zainteresowania.
Szevek zagłębił się w lekturze gazet. Dowiedział się z nich, że jest człowiekiem olbrzymiego wzrostu; że sienie goli i nosi „grzywę” siwiejących włosów; że ma lat 37,43, to znów 56; że napisał znakomite dzieło z dziedziny fizyki zatytułowane (w zależności od gazety): Zasoby jednoczesności bądź Zasady jednoznaczności; że jest ambasadorem dobrej woli odońskiego rządu, wegetarianinem, wreszcie, jak wszyscy Anarresyjczycy, nie pije. W tym miejscu nie wytrzymał i zatrząsł się od śmiechu, aż rozbolały go żebra.
— Do licha, ale też mają fantazję! Czy oni myślą, że my żyjemy parą wodną jak skalny mech?
— Tu chodzi o to, że nie pijecie napojów alkoholowych — wyjaśnił Pae, wtórując mu śmiechem. — Jedyna rzecz, jaką wszyscy, jak sądzę, wiedzą na temat odonian, to że nie pijacie alkoholu.
Swoją drogą, czy to prawda?
Odonianie piją alkohol ze sfermentowanych korzeni holum — twierdzą, że umożliwia im to wolne skojarzenia, podobnie jak szkolenie encefalograficzne. Większość woli jednak zwykłe szkolenie, jest łatwiejsze i nie wpędza w chorobę. Czy to u was powszechne?
— Picie tak. O chorobie nie słyszałem. Jak się nazywa?
— Alkoholizm, jak sądzę.
— Ach tak, rozumiem… Więc co robią na Anarres ludzie pracy, chcąc się rozerwać, uciec wieczorem w zacnej kompanii od trosk tego świata?
Szevek zdawał się nie rozumieć.
— No cóż, my… nie wiem. Być może od naszych trosk nie ma ucieczki.
— To czarujące — uśmiechnął się ujmująco Pae.
Szevek kontynuował lekturę gazet. Jedno z czasopism posługiwało się językiem, którego nie znał, inne — obcym alfabetem. To pierwsze pochodziło z Thu, objaśnił go Pae, drugie z Benbili, państewka na zachodniej półkuli. Gazeta z Thu była starannie wydrukowana i oszczędna pod względem formatu; Pae wyjaśnił, że to publikacja rządowa.
— Widzi pan, tu, w A-Io, ludzie wykształceni czerpią wiadomości z telefaksu, radia, telewizji i tygodników. Te zaś gazety czytują niemal wyłącznie klasy niższe — pisane są, jak pan widzi, przez półinteligentów dla półinteligentów. Cieszymy się w A-Io pełną swobodą prasy, co skazuje nas nieuchronnie na zalew śmiecia. Ta thuwiańska gazeta jest znacznie lepiej napisana, ale przynosi jedynie te fakty, które kwalifikuje do publikacji Thuwiańskie Prezydium Centralne. W Thu obowiązuje surowa cenzura. Państwo jest wszystkim, wszystko służy państwu. Nie najprzyjemniejsze miejsce dla odonianina, prawda, sir?
— A ta gazeta?
— Pojęcia nie mam. Benbili należy do krajów zacofanych.
Wciąż nim wstrząsają rewolucje.
— Na niedługo przed moim wyjazdem z Anarres grupa osób z Benbili przysłała nam wiadomość na długości fal Syndykatu.
Przedstawili się jako odonianie. Czy podobne grupy istnieją tu, w A-Io?
— Jeśli nawet tak, nie zdarzyło mi się o nich słyszeć, doktorze Szevek.
Mur. Znal go już i rozpoznawał, gdy się nań natykał. Zbudowany był z czaru, uprzejmości i obojętności tego młodego człowieka.
— Wydaje mi się, że ty się mnie boisz, Pae — powiedział znienacka, łagodnym jednak tonem.
— Boję się pana, sir?
— Bo samym swym istnieniem zaprzeczam konieczności istnienia państwa. Czego tu się bać? Nie zrobię ci krzywdy, Saio Pae, jestem, jak widzisz, zupełnie nieszkodliwym osobnikiem… Proszę posłuchać, nie jestem żadnym doktorem. My nie używamy tytułów. Zwą mnie Szevek.
— Wiem, przepraszam, sir. Ale wedle naszych norm, widzi pan, to uchodziłoby za brak uszanowania. To po prostu nie wypada.
Usprawiedliwiał się przymilnie, oczekując wybaczenia.
— Czy nie możesz uznać mnie za równego sobie? — spytał Szevek, badając go wzrokiem, w którym nie było ani wybaczenia, ani gniewu.
Tym razem Pae naprawdę ogarnęło zakłopotanie.
— Ależ sir… pan jest, widzi pan, bardzo ważną osobistością…
— Nie ma powodu, abyś miał dla mnie zmieniać swe zwyczaje rzekł Szevek. — To bez znaczenia. Sądziłem jedynie, że będziesz rad uwolnić się od tego, co zbędne, to wszystko.
Po trzech dniach spędzonych w zamknięciu rozpierała go energia, kiedy więc odzyskał swobodę poruszania się, wymęczył opiekunów, pragnąc jak najprędzej zobaczyć wszystko, co się da.
Oprowadzili go po Uniwersytecie — mieście samym w sobie, liczącym szesnaście tysięcy studentów i pracowników naukowych.
Z sypialniami, jadalniami, teatrami, aulami i tym podobnymi instytucjami, nie różnił się zbytnio od odońskiej wspólnoty, jeśli nie brać pod uwagę jego wiekowości oraz tego, że przeznaczony był wyłącznie dla mężczyzn, niebywale zbytkowny, zorganizowany zaś nie na zasadzie federacji, ale hierarchicznie — z góry na dół.
Mimo to czuło się w nim wspólnotę — orzekł w duchu Szevek.
O różnicach musiał sobie stale przypominać.
Wożono go na wieś w wynajętych autach — wspaniałych maszynach o wyszukanej elegancji. Spotykało się ich na drogach niewiele; wynajęcie było drogie, mało zaś kogo było stać na posiadanie prywatnego auta, obłożone bowiem były wysokim podatkiem.
Wszelkie tego rodzaju dobra luksusowe, które — gdyby je bez ograniczeń udostępnić ogółowi — wyrządziłyby nieodwracalne szkody zasobom naturalnym i powodowały skażenie środowiska odpadami produkcyjnymi, podlegały ścisłej kontroli przepisów i podatków. Przewodnicy Szeveka rozwodzili się nad tym faktem z niejaką dumą. A-Io od wieków wiedzie prym na świecie — chełpili się — w kontroli ekologicznej i gospodarce zasobami naturalnymi. Wybryki Dziewiątego Millennium należą do bezpowrotnie minionej przeszłości, a jedynym po nich spadkiem jest niedostatek niektórych metali, które można na szczęście sprowadzać z Księżyca.
Z okien samochodu czy pociągu oglądał wsie, farmy i miasta, twierdze z feudalnych czasów i ruiny wież Ae — starożytnej stolicy imperium sprzed czterech tysięcy czterystu lat. Oglądał pola uprawne i jeziora, wzgórza prowincji Avan — serca A-Io — i białe gigantyczne szczyty łańcucha Meitei na północnym horyzoncie.
Piękno tej ziemi, dobrobyt jej mieszkańców napełniały go nieustającym podziwem. Jego opiekunowie mieli słuszność: Urrasyjczycy potrafili korzystać ze swego świata. Jako dziecko uczono go, że Urras to gnijąca mierzwa nierówności, krzywd i brudu. Tymczasem wszyscy ludzie, których tu spotykał, wszyscy, których widział — w najmniejszej nawet wioszczynie — byli dobrze ubrani, dobrze odżywieni i — wbrew jego przewidywaniom — pracowici. Nie wystawali ponurzy, czekając na rozkazy, zanim się do czegoś wzięli.
Podobnie jak Anarresyjczycy, uwijali się przy robocie. Zadziwiło go to. Przyjmował, że jeśli odjąć człowiekowi przyrodzoną podnietę do pracy — inicjatywę, spontaniczną energię twórczą — i zastąpić zewnętrzną motywacją i przymusem, zmieni się go w pracownika leniwego i niedbałego. Ale czyż to robotnicy niedbali prowadzili te piękne gospodarstwa, produkowali te wspaniałe samochody i wygodne pociągi? Ponęta i przymus zysku okazywały się najwyraźniej znacznie skuteczniej zastępować naturalną przedsiębiorczość, niż nauczony był sądzić.
Chętnie by porozmawiał z tymi krzepkimi ludźmi o dumnym wyglądzie, których widywał w małych miasteczkach; zapytałby ich na przykład, czy uważają się za biednych — jeśli tak wyglądają biedacy, przyszłoby mu zrewidować swoje pojęcia o świecie. Jego opiekunowie tyle mu jednak mieli do pokazania, że nigdy jakoś nie starczyło na to czasu.
Pozostałe wielkie miasta A-Io były zbyt daleko jak na jednodniową wycieczkę, zabierano go jednak często do odległej od Uniwersytetu o pięćdziesiąt kilometrów Nio Esseii. Wyprawiono tam na jego cześć całą serię uroczystości. Nie bawiły go one zbytnio, nie miały nic wspólnego z jego wyobrażeniami o przyjęciach.
Wszyscy byli szalenie uprzejmi i dużo rozmawiali — o niczym jednakże ciekawym; uśmiechali się zaś tak dużo, że aż sprawiali wrażenie niespokojnych. Ale ubrani byli wspaniale; wyglądało na to, że całą swobodę, której brakowało ich sposobowi bycia, włożyli w stroje, jedzenie, rozmaite trunki, którymi się raczyli, w zbytkowne umeblowanie i ozdoby sal w pałacach, w których te przyjęcia wydawano.
Pokazano mu Nio Esseię: miasto o pięciu milionach mieszkańców — jedna czwarta ludności całej jego planety. Zawieziono go na plac Kapitoliński i pokazano wysokie brązowe drzwi Dyrektoriatu — siedziby rządu A-Io; pozwolono mu śledzić debatę w Senacie i obrady dyrektorów. Zaprowadzono go do zoo, do Muzeum Narodowego, do Muzeum Przemysłu i Nauki. Zabrano go do jakiejś szkoły, gdzie urocze dzieci w niebiesko-białych mundurkach odśpiewały na jego cześć narodowy hymn A-Io. Oprowadzono go po fabryce części elektronicznych, po całkowicie zautomatyzowanej stalowni i zakładach syntezy jądrowej, aby mógł się przekonać, jak sprawnie gospodarka prywatna radzi sobie z produkcją dóbr i energii. Oprowadzono go po wybudowanym przez rząd nowym osiedlu mieszkaniowym, żeby zobaczył, jak państwo troszczy się o naród. Zabrano go na przejażdżkę łodzią w dół ujścia Suy (zatłoczonego statkami z całej planety) do morza. Zaprowadzono go do Sądu Najwyższego, gdzie spędził cały dzień, przysłuchując się rozprawom w sprawach cywilnych i kryminalnych — doświadczenie, które przyprawiło go o zmieszanie i zgrozę, nalegano jednak, by zobaczył, co było do zobaczenia, i został zawieziony wszędzie, dokąd tylko zapragnął się udać. Gdy wyraził nieśmiałe życzenie obejrzenia miejsca pochówku Odo, zawieziono go na stary cmentarz, położony w dzielnicy na drugim brzegu Suy; pozwolono nawet, żeby reporterzy z brukowych gazet robili zdjęcia, kiedy stanął w cieniu wielkich, sędziwych wierzb, wpatrzony w prosty, zadbany nagrobek:
Zawieziono go do Rodarred, siedziby Rady Rządów Świata, aby wygłosił przemówienie na sesji plenarnej. Miał nadzieję spotkać tam — lub choc5by zobaczyć z daleka — cudzoziemców, ambasadorów z Terry i Hain, lecz nie pozwolił na to napięty rozkład zajęć.
Solidnie się napracował nad swym wystąpieniem — apelem o swobodną komunikację i obustronne uznanie między Nowym i Starym Światem. Przyjęto je dziesięciominutową owacją na stojąco.
Szanowane tygodniki pisały o tym wystąpieniu z aprobatą, nazywając je „bezinteresownym moralnym gestem ludzkiego braterstwa ze strony wielkiego naukowca”; nie zamieściły jednak żadnych cytatów, podobnie zresztą jak gazety brukowe. Szevek miał dziwne uczucie, że choć zgotowano mu owację, nikt go w gruncie rzeczy nie słuchał.
Przysługiwało mu wiele przywilejów, wiele drzwi stało przed nim otworem: do Laboratoriów Badań nad Światłem, Archiwów Państwowych, Laboratoriów Technologii Nuklearnych, Biblioteki Narodowej w Nio, akceleratora w Meafed, Fundacji Badań Kosmicznych w Drio. Choć wszystko, co na Urras widział, zachęcało go, by zobaczyć więcej, po paru tygodniach był znużony tym życiem turysty: wszystko tu było takie fascynujące, porywające i cudowne, że zaczęło go na koniec przytłaczać. Zapragnął zaszyć się w Uniwersytecie, pracować i przemyśleć sobie to, co zobaczył.
Ostatniego dnia tego objazdu zażyczył sobie, by oprowadzono go po Fundacji Badań Kosmicznych. Pae sprawiał wrażenie wielce zadowolonego, kiedy wystąpił z tą prośbą.
Wiele miejsc, które zwiedził, przejmowało go trwożnym podziwem, takie były bowiem stare — liczyły wieki, nawet tysiąclecia.
Fundacja zaś przeciwnie — była nowa: wzniesiono ją w ostatnim dziesięcioleciu w wystawnym, eleganckim stylu owych czasów.
Architektura sprawiała wstrząsające wrażenie. Zdobiąc budowlę, użyto bogatej palety barw. Wymiary pionowe i poziome zostały do przesady rozciągnięte. Laboratoria były przestronne, przyległe zakłady i hale maszyn pomieszczono w gmachach o wspaniałych, neosaetańskich portykach z łuków i kolumn. Hangary miały kopułowate kształty, były ogromnych rozmiarów fantastycznymi wielobarwnymi budowlami. Ludzie, którzy tam pracowali, wydawali się natomiast bardzo cisi i rzeczowi. Przejęli go od jego stałej eskorty i pokazali całą Fundację, nie wyłączając poszczególnych etapów budowy eksperymentalnego systemu napędu międzygwiezdnego, nad którym pracowali, od komputerów i desek kreślarskich po na wpół ukończony statek, olbrzymi i surrealny w pomarańczowym, fioletowym i żółtym świetle, wpadającym przez kolosalną, wzorzystą kopułę hangaru.
— Posiadacie tak wiele — powiedział Szevek do inżyniera, który go oprowadzał, mężczyzny o imieniu Oegeo. — Tak wiele narzędzi pracy i czynicie z nich tak znakomity użytek. To jest wspaniałe — koordynacja, kooperacja, rozmach tego przedsięwzięcia.
— Tam, skąd pan przybywa, nie moglibyście się porwać na rzecz o takiej skali, prawda? — zapytał z uśmiechem inżynier.
— Statki kosmiczne? Nasza flota kosmiczna składa się ze statków, na których przybyli z Urras osadnicy — zbudowanych tu, na Urras — blisko dwa wieki temu. Nawet budowa statku do przewozu zboża przez morze — barki — wymaga roku przygotowań i stanowi wielkie obciążenie dla naszej gospodarki.
Oegeo kiwnął głową.
— No cóż, istotnie, posiadamy odpowiednie środki. Za to pan jest tym, który może sprawić, że będziemy musieli zezłomować to wszystko — wyrzucić na śmietnik.
— Wyrzucić? Co masz na myśli?
— Prędkość nadświetlną — wyjaśnił Oegeo. — Przeskok. Dawna fizyka utrzymywała, że to niemożliwe. Terranie twierdzą, że to niemożliwe. Ale Hainowie, którzy przecież wynaleźli napęd, którego obecnie używamy, mówią, że to jest możliwe; nie wiedzą tylko, jak się do tego zabrać, bo dopiero uczą się od nas fizyki czasu.
Jeśli ktokolwiek na znanym nam świecie potrafi tego przełomu dokonać, tym kimś jest oczywiście pan, doktorze Szevek.
Szevek spojrzał na niego z rezerwą; spojrzenie jego jasnych oczu było twarde i czyste.
— Jestem teoretykiem, Oegeo. Nie konstruktorem.
— Jeśli dostarczy nam pan teoretycznych podstaw, scalenia w ogólnej teorii pola czasu, my skonstruujemy statki. I dotrzemy na Terrę, Hain albo do innej galaktyki w tej samej chwili, w której opuścimy Urras! Ta balia — spojrzał w głąb hangaru na skąpany w ulewie fioletowych i pomarańczowych promieni kolosalny szkielet statku kosmicznego — będzie wówczas równie przestarzała jak wóz zaprzężony w woły.
— Snujecie marzenia tak samo, jak budujecie: z rozmachem — stwierdził Szevek, powściągliwy nadal i pełen niechęci. Oegeo i inni chcieli mu jeszcze niejedno pokazać i niejedno z nim przedyskutować, lecz on oświadczył wkrótce z prostotą, która wykluczała wszelką ironiczną intencję: — Uważam, że będzie lepiej, jeśli oddacie mnie już pod skrzydła moich opiekunów.
Uczynili tak; pożegnali się ze wzajemną sympatią. Szevek wsiadł do samochodu — i zaraz z niego wysiadł.
— Byłbym zapomniał — powiedział. — Czy mamy dość czasu, bym mógł obejrzeć jeszcze coś w Drio?
— W Drio nie ma już nic do oglądania — odrzekł Pae, jak zwykle uprzejmy, starając się usilnie ukryć irytację, którą w nim wzbudziła trwająca pięć godzin eskapada Szeveka z inżynierami.
— Chciałbym zobaczyć twierdzę.
— Jaką twierdzę, sir?
— Stary zamek z epoki królów. Wykorzystywany w późniejszych czasach jako więzienie.
— Został z pewnością zburzony. Fundacja całkowicie odmieniła to miasto.
Kiedy ulokowali się już w samochodzie i szofer zamykał drzwi, Chifoilisk (następny najprawdopodobniej powód złego humoru Pae) zapytał:
— Czemu chce pan obejrzeć jeszcze jeden zamek, Szevek? Sądziłem, że już się pan napatrzył na stare ruiny.
— W twierdzy w Drio Odo spędziła dziewięć lat — wyjaśnił Szevek. Twarz miał zastygłą, jak zresztą przez cały czas od rozmowy z Oegeo. — Po powstaniu w 747. Napisała tam Listy z więzienia i Analogię.
— Obawiam się, że twierdza została zburzona — rzekł z ubolewaniem Pae. — Drio sypało się już, więc Fundacja zrównała po prostu miasto z ziemią i wybudowała nowe.
Szevek kiwnął głową. Gdy jednak, jadąc szosą wzdłuż rzeki w stronę bocznej drogi do Ieu Eun, mijali strome urwisko nad zakolem Seisse, dostrzegł stojącą na tej wysokiej pochyłości budowlę — posępną ruinę o potrzaskanych wieżach z czarnego kamienia.
Trudno było o większy kontrast z zachwycającymi, beztroskimi gmachami Fundacji Badań Kosmicznych, owymi jasnymi kopułami, fabrykami, zadbanymi trawnikami i alejkami. Nic nie mogło upodobnić ich bardziej do wycinanek z kolorowego papieru.
— A to, jak przypuszczam, jest twierdza — zauważył Chifoilisk, z typowym dla siebie zadowoleniem wtykając swoją nietaktowną uwagę tam, gdzie najmniej była pożądana.
— To już ruina — ocenił Pae. — Z pewnością opustoszała.
— Chciałby się pan zatrzymać, Szevek, i rzucić na nią okiem? — zapytał Chifoilisk, gotów zapukać w oddzielającą ich od szofera szybę.
— Nie — odparł Szevek.
Zobaczył już, co chciał ujrzeć. Twierdza w Drio stała nadal. Nie potrzebował wchodzić do środka i przebiegać zrujnowanych komnat w poszukiwaniu celi, w której Odo przebywała dziewięć lat.
Wiedział, jak wygląda więzienna cela.
Spojrzał w górę — twarz miał wciąż zastygłą — na mroczne, masywne mury, zawisłe teraz niemal wprost nad ich autem. Stoję tu od zamierzchłych czasów — zdawała się mówić twierdza — i będę dalej stała.
Po obiedzie, który zjadł w jadalni starszych wykładowców, wrócił do swojego mieszkania i usiadł w samotności przy wygaszonym kominku. W A-Io panowało lato, zbliżał się najdłuższy dzień w roku, toteż — choć minęła już ósma — nie było jeszcze ciemno. Niebo za arkadowymi oknami wciąż lśniło odcieniem swej dziennej barwy — czystym, delikatnym błękitem. Ciepłe powietrze przynosiło zapach skoszonej trawy i mokrej po deszczu ziemi. W kaplicy po drugiej stronie lasku paliło się światło; lekkie podmuchy wiatru przywiewały stamtąd cichą muzykę. Nie ptasi świergot, ale muzykę stworzoną przez człowieka. Wsłuchał się w nią. Ktoś ćwiczył Harmonie Numeryczne na kaplicowych organach. Szevekowi były one znajome w nie mniejszym stopniu niż każdemu Urrasyjczykowi. Odo — odnawiając stosunki między ludźmi — nie próbowała odnawiać podstawowych stosunków muzycznych. Zawsze szanowała to, co konieczne. Osadnicy na Anarres odrzucili prawa ludzkie, ale prawa harmonii zabrali ze sobą.
Przestronny, cichy pokój tonął w cieniu i ukojeniu zmierzchu.
Szevek patrzył na doskonałe podwójne łuki okien, połyskujące blado połacie parkietowej posadzki, na solidne, mroczne krzywizny kamiennego kominka, na wykładane boazerią ściany o wybornych proporcjach. To był piękny i przyjazny człowiekowi pokój.
Wiekowe pomieszczenie. Dom Starszych Wykładowców, jak mu powiedziano, został zbudowany w roku 540, czterysta lat temu, dwieście trzydzieści lat przed Osiedleniem na Anarres. W tym pokoju — jeszcze do narodzin Odo — mieszkały, pracowały, prowadziły rozmowy, rozmyślały, spały i marły całe pokolenia naukowców.
Harmonie Numeryczne od stuleci niosły się nad trawnikiem i przenikały przez ciemne listowie lasku. Jestem tu od dawien dawna — zdawał się mówić do Szeveka pokój. — A ty co tutaj robisz?
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie miał prawa do urody i dostatku tego świata, wzniesionego pracą, poświęceniem i wiarą swego ludu. Raj jest dla tych, którzy go budują. A on nie był stąd. Był mieszkańcem pogranicza, przedstawicielem szczepu, który odrzucił własną przeszłość i własną historię. Osadnicy na Anarres odwrócili się plecami do Starego Świata i jego dziejów i zwrócili się ku przyszłości. Równie jednak niechybnie jak przyszłość staje się przeszłością, tak przeszłość staje się przyszłością. Odrzucić nie znaczy zdobyć. Odonianie, którzy opuścili Urras, popełnili błąd — błędem była straceńcza odwaga, z jaką wyrzekli się własnej historii i odcięli sobie drogę powrotu. Podróżnik, który nie wraca tam, skąd wyruszył, ani nie śle z powrotem okrętów, by zaniosły do domu wieść o nim, nie jest podróżnikiem, ale poszukiwaczem przygód — i wygnańcami rodzą się jego synowie.
Pokochał Urras, lecz na co mu się zda owa tęskna miłość? Nie był stąd. Nie należał też do swego rodzinnego świata.
Samotność, poczucie odosobnienia, które odczuwał w swojej pierwszej godzinie na pokładzie Czujnego, wezbrały w nim i utwierdziły go w przekonaniu, że są istotą jego istnienia, odrzucane, tłumione, ale wszechobecne.
Tu czuł się samotny, gdyż pochodził ze społeczności, która się sama skazała na wygnanie. W ojczystym świecie był samotny, bo się sam wykluczył ze społeczeństwa. Osadnicy zrobili krok do tyłu. On cofnął się o dwa. Był skazany na samego siebie, ponieważ Podjął ryzyko metafizyczne.
Jakimże był głupcem, gdy sądził, że może się przyczynić do zbliżenia światów, do których nie należał!
Spojrzał w nocne niebo za oknem. Nad zamgloną ciemnością listowia i wieżą kaplicy, ponad ciemną linią wzgórz, które nocą wydawały się zawsze mniejsze i bardziej odległe, rosło światło, wielka, miękka jasność. Wschodzi księżyc — pomyślał z wdzięcznością; poczuł się swojsko. Pełnia czasu nie zna przedziałów.
Oglądał wschód księżyca, gdy był małym dzieckiem, razem z Palatem z okna domicylu w Równinnem; nad wzgórzami swojego dzieciństwa; nad suchymi równinami Kurzawy; nad dachami Abbenay, z Takver u boku.
Lecz to nie był ten sam księżyc.
Poruszały się wokół niego cienie, on zaś siedział bez ruchu, podczas gdy nad obcymi wzgórzami wschodziła Anarres w pełni, nakrapiana ciemnoszarymi i biało-niebieskimi plamami, świetlista. Blask jego świata napełnił jego puste dłonie.