CZĘŚĆ SZÓSTA OBYWATELE

Nikt za mnie grosza nie da rad,

Przykry mój wygląd oraz zapach;

Małpa, co ma niebieski zad,

Z drzew raju zwisam na swych łapach.

ROBERT LOU1S STEVENSON

Portret

92. Galaktowie

— One istnieją. Posiadają realność! Są! Zebrani gubryjscy dostojnicy i oficerowie kiwnęli swymi pokrytymi meszkiem głowami i krzyknęli unisono:

— Zuuun!

— Tego skarbu nam odmówiono, zaszczyt odrzucono, z okazji zrezygnowano, a wszystko to przez tego dusigrosza, skąpiradło, liczykrupę! Teraz koszty zostaną zwiększone, pomnożone, spotęgowane!

Suzeren Kosztów i Rozwagi skulił się nieszczęśliwy w rogu, wysłuchując wśród małej grupki wiernych pomocników padających ze wszystkich stron złorzeczeń. Dygotał za każdym razem, gdy konklawe odwracało się i wykrzykiwało swój refren.

Suzeren Poprawności stał dumnie na swej grzędzie. Kroczył tam i z powrotem, otrzepując pióra, by jak najlepiej odsłonić nową barwę, która zaczynała się ukazywać pod jego zrzucanym upierzeniem. Zebrani Gubru i Kwackoo reagowali na ten odcień ćwierknięciami namiętnego oddania.

— A teraz zaniedbujemy swe obowiązki, krnąbrny, oporny partner udaremnia nasze pierzenie i consensus, przez który moglibyśmy przynajmniej coś odzyskać. Zyskać honor i sojuszników. Zyskać pokój!

Suzeren mówił o ich nieobecnym koledze, dowódcy armii, który najwyraźniej nie odważył się przyjść i stawić czoła nowej barwie Poprawności, jej świeżo zyskanej supremacji.

Czworonożny Kwackoo zbliżył się pośpiesznie, pokłonił i przekazał wiadomość na grzędę swego przywódcy. Później, niemal po namyśle, wręczył kopię również Suzerenowi Kosztów i Rozwagi.

Wieści z punktu transferowego Pourmin nie były zaskakujące. Zarejestrowano już echa potężnych statków gwiezdnych, zbliżających się do Garthu w wielkiej liczbie. Po klęsce, jaką była Ceremonia Wspomaganiowa, należało się spodziewać ich przybycia.

— Cóż więcej? — zapytał Suzeren Poprawności kilku oficerów armii, którzy byli obecni na spotkaniu. — Czy Wiązka i Szpon planuje obronę tego świata wbrew wszelkim radom, wszelkiej mądrości i wszelkiemu honorowi?

Oficerowie, rzecz jasna, nie wiedzieli tego. Porzucili swego wojskowego przywódcę w chwili, gdy dezorientująca, niefortunna fuzja pierzeniowa odwróciła nagle swój bieg.

Suzeren Poprawności odtańczył taniec zniecierpliwienia.

— Nie przynosicie mi żadnego pożytku, nie przynosicie żadnego pożytku klanowi, stojąc tu na znak swej prawości. Wróćcie, odszukajcie, obejmijcie swe posterunki. Wykonujcie obowiązki tak, jak ten samiec wam każe, ale informujcie mnie o tym, co planuje i robi!

Użycie słowa „samiec” było celowe. Choć pierzenie nie dobiegło jeszcze końca, każdy mógł bez rzucania piór na wiatr stwierdzić, w którą stronę on wieje.

Oficerowie pokłonili się i jak jeden wypadli z namiotu.

93. Robert

Cichy już kopiec Ceremonialny był usiany szczątkami. Silne wschodnie wiatry owiewały przypominające trawniki zbocza, szarpiąc za włókniste śmieci naniesione tu wcześniej z odległych gór. Tu i ówdzie szymy z miasta grzebały w odpadkach zgromadzonych na niższych tarasach, szukając pamiątek.

Wyżej stało jeszcze tylko parę namiotów. Wśród nich kilka tuzinów wielkich, czarnych postaci iskało nawzajem leniwie swe futra i wymieniało plotki za pośrednictwem rąk, jak gdyby ich myśli nigdy nie zaprzątało nic bardziej doniosłego, niż to, kto się będzie z kim parzył i co dostaną na następny posiłek.

Robert odnosił wrażenie, że goryle są całkiem zadowolone z życia.

Zazdroszczę im — pomyślał. W jego przypadku nawet wielkie zwycięstwo nie przyniosło końca zmartwienia. Sytuacja na Garthu nadal była dosyć niebezpieczna. Być może nawet jeszcze bardziej niż dwie noce temu, gdy los i zbieg okoliczności dokonały interwencji, zaskakując wszystkich.

Życie niekiedy bywało kłopotliwe. Właściwie nawet zawsze.

Robert ponownie skierował swą uwagę na studnię danych i list, który przedstawiciele Instytutu Wspomagania przekazali mu zaledwie godzinę temu.


…Rzecz jasna, jest to bardzo trudne dla starych kobiet — zwłaszcza dla takiej kobiety jak ja, która tak bardzo się przyzwyczaiła, że zawsze stawia na swoim — wiem jednak, że muszę przyznać, jak bardzo się myliłam w ocenie mojego syna. Byłam dla ciebie niesprawiedliwa i jest mi przykro z tego powodu.

Na swoją obronę mogę jedynie powiedzieć, że zewnętrzne pozory mogą być mylące, a ty na pozór byłeś nader nieznośnym chłopcem. Przypuszczam, że powinnam była mieć na tyle rozsądku, by zajrzeć w głąb i dostrzec siłę, jaką okazałeś w ciągu tych miesięcy kryzysu. To jednak po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy. Być może obawiałam się zbyt blisko przyjrzeć mym własnym uczuciom.

W każdym razie będziemy mieli dużo czasu, by o tym porozmawiać, gdy już nastanie pokój. Na razie niech wystarczy, że powiem, iż jestem z ciebie bardzo dumna. Twoja ojczyzna i twój klan zawdzięczają ci wiele, podobnie jak twoja przesyłająca podziękowania matka.

Z wyrazami uczucia

Megan


Jakie to dziwne — pomyślał Robert. Po tylu latach, podczas których utracił już nadzieję, że uda mu się zdobyć jej aprobatę, teraz wreszcie ją uzyskał i nie potrafił sobie poradzić z tą sytuacją. O ironio, czuł współczucie dla swej matki. Było oczywiste, że wypowiedzenie tych słów przyszło jej z wielkim trudem. Wziął też poprawkę na chłodny ton listu.

Cały Garth widział w Megan Oneagle pełną wdzięku damę i znakomitego administratora. Jedynie wędrowni mężowie oraz sam Robert znali jej drugie oblicze, tak dogłębnie przerażone trwałymi zobowiązaniami i kwestiami osobistej lojalności. Po raz pierwszy w całym swym życiu Robert był świadkiem, że przepraszała za coś naprawdę ważnego, odnoszącego się do rodziny i głębokich uczuć.

Zamgliło mu się przed oczyma i Robert musiał je zamknąć. Obciążył winą obwodowe pola startującego gwiazdolotu. Wycie silników docierało z kosmoportu aż tutaj. Robert otarł policzki i obserwował, jaki wielki liniowiec — srebrzysty i niemal anielski w swym pogodnym pięknie — wzniósł się w górę i przeleciał nad nim, na swej powolnej drodze w kosmos i dalej.

— Kolejna partia uciekających szczurów — szepnął. Uthacalthingowi nie chciało się nawet odwrócić, by na to popatrzeć. Leżał wsparty na łokciach i obserwował szare wody.

— Przybyli z wizytą Galaktowie mieli już więcej rozrywek, niż się tego spodziewali, Robercie. Ceremonia Wspomaganiowa dostarczyła im ich aż nadto. Dla większości z nich perspektywa bitwy kosmicznej i oblężenia jest daleko mniej nęcąca.

— Dla mnie całkowicie wystarczyło po jednym przykładzie każdego z tych wydarzeń — dodał Fiben Bolger, nie otwierając oczu. Leżał nieco niżej na zboczu, z głową wspartą na kolanach Gailet Jones. W tej chwili ona również miała niewiele do powiedzenia. Skoncentrowała się na usunięciu z jego futra kilku skołtuniontych splotów, uważając na wciąż intensywnie czarnoniebieskie siniaki. Jednocześnie Jo-Jo iskał jedną z nóg Fibena.

Cóż, zasłużył sobie na to — pomyślał Robert. Choć Ceremonia Wspomaganiowa została zawłaszczona przez goryle, wyniki testów ogłoszone przez Instytut nie straciły ważności. Jeśli ludzkość zdoła się wykaraskać z obecnych kłopotów i będzie mogła sobie pozwolić na pokrycie kosztów nowej ceremonii, dwoje wsiowych kolonistów z Garthu poprowadzi następną procesję przed wszystkimi bywałymi szymami z Terry. Choć sam Fiben nie sprawiał wrażenia zainteresowanego tym zaszczytem, Robert był dumny ze swego przyjaciela.

Szymka ubrana w prostą sukienkę zbliżyła się do nich po ścieżce. Pokłoniła się leniwie — przelotnie skinęła głową do Uthacalthinga i Roberta.

— Kto chce usłyszeć najnowsze wieści? — zapytała Michaela Noddings.

— Nie ja! — jęknął Fiben. — Powiedz wszechświatowi, żeby się odp…

— Fiben — skarciła go łagodnym tonem Gailet. Podniosła wzrok ku Michaeli. — Ja chcę.

Szymka usiadła i zaczęła pracować nad drugim barkiem Fibena. Ten, ułagodzony, ponownie zamknął oczy.

— Kault otrzymał wiadomość od swoich — oznajmiła Michaela. — Thennanianie są już w drodze.

— Tak szybko — Robert gwizdnął. — Nie marnują czasu, co? Michaela potrząsnęła głową.

— Rodacy Kaulta skontaktowali się już z Radą Terrageńską, by wynegocjować zakup bazy genetycznej pozostawionych odłogiem goryli i wynająć ziemskich ekspertów jako konsultatnów.

— Mam nadzieję, że Rada przetrzyma ich trochę, żeby wytargować lepszą cenę.

— Żebracy nie mogą wybrzydzać — zauważyła Gailet. — Zgodnie z tym, co mówili niektórzy z odlatujących galaktycznych obserwatorów, Ziemia jest raczej w rozpaczliwej sytuacji, podobnie jak Tymbrimczycy. Jeśli ta transakcja oznacza, że Thennanianie przestaną być naszymi wrogami, a być może nawet zyskamy w nich sojuszników, to może mieć ona kluczowe znaczenie.

Za cenę utraty goryli — naszych kuzynów — jako podopiecznych — zamyślił się Robert. W noc ceremonii dostrzegał jedynie zabawną ironię tego wszystkiego, dzieląc z Uthacalthingiem tymbrimski sposób patrzenia na świat. Teraz jednak trudniej było nie szacować kosztów w poważniejszych kategoriach.

Po pierwsze, nigdy naprawdę nie należały do nas — tłumaczył sobie. — Teraz przynajmniej mamy prawo głosu odnośnie tego, jak będą wychowywane. A Uthacalthing twierdzi, że niektórzy Thennanianie nie są tacy najgorsi.

— A co z Gubru? — zapytał. — Zgodzili się zawrzeć pokój z Ziemią w zamian za akceptację ceremonii.

— No więc, to nie była dokładnie taka ceremonia, o jaką im chodziło, prawda? — odparła Gailet. — Co pan o tym sądzi, ambasadorze Uthacalthing?

Witki Tymbrimczyka falowały leniwie. Przez cały wczorajszy dzień i dzisiejszy ranek kształtowały one małe, skomplikowane niczym łamigłówki glify, których kennowanie daleko przekraczało ograniczone możliwości Roberta. Sprawiał wrażenie, że napawa się ponownym odkryciem czegoś, co utracił.

— Postąpią zgodnie z tym, co uznają za swój własny interes, rzecz jasna — odparł Uthacalthing. — Rzecz w tym, czy mają dosyć rozsądku, by dostrzec, co jest dla nich dobre.

— Co ma pan na myśli?

— To, że Gubru najwyraźniej rozpoczęli tę ekspedycję ze sprzecznymi celami. Tutejszy triumwirat stanowił odbicie rywalizujących ze sobą frakcji w ich ojczyźnie. Pierwotnie intencją wyprawy było wzięcie populacji Garthu za zakładników celem wyrwania sekretów z Rady Terrageńskiej. Przekonali się jednak, że Ziemia wie równie mało, jak wszyscy inni o tym, co odkrył ten wasz utrapiony delfini statek.

— Czy nadeszły jakieś nowe wieści o Streakerze — przerwał mu Robert.

Uthacalthing westchnął, wysyłając po spirali gif palanq.

— Wydaje się, że delfiny w jakiś cudowny sposób uciekły z pułapki zastawionej na nich przez tuzin spośród najbardziej fanatycznych linii opiekunów — co samo w sobie jest zdumiewającym wyczynem — i teraz Streaker najwyraźniej jest na swobodzie, gdzieś na gwiezdnych szlakach. Upokorzeni fanatycy utracili twarz w przerażającym stopniu, przez co napięcie osiągnęło jeszcze wyższy poziom niż przedtem. Jest to kolejny powód, dla którego gubryjscy Władcy Grzędy czują coraz większy strach.

— A więc, gdy najeźdźcy przekonali się, że nie mogą użyć zakładników celem wyduszenia z Ziemi tajemnic, suzerenowie poszukali innych sposobów uzyskania korzyści z tej kosztownej ekspedycji wyraziła przypuszczenie Gailet.

— Zgadza się. Gdy jednak pierwszy Suzeren Kosztów i Rozwagi został zabity, wytrąciło to ich proces kształtowania się przywództwa z równowagi. Zamiast negocjacji wiodących ku consensusowi odnośnie linii politycznej, trzej suzerenowie pogrążyli się w nieokiełznanej rywalizacji o czołową pozycję w pierzeniu. Nie jestem pewien, czy rozumiem już wszystkie machinacje, jakich próbowali dokonać. Niemniej ostatnia — ta, na którą się ostatecznie zdecydowali — będzie ich kosztować bardzo drogo. Jawna ingerencja w prawidłowy rezultat Ceremonii Wspomaganiowej to poważna sprawa.

Robert ujrzał, że Gailet skrzywiła się ze wstrętem, najwyraźniej przypominając sobie, w jaki sposób ją wykorzystano. Nie otwierając oczu, Fiben wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.

— I w jakiej sytuacji nas to stawia? — zapytał Robert Uthacalthinga.

— Zarówno zdrowy rozsądek, jak i honor wymagałyby, aby Gubru dotrzymali umowy z Ziemią. To dla nich jedyne wyjście z potwornej kabały.

— Nie spodziewasz się jednak, że oni będą tego samego zdania.

— Czy w przeciwnym razie pozostawałbym tutaj, na neutralnym gruncie? Ty i ja, Robercie, bylibyśmy w tej chwili z Athacleną, zajadając się khoogrą i innymi smakołykami, które zachomikowałem. Spędzilibyśmy całe godziny na rozmowie o, och, mnóstwie rzeczy. Tak się jednak nie stanie, dopóki Gubru nie dokonają wyboru między logiką, a złożeniem siebie w ofierze.

Roberta przeszył dreszcz.

— Jak groźnie może to wyglądać? — zapytał cichym głosem. Szymy również nasłuchiwały w milczeniu.

Uthacalthing rozejrzał się wokół. Wciągnął w płuca słodkie, zimne powietrze, jak gdyby było to wino z dobrego rocznika.

— To cudowny świat — westchnął. — A mimo to przeżył coś okropnego. Czasami wydaje się, że tak zwana cywilizacja jest zdecydowana zniszczyć te właśnie rzeczy, które poprzysięgła ochraniać.

94. Galaktowie

— Za nimi! — krzyknął Suzeren Wiązki i Szponu. — Gonić ich! Ścigać!

Żołnierze Szponu i ich bojowe roboty runęli na małą kolumnę neoszympansów, biorąc je z zaskoczenia. Włochaci Ziemianie odwrócili się, by walczyć. Strzelali ze swej różnorodnej broni w górę, do pikujących Gubru. Eksplodowały dwie małe kule ognia, wysyłając wkoło fontanny przypalonych piór, lecz poza tym opór był bezcelowy. Wkrótce suzeren stąpał już delikatnie pomiędzy szczątkami drzew i ssaków. Zaklął, gdy jego oficerowie zameldowali, że znaleziono jedynie ciała szymów.

Opowiadano o innych — ludziach, Tymbrimczykach i — tak jest — po trzykroć przeklętych Thennanianach. Czy jeden z nich nie wyłonił się nagle z głuszy? Wszyscy oni musieli być w zmowie! To z pewnością był spisek!

Obecnie nieustannie napływały wezwania, błagania, żądania, by admirał wrócił do Port Helenia. By dołączył do pozostałych przywódców na konklawe, spotkaniu, nowej walce o consensus.

Consensus! Suzeren Wiązki i Szponu splunął na pień zgruchotanego drzewa. Już teraz czuł odpływ hormonów, wypłukiwanie barwy, która niemal należała do niego!

Consensus? Admirał pokaże im consensus! Był zdecydowany odzyskać swą przewodnią pozycję, a jedynym sposobem, by to osiągnąć po katastrofie, jaką okazała się Ceremonia Wspomaganiowa, było zademonstrowanie skuteczności opcji militarnej. Gdy Thennanianie przybędą po zdobytych przez siebie „Garthian”, spotkają się ze zbrojnym oporem! Niech spróbują przystąpić do Wspomagania swych nowych podopiecznych z głębokiego kosmosu!

Rzecz jasna, by ich odeprzeć, by odzyskać ten świat dla Władców Grzędy, niezbędna była całkowita pewność, że nie dojdzie do żadnych ataków od tyłu, z powierzchni. Naziemny opór musiał zostać wyeliminowany!

Suzeren Wiązki i Szponu odmawiał nawet rozpatrzenia możliwości, że jego decyzje mógł zabarwić również gniew i pragnienie zemsty. Gdyby to przyznał, zacząłby dostawać się pod wpływ Poprawności. Już teraz grupa dobrych oficerów opuściła go i podążyła tą ścieżką, lecz świętoszkowaty najwyższy kapłan nakazał im powrócić na posterunki. To było szczególnie irytujące.

Admirał był zdecydowany, że sam odzyska ich lojalność, poprzez zwycięstwo!

— Nowe detektory działają, są skuteczne, są efektywne! — zatańczył z zadowolenia. — Pozwolą nam na polowanie na Ziemian bez potrzeby wywąchiwania specjalnych materiałów. Wytropimy ich dzięki ich własnej krwi!

Asystenci suzerena podzielali jego satysfakcję. Jeśli utrzymają to tempo, wkrótce wszyscy nieregularni żołnierze będą martwi.

Cień padł na uroczystość, gdy zameldowano, że jeden z transportowców, które przywiozły ich tutaj, nawalił. Był on kolejną ofiarą plagi korozji, która uderzyła w gubryjski sprzęt wszędzie w górach oraz w dolinie Sindu. Suzeren nakazał pilne przeprowadzenie badań.

— Nieważne! Wszyscy polecimy w ocalałych transportowcach. Nic, nikt, żadne zdarzenie nie powstrzyma naszych łowów! Żołnierze zaśpiewali:

— Zuuun.

95. Athaclena

Przyglądała się, jak nie strzyżony człowiek czyta wiadomość po raz czwarty. Nie mogła się nie zastanawiać, czy postępuje właściwie. Nagi, brodaty major Prathachulthorn o cuchnących włosach wyglądał jak sama kwintesencja nie cywilizowanego, drapieżnego dzikusa… stworzenia zdecydowanie zbyt niebezpiecznego, by mu zaufać.

Spojrzał na wiadomość i przez chwilę Athaclena mogła odczytać jedynie fale napięcia, które przebiegły wzdłuż jego barków i ramion aż do potężnych, mocno zaciśniętych dłoni.

— Wygląda na to, że rozkazano mi ci wybaczyć i podążać wytyczonym przez ciebie kursem, panienko — jego głos brzmiał jak syk. — Czy to oznacza, że odzyskam wolność, jeśli obiecam, że będę grzeczny? Skąd mogę mieć pewność, że ten rozkaz jest autentyczny?

Athaclena wiedziała, że nie ma wielkiego wyboru. W nadchodzących dniach nie będzie mogła sobie pozwolić na odsyłanie szymów do dalszego pilnowania Prathachulthorna. Te, co do których mogła być pewna, że zignorują ton rozkazu używany przez człowieka, były bardzo nieliczne i przy czterech odrębnych okazjach majorowi niemal udało się uciec. Alternatywą było wykończyć go tu i teraz, a na to po prostu nie mogła się zdobyć.

— Nie wątpię, że zabiłby mnie pan natychmiast, gdyby się pan przekonał, że wiadomość była fałszywa — odparła Athaclena. Wydawało się, że jego zęby błysnęły.

— Masz na to moje słowo — zapewnił ją.

— I na co jeszcze?

Zamknął oczy, po czym otworzył je ponownie.

— Zgodnie z tymi rozkazami od rządu na wygnaniu nie mam innego wyboru niż postępować tak, jak gdyby nigdy mnie nie porwano, i dopasować moją strategię do twoich rad. Niech będzie. Zgadzam się na to, ale musisz pamiętać, że przy pierwszej okazji złożę odwołanie do moich przełożonych na Ziemi, a oni zwrócą się z tym do TAASF. Gdy tylko rozkazy koordynator Oneagle zostaną unieważnione, znajdę cię, moja młoda Tymbrimko. Przyjdę po ciebie.

Jawna, otwarta nienawiść w jego oczach sprawiała, że Athaclena zadrżała, lecz równocześnie uspokoiła ją. Ten człowiek niczego nie ukrywał. W jego słowach była gorzka prawda. Skinęła głową do Benjamina.

— Wypuść go.

Z nieszczęśliwymi minami, unikając wzrokowego kontaktu z ciemnowłosym człowiekiem, szymy opuściły klatkę i cięciem otworzyły drzwi. Prathachulthorn wyszedł na zewnątrz, pocierając ramiona. Wtem, całkiem nieoczekiwanie, obrócił się i wyskoczył w górę, wymierzając wysokiego kopniaka w powietrzu, po czym wylądował w postawie bojowej, w odległości jednego uderzenia od niej. Roześmiał się, gdy Athaclena i szymy cofnęły się.

— Gdzie jest mój oddział? — zapytał krótko.

— Nie wiem dokładnie — odparła Athaclena, która starała się powstrzymać przypływ gheer. — Rozbiliśmy się na małe grupki, a nawet musieliśmy opuścić jaskinie, gdy stało się jasne, że zostały odkryte.

— A co z tym miejscem? — Prathachulthorn wskazał gestem na dymiące zbocza Mount Fossey.

— W każdej chwili spodziewamy się tutaj ataku nieprzyjaciela — odparła szczerze.

— Cóż — odparł — nie uwierzyłem w połowę z tego, co opowiadałaś mi wczoraj o tej „Ceremonii Wspomaganiowej” i jej konsekwencjach. Muszę ci jednak przyznać, że ty i twój tata najwyraźniej zdrowo podrażniliście Gubru.

Powąchał powietrze, jak gdyby starał się wyczuć trop.

— Zakładam, że przygotowaliście dla mnie mapę aktualnej sytuacji taktycznej i studnię danych?

Benjamin podał mu jeden z przenośnych komputerów, lecz Prathachulthorn powstrzymał go, wyciągając rękę.

— Nie teraz. Najpierw zmyjmy się stąd. Chcę zniknąć z tego miejsca.

Athaclena skinęła głową. Świetnie potrafiła zrozumieć, co czuje major.

Roześmiał się, gdy wymówiła się od jego drwiąco rycerskiego gestu nalegając, by to on szedł jako pierwszy.

— Jak sobie życzysz — zachichotał.

Wkrótce huśtali się już w konarach drzew i biegli pod ich gęstą osłoną. W niedługi czas później usłyszeli coś, co brzmiało jak grzmot, w miejscu, gdzie przedtem była kryjówka, mimo że na niebie nie było chmur.

96. Sylvie

Noc rozświetlały płomienne światła, które eksplodowały aktynicznym blaskiem, rzucając ostre cienie, gdy opadały powoli ku ziemi. Atakowały zmysły gwałtownie i oślepiająco. Przytłumiały nawet hałas bitwy i jęki konających.

To obrońcy wysłali na niebo gorejące pochodnie, gdyż napastnicy nie potrzebowali pomocy światła. Kierując się radarem i podczerwienią, atakowali ze śmiercionośną dokładnością, dopóki na chwilę nie oślepiał ich blask flar.

Szymy uciekały z wieczornego, pozbawionego ognisk obozu we wszystkich kierunkach, zabierając ze sobą jedynie żywność oraz trochę broni dźwiganej na plecach. Z reguły byli to uchodźcy z górskich siół spalonych w ostatniej fali walk. Kilku wyszkolonych żołnierzy sił nieregularnych pozostało z tyłu, w desperackiej akcji osłaniającej odwrót cywilów.

Używali takich środków, jakie tylko mieli, by zdezorientować śmiercionośne, precyzyjne detektory atakującego z powietrza nieprzyjaciela. Flary były skomplikowanymi urządzeniami, automatycznie regulującymi swe rozbłyski tak, by jak najmocniej wpływały na aktywne i pasywne czujniki. Powstrzymywało to ptaszyska, lecz tylko na krótką chwilę. Zresztą flar było mało.

Ponadto nieprzyjaciel dysponował czymś nowym, jakimś tajnym systemem, który pozwalał mu śledzić szymy nawet pod najgęstszą roślinnością, nawet nagie i pozbawione najprostszych wytworów cywilizacji.

Jedyne, co mogli zrobić ścigani, to dzielić się na coraz mniejsze grupy. Perspektywą oczekującą tych, którym udało się stąd uciec, było czysto zwierzęce życie, samotne lub w najlepszym razie w parach. Będą kulić się, z dzikim wyrazem oczu, pod niebem, pod którym ongiś mogli poruszać się swobodnie.

Sylvie pomagała starszej szymce oraz dwojgu dzieciom wdrapać się na pokryty pnączami pień drzewa, gdy nagle stające dęba włosy dały jej znać, że zbliżają się grawitory. Za pomocą znaków szybko nakazała pozostałym kryć się, lecz coś — być może nierówny rytm pracy tych silników — sprawiło, że pozostała na miejscu, spoglądając ponad krawędzią zwalonej kłody. W ciemności zaledwie dostrzegła błysk niewyraźnego, białawego kształtu, który gnał przez rozświetlony gwiazdami las, by rozbić się z hukiem między konarami, a potem zniknąć w mroku dżungli.

Sylvie zajrzała w głąb ciemnego tunelu, który zostawił za sobą spadający statek. Nasłuchiwała, obgryzając paznokcie, podczas gdy pozostawione przez jego przelot szczątki opadały na ziemię.

— Donna! — szepnęła. Postarzała szymka, skryta pod stertą liści, uniosła głowę. — Czy zdołasz pokonać z dziećmi resztę drogi do punktu zbornego? — zapytała Sylvie. — Musisz tylko skierować się w dół, do strumienia, a potem pójść wzdłuż niego, aż do małego wodospadu i jaskini. Dasz radę to zrobić?

Donna wahała się przez długą chwilę, koncentrując się, po czym skinęła głową.

— Dobrze — powiedziała Sylvie. — Kiedy zobaczysz Petriego, powiedz mu, że widziałam, jak nieprzyjacielski samolot wywiadowczy runął na ziemię i mam zamiar mu się przyjrzeć.

Strach rozszerzył oczy starej szymki tak, że wokół tęczówek widać było lśniące białka. Zamrugała parę razy, po czym wyciągnęła ramiona do dzieci. W chwili, gdy objęła je już swą opieką, Sylvie wkroczyła ostrożnie do tunelu z połamanych drzew.

Dlaczego to robię? — zastanowiła się, przechodząc nad potrzaskanymi gałęziami, z których wciąż sączył się sok o cierpkim zapachu. Drobne, delikatne poruszenia informowały ją o miejscowych stworzeniach, które poszukiwały kryjówek po zagładzie ich domów. Włosy Sylvie zjeżyły się od woni ozonu. Następnie, gdy podeszła bliżej, poczuła inny znajomy odór — przypalonego ptaka.

W półmroku wszystko wyglądało niesamowicie. Nie było tam absolutnie żadnych kolorów, jedynie odcienie ciemnej szarości. Gdy zamajaczył przed nią białawy kształt rozbitego samolotu, Sylvie ujrzała, że leży on nachylony pod kątem czterdziestu stopni, a jego przód jest solidnie skręcony pod wpływem uderzenia.

Usłyszała ciche trzaski, gdy w jakimś elektronicznym urządzeniu dochodziło do jednego zwarcia za drugim. Poza tym ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Główny właz był na wpół wyrwany z zawiasów.

Podeszła do niego ostrożnie, dotykając jeszcze ciepłego kadłuba, by służył jej jako drogowskaz. Jej palce prześledziły zarysy jednego z grawitacyjnych wirników. Odpadły od niego łuski skorodowanego materiału.

Marnie dbają o sprzęt — pomyślała, po części po to, by zająć czymś swój umysł. — Ciekawe, czy dlatego właśnie się rozbił?

W ustach jej zaschło, a serce podchodziło do gardła, gdy dotarła do otworu i pochyliła się, by zajrzeć do środka.

Dwaj Gubru wciąż spoczywali przypięci pasami przy swych stanowiskach. Ich wyposażone w ostre dzioby głowy zwisały ze smukłych, złamanych karków.

Sylvie spróbowała przełknąć ślinę. Nakazała sobie podnieść jedną stopę i wstąpić ostrożnie na pochylony pokład. Bała się, że serce jej stanie, gdy płyty jęknęły i jeden z Żołnierzy Szponu poruszył się.

To jednak tylko rozbity statek zaskrzypiał i osiadł lekko.

— Goodall — jęknęła Sylvie, opuszczając rękę, którą przyciskała do piersi. Trudno było się skoncentrować, gdy wszystkie instynkty nakazywały jej zmiatać stąd do wszystkich diabłów.

Tak jak to robiła od wielu dni, Sylvie spróbowała sobie wyobrazić, co uczyniłaby w podobnej sytuacji Gailet Jones. Wiedziała, że nigdy nie będzie taką szymką, jak ona. Tego po prostu nie było w kartach. Jeśli jednak naprawdę się postara…

— Broń — szepnęła do siebie i nakazała drżącym dłoniom wyciągnąć pistolety żołnierzy z kabur. Sekundy wydawały się godzinami, lecz wkrótce dwa potrzaskane szablokarabiny dołączyły do pistoletów na stosie przed włazem. Sylvie już miała opuścić się na ziemię, gdy syknęła i trzepnęła się w czoło.

— Idiotka! Athaclena potrzebuje informacji bardziej niż pukawek!

Wróciła do kabiny pilota i rozejrzała się po niej, zastanawiając się, czy potrafiłaby rozpoznać coś ważnego, nawet gdyby leżało tuż przed nią.

Daj spokój. Jesteś terrageńską obywatelką i ukończyłaś większą część college’u. Ponadto przez całe miesiące pracowałaś dla Gubru.

Skoncentrowała się i rozpoznała sterownicę oraz — po symbolach niewątpliwie odnoszących się do pocisków — stanowisko ogniowe. Następny ekran, wciąż oświetlany przez słabnące baterie, ukazywał plastyczną mapę terytorium zaopatrzoną w różnorodne znaki oraz napisy w trzecim galaktycznym.

Czy to możliwe, by było to właśnie to, czego używają, by nas odnaleźć? — zastanowiła się.

Na tarczy znajdującej się tuż pod ekranem widniały znane jej słowa w języku nieprzyjaciela. „Przełącznik zakresu fal” — głosił napis. Sylvie dotknęła urządzenia na próbę.

W dolnym lewym rogu ekranu otworzyło się okno, w którym ukazały się nowe, tajemnicze napisy, o wiele za skomplikowane dla niej. Nad tekstem jednak wirował teraz zawiły szkic, który dorosły członek każdego cywilizowanego społeczeństwa rozpoznałby jako wzór chemiczny.

Sylvie nie była chemiczką. miała jednak zasadnicze wykształcenie i coś w przedstawionej molekule wydało jej się dziwnie znajome. Skupiła się i spróbowała na głos odczytać identyfikację, słowo znajdujące się tuż poniżej diagramu. Przypomniała sobie spis znaków sylabicznych trzeciego galaktycznego.

— Hee… Heem… Hee Moog…

Sylvie poczuła, że po jej skórze nagle przebiegły ciarki. Przesunęła językiem po wargach i wyszeptała jedno słowo. — Hemoglobina.

97. Galaktowie

— Wojna biologiczna!

Suzeren Wiązki i Szponu podskakiwał na mostku lecącego okrętu liniowego, na którego pokładzie zwołał naradę. Wskazał na technika Kwackoo, który dostarczył tę wiadomość.

— Ta korozja, ten rozkład, ta rdza niszcząca pancerze i maszynerię była stworzona celowo? Technik pokłonił się.

— Tak jest. Istnieje kilka czynników — bakterie, priony, pleśnie. Kiedy dostrzegliśmy, co się dzieje, natychmiast zastosowano środki zaradcze. Potrzeba będzie czasu, by poddać wszystkie zaatakowane powierzchnie działaniu organizmów wyhodowanych celem zwalczenia tych drobnoustrojów, lecz sukces prędzej czy później sprowadzi je do poziomu drobnej niedogodności.

Prędzej czy później — pomyślał z goryczą admirał.

— W jaki sposób rozprowadzano te czynniki? Kwackoo wyciągnął z torby błoniastą bryłę przypominającego płótno kawałka materiału związanego cienkimi nitkami.

— Gdy wiatr zaczął nawiewać te przedmioty z gór, zajrzeliśmy do zapisków Biblioteki oraz przesłuchaliśmy tubylców. Z nadejściem zimy na tym wybrzeżu kontynentu regularnie dochodzi do podobnych irytujących manifestacji, dlatego więc zignorowaliśmy tę sprawę. Niemniej, teraz wygląda na to, że górskim powstańcom udało się znaleźć sposób na zarażenie latających nośników zarodników biologicznymi jestestwami wywierającymi niszczące działanie na nasz sprzęt. Zanim zdaliśmy sobie z tego sprawę, dotarły one niemal wszędzie. To był nadzwyczaj pomysłowy plan.

Dowódca armii dreptał w kółko.

— Jak ciężkie, jak poważne, jak katastrofalne są uszkodzenia? Ponownie nastąpił głęboki ukłon.

— Ucierpiała jedna trzecia naszych, znajdujących się na planecie, środków transportu. Dwie z baterii obronnych kosmoportu będą wyłączone z użytku na przeciąg dziesięciu dni planetarnych.

— Dziesięciu dni!

— Jak pan wie, nie otrzymujemy już zapasów ze świata rodzinnego.

Admirałowi nie trzeba było o tym przypominać. Już w tej chwili większość szlaków prowadzących do Gimelhai zostało zablokowanych przez zbliżające się armady, które obecnie cierpliwie oczyszczały z min rubieże układu planetarnego Garthu.

Jakby tego było mało, dwaj pozostali suzerenowie zjednoczyli się teraz w opozycji przeciwko armii. Nie byli w stanie nic zrobić, by zapobiec nadchodzącym bitwom, jeśli stronnictwo admirała zdecyduje się podjąć walkę. Mogli jednak wycofać zarówno religijne, jak i biurokratyczne poparcie. Skutki tego zaczynały już być widoczne.

Napięcie narastało, aż admirałowi wydało się, że wewnątrz jego głowy pulsuje stały, tętniący ból.

— Zapłacą za to! — wrzasnął. — Przekleństwo na ograniczenia narzucane przez kapłanów i liczyjajków!

Suzeren Wiązki i Szponu wspomniał z czułą tęsknotą potężne floty, które prowadził do tego układu. Władcy Grzędy jednak już dawno wycofali większość z tych statków w inne rejony, gdzie były rozpaczliwie potrzebne. Zapewne wiele z nich zamieniło się już w dymiące wraki lub parę, gdzieś na spornych galaktycznych rubieżach.

By uniknąć podobnych myśli, admirał zadumał się nad pętlą zaciskającą się wokół kurczących się ciągle redut górskich powstańców. Wkrótce przynajmniej ten kłopot skończy się na zawsze.

A potem, cóż, niech Instytut Wspomagania spróbuje wymusić neutralność swego świętego Kopca Ceremonialnego w samym środku walnej bitwy planetarno-kosmicznej! W takich warunkach zdarzało się, że pociski zbaczały z toru i uderzały w cywilne miasta, a nawet neutralny grunt.

Co za pech! Przekaże, rzecz jasna, wyrazy współczucia. Taka szkoda! Tak to już jednak bywa na wojnie!

98. Uthacalthing

Nie musiał już utrzymywać w tajemnicy tęsknot swego serca ani trzymać w zamknięciu głęboko ukrytego zasobu uczuć. Nie miało znaczenia, czy detektory obcych wykryją jego psychiczne emocje, gdyż z pewnością nieprzyjaciel i tak będzie wiedział, gdzie go odnaleźć, kiedy nadejdzie czas.

O świcie, gdy na wschodzie poszarzało od przesłoniętego chmurami słońca, Uthacalthing ruszył na przechadzkę po pokrytych rosą zboczach, sięgając na zewnątrz wszystkim, czym dysponował.

Cud sprzed kilku dni otworzył poczwarkę jego duszy. Tam, gdzie — jak sądził — na wieki królować miała zima, teraz wyrosły nowe, jasne kiełki. Zarówno ludzie, jak i Tymbrimczycy uważali miłość za największą z potęg. Można też jednak było powiedzieć wiele dobrego o ironii.

Żyję i kennuję świat jako piękny.

Przelał cały swój kunszt w glif, który uniósł się, lekki i delikatny, ponad jego poruszającymi się w powietrzu witkami. Pomyśleć, że trafił tutaj, tak blisko miejsca początku własnych spisków… by być świadkiem tego, jak wszystkie jego żarty zostały obrócone przeciwko niemu, i otrzymał wszystko, czego pragnął, lecz w tak zdumiewający sposób…

Świt nadał światu barwy. Ląd i morze wyglądały jak zwykle zimą — nagie sady i nakryte brezentem statki. Wody zatoki usiane były liniami wzbijanej przez wiatry piany. Mimo to słońce dawało ciepło.

Pomyślał o wszechświecie. Był on tak niezwykły, często dziwaczny, pełen niebezpieczeństw i tragedii.

Lecz również niespodzianek.

Niespodzianki… błogosławieństwo, które mówi nam, że to wszystko prawda — rozłożył ramiona, by objąć nimi całą rzeczywistość — gdyż nawet obdarzeni największą wyobraźnią spośród nas, nie potrafiliby stworzyć czegoś podobnego mocą własnego umysłu.

Nie uwolnił glifu. Wyrwał się on, jak gdyby z własnej woli, i wzniósł, nie zważając na poranne wiatry, by popłynąć tam, dokąd zaniesie go los.


Później nastąpiły długie konsultacje z Naczelnym Egzaminatorem, Kaultem oraz Cordwainerem Appelbem. Wszyscy oni zwracali się do niego po radę i starał się ich nie zawieść.

Około południa Robert Oneagle odciągnął go na bok i rzucił pomysł ucieczki. Młody człowiek pragnął wyrwać się z zamknięcia na Kopcu Ceremonialnym i wyruszyć z Fibenem, by zatruwać Gubru życie. Wszyscy wiedzieli o walkach w górach i Robert chciał pomóc Athaclenie na tyle, na ile było to możliwe.

Uthacalthing solidaryzował się z nim.

— Nie doceniasz się, jeśli sądzisz, że mogłoby ci się to udać — powiedział jednak młodemu człowiekowi. Robert zamrugał.

— Co masz na myśli?

— To, że gubryjska armia doskonale zdaje już sobie sprawę, jak niebezpieczni jesteście, ty i Fiben. Być może, dzięki pewnym moim drobnym wysiłkom, ja również znajduję się na tej liście. Jak sądzisz, dlaczego utrzymują tu tak silne patrole, mimo że muszą mieć inne pilne potrzeby?

Wskazał ręką na statek krążący tuż poza granicą terytorium Instytutu. Niewątpliwie nawet linie doprowadzające czynnik chłodzący do elektrowni były obserwowane przez kosztowne, zaawansowane, śmiercionośne roboty. Robert zasugerował użycie szybowców własnej produkcji, lecz nieprzyjaciel z pewnością rozszyfrował już także i ten trik dzikusów. Otrzymał w tej dziedzinie kosztowne lekcje.

— W ten właśnie sposób pomagamy Athaclenie — stwierdził Uthacalthing. — Grając nieprzyjacielowi na nosie. Uśmiechając się, jak gdyby przyszło nam do głowy coś szczególnego, o czym on nie pomyślał. Strasząc stworzenia, które zasługują na to, co im się dostanie, gdyż nie mają poczucia humoru.

Robert nie uczynił żadnego widocznego gestu świadczącego, że zrozumiał jego słowa. Ku swemu zachwytowi Uthacalthing rozpoznał za to glif, który uformował młody mężczyzna — prostą wersję kiniwullun. Roześmiał się. Najwyraźniej Robert nauczył się go — i zasłużył na niego — od Athacleny.

— Tak, mój niezwykły, adoptowany synu. Musimy wciąż boleśnie przypominać Gubru, że chłopcy zawsze pozostaną chłopcami.

Później jednak, gdy zbliżał się zachód słońca, przebywający w swym ciemnym namiocie Uthacalthing poderwał się nagle na nogi i wyszedł na zewnątrz. Ponownie zapatrzył się na wschód. Jego witki falowały, poszukując czegoś.

Wiedział, że gdzieś, daleko stąd, jego córka zastanawia się nad czymś wściekle. Coś, być może jakaś wiadomość, dotarło właśnie do niej. Koncentrowała się teraz tak, jak gdyby zależało od tego jej życie.

Nagle krótki, niesamowity moment sprzężenia dobiegł końca. Uthacalthing odwrócił się, nie wszedł jednak do swego schronienia, lecz powędrował kawałek na północ i odsunął klapę namiotu Roberta. Człowiek podniósł wzrok znad czytanego tekstu. Światło studni danych nadawało jego twarzy szalony wyraz.

— Myślę, że istnieje jednak sposób, który pozwoliłby nam na opuszczenie tej góry — powiedział Tymbrimczyk. — Przynajmniej na krótką chwilę.

— Mów — odrzekł Robert. Uthacalthing uśmiechnął się.

— Czy nie powiedziałem ci kiedyś — a może to była twoja matka — że wszystko zaczyna się i kończy w Bibliotece?

99. Galaktowie

Sytuacja była straszna. Consensus rozpadł się w sposób niemożliwy do naprawienia i Suzeren Poprawności nie wiedział, jak przezwyciężyć rozłam.

Suzeren Kosztów i Rozwagi niemal całkowicie wycofał się w siebie. Biurokracja działała siłą inercji, bez przewodnictwa.

Zaś ich nieodzowny trzeci, ich siła i męskość, Suzeren Wiązki i Szponu nie chciał odpowiedzieć na błagania o konklawe. W gruncie rzeczy wydawało się, że z pełną determinacją podąża kursem, który mógł spowodować nie tylko ich własną zagładę, lecz również szeroką dewastację tego kruchego świata. Gdyby do tego doszło, cios dla i tak już zachwianego honoru ich ekspedycji, tej gałęzi klanu Gooksyu-Gubru, byłby silniejszy, niż można by to znieść.

Co jednak mógł zrobić Suzeren Poprawności? Władcy Grzędy, zaprzątnięci bliższymi domu problemami, nie oferowali żadnych użytecznych rad. Liczyli na to, że triumwirat tej ekspedycji zjednoczy się, dokona pierzenia i osiągnie przynoszący mądrość consensus. Jednakże pierzenie poszło źle, rozpaczliwie źle, i nie wyłoniła się z niego żadna mądrość, którą mogliby im zaoferować.

Suzerena Poprawności ogarnął smutek, poczucie beznadziejności głębsze niż odczuwane przez dowódcę statku kierującego się na rafy — przypominające raczej to, które towarzyszyło kapłanowi skazanemu na pełnienie nadzoru nad świętokradztwem.

Strata miała charakter osobisty. Od najdawniejszych czasów uczucie to towarzyszyło rasie w jej sercu. To prawda, że pióra wyrastające pod białym puchem suzerena były teraz czerwone. Istniały jednak nazwy na określenie gubryjskich królowych, które osiągnęły status samicy bez radosnej zgody i wsparcia pozostałej dwójki, dwójki, która dzieliłaby z nimi przyjemność, honor i chwałę.

Jej największa ambicja została zrealizowana, lecz czekająca ją perspektywa była jałowa, pełna samotności i goryczy.

Suzeren Poprawności schowała dziób pod ramię i — na sposób swego ludu — zapłakała cicho.

100. Athaclena

— Roślinne wampiry — podsumowała to Lydia McCue, która pełniła wartę wraz z dwoma żołnierzami z Terrageńskiej Piechoty Morskiej. Ich skóra lśniła pod naniesionymi warstwami kamuflażu z włókien elementarnych. Ten materiał miał podobno chronić przed detektorami podczerwieni i — można było mieć nadzieję — również przed nowymi nieprzyjacielskimi detektorami rezonansowymi.

Roślinne wampiry? — pomyślała Athaclena. — W rzeczy samej. To trafna przenośnia.

Wlała około litra jasnoczerwonej cieczy do ciemnych wód leśnej sadzawki, gdzie setki małych pnączy łączyły się ze sobą w jednej z wszechobecnych stacji wymiany substancji odżywczych.

W rozmaitych odległych miejscach inne grupy dokonywały na małych polankach podobnych rytuałów. Przywodziło to Athaclenie na myśl baśnie dzikusów, magiczne obrządki wykonywane w zaczarowanych lasach oraz mistyczne zaklęcia. Musi pamiętać, by opowiedzieć ojcu o tej analogii, jeśli kiedykolwiek będzie miała na to szansę.

— Szczerze mówiąc — zwróciła się do porucznik McCue — moje szymy wykrwawiły się niemal na śmierć, by dostarczyć ilości krwi niezbędnej dla naszych celów. Z pewnością istnieją bardziej subtelne sposoby na ich osiągnięcie, żaden jednak nie mógłby przynieść efektów wystarczająco szybko.

Lydia odpowiedziała chrząknięciem i skinieniem głowy. Ziemianka wciąż przeżywała wewnętrzny konflikt. Logiczne rozumowanie zapewne kazało jej się zgodzić z tezą, że gdyby kilka tygodni temu pozostawiono dowództwo w rękach majora Prathachulthorna, rezultaty byłyby katastrofalne. Późniejsze wypadki dowiodły, że Athaclena i Robert mieli rację.

Porucznik McCue nie mogła jednak tak łatwo wyrzec się swej przysięgi. Jeszcze niedawno obie kobiety zaczynały stawać się przyjaciółkami. Rozmawiały ze sobą godzinami, dzieląc się swymi odmiennymi tęsknotami za Robertem Oneaglem. Teraz jednak, gdy wyszła na jaw prawda o buncie i porwaniu majora Prathachulthorna, powstała pomiędzy nimi przepaść.

Czerwony płyn wirował pośród malutkich korzonków. Najwyraźniej na wpół ruchome pnącza reagowały już, wciągały w siebie nowe substancje.

Nie mieli czasu na subtelności, jedynie na siłowe podejście do pomysłu, który przyszedł jej do głowy nagle, wkrótce po tym, jak usłyszała raport Sylvie.

Hemoglobina. Gubru mieli detektory zdolne wykryć rezonans podstawowego składnika krwi Ziemian. Przy takiej czułości te urządzenia musiały być przerażająco drogie!

Trzeba było znaleźć sposób na neutralizację tej nowej broni, gdyż w przeciwnym razie Athaclena mogła zostać jedyną istotą rozumną w górach. Jedyne realne rozwiązanie było drastyczne i stanowiło symbol żądań, jakie państwo stawia swym obywatelom. Jej własny oddział partyzantów snuł się teraz obok na chwiejnych nogach, tak wycieńczony jej żądaniami świeżej krwi, że niektóre z szymów zmieniły jej przydomek. Zamiast „pani generał” zaczęły mówić o Athaclenie „pani Dracula”, po czym wykrzywiały twarz, wystawiając kły.

Na szczęście zostało jeszcze kilku szymskich techników — głównie tych, którzy pomagali Robertowi w konstrukcji maleńkich mikrobów, będących plagą dla nieprzyjacielskiej maszynerii — zdolnych jej pomóc w tym przeprowadzanym naprędce eksperymencie.

Związać cząsteczki hemoglobiny ze śladowymi substancjami poszukiwanymi przez pewne pnącza w nadziei, że nowa kombinacja spotka się z ich aprobatą. A potem modlić się, by pnącza rozprowadziły ją wystarczająco szybko.

Przybył szymski posłaniec, który szepnął coś do porucznik McCue. Ta z kolei podeszła do Athacleny.

— Major jest już niemal gotów — oznajmiła ciemnoskóra ludzka kobieta. Od niechcenia dodała: — A nasi zwiadowcy mówią, że wykryli lecące w tę stronę statki powietrzne.

Athaclena skinęła głową.

— Tu już skończyliśmy. Znikajmy stąd. Następnych kilka godzin wszystko rozstrzygnie.

101. Galaktowie

— Tam! Zauważamy koncentrację, skupienie, nagromadzenie nieprzyjaciela. Dzikusy uciekają w łatwym do przewidzenia kierunku. Teraz możemy uderzyć, opaść, rzucić się na nich, by zwyciężyć!

Ich specjalne detektory doskonale uwidaczniały trasy, którymi ścigani podążali przez las. Suzeren Wiązki i Szponu dał rozkaz i elitarna brygada gubryjskich żołnierzy opadła na małą dolinkę, w której uciekająca zwierzyna została zapędzona w pułapkę.

— Jeńcy, zakładnicy, nowi więźniowie do przesłuchania… tego pragnę!

102. Major Prathachulthorn

Przynęta była niewidzialna. Ich wabik składał się praktycznie tylko z ledwie wykrywalnego strumienia skomplikowanych cząsteczek przepływających przez koronkową sieć roślinności dżungli. W gruncie rzeczy major Prathachulthorn nie miał sposobu, by sprawdzić, czy w ogóle się on tam znajduje. Czuł się głupio, przygotowując ogień flankowy i zastawiając zasadzkę na zboczach wznoszących się ponad łańcuchem małych sadzawek w pustej leśnej dolinie.

Mimo to w tej sytuacji była jakaś symetria, coś niemal poetycznego. Gdyby ten trik jakimś przypadkiem naprawdę się udał, zazna tego ranka radości bitwy.

W przeciwnym razie nie zamierzał odmówić sobie satysfakcji zaciśnięcia dłoni na pewnej smukłej, nieziemskiej szyi, bez względu na skutki dla jego kariery i życia.

— Feng! — warknął na jednego ze swych komandosów. — Nie drap się!

Kapral piechoty morskiej sprawdził pośpiesznie, czy nie starł nigdzie warstewki włókien elementarnych, która nadawała jego skórze niezdrowy, zielonkawy odcień. Nowy materiał przygotowano pośpiesznie w nadziei, że zablokuje on rezonans hemoglobiny, który nieprzyjaciel wykorzystywał do tropienia Terran ukrywających się pod koronami drzew. Rzecz jasna uzyskane przez nich dane na ten temat mogły być całkowicie błędne. Prathachulthorn miał na to tylko słowo szymów i tej cholernej Tym…

— Majorze! — szepnął ktoś. Był to neoszympansi żołnierz, który z zabarwionym na zielono futrem wyglądał jeszcze bardziej kiepsko niż ludzie. Wskazał szybko ręką na pień wysokiego drzewa od jego połowy w górę. Prathachulthorn potwierdził odbiór i dał znak ręką, wykonując falujący ruch w obu kierunkach.

Cóż — pomyślał — muszę przyznać, że niektóre z tych miejscowych szymów stają się całkiem niezłymi nieregularnymi żołnierzami.

Seria gromów dźwiękowych wstrząsnęła listowiem ze wszystkich stron. Następnie rozległ się gwizd zbliżających się maszyn latających. Przeleciały nad wąską dolinką na wysokości wierzchołków drzew, podążając za ukształtowaniem powierzchni z precyzją komputerowych pilotów. W dokładnie wyliczonym momencie Żołnierze Szponu i towarzyszące im roboty wysypali się z długich transportowców, by opaść spokojnie na pewien leśny gaj.

Rosnące w nim drzewa były wyjątkowe tylko pod jednym względem. Czuły głód pewnego śladowego związku dostarczanego im przez sięgające daleko, celem wymiany, pnącza. Z tym, że teraz owe liany dostarczały im również czegoś innego. Czegoś, co utoczono z ziemskich żył.

— Zaczekajcie — szepnął Prathachulthorn. — Zaczekajcie na większych chłopców.

I rzeczywiście, wkrótce wszyscy odczuli efekty zbliżania się grawitorów i to na większą skalę. Nad horyzontem pojawił się gubryjski okręt liniowy lecący spokojnie na wysokości kilkuset metrów.

Oto był cel wart wszystkiego, co musieli poświęcić. Do tej chwili problem leżał w tym, że nie wiedzieli z góry, gdzie zjawi się podobny statek. Migokręty były cudowną bronią, trudno jednak było je przenosić. Trzeba je było ustawić na wytypowanym miejscu z wyprzedzeniem. A przecież zasadniczą rolę grało zaskoczenie.

— Zaczekajcie — szepnął, gdy wielki statek się zbliżał. — Nie płoszcie ich.

Na dole. Żołnierze Szponu zaczęli już ćwierkać, zatrwożeni. Nie oczekiwał na nich żaden nieprzyjaciel. Nie było tam nawet szymskich cywilów, których mogliby pojmać i wysłać na górę celem przesłuchania. Z pewnością lada chwila któryś z nich domyśli się prawdy. Mimo to major Prathachulthorn nalegał.

— Poczekajcie jeszcze minutkę, aż…

Jeden z szymskich artylerzystów musiał stracić cierpliwość. Nagle ze wzgórz wznoszących się po przeciwległej stronie doliny pomknęła w górę błyskawica. W jednej chwili jeszcze trzy smugi zbiegły się ze sobą. Prathachulthorn padł na ziemię i zakrył głowę.

Wydało mu się, że blask przenika go od tyłu, poprzez czaszkę. Fale deja vu następowały na przemian z przypływami mdłości. Przez chwilę miał wrażenie, że front anormalnej grawitacji próbuje podnieść go z leśnej gleby. Potem nadciągnęła fala uderzeniowa.

Upłynęło trochę czasu, zanim ktokolwiek był w stanie ponownie podnieść wzrok. Gdy już to zrobili, musieli, mrugając, spoglądać poprzez obłoki unoszącego się w powietrzu pyłu i piasku, poprzez zwalone drzewa i porozrzucane pnącza. Wypalony, spłaszczony obszar wskazywał, gdzie jeszcze przed chwilą unosił się gubryjski krążownik. Wciąż sypał deszcz rozgrzanych do czerwoności szczątków, który wywołał pożary wszędzie, gdzie tylko spadały żarzące się fragmenty.

Prathachulthorn uśmiechnął się. Odpalił w powietrze flarę — sygnał do ataku.

Kilka stojących na ziemi nieprzyjacielskich statków powietrznych rozbiła fala nadciśnienia, trzy jednak zdołały wystartować i z niepohamowaną żądzą zemsty skierowały się w miejsca, z których odpalono pociski. Gubryjscy piloci nie zdawali sobie jednak sprawy, że mają teraz do czynienia z Terrageńską Piechotą Morską. Było zdumiewające, czego mógł we właściwych rękach dokonać zdobyczny szablokarabin. Wkrótce jeszcze trzy płonące plamy tliły się wśród podszycia lasu.

Na dole szymy ruszyły naprzód z zaciętością na twarzy. Wkrótce walka przybrała bardziej indywidualny charakter. Krwawy bój toczono za pomocą laserów i strzelb śrutowych, kusz i arbalet.

Gdy doszło do starć wręcz, Prathachulthorn wiedział już, że zwyciężyli.

Nie mogę zostawić całej walki z bliska tym tubylcom — pomyślał. W ten sposób doszło do tego, że dołączył do pościgu przez las, w chwili, gdy gubryjska tylna straż zaciekle starała się osłaniać ucieczkę niedobitków. Szymy, które były tego świadkami, przez całe życie nie przestały opowiadać o tym, co wtedy widziały. Jasnozielona, brodata postać w przepasce na biodrach skakała po drzewach i stawała do walki z w pełni uzbrojonymi Żołnierzami Szponu jedynie z nożem i garotą. Wydawało się, że nie sposób jej powstrzymać i rzeczywiście, nic żywego tego nie dokonało.

— A jednak…

Był to uszkodzony robot bojowy, któremu samonaprawiający się obwód przywrócił częściowe funkcjonowanie. Być może przeprowadził on logiczne połączenie pomiędzy ostatecznym załamaniem się gubryjskich sił a tym straszliwym stworzeniem, któremu walka zdawała się sprawiać radość. A może nie było to nic więcej niż ostatni impuls mechanicznych i elektrycznych odruchów.

Zginął tak, jak by tego pragnął, z gorzkim uśmiechem na twarzy, a dłońmi zaciśniętymi wokół pierzastego gardła, dusząc jeszcze jednego nienawistnego stwora, dla którego nie było miejsca w świecie takim, jaki jego zdaniem powinien być.

103. Athaclena

No, no — pomyślała, gdy podniecony szymski posłaniec wydyszał radosną nowinę o totalnym zwycięstwie. Według wszelkich kryteriów był to największy sukces powstańców.

W pewnym sensie sam Garth stał się naszym pierwszoplanowym sojusznikiem. Jego zraniona, lecz wciąż potężna sieć, żyła.

Gubru zwabiono za pomocą cząsteczek szymskiej i ludzkiej hemoglobiny przetransportowanych w jedno miejsce przez wszędobylskie pnącza transferowe. Szczerze mówiąc, Athaclena była zaskoczona, że ich improwizowany plan zakończył się sukcesem. Ten fakt dowodził, jak głupio postępował nieprzyjaciel, nadmiernie polegając na zaawansowanym technicznie sprzęcie.

Teraz musimy postanowić, co robić dalej.

Porucznik McCue podniosła wzrok znad raportu, który przyniósł zdyszany szymski posłaniec, i spojrzała w oczy Athaclenie. Obie kobiety przez moment milczenia połączyły ze sobą duchową więź.

— Lepiej już pójdę — powiedziała wreszcie Lydia. — Będzie trzeba przeprowadzić ponowną konsolidację, rozdzielić zdobyczny sprzęt… a teraz ja jestem dowódcą.

Athaclena skinęła głową. Nie mogła zmusić się do tego, by czuć żałobę po majorze Prathachulthornie, żywiła jednak do niego szacunek za to, kim był. Wojownikiem.

— Jak sądzisz, gdzie uderzą teraz? — zapytała.

— Nie mam najmniejszego pojęcia, biorąc pod uwagę, że podstawową metodę, dzięki której nas wykrywali, diabli wzięli. Zachowują się tak, jak gdyby nie mieli dużo czasu — Lydia zmarszczyła w zadumie brwi. — Czy to pewne, że thennańska flota jest już w drodze? — zapytała.

— Przedstawiciele Instytutu Wspomagania mówią o tym otwarcie na falach eteru. Thennanianie przybywają po swych nowych podopiecznych. Ponadto, co jest częścią ich umowy z moim ojcem i z Ziemią, są zobowiązani dopomóc w przegnaniu Gubru z tego układu.

Athaclena wciąż była pogrążona w zachwycie z powodu skali powodzenia planów jej ojca. Gdy kryzys się zaczął, prawie cały garthiański rok temu było jasne, że ani Ziemia, ani Tymbrim nie będą w stanie pomóc tej odległej kolonii, zaś większość „umiarkowanych” Galaktów była tak powolna i rozważna, że nie istniała wielka nadzieja, by udało się namówić któryś z tych klanów do interwencji. Uthacalthing miał nadzieję, że oszuka Thennanian i skłoni ich do wykonania tej roboty — popychając nieprzyjaciół Ziemi do walki przeciwko sobie.

Plan powiódł się ponad wszelkie oczekiwania Uthacalthinga ze względu na jeden czynnik, o którym jej ojciec nie wiedział. Goryle. Czy ich masowa migracja na Kopiec Ceremonialny została wywołana przez wymianę s’ustm’thoon, jak sądziła przedtem Athaclena, czy też rację miała Naczelny Egzaminator Instytutu, ogłaszając, że to sam los zrządził, by ten nowy gatunek podopiecznych znalazł się we właściwym miejscu i czasie, by dokonać wyboru? Z jakichś względów Athaclena czuła pewność, że kryje się w tym więcej, niż ktokolwiek dziś wie, czy być może nawet kiedykolwiek się dowie.

— A więc Thennanianie przybywają, by przegnać Gubru — Lydia sprawiała wrażenie, że nie jest pewna, co myśleć o tej sytuacji. — To znaczy, że wygraliśmy, prawda? Chcę powiedzieć, że Gubru nie mogą powstrzymywać ich bez końca. Nawet jeśli byłoby to możliwe pod względem militarnym, utraciliby twarz w Pięciu Galaktykach w stopniu tak wielkim, że w końcu nawet umiarkowani zniecierpliwiliby się i dokonali mobilizację.

Zdolność postrzegania Ziemianki robiła wrażenie. Athaclena skinęła głową.

— Ich sytuacja najwyraźniej wymaga negocjacji. W tym celu jednak trzeba rozumować logicznie, a obawiam się, że gubryjska armia zachowuje się w sposób irracjonalny.

Lydia zadrżała.

— Taki nieprzyjaciel jest często znacznie niebezpieczniejszy od kierującego się rozsądkiem przeciwnika. Nie działa w inteligentnie pojętym interesie własnym.

— Ostatnia wiadomość od mojego ojca wskazywała, że wśród Gubru doszło do głębokich podziałów — odrzekła Athaclena.

Transmisje nadawane z Terytorium Instytutu były teraz dla partyzantów najlepszym źródłem informacji. Emitowali je na przemian Robert, Fiben i Uthacalthing. Bardzo wzmacniało to morale górskich bojowników, a z pewnością również zwiększało poważną irytację nieprzyjaciela.

— Musimy więc przyjąć założenie, że rękawiczki zostały zdjęte — kobieta-komandos westchnęła. — Jeśli galaktyczna opinia nie ma dla nich znaczenia, mogą się nawet posunąć do tego, że użyją kosmicznego uzbrojenia na powierzchni planety. Lepiej rozproszmy się tak bardzo, jak tylko można.

— Hmm, tak — Athaclena skinęła głową. — Jeśli jednak użyją płomienników albo bomb piekielnych, to i tak wszystko stracone. Przed taką bronią nie możemy się ukryć. Nie mogę rozkazywać twoim żołnierzom, pani porucznik, ale wolałabym zginąć w śmiałym geście — który mógłby pomóc w powstrzymaniu raz na zawsze tego szaleństwa — niż zakończyć życie z głową zagrzebaną w piasku, jak jedna z waszych ziemskich ostryg.

Mimo poważnego charakteru słów Athacleny, Lydia McCue uśmiechnęła się. Wzdłuż krawędzi jej prostej aury zatańczyło muśnięcie pochwalnej ironii.

— Strusi — poprawiła ją Ziemianka łagodnym tonem. — To wielkie ptaki zwane strusiami chowają swe głowy. Czemu jednak nie wytłumaczysz mi, co masz na myśli?

104. Galaktowie

Buoult z Thennanian nadął grzebień grzbietowy do maksymalnych rozmiarów i wygładził lśniące kolce łokciowe, zanim wstąpił na mostek wielkiego okrętu wojennego Ogień Athany. Tam, przed dużym ekranem przedstawiającym w iskrzących się barwach rozmieszczenie floty, oczekiwała na niego ludzka delegacja. Jej przywódca, starsza samica, której jasne witki włosowe wciąż lśniły gdzieniegdzie barwą żółtego słońca, pokłoniła się pod ściśle odpowiednim kątem. Buoult odwzajemnił się precyzyjnym zgięciem w pasie. Wskazał ręką w stronie ekranu.

— Admirał Alvarez, jak sądzę, sama pani widzi, że ostatnie z nieprzyjacielskich min usunięto. Jestem gotów przekazać Galaktycznemu Instytutowi Sztuki Wojennej naszą deklarację, że gubryjska blokada tego układu została zniesiona przez force majeur.

— Miło to usłyszeć — odparła kobieta. Jej uśmiech w ludzkim stylu — sugestywne odsłonięcie zębów — był jednym z łatwiejszych do interpretacji gestów. Ktoś tak doświadczony w galaktycznej dyplomacji, jak legendarna Helenę Alvarez, z pewnością wiedział, jakie wrażenie ten wyraz twarzy dzikusów często wywiera na innych. Musiała podjąć świadomą decyzję, że go użyje.

Cóż, takie subtelne próby zastraszenia pełniły możliwą do przyjęcia rolę w skomplikowanej grze blefu i negocjacji. Buoult był na tyle uczciwy, że przyznawał, iż on również robi coś podobnego. Dlatego właśnie nadął swój wysoki grzebień, zanim wszedł do środka.

— Miło będzie znowu ujrzeć Garth — dodała Alvarez. — Mam tylko nadzieję, że nie staniemy się bezpośrednią przyczyną jeszcze jednej katastrofy na tym nieszczęśliwym świecie.

— W istocie będziemy się starać za wszelką cenę tego uniknąć. Jeśli jednak dojdzie do najgorszego — jeśli ta banda Gubru wyrwała się spod wszelkiej kontroli — cały ich paskudny klan za to zapłaci.

— Mało dbam o grzywny i rekompensaty. Zagrożeni są mieszkańcy i cała krucha ekosfera.

Buoult powstrzymał się od komentarza.

Muszę być ostrożniejszy — pomyślał. — To niestosowne, by inni przypominali Thennanianom — obrońcom wszelkiego Potencjału — o obowiązku chronienia takich miejsc jak Garth.

Szczególnie irytująca była słuszna reprymenda z ust dzikusa.

I od tej chwili zawsze już będziemy ich mieli za plecami. Będą czepiać się i krytykować, a my musimy ich słuchać, gdyż będą nadzorcami stadium jednego z naszych podopiecznych gatunków. To tylko część ceny, jaką musimy zapłacić za ten skarb, który znalazł dla nas Kault.

Ludzie byli nieustępliwi w negocjacjach, czego można się było spodziewać po klanie, który potrzebował sojuszników tak rozpaczliwie, jak oni. Już w tej chwili thennańskie siły wycofano ze wszystkich pól konfliktu z Ziemią i Tymbrimem. Terrageni żądali jednak znacznie więcej w zamian za pomoc w kierowaniu Wspomaganiem nowego gatunku podopiecznego o nazwie „goryl”.

W praktyce domagali się, by wielki klan Thennanian sprzymierzał się ze skazanymi na zatracenie, pogardzanymi dzikusami oraz niegrzecznymi, psotnymi dzieciakami Tymbrimczykami! I to w czasie, gdy potężny sojusz Tandu z Soranami wydawał się niepowstrzymany na szlakach gwiezdnych. Mogło to nawet oznaczać ryzyko unicestwienia dla samych Thennanian!

Gdyby zależało to od Buoulta, który miał już wystarczająco przykre doświadczenie z Ziemianami, kazałby im iść do wszystkich diabłów Ifni i wśród nich poszukać sobie sojuszników.

Nie zależało to jednak od niego. W ojczyźnie już od dawna istniała silna, mniejszościowa grupa sympatyzująca z Ziemskim Klanem. Triumf Kaulta, który pozwolił Wielkiemu Klanowi na zdobycie kolejnego drogocennego lauru opiekuństwa, mógł wkrótce doprowadzić to stronnictwo do władzy. W podobnej sytuacji Buoult uważał, że mądrzej będzie zachować swe opinie dla siebie.

Jeden z jego wicekomendantów zbliżył się i zasalutował.

— Ustaliliśmy pozycje zajmowane przez gubryjską flotyllę obronną — zameldował. — Przeciwnik skupił się blisko planety. Rozmieszczenie jego sił jest niezwykłe. Naszym komputerom bojowym z największym trudem przychodzi je rozgryźć.

Hmm, tak — pomyślał Buoult, przyjrzawszy się zbliżeniu na ekranie. — Błyskotliwe rozlokowanie ograniczonych sił. Być może nawet oryginalne. To bardzo nietypowe dla Gubru.

— Nieważne — fuknął. — Nawet jeśli nie istnieje żadna subtelna metoda, dostrzegą, że przybywamy z siłą ognia aż nadto wystarczającą, by — jeśli zajdzie taka potrzeba — wykonać zadanie za pomocą frontalnego uderzenia. Poddadzą się. Muszą się poddać.

— Oczywiście, że muszą — zgodziła się ludzka admirał. W jej głosie nie było jednak słychać przekonania. W gruncie rzeczy sprawiała wrażenie zaniepokojonej.

Jesteśmy gotowi do przystąpienia do całkowitego okrążenia — zameldował oficer pokładowy.

Buoult skinął pośpiesznie głową.

— Dobrze. Do dzieła. Z tamtej pozycji będziemy mogli nawiązać kontakt z nieprzyjacielem i powiadomić go o naszych intencjach.

Napięcie narastało, w miarę jak armada zbliżała się do niewielkiego, żółtawego słońca układu. Choć Thennanianie z dumą głosili, że nie posiadają żadnych mocy parapsychicznych, Buoult odnosił wrażenie, że czuje na sobie spojrzenie Ziemianki i zastanawiał się, jak to możliwe, że odczuwa przed nią taki lęk.

Ona jest tylko dzikusem — powtarzał sobie.

— Czy wznowimy naszą dyskusję, komendancie? — zapytała wreszcie admirał Alvarez.

Rzecz jasna, nie miał innego wyboru, jak spełnić jej prośbę. Najlepiej będzie, jak o wielu sprawach zadecydują przed przybyciem floty i odczytaniem na głos manifestu oblężenia.

Niemniej Buoult nie zamierzał podpisywać żadnych umów, zanim nie będzie miał okazji naradzić się z Kaultem. Ów Thennanianin miał reputację wulgarnego i, cóż, frywolnego, która załatwiła mu wygnanie na ten zapadły świat, teraz jednak najwyraźniej udało mu się dokonać bezprecedensowych cudów. Jego polityczne wpływy w ojczyźnie będą olbrzymie.

Buoult pragnął skorzystać z wiedzy Kaulta i niewątpliwie posiadanej przez niego umiejętności postępowania z tymi doprowadzającymi do szału stworzeniami.

Jego adiutanci oraz ludzka delegacja zeszli szeregiem z mostka i udali się do sali konferencyjnej. Zanim jednak Buoult odszedł, rzucił jeszcze jedno spojrzenie na przedstawiający sytuację taktyczną zbiornik oraz śmiertelnie groźny szyk bojowy Gubru. Powietrze z hałasem uleciało z jego szczelin oddechowych.

Co planują te ptaszyska? — zastanowił się. — Co uczynię, jeśli ci Gubru okażą się szaleńcami?

105. Robert

W niektórych częściach Port Helenia robotów strażniczych było więcej niż kiedykolwiek. Strzegły one rygorystycznie posiadłości swych panów, uderzając każdego, kto zbliżył się zanadto.

Gdzie indziej jednak wszystko wyglądało niemal tak, jakby do rewolucji już doszło. Plakaty najeźdźców leżały podarte w rynsztokach. Ponad pewnym ruchliwym skrzyżowaniem ulic Robert dostrzegł nowy fresk, który niedawno zmontowano w miejsce gubryjskiej propagandy. Namalowany w stylu zwanym ogniskowanym realizmem, przedstawiał rodzinę goryli wpatrujących się ze świtającą, lecz rokującą wielkie nadzieje rozumnością w lśniący horyzont. Obok nich, w opiekuńczej pozie, wskazując drogę ku tej wspaniałej przyszłości, stała para wyidealizowanych, wysokoczołych neoszympansów.

Tak jest, na obrazie przedstawiono również człowieka i Thennanianina — niewyraźnie i w tle. Robert pomyślał, że to naprawdę miłe ze strony artysty, iż pamiętał o ich uwzględnieniu.

Ściśle strzeżony wahadłowiec, w którym się znajdował, minął skrzyżowanie zbyt szybko, by Robert mógł dostrzec wiele szczegółów, był jednak zdania, że wyobrażenie szyma płci żeńskiej nie oddawało Gailet sprawiedliwości, Fiben, z drugiej strony, powinien czuć się pochlebiony.

Wkrótce zostawili „wolne” części miasta za sobą i polecieli na zachód, nad tereny patrolowane ze ścisłą wojskową dyscypliną. Gdy wylądowali, ich strażnicy — Żołnierze Szponu — wypadli pośpiesznie na zewnątrz, by stać na straży, gdy Robert i Uthacalthing wyszli z wahadłowca i zaczęli wspinać się po rampie prowadzącej do nowej, lśniącej Filii Biblioteki.

— To kosztowna budowla, prawda? — zapytał Robert tymbrimskiego ambasadora. — Czy pozwolą ją nam sobie zatrzymać, jeśli Thennanianie zdołają wykopać ptaszyska?

Uthacalthing wzruszył ramionami.

— Zapewne. Może też Kopiec Ceremonialny. Z pewnością waszemu klanowi należą się reparacje.

— Masz jednak wątpliwości.

Uthacalthing stanął w wielkim wejściu, przyglądając się nakrytej sklepieniem komnacie i znajdującemu się wewnątrz niebotycznemu sześcianowi pamięci danych.

— Rzecz w tym, że uważam, iż byłoby niemądrze dzielić plusz na misiu.

Robert zrozumiał, co miał na myśli Uthacalthing. Nawet porażka Gubru mogła się okazać niewyobrażalnie kosztowna.

— To jest dzielenie skóry na niedźwiedziu — podpowiedział Tymbrimczykowi, który zawsze z chęcią poprawiał swą znajomość anglickich przenośni. Tym razem jednak Uthacalthing nie podziękował Robertowi. Wydawało się, że jego szeroko rozstawione oczy błysnęły, gdy rozejrzał się w tył i na boki.

— Pomyśl o tym — powiedział.

Wkrótce ambasador pogrążył się całkowicie w konwersacji z kanteńskim Głównym Bibliotekarzem. Nie będąc w stanie nadążyć za ich szybkim, fleksyjnym galaktycznym, Robert rozpoczął obchód nowej Biblioteki, by ją ocenić i przyjrzeć się jej obecnym użytkownikom.

Poza kilkoma członkami ekipy Naczelnego Egzaminatora, wszyscy znajdujący się w gmachu byli ptakami. Między obecnymi Gubru rozwierała się przepaść, którą nie tylko widział, lecz również kennował. Niemal dwie trzecie z nich skupiło się po lewej stronie. Gruchali i rzucali pełne dezaprobaty spojrzenia na mniejszą grupę, składającą się niemal wyłącznie z żołnierzy. Wojskowi nie wysyłali szczęśliwych wibracji, ukrywali to jednak dobrze, krocząc dumnie, wykonując swe zadania z pełną energii sprawnością i odwdzięczając się swym współplemieńcom za dezaprobatę butną pogardą.

Robert nie próbował skryć się przed ich oczyma. Fala spojrzeń, które przyciągnął, sprawiła mu przyjemność. Najwyraźniej wiedzieli, kim był. Jeśli przez sam fakt przejścia obok wywołał przerwę w ich pracy, to tym lepiej.

Zbliżając się do jednego ze skupisk Gubru — sądząc po wstążkach, najwyraźniej członków kapłańskiej Kasty Poprawności — pokłonił się pod kątem, który — jak miał nadzieję — był odpowiedni i uśmiechnął się, gdy całe oburzone stadko było zmuszone do ustawienia się i odpowiedzenia mu tym samym.

Wreszcie dotarł do stacji teledacyjnej sformatowanej w sposób, jaki rozumiał. Uthacalthing wciąż pogrążony był w konwersacji z Bibliotekarzem, Robert więc postanowił sprawdzić, ile zdoła się dowiedzieć na własną rękę.

Posunął się bardzo niewiele. Nieprzyjaciel najwyraźniej wprowadził zabezpieczenia uniemożliwiające nie upoważnionym dostęp do informacji o bliskim kosmosie, czy też przypuszczalnie zbliżających się flotach thennańskich. Niemniej Robert nie przestawał próbować. Czas upływał, podczas gdy on eksplorował sieć bieżących danych, by się dowiedzieć, gdzie najeźdźcy ustawili blokady.

Jego koncentracja była tak intensywna, że upłynęła dłuższa chwila, zanim dotarło do niego, że w Bibliotece coś się zmieniło. Automatyczne pochłaniacze dźwięku sprawiły, że narastająca wrzawa nie zmąciła jego skupienia, gdy jednak Robert podniósł wzrok, dostrzegł wreszcie, że wśród Gubru się zakotłowało. Ptaszyska machały pokrytymi puchem ramionami i tworzyły zwarte grupki wokół holozbiorników. Większość żołnierzy po prostu gdzieś zniknęła.

Co, na Garth, ich ugryzło? — zastanowił się.

Robert nie sądził, by Gubru spodobało się, gdyby spróbował podglądać ponad ich ramionami. Poczuł frustrację. Cokolwiek się działo, z pewnością ich to zaniepokoiło!

Hej! — pomyślał. — Może to będzie w lokalnych wiadomościach.

Za pomocą własnego ekranu szybko uzyskał dostęp do publicznej stacji wideo. Jeszcze do niedawna cenzura była surowa, lecz w ciągu ostatnich kilku dni, gdy żołnierzy odesłano na pole walki, sieci znalazły się pod kontrolą Kasty Kosztów i Rozwagi, a posępnym, apatycznym biurokratom z trudem przychodziło narzucanie choćby i niewielkiej dyscypliny.

Zbiornik zamigotał, po czym pojawił się w nim podekscytowany szymski reporter.

— …i tak, zgodnie z ostatnimi raportami, wygląda na to, że zaskakująca ofensywa z Mulimu nie starła się jeszcze z siłami okupacyjnymi. Gubru najwyraźniej nie są w stanie osiągnąć zgody odnośnie tego, w jaki sposób odpowiedzieć na manifest zbliżających się oddziałów…

Czyżby Thennanianie ogłosili już swą deklarację intencji? — zastanowił się Robert. Nie spodziewano się tego wydarzenia przez jeszcze przynajmniej parę dni. Nagle jego uwagę przyciągnęło jedno słowo.

Z Mulunu?

— …Dokonamy teraz retransmisji oświadczenia odczytanego zaledwie pięć minut temu przez współdowódców armii maszerującej w tej chwili na Port Helenia.

Obraz w holozbiorniku zmienił się. Szymskiego spikera zastąpił niedawno zarejestrowany materiał, ukazujący trzy postacie stojące na tle lasu. Robert zamrugał powiekami. Znał te twarze, dwie z nich bardzo dobrze. Jedna należała do szena imieniem Benjamin. Pozostałe dwie, to kobiety, które kochał.

— …tak więc rzucamy wyzwanie naszym ciemiężycielom. W walce zachowywaliśmy się poprawnie, zgodnie ze wskazaniami Galaktycznego Instytutu Sztuki Wojennej. Nie można tego powiedzieć o naszych nieprzyjaciołach. Używali oni zbrodniczych metod i pozwolili, by szkody poniósł nie biorący udziału w walce, pozostawiony odłogiem gatunek — tubylec kruchego świata. A co najgorsze, oszukiwali.

Robert rozdziawił usta. Obraz przesunął się w tył, by ukazać plutony wyposażonych w różnorodną broń szymów wymaszerowujących z lasu na otwartą przestrzeń w towarzystwie kilku ludzi o dzikim spojrzeniu. Osobą przemawiającą do kamery była Lydia McCue, ludzka kochanka Roberta, lecz Athaclena stała tuż obok niej i z oczu swej nieziemskiej małżonki odczytał, kto napisał te słowa.

I dowiedział się, ponad wszelką wątpliwość, czyj był to pomysł.

— Żądamy więc, by wysłali swych najlepszych żołnierzy, uzbrojonych tak, jak my jesteśmy uzbrojeni, celem spotkania z naszymi reprezentantami na otwartym terenie, w dolinie Sindu…

— Uthacalthing — odezwał się ochrypłym głosem. Następnie powtórzył donośniej. — Uthacalthing!

Tłumiki dźwięku były udoskonalane przez sto milionów pokoleń bibliotekarzy. Przez cały ten czas jednak istniała tylko garstka gatunków dzikusów. Przez jedną chwilę olbrzymią komnatę wypełniły echa, zanim pochłaniacze zlikwidowały nieuprzejme wibracje i po raz kolejny narzuciły ciszę oraz spokój.

Nic jednak nie można było poradzić na bieganie po korytarzach.

106. Gailet

— Rekombinacyjne szczury! — krzyknął Fiben, usłyszawszy początek deklaracji. Patrzyli na przenośny holoodbiornik ustawiony na zboczach Kopca Ceremonialnego.

Gailet nakazała mu gestem milczenie.

— Bądź cicho, Fiben. Pozwól mi wysłuchać reszty. Znaczenie przekazu było jednak oczywiste już od kilku pierwszych zdań. Kolumny nieregularnych żołnierzy, odzianych w prowizoryczne mundury z ręcznie tkanego materiału, maszerowały równym krokiem przez otwarte, puste, zimowe pola. Obok szeregów obdartej armii jechały — niczym uciekinierzy z jakiegoś przedkontaktowego, dwuwymiarowego filmu — dwa szwadrony konnej kawalerii! Maszerujące szymy uśmiechały się nerwowo i obserwowały niebo, pieszcząc swą zdobyczną lub sporządzoną w górach broń. Nie było jednak wątpliwości co do ich srogiej determinacji.

Gdy kamery przesunęły się do tyłu, Fiben dokonał pośpiesznych obliczeń.

— To wszyscy — stwierdził wstrząśnięty. — Chcę powiedzieć, że — biorąc poprawkę na niedawne straty — to są wszyscy, którzy mają jakiekolwiek wyszkolenie lub w ogóle nadają się do walki. Wszystko albo nic — potrząsnął głową. — Niech diabli porwą moją niebieską kartę, jeśli mogę się połapać, co ona ma nadzieję osiągnąć.

Gailet obrzuciła go przelotnym spojrzeniem.

— Też mi niebieskokartowiec — prychnęła pogardliwie. — Muszę również powiedzieć, że ona świetnie wie, co robi, Fiben.

— Ale miejskich powstańców wycięto w Sindzie w pień. Potrząsnęła głową.

— To było wtedy. Nie znaliśmy sytuacji. Nie zdobyliśmy żadnego respektu ani statusu. A ponadto nie było świadków. Górskie siły odniosły jednak zwycięstwa. Zostały uznane. A teraz przygląda się temu Pięć Galaktyk — Gailet zmarszczyła brwi. — Och, Athaclena wie, co robi. Nie zdawałam sobie po prostu sprawy, że sytuacja jest aż tak rozpaczliwa.

Siedzieli cicho jeszcze przez chwilę obserwując, jak powstańcy posuwają się powoli naprzód poprzez sady i puste, zimowe pola. Potem Fiben wydał z siebie kolejny okrzyk.

— Co jest? — zapytała Gailet. Spojrzała na wskazane przez niego miejsce w zbiorniku i teraz na nią przyszła kolej, by syknąć z zaskoczenia.

Tam, razem z innymi szymskimi żołnierzami, dźwigając szablo-karabin, maszerował ktoś, kogo oboje znali. Sylvie nie sprawiała wrażenia, by czuła się niezręcznie, trzymając w rękach broń. W gruncie rzeczy wydawała się wyspą przywodzącą niemal na myśl filozofię spokoju zeń pośród morza nerwowych neoszympansów.

Kto mógłby na to wpaść? — pomyślała Gailet. — Kto by się tego po niej spodziewał?

Przyglądali się tej scenie razem. Nie mogli zrobić wiele więcej.

107. Galaktowie

— Trzeba to załatwić z delikatnością, ostrożnością, prawością — ogłosiła Suzeren Poprawności. — Jeśli będzie to konieczne, musimy z nimi stanąć do walki jeden na jednego.

— Ale wydatki! — lamentował Suzeren Kosztów i Rozwagi. — Straty, jakich należy się spodziewać!

Najwyższa kapłanka pochyliła się łagodnie na swej grzędzie i zanuciła do swego młodszego partnera.

— Consensus, consensus… ujrzyj wraz ze mną wizję harmonii i mądrości. Nasz klan utracił tu wiele i grozi poważne niebezpieczeństwo, że utraci znacznie więcej. Nie postradaliśmy jednak jeszcze jedynej rzeczy, która przeprowadzi nas nawet przez noc, nawet przez ciemność — naszej szlachetności. Naszego honoru.

Wspólnie zaczęli się kołysać. Rozbrzmiała melodia, której tekst składał się tylko z jednego słowa:

— Zuuun…

Gdyby tylko ich silny trzeci był teraz z nimi! Fuzja wydawała się tak bliska. Posłano do Suzerena Wiązki i Szponu wiadomość nalegającą, by wrócił do nich, połączył się z nimi, stał się z nimi wreszcie jednością.

Jak — zastanawiała się — jak może się opierać przed zrozumieniem, dojściem do wniosku, zdaniem sobie wreszcie sprawy, że jego przeznaczeniem jest zostać moim samcem? Czy indywiduum może być tak uparte?

Nasza trójka może jeszcze osiągnąć szczęście!

Posłaniec jednak wrócił z wiadomością, która wywołała rozpacz. Krążownik stojący w zatoce wystartował i skierował się w głąb lądu wraz z eskortą. Suzeren Wiązki i Szponu postanowił działać. Żaden consensus go nie powstrzyma.

Najwyższa kapłanka pogrążyła się w żałobie.

Mogliśmy być szczęśliwi.

108. Athaclena

— Cóż, to może być nasza odpowiedź — zauważyła z rezygnacją Lydia.

Athaclena, zajęta kłopotliwym, nieznanym jej zajęciem, jakim było panowanie nad koniem, podniosła wzrok. Z reguły pozwalała po prostu swemu zwierzęciu podążać za pozostałymi. Na szczęście było to łagodne stworzenie, które dobrze reagowało na jej koronowe śpiewanie.

Spojrzała w kierunku wskazanym przez Lydię McCue, gdzie rozproszone chmury i mgiełka przesłaniały częściowo zachodni horyzont. Już teraz wiele szymów wyciągało ręce w tamtym kierunku. Nagle Athaclena również dostrzegła błysk zbliżających się, latających statków, a także wykennowała zbliżające się oddziały. Dezorientacja… determinacja… fanatyzm… żal… odraza… Ze statków bombardował ją wir uczuć o obcym posmaku. Jedna rzecz była jednak jasna ponad wszystko.

Gubru nadciągali potężnymi, przemożnymi siłami.

Odległe punkty nabrały kształtu.

— Myślę, że masz rację, Lydio — powiedziała przyjaciółce Athaclena. — Wygląda na to, że otrzymaliśmy odpowiedź. Kobieta-komandos przełknęła ślinę.

— Czy mam nakazać rozproszenia się? Może nieliczni z nas zdołają uciec — w jej głosie brzmiało powątpiewanie.

Athaclena potrząsnęła głową. Uformował się smutny glif.

— Nie. Musimy doprowadzić tę grę do końca. Zwołaj wszystkie jednostki. Każ kawalerii zebrać żołnierzy na tamtym szczycie wzgórza.

— Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego powinniśmy ułatwić im zadanie?

Glif ukształtowany ponad falującymi witkami Athacleny wciąż nie chciał się stać glifem rozpaczy.

— Tak — odparła. — Jest taki powód. Najważniejszy powód na świecie.

109. Galaktowie

Pułkownik-jastrząb Żołnierzy Szponu obserwował obdartą armię powstańców na holoekranie i słuchał, jak jego naczelny dowódca wrzeszczy z zachwytu:

— Spłoną, spalą się, obrócą w popiół pod naszym ogniem!

Pułkownik-jastrząb czuł się nieszczęśliwy. To był nieumiarkowany język, nie biorący w należyty sposób pod uwagę konsekwencji. Wiedział, w głębi duszy, że nawet najbardziej błyskotliwe plany militarne spełzną w ostatecznym rozrachunku na niczym, jeśli nie wezmą pod uwagę takich spraw jak koszty, rozwaga oraz poprawność. Równowaga stanowiła esencję consensusu, fundament przeżycia.

A przecież wyzwanie rzucone przez Ziemian było honorowe! Można je było zignorować lub nawet stawić im czoła oddziałami — w granicach przyzwoitości — silniejszymi. To jednak, co dowodzący armią samiec planował teraz, było odpychające. Jego metody miały charakter skrajny.

Pułkownik-jastrząb zauważył, że zaczął już myśleć o Suzerenie Wiązki i Szponu jako o „samcu”. Był błyskotliwym dowódcą, stanowiącym inspirację dla swych podwładnych, lecz teraz, jako książę, wydawał się ślepy na prawdę.

Nawet myślenie o dowódcy w podobnie krytyczny sposób sprawiało pułkownikowi-jastrzębiowi fizyczny ból. Konflikt był głęboki i sięgający aż do trzewi.

Drzwi głównej windy otworzyły się i na podium dowodzenia weszła trójka białopiórych posłańców — kapłan, biurokrata i jeden z oficerów, którzy zdezerterowali do pozostałych suzerenów. Podeszli do admirała i podali mu szkatułkę wykonaną z bogato inkrustowanego drewna. Z drżeniem Suzeren Wiązki i Szponu nakazał ją otworzyć.

Wewnątrz leżało wspaniałe pióro, mieniące się barwą czerwieni na całej długości oprócz samego koniuszka.

— Kłamstwo! Oszustwo! To oczywiste fałszerstwo! — krzyknął admirał i wytrącił szkatułkę wraz z zawartością z rąk zdumionego posłańca.

Pułkownik-jastrząb wbił wzrok w piórko, które unosiło się w wirach płynącego z cyrkulatorów powietrza, aż wreszcie opadło na pokład. Pozostawienie go tam wydawało mu się świętokradztwem, lecz mimo to nie odważył się poruszyć, by je podnieść.

Jak dowódca mógł zignorować coś takiego? Jak mógł odmawiać akceptacji soczystych odcieni błękitu rozprzestrzeniających się teraz u korzeni jego własnego puchu?

— Pierzenie może się jeszcze odwrócić — wykrzyknął Suzeren Wiązki i Szponu. — Może się to zdarzyć, jeśli odniesiemy zwycięstwo w walce!

To, co proponował teraz, nie byłoby jednak zwycięstwem, lecz rzezią.

— Ziemianie skupiają się, gromadzą, zbierają na szczycie jednego wzgórza — zameldował jeden z adiutantów. — Oferują, przedstawiają, prezentują nam pojedynczy, prosty cel!

Pułkownik-jastrząb westchnął. Nie trzeba było być kapłanem, by odgadnąć, co to oznaczało. Ziemianie, zdając sobie sprawę, że uczciwej walki nie będzie, zeszli się razem, by uczynić swój koniec prostym. Ponieważ ich życie było już stracone, istniał tylko jeden możliwy powód.

Robią to, by uchronić kruchy ekosystem tego świata. Ostatecznie celem przyznania im dzierżawy było ratowanie Garthu.

W fakcie ich bezbronności pułkownik-jastrząb dostrzegł porażkę i poczuł jej gorzki smak. Zmusili Gubru do dokonania jednoznacznego wyboru między potęgą a honorem.

Karmazynowe pióro urzekło pułkownika-jastrzębia. Jego barwy wpływały na samą krew gubryjskiego oficera.

— Przygotuję moich Żołnierzy Szponu, by wyruszyli w dół, na spotkanie z Terranami — zasugerował z nadzieją w głosie. — Opadniemy, ruszymy do natarcia, zaatakujemy w równej liczebności, lekko uzbrojeni, bez robotów.

— Nie! Nie możecie, nie wolno wam, nie pozwalam! Starannie wyznaczyłem role dla całości moich sił. Wszystkie będą mi potrzebne, niezbędne, gdy zajmiemy się Thennanianami! Nie będzie żadnej marnotrawnej rozrzutności. Posłuchajcie mnie teraz! W tej chwili, w tym momencie Ziemianie na dole poczują ciężar, doświadczą, doznają mojej sprawiedliwej zemsty! — wykrzyknął Suzeren Wiązki i Szponu. — Rozkazuję, by usunięto zabezpieczenia z broni masowego rażenia. Spalimy tę dolinę, a potem następną i następną, aż wreszcie wszelkie życie w tych górach…

Rozkaz nie został dokończony. Pułkownik-jastrząb Żołnierzy Szponu mrugnął jeden raz, po czym odrzucił swój szablo karabin. Po brzęku nastąpiło podwójne głuche uderzenie, gdy najpierw głowa, a potem ciało byłego dowódcy armii również upadły na pokład.

Pułkownik-jastrząb zadrżał. Na leżącym ciele wyraźnie widać było tęczowe odcienie kasty królewskiej. Krew admirała zabarwiła błękitne, książęce upierzenie, po czym rozlała się po pokładzie, by połączyć się wreszcie z karmazynowym piórem jego królowej.

Pułkownik-jastrząb zwrócił się do swych oszołomionych podwładnych.

— Poinformujcie, powiadomcie, przekażcie Suzeren Poprawności, że nałożyłem na siebie areszt do czasu rozstrzygnięcia, określenia, zdeterminowania mojego losu. Wspomnijcie Ich Wysokościom, co trzeba uczynić.

Przez długą, pełną niepewności chwilę — siłą samej inercji — oddział specjalny nadal podążał w kierunku szczytu wzgórza, na którym zebrali się oczekujący Ziemianie. Nikt się nie odzywał. Na podium dowodzenia nie poruszało się niemal nic.

Gdy nadszedł raport, było to tak, jak gdyby otrzymali potwierdzenie faktu, o którym już od pewnego czasu wiedzieli. Całun żałoby opadł już wcześniej na gubryjskie budynki administracyjne. Była Suzeren Poprawności i były Suzeren Kosztów i Rozwagi zanucili teraz wspólnie smutny tren utraty.

Jakże wielkie nadzieje, jakże wspaniałe perspektywy mieli wyruszając w to miejsce, na tę planetę, do tej smętnej plamki w pustej przestrzeni. Władcy Grzędy tak starannie zaplanowali właściwy piec, należyty tygiel i odpowiednio dobrane składniki — trójkę najlepszych, trzy wspaniałe produkty genetycznych manipulacji, ich najdoskonalszych.

Mieliśmy przywieźć do domu consensus — pomyślała królowa — i consensus nadszedł.

Obrócony w popioły. Byliśmy w błędzie sądząc, że to jest odpowiednia chwila, by dążyć do wielkości.

Och, spowodowało to wiele czynników. Gdyby tylko nie zginął pierwszy kandydat Kosztów i Rozwagi… Gdyby tylko dwukrotnie nie dali się oszukać temu tymbrimskiego spryciarzowi z jego „Garthianami”… Gdyby tylko Ziemianie nie okazali takiej dzikiej chytrości w wykorzystywaniu każdej ich słabości — na przykład ten ostatni manewr, który zmusił gubryjską armię do wyboru między hańbą a królobójstwem…

Przypadki jednak nie istnieją — pomyślała. — Nie mogliby wykorzystać słabych punktów, gdybyśmy ich nie mieli.

Tak brzmiał consensus, który zaprezentują Władcom Grzędy. Istnieją słabości, błędy, niedociągnięcia, które ta z góry skazana na klęskę ekspedycja poddała próbie i ujawniła.

Będzie to cenna informacja.

Niech to stanie się dla mnie pocieszeniem za moje jałowe, bezpłodne jajka — pomyślała, dodając otuchy swemu jedynemu pozostałemu przy życiu partnerowi i kochankowi.

Posłańcom wydała jeden, krótki rozkaz:

— Przekażcie pułkownikowi-jastrzębiowi nasze ułaskawienie, naszą amnestię, nasze wybaczenie. I odwołajcie oddział specjalny do bazy.

Wkrótce śmiercionośne krążowniki zawróciły i skierowały się w stronę domu, pozostawiając góry i dolinę tym, którzy najwyraźniej pragnęli ich tak bardzo.

110. Athaclena

Szymy gapiły się, zdumione, na śmierć, która najwyraźniej zmieniła zdanie. Lydia McCue popatrzyła przelotnie za oddalającymi się krążownikami i potrząsnęła głową.

— Wiedziałaś — powiedziała odwracając się, by spojrzeć na Athaclenę. — Wiedziałaś! — oskarżyła ją po raz drugi.

Tymbrimka uśmiechnęła się. Jej witki wykreśliły w powietrzu słabe, smutne ślady.

— Powiedzmy po prostu, ze myślałam, iż istnieje taka możliwość — odparła wreszcie. — Gdybym się myliła i tak byłby to honorowy postępek. Z bardzo jednak wielkim zadowoleniem przekonałam się, że miałam rację.

Загрузка...