Niech nas wspomogą, byśmy im weszli na ramiona.
Wtedy, patrząc nad ich głowami, ujrzymy kilka ziem obiecanych,
z których przyszliśmy i do których mamy nadzieję dotrzeć.
Na sennym lądowisku Port Helenia przez wszystkie lata, jak przeżył tam Fiben Bolger, nigdy nie było takiego ruchu. Port Piaskowa wznoszący się nad Zatoką Aspinal aż dudnił od paraliżującego, infradźwiękowego warkotu silników. Pióropusze dymu przesłaniał silosy startowe, nie przeszkadzało to jednak gapiom, którzy zebrali się przy zewnętrznym ogrodzeniu, w obserwowaniu całego tego zamieszania. Ci, którzy mieli choć trochę talentu psi, mogli odgadnąć, w której chwili ma wystartować gwiazdolot. Fale ogłupiającej niepewności wywołane przez nieszczelne grawitory sprawiały, że część gapiów mrugała szybko na chwilę przed wzniesieniem się następnego statku o wielkich rozporach ponad mgiełkę i jego ciężkim odlotem w usiane chmurami niebo.
Hałas i gryzący pył drażniły widzów. Jeszcze trudniej było tym którzy stali na polu startowym, a już szczególnie tym, których zmuszono do udania się tam wbrew ich woli.
Fiben z pewnością wolałby znaleźć się teraz gdziekolwiek indziej, najchętniej w pubie, gdzie mógłby przyjąć całe pinty płynnego środka znieczulającego. Tak jednak nie mogło się stać.
Z cynizmem obserwował tę gorączkową aktywność.
Jesteśmy tonącym statkiem — pomyślał — i wszystkie szczur mówią nam „adieu”.
Wszystko, co było zdolne do lotu i przejścia, opuszczało Garth z nieprzyzwoitym pośpiechem. Wkrótce lądowisko stanie się niemal puste.
Dopóki nie przybędzie nieprzyjaciel… kimkolwiek by się nie okazał.
— Psst, Fiben. Przestań się wiercić!
Spojrzał na prawo. Szym, stojący w szeregu obok niego, sprawiał wrażenie, że jest mu równie niewygodnie jak Fibenowi. Czapka wyjściowego munduru Simona Levina zaczynała ciemnieć tuż na jego wałami nadoczodołowymi, gdzie pod jej krawędzią wilgotne futro układało się w loki. Simon spojrzał na niego w milczeniu, nakazując mu stać prosto i patrzeć przed siebie. Fiben westchnął. Wiedział, że musi spróbować stać na baczność. Uroczystość na cześć odlatującego dygnitarza dobiegała już końca i członek Planetarnej Gwardii Honorowej nie powinien się garbić. Wciąż jednak jego wzrok kierował się ku południowemu krańcowi płaskowyżu, daleko od handlowego terminalu i odlatujących frachtowców. Widniał tam niezamaskowany, nierówny, monotonny szereg, czarnych o cygarowatych kształtach i bryłowatym wyglądzie, statków wojennych. Kilka z małych łodzi wywiadowczych pokryło się iskrami wyładowań, gdy weszli na nie technicy strojący detektory oraz osłony przed nadchodzącą bitwą. Fiben zastanawiał się, czy dowództwo zadecydowało już, który statek mu przydzielić. Być może pozwolą na wpół wyszkolonym adeptom Milicji Kolonialnej ciągnąć losy o to, któremu z nich przypadnie najbardziej wyeksploatowana ze starożytnych machin wojennych nabytych niedawno po obniżonej cenie od wędrownego xatińskiego handlarza szmelcem.
Lewą ręką Fiben pociągnął za sztywny kołnierz munduru i pogładził gęste włosy rosnące poniżej obojczyka. Stare wcale nie musi znaczyć złe — tłumaczył sobie. — Jeśli wyjdziesz do walki na pokładzie tysiącletniej balii, możesz przynajmniej być pewien, że potrafi ona wiele znieść.
Większość z tych sponiewieranych łodzi wywiadowczych brała udział w walce, zanim jeszcze ludzie usłyszeli o cywilizacji galaktycznej… zanim nawet zaczęli bawić się racami, przypalając sobie (i płosząc ptaki na ojczystej Ziemi.
Fiben uśmiechnął się przelotnie na tę myśl. Nie było to zbyt przyjemne w stosunku do gatunku jego opiekunów, lecz z drugiej strony ludzie raczej nie starali się wpoić jego rasie uniżoności.
Jejku, ależ ten małpi strój swędzi! Nagie małpy, takie jak ludzie, mogły to może znieść, ale my, kudłate typy, nie jesteśmy po przystosowani do noszenia tylu warstw na sobie!
Zdawało się jednak, że ceremonia ku czci odlatującej synthiańskiej konsul dobiega końca. Swoio Shochuhun — ta nadęta kupa sierści i wąsów — kończyła swe pożegnalne przemówienie do mieszkańców planety Garth — ludzi i szymów — których pozostawia losowi. Fiben ponownie podrapał się w brodę pragnąc aby biała gaduła wdrapała się po prostu do swego promu i odleciała do wszystkich diabłów, jeśli już tak się jej śpieszyło. Simon wymierzył mu kuksańca łokciem w żebra. Wyprostuj się, Fiben — mruknął niespokojnie Simon. — Jej litość patrzy w tę stronę!
Stojąca pomiędzy dygnitarzami siwowłosa Koordynator Planetarny, Megan Oneagle, spojrzała na Fibena wydymając wargi i obdarzyła go szybkim potrząśnięciem głową.
Ech, do diabła — pomyślał.
Syn Megan, Robert, był kolegą Fibena z roku na małym garthiańskim uniwersytecie. Fiben uniósł brwi, jak gdyby chciał przypomnieć ludzkiej administratorce, że nie prosił o służbę w tej gwardii honorowej na cześć osób o wątpliwym honorze. Poza tym jeśli ludzie chcieli mieć podopiecznych, którzy się nie drapią, ni powinni byli wspomagać szympansów.
Poprawił jednak kołnierzyk i spróbował nieco się wyprostował Dla tych Galaktów forma była niemal wszystkim i Fiben wiedział, że nawet skromny neoszympans musi odegrać swą rolę, gdyż w przeciwnym razie Ziemski Klan mógłby utracić twarz.
Po obu stronach koordynator Oneagle znajdowali się inni dygnitarze, którzy przybyli zobaczyć odlot Swoio Shochuhun. Po lewi stał Kault, potężny thennański poseł, pokryty zrogowaciałą skórą, pełen splendoru w swej błyszczącej pelerynie i z podniesionym grzebieniem grzbietowym. Szczeliny oddechowe na jego szyi otwierały się i zamykały niczym żaluzje za każdym razem, gdy wyposażone w potężne szczęki stworzenie wdychało powietrzem.
Po prawej stronie Megan stała znacznie bardziej człekokształtna postać, smukła i o długich kończynach. Przygarbiła się lekko, niemal lekceważąco, w promieniach popołudniowego słońca.
Uthacalthinga coś rozbawiło — zdał sobie sprawę Fiben. — Ja zwykle.
Rzecz jasna ambasador Uthacalthing uważał, że wszystko je zabawne. Swą postawą, łagodnym falowaniem srebrzystych witek unoszących się ponad małymi uszami oraz błyskiem złocistych szeroko rozstawionych oczu, blady tymbrimski poseł zdawał się wyrażać coś, czego nie można było powiedzieć głośno — coś, co graniczyło z obelgą dla odlatującej synthiańskiej dyplomatki.
Swoio Shochuhun wygładziła wąsy, po czym wystąpiła naprzód by pożegnać się kolejno z każdym ze swych kolegów. Gdy Fiben patrzył na wykonywane przez nią przed Kaultem ozdobne ceremonialne ruchy łapą, uderzyło go, jak bardzo Sythianka przypomina wielkiego, pękatego szopa, ubranego niczym jakiś starożytni wschodni dworzanin.
Kault, olbrzymi Thennanianin, nadął swój grzebień i pokłonił się na znak odpowiedzi. Dwoje Galaktów o nierównych rozmiarach wymieniło dowcipne uwagi w piskliwym, wysoce fleksyjnym szóstym galaktycznym. Fiben wiedział, że nie czują oni do siebie zbytniej sympatii, ale też nie można sobie wybierać przyjaciół, prawda? — szepnął Simon.
Masz cholerną rację — zgodził się Fiben. Była w tym ironia. Kudłaci, ostrożni Synthianie to jedni z niewielu „sojuszników” Ziemi w politycznym i militarnym trzęsawisku — Pięciu Galaktyk. Ci niesamowici egocentrycy słynęli z tchórzostwa. Odlot Swoio stanowił praktycznie gwarancję, że żadne z tłustych, kudłatych wojowników nie pośpieszą Garthowi z pomocą w czarnej godzinie.
Tak samo, jak żadna pomoc nie nadejdzie z Ziemi ani z Tymbrimi, oni mają w tej chwili wystarczająco wiele własnych problemów. Fiben znał szósty galaktyczny wystarczająco dobrze, by zrozumieć niektóre ze słów, które wielki Thennanianin mówił Swoio. Najwyraźniej Kault nie był najlepszego zdania o ambasadorach, którzy porzucają swe placówki.
Trzeba to przyznać Thennanianom — pomyślał Fiben. Rodacy mogli być fanatykami. Z pewnością znajdowali się na aktualnej liście oficjalnych wrogów Ziemi. Niemniej jednak wszędzie podziwiano ich odwagę i rygorystyczne poczucie honoru. No cóż, nie zawsze można sobie wybierać przyjaciół, podobnie jak wrogów.
Swoio podeszła do Megan Oneagle. Pokłon Synthianki był odrobinę płytszy niż ten, który zaoferowała Kaultowi. Ostatecznie osiągnęli stosunkowo niską rangę wśród opiekunów galaktyki.???? jaką w związku z tym masz ty — powiedział sobie Fiben. Megan pokłoniła się w odpowiedzi.
Przykro mi, że pani odlatuje — zwróciła się do Swoio w szóstym galaktycznym z wyraźnym akcentem. — Proszę przekazać rodakom naszą wdzięczność za ich dobre życzenia. Usnę — mruknął Fiben. — Powiedz reszcie szopów, że jesteśmy wdzięczni jak sto diabłów.
Jej twarz była jednak pozbawiona wyrazu w chwili, gdy pułkownik Maiven, ludzki dowódca Gwardii Honorowej, spojrzał ostro w jego stronę.
Odpowiedź Swoio pełna była komunałów. Bądźcie cierpliwi — nalegała. — W Pięciu Galaktykach panuje zamieszanie. Fanatycy z grona wielkich potęg powodują tyle szumu, gdyż sądzą, że nadciąga millennium, koniec wielkiej ery. Przystąpili do działania jako pierwsi. W przeciwieństwie do nich Umiarkowani oraz Instytuty Galaktyczne muszą działać wolni i rozsądniej. Niemniej i one zareagują, zapewniała. We właściwym momencie. Mały Garth nie zostanie zapomniany.
Jasne — pomyślał z sarkazmem Fiben. — Pomoc może przecież nadejść już za stulecie czy dwa!
Reszta szymów z Gwardii Honorowej popatrzyła na siebie nawzajem, przewracając oczyma na znak niesmaku. Ludzcy oficerowie byli bardziej powściągliwi, ale Fiben ujrzał, jak jeden z nich pokazał gestem dłoni, gdzie mu wyrośnie kaktus.
Swoio zatrzymała się wreszcie przed seniorem korpusu dyplomatycznego, Uthacalthinigiem Przyjacielem Ludzi, konsulem i ambasadorem Tymbrimczyków.
Wysoki nieziemiec miał na sobie czarną, luźną szatę, która podkreślała bladość jego skóry. Usta Uthacalthinga były małe, zaś, nos przypominający w ludzkiej twarzy rozstęp między jego skrytymi w cieniu oczyma wydawał się bardzo szeroki. Na głowie miał wielki kołnierz z miękkiego, brązowego futra ograniczony falującymi witkami, zaś dłonie długie i delikatne. Mimo to wrażenie człekokształtności było bardzo silne. Fibenowi zawsze zdawało się, że obdarzony lotnym humorem, przedstawiciel największego sojusznika Ziemi w każdej chwili może wybuchnąć śmiechem z jakiegoś żartu, wielkiego czy małego. Był jedyną istotą na tym płaskowyż która sprawiała wrażenie nie poruszonej panującym dzisiaj napięciem. Ironiczny uśmieszek Tymbrimczyka wpłynął pozytywnie na Fibena, podnosząc go na chwilę na duchu.
Nareszcie! Fiben westchnął z ulgą. Wyglądało na to, że Swoio wreszcie skończyła. Odwróciła się i poszła w górę rampy do oczekującego na nią promu. Na ostrą komendę pułkownika Maive Gwardia stanęła na baczność. Fiben zaczął odliczać w myśli liczbę kroków dzielących go od cienia i zimnego napoju.
Było jednak jeszcze za wcześnie na relaks. Fiben nie był jedynym, który jęknął cicho, gdy na szczycie rampy Synthianka odwróciła się, by przemówić do widzów po raz kolejny.
Nad tym, co wtedy się wydarzyło — i w jakiej dokładnie kolejności — Fiben miał się zastanawiać jeszcze długo. Wyglądało jednak na to, że gdy tylko pierwsze piskliwe tony szóstego galaktycznego opuściły usta Swoio, po drugiej stronie lądowiska nastąpiło coś dziwacznego. Fiben poczuł swędzenie wewnątrz gałek oczny i spojrzał na lewo w sam czas, by zobaczyć łagodny blask wokół jednej z łodzi wywiadowczych. Potem wydało mu się, że mały stateczek eksplodował.
Nie przypominał sobie momentu, gdy padł na pole startowe, próbując wkopać się w mocną, elastyczną powierzchnię.
Co to? Atak nieprzyjaciela? Tak szybko?
Usłyszał, że Simon parsknął gwałtownie. Rozległ się cały szereg kichnięć. Mrugając powiekami, by usunąć kurz z oczu, Fiben zerknął w tamtą stronę i ujrzał, że stateczek wywiadowczy nadal istnieje — więc nie eksplodował!
Części pola jednak wyrwały się spod kontroli. Roziskrzyły się oślepiającym i oślepiającym blaskiem wybuchu światła i dźwięku. Odziani w skafandry osłonowe inżynierowie pognali w tamtą stronę, by wymienić na łodzi uszkodzony generator prawdopodobieństwa. Zanim jednak tego dokonali, odstręczający pokaz dał się we znaki wszystkim, którzy znajdowali się w pobliżu, wpływając na każdy z posiadanych przez nich zmysłów — od dotyku i smaku aż po węch i psi. Uiii! — gwizdnęła szymka stojąca po lewej stronie Fibena, trzymając się w bezsilnym geście za nos. — Kto podłożył tu bombę mącącą?
W jednej chwili, z niesamowitą pewnością, Fiben zrozumiał, że szymka użyła właściwego określenia. Przetoczył się szybko na drugi bok, akurat na czas, by zobaczyć jak synthiańska ambasador z nosem zmarszczonym z niesmaku i wąsami skurczonymi ze wstydu pognała do statku, zapominając o wszelkiej godności. Właz zamknął się z głośnym brzękiem.
Wreszcie ktoś znalazł odpowiedni przełącznik i powstrzymał przenikliwy, przeciążający zmysły impuls, po którym został jedynie nieznośny posmak oraz dzwonienie w uszach. Członkowie Gwardii Honorowej podnieśli się i otrzepali z pyłu, mrucząc z podenerwowaniem. Niektórzy z ludzi i szymów drżeli jeszcze, mrugali powiekami i ziewali energicznie. Jedynie flegmatyczny, nie zważający na nic tymbrymski ambasador sprawiał wrażenie nieporuszonego. Wydawało się nawet, że Kault jest zdziwiony niezwykłym zachowaniem Ziemian.
Bomba cuchnąca. Fiben skinął głową. Ktoś uznał, że to świetny dowcip. I myślę, że wiem kto.
Fiben przyjrzał się bacznie Uthacalthingowi. Gapił się na istotę, której nadano imię Przyjaciel Ludzi, przypominając sobie, jak tymbrimczyk uśmiechnął się, gdy Swoio, mała, nadęta Synthian przystąpiła do wygłaszania ostatniego przemówienia. Tak jest, byłby gotów przysiąc na egzemplarz dzieł Darwina, że w tej chwili, na moment przed awarią łodzi wywiadowczej, korona przejrzystych witek Uthacalthinga uniosła się, a ambasador nadymał się, jak gdyby oczekiwał czegoś z radością. Fiben potrząsnął głową. Mimo ich sławetnych zdolności parapsychicznych, żaden Tymbrimczyk nie mógłby wywołać podobnego impulsu posługując się jedynie siłą woli. To wszystko było przygotowane z góry.
Synthiański prom wzniósł się na strumieniu powietrznym i prześlizgnął nad lądowiskiem, by oddalić się na bezpieczny dystans. Następnie lśniący statek pognał z wysokim jękiem grawitorów ku niebu, na spotkanie z obłokami.
Na komendę pułkownika Maivena Gwardia Honorowa przybrała postawę zasadniczą po raz ostatni. Koordynator Planetarny i dwóch pozostałych na Garthu posłów przeszło przed szeregiem, dokonują inspekcji. Może był to tylko wymysł jego wyobraźni, lecz Fiben był pewien, że przechodząc przed nim Uthacalthing zwolnił na chwilę. Szym nie miał wątpliwości, że jedno z tych wielkich oczu ze srebrzystą obwódką spojrzało prosto na niego. A drugie mrugnęło.
Fiben westchnął.
Bardzo zabawne — pomyślał z nadzieją, że tymbrimski emisariusz wychwyci sarkazm w jego umyśle. — Za tydzień wszyscy możemy być kopcącymi się trupami, a ty sobie urządzasz dowcipasy.
Bardzo zabawne, Uthacalthing.
Witki zatrzepotały wzdłuż jej głowy, gwałtowne w swym podnieceniu. Athaclena pozwoliła, by jej frustracja i gniew zamusowały, na koniuszkach srebrzystych włókien niczym ładunek elektryczny. Ich końce zafalowały, jak gdyby z własnej woli, niczym szczupłe palce, przekształcając jej niemal dotykalną złość w coś…
Jeden z ludzi oczekujących w pobliżu na audiencję u Koordynatora Planetarnego powąchał powietrze i rozejrzał się wokół niepewnie. Odsunął się od Athacleny, nie wiedząc dokładnie, dlaczego nagle poczuł się nieswojo. Był zapewne urodzonym, choć prymitywnym empatą. Niektórzy z ludzi potrafili niewyraźnie kennować tymbrimskie glify empatyczne, choć niewielu tylko zdobyło odpowiednie szkolenie potrzebne, by odebrać coś więcej niż niejasne emocje.
Również ktoś inny zauważył, co zrobiła Athaclena. Po drugiej stronie sali jej ojciec stojący wśród małej grupy ludzi poderwał gwałtownie głowę. Jego własna korona witek pozostała gładka i nieporuszona, lecz Uthacalthing uniósł głowę i odwrócił się lekko, spojrzeć na nią z pytającym i zarazem lekko rozbawionym wyrazem twarzy.
Reakcja mogłaby być podobna, gdyby ludzki rodzic złapał swą córkę na tym, jak kopnęła kanapę lub mruknęła coś do siebie złością. Wewnętrzna frustracja była w obu przypadkach podobna, z tym że Athaclena wyrażała ją przez swą tymbrimską empatię nie uzewnętrzniony napad gniewu. Gdy ojciec spojrzał na cofnęła pośpiesznie falujące witki i wymazała paskudny czuły glif, który kształtowała nad głową. To jednak nie ugasiło jej złości. W tym tłumie Ziemian trudno zapomnieć o sytuacji.
Karykatury — pomyślała Athaclena z pogardą, choć wiedziała ze, że było to zarówno nieuprzejme, jak i niesprawiedliwe. Nie mogli oni, rzecz jasna, nic poradzić na to, kim byli — a byli jednym bardziej niezwykłych plemion, jakie pojawiło się na galaktycznej scenie od eonów. To jednak nie znaczyło, że musi ich lubić! Mogłoby to być łatwiejsze, gdyby byli bardziej obcy… gdyby przypominali ociężałe, niezgrabne wersje Tymbrimczyków o blisko osadzonych oczach. Szalenie różnili się od siebie barwą owłosieniem. Odmienne proporcje ich ciała sprawiały niesamowite wrażenie. Bardzo często bywali skwaszeni i ponurzy, przez nierzadko sprawiali, że Athaclena czuła się przygnębiona, gdy spędzała zbyt długi czas w ich towarzystwie. Błędny sąd niegodny córki dyplomaty.
Beształa się w myśli, próbując skierować swoje myśli na inne tory. Ostatecznie nie można było mieć pretensji do ludzi o to, że wypromieniowywali swój strach w chwili, gdy wojna, której nie chcieli, miała się zwalić im na karki.
Widziała jak jej ojciec śmieje się z czegoś, co powiedział któryś z ziemskich oficerów i zastanowiła się, jak on to robi. W jaki sposób potrafi robić to tak dobrze. Nigdy nie nauczę się tego swobodnego, śmiałego sposobu bycia. Nigdy nie zdołam sprawić, by był ze mnie dumny. Pragnęła, by Uthacalthing pożegnał się z Terranami, gdyż chciała porozmawiać na osobności. Za kilka minut przyjedzie po nią Robert Oneagle, a ona zamierzała podjąć jeszcze jedną próbę przekonać ojca, by nie kazał jej wyjeżdżać z tym młodym człowiekiem. Pragnęła być użyteczna! Wiem, ze mogę! Nie trzeba mnie wysyłać w bezpieczne miejsce, jak jakiegoś rozpieszczonego dzieciaka.
Zreflektowała się pośpiesznie, zanim następny glif złości zdążył się pojawić nad jej głową. Potrzebowała czegoś, co odwróciłoby je uwagę, zaprzątnęło myśli podczas oczekiwania. Powściągając hadena podeszła cicho do dwojga stojących obok ludzi, którzy — pochyliwszy głowy — pogrążyli się w żarliwe dyskusji. Mówili w anglicu, najczęściej używanym z ziemskich języków.
— Posłuchaj — powiedziała pierwsza z nich — naprawdę wiem tylko tyle, że któryś z ziemskich statków badawczych wpadł na coś dziwacznego i absolutnie nieoczekiwanego w jednej z tych starożytnych gromad gwiezdnych na krawędzi galaktyki.
— Ale co to było? — zapytał drugi członek milicji. — Co takie znaleźli? Ty zajmujesz się nauką o nieziemcach, Alice. Czy coś przychodzi ci do głowy, co mogły odkryć te biedne delfiny, że wywołały aż tak wielki raban?
Ziemianin płci żeńskiej wzruszył ramionami. — Niech wszyscy diabli. Wystarczyły drobne wzmianki w pierwszym raporcie przekazanym przez Streakera, by najbardziej fanatyczne klany w Pięciu Galaktykach rzuciły się sobie do gardła z zaciekłością nie widzianą od megalat. Ostatnie komunikaty podają, że niektóre z potyczek stały się piekielnie ostre. Sam widziałeś, jakiego stracha miała Synthianka tydzień temu, zanim zdecydowała się stąd zmyć.
Drugi z ludzi skinął ponuro głową. Przez dłuższą chwilę nie odzywali się. Ich napięcie dawało się odczuć, jako przebiegający między nimi łuk. Athaclena kennowała je jako prosty, ale mroczny glif nieokreślonego lęku.
— To coś wielkiego — odezwała się wreszcie pierwsza z oficer cichym głosem. — To naprawdę możliwe.
Athaclena odsunęła się, gdy dostrzegła, że ludzie zaczęli ją zauważać. Od chwili przybycia na Garth zmieniała normalny kształt swego ciała, modyfikując figurę i rysy twarzy tak, by bardziej przypominać ludzką dziewczynę. Istniały jednak granice tego, co można było osiągnąć drogą takich manipulacji, nawet przy użyciu tymbrimskich metod modelowania ciała. Nie było sposobu, by mogła naprawdę ukryć, kim jest. Gdyby tam została, ludzie niewątpliwie zapytaliby ją o opinię Tymbrimczyków na temat aktualnego kryzysu, a nie miała ochoty mówić Ziemianom, że w gruncie rzeczy nie wie więcej niż oni.
Obecna sytuacja wydawała się jej pełna gorzkiej ironii. Ziemskie gatunki ponownie znalazły się w centrum uwagi, jak to nieustannie działo się od czasu osławionej afery „słonecznego nurka” dwa stulecia temu. Tym razem międzygwiezdny kryzys został wywołany przez pierwszy w dziejach gwiazdolot oddany pod dowództwo delfinów.
Drugi z podopiecznych gatunków ludzkości nie był starszy o dwa stulecia — młodszy nawet od neoszympansów. Nikt mógł zgadnąć, czy i w jaki sposób austronauci-walenie znajdą wyjście z zamieszania, jakie niechcący wywołali. Już w tej chwili jednak jego reperkusje dotarły na drugą stronę Centralnej Galaktyki, aż do takich izolowanych światów kolonialnych jak Garth.
— Athacleno… — Odwróciła się gwałtownie. Uthacalthing stał u jej boku, spoglądając na nią z wyrazem dobrotliwego zatroskania. — Nic ci nie jest, córko?
W obecności ojca czuła się taka mała. Choć zawsze odnosił się niej z delikatnością, Athaclena nie mogła pozbyć się onieśmielenia Jego sztuka i dyscyplina były tak znakomite, że w ogóle nie czuła, iż się zbliża, dopóki nie dotknął rękawa jej szaty! Nawet w tej chwili wszystkim, co można było wykennować z jego skomplikowanej aury, był wirujący glif empatyczny zwany caridouo… miłość ojcowska.
Nie, ojcze. Nic… nic mi nie jest.
Dobrze. Czy jesteś już spakowana i gotowa do wyruszenia na ekspedycję?
Mówił w anglicu. Odpowiedziała mu w tymbrimskim dialekcie piątego galaktycznego.
Ojcze, nie chcę wyjeżdżać w góry z Robertem Oneaglem.
Uhacalthing zmarszczył brwi. — Myślałem, że ty i Robert jesteście przyjaciółmi.
Nozdrza Athacleny rozwarły się na znak frustracji. Dlaczego Uthacalthing celowo nie chciał jej zrozumieć? Musiał wiedzieć, że nie miała nic przeciwko towarzystwu syna Koordynatora Planetarnego i Robert był najbliższym przyjacielem, jakiego znalazła wśród tych ludzi w Port Helenia.
To w części ze względu na Roberta nalegam, byś zmienił zdanie tłumaczyła ojcu. — Jest mu wstyd, że kazano mu „niańczyć” — jak oni to mówią, podczas gdy jego towarzysze i koledzy są w milicji i przygotowują się do wojny. Z pewnością nie można mieć do niego pretensji o to, że się złości.
Gdy Uthacalthing zaczął coś mówić, pośpiesznie ciągnęła dalej. Ponadto nie chcę cię opuścić, ojcze. Powtarzam wcześniejsze, logiczne argumenty, których użyłam, by ci wyjaśnić, w jaki sposób mogę się okazać dla ciebie użyteczna w ciągu nadchodzących dni. Dodaję też do nich teraz ten dar.
Z wielką uwagą skupiła się na ukształtowaniu glifu, który skomponowała wcześniej. Nazwała go ke’ipathye… błaganie, płynące z duszy, prośba o pozwolenie na stawienie czoła niebezpieczeństwu w obronie kochanej osoby. Witki zadrżały nad jej uszami. Konstrukcja chybotała się lekko ponad głową dziewczyny w chwili, gdy zaczęła ją obracać. Wreszcie jednak ustabilizowała się. Athaclena przekazała ją przez powietrze w kierunku aury ojca. W tej chwili zupełnie nie dbała o to, że są w pomieszczeniu pełnym ociężałych postaci o ludzkich czołach oraz ich małych, kudłatych podopiecznych, szymów. Jedyne, co się liczyło, to ich dwoje i most, który tak bardzo pragnęła wybudować ponad dzielącą ich pustką.
Ke’ipathye opadło na oczekujące witki Uthacalthinga i zawirowało tam, lśniąc w świetle jego uznania. Athaclena wciągnęła szybko powietrze na widok jego nagle objawionego piękna. Wiedziała, glif wyrósł teraz znacznie nad jej prostą sztukę.
Następnie opadł, niczym łagodna mgiełka porannej rosy, by o kryć blaskiem koronę jej ojca.
— Cóż za piękny dar.
Jego głos był cichy i Athaclena wiedziała, że ojciec się wzruszy. Ale… pojęła też natychmiast, że nie wpłynęło to na jego zdanie.
— Ofiaruję ci moje własne kennowanie — powiedział do niej i wyciągnął z rękawa pozłacane pudełeczko ze srebrnym zamkiem — Twoja matka, Mathicluanna, pragnęła, byś otrzymała to, gdy będziesz już gotowa, by ogłosić się pełnoletnią. Choć nie rozmawialiśmy jeszcze o dacie sądzę, że teraz jest odpowiedni moment, by ci to dać.
Athaclena zamrugała powiekami. Ogarnął ją nagły wir sprzecznych uczuć. Jak często pragnęła się dowiedzieć, co zmarła matka pozostawiła jej w spadku? W tej chwili jednak czuła tak małą ochotę, by wziąć pudełeczko w rękę, że równie dobrze mogłoby to być żukiemi-jadowitkiem.
Uthacalthing nie uczyniłby tego, gdyby uważał za prawdopodobne, że się jeszcze spotkają.
— Masz zamiar walczyć! — syknęła z nagłym zrozumieniem.
Jej ojciec wzruszył ramionami w ludzkim geście chwilowej obojętności. — Wrogowie ludzi są również moimi wrogami, córko. Ziemianie są dzielni, ale to jednak tylko dzikusy. Potrzebna im będzie moja pomoc.
W jego głosie brzmiało nieodwołalne postanowienie. Athaclena zrozumiała, że wszelkie dalsze słowa sprzeciwu nie dadzą nic poza tym, że będzie głupio wyglądać w jego oczach. Ich dłonie spotkały się ponad medalionikiem. Długie palce splotły się ze sobą. Wyszli razem z sali w milczeniu. Przez krótką chwilę wydawało się, że jest ich nie dwoje, lecz troje, gdyż medalionik zawierał w sobie z Mathicluanny. Był to moment słodki i bolesny zarazem.
Strażnicy — neoszympansy z milicji — stanęli przed nimi baczność i otworzyli drzwi. We dwoje wyszli z gmachu ministerstwa. Na zewnątrz panowała piękna, słoneczna pogoda wczesnej wiosny. Uthacalthing towarzyszył Athaclenie aż do krawężnika, gdzie czekał już na nią jej plecak. Ich ręce rozłączyły się i medalionik matki pozostał w dłoni Athacleny.
— Nadjeżdża Robert. Akurat na czas — powiedział Uthacalthing osłaniając sobie dłonią oczy. — Jego matka mówi, że jest niepunktualny, ale ja nigdy nie zauważyłem, by się spóźniał, kiedy chodzi ważnego.
Poobijany śmigacz zbliżył się do nich wzdłuż długiego, wysypanego żwirem podjazdu, mijając limuzyny oraz wozy dowodzenia milicji. Uthacalthing ponownie zwrócił się w stronę córki.
— Spróbuj się dobrze bawić w górach Mulun. Ja je widziałem. Są naprawdę piękne. Potraktuj to jako wyjątkową okazję, Athacleno.
Skinęła głową. — Zrobię to, o co mnie prosisz, ojcze. Spędzę ten doskonaleniu znajomości anglicu oraz wzorców emocjonalnych dzikusów.
— Dobrze. Trzymaj też oczy otwarte na wszelkie ślady czy znaki ci legendarnych Garthian.
Athaclena zmarszczyła brwi. Zainteresowanie, jakie nie tak dawno wzbudziły w jej ojcu bajki opowiadane przez dzikusów, zaczęło przypominać obsesję. Z drugiej strony jednak nigdy nie można było odgadnąć, kiedy Uthacalthing mówi poważnie, a kiedy tylko skomplikowany dowcip.
Będę szukać ich śladów, choć z pewnością są to mityczne stworzenia.
— Uthacalthing uśmiechnął się. — Muszę już iść. Moja miłość będzie ci towarzyszyć. Będzie ona ptakiem unoszącym się — poruszył dłońmi — tuż nad twoim ramieniem.
Ich witki zetknęły się na chwilę, po czym Uthacalthing ruszył z powrotem po schodach, by wrócić do niespokojnych kolonistów. Athaclena została sama. Zastanawiała się, dlaczego na pożegnanie Uthacalthing użył tak dziwacznej ludzkiej przenośni.
Jaka miłość może być ptakiem?
Czasami jej ojciec bywał tak dziwny, że nawet ona się go bała.
Żwir zachrzęścił, gdy śmigacz usiadł przy krawężniku tuż obok niej. Robert Oneagle, młody, ciemnowłosy człowiek, który miał być jej towarzyszem wygnania, uśmiechnął się i zamachał do niej ręką zza sterownicy maszyny. Łatwo jednak można było poznać, że jego wesołość jest powierzchowna i przybrał ją tylko na jej użytek. W głębi duszy Robert czuł się niemal równie nieszczęśliwy z powodu tej podróży, jak ona. Los — i nieubłagana władza dorosłych — rzuciły ich oboje w kierunku, w którym żadne z nich nie pragnęło się udać.
Prymitywny glif, który uformowała Athaclena — niewidzialny dla Roberta — nie znaczył więcej niż westchnienie rezygnacji i przegranej. Zachowywała jednak pozory za pomocą własnego, starannie przygotowanego uśmiechu w ziemskim stylu.
— Cześć, Robercie — powiedziała i podniosła plecak.
Suzeren Poprawności otrzepał swój miękki puch, odsłaniając u nasady wciąż jeszcze białego upierzenia migotliwy blask, który był zapowiedzią królewskości. Wskoczył dumnie na Grzędę Oświadczeń i zaćwierkał, by przyciągnąć uwagę.
Okręty liniowe Korpusu Ekspedycyjnego nadal przebywały w międzyprzestrzeni, pomiędzy poziomami świata. W najbliższym czasie nie groził jeszcze wybuch walk. Z tego powodu dominacja nadal należała do Suzerena Poprawności i mógł on przerwać zajęcia załodze okrętu flagowego.
Po drugiej stronie mostka Suzeren Wiązki i Szponu podniósł wzrok ze swej własnej Grzędy Dowodzenia. Admirał dzieli z Suzerenem Poprawności jasne upierzenie dominacji. Mimo to nie istniała możliwość, by mu przeszkodził, gdy ten miał wygłosić oświadczenie o charakterze religijnym. Admirał natychmiast powstrzymał strumień rozkazów, które wyćwierkiwał do swych podwładnych i przybrał postawę pełnego uwagi szacunku.
Na całym mostku głośny harmider gubryjskich inżynierów i astronautów uspokoił się, przechodząc w ciche poćwierkiwanie. Również ich czworonożni podopieczni Kwackoo zaprzestali swego gruchania i usiedli, by go wysłuchać.
Suzeren Poprawności czekał jednak dalej. Postąpiłby nieodpowiednio, gdyby zaczął, zanim zbierze się cała trójka.
Rozwarł się luk. Do środka wkroczył ostatni z władców ekspedycji, trzeci członek triarchii. Suzeren Kosztów i Rozwagi miał na sobie stosowny dla niego czarny naszyjnik podejrzeń i wątpliwości. Wkroczywszy do pomieszczenia, znalazł sobie wygodną grzędę. Podążało za nim niewielkie stadko jego księgowych i biurokratów.
Przez chwilę ich spojrzenia spotkały się ponad mostkiem. Między trójką pojawiło się już napięcie, które będzie narastać przez następne tygodnie i miesiące aż do dnia, gdy wreszcie osiągną consensus, gdy odbędzie się pierzenie i pojawi nowa królowa.
Było to porywające, seksualne, ekscytujące. Żaden z nich nie wiedział jeszcze, jaki będzie koniec. Wiązka i Szpon będzie, rzecz jasna, miała na starcie przewagę, gdyż ta ekspedycja zacznie się od walki, lecz jej dominacja nie musi okazać się trwała.
Ten moment, na przykład, niewątpliwie należał do stanu kapłańskiego.
Wszystkie dzioby zwróciły się w stronę Suzerena Poprawności, gdy podniósł on i zgiął jedną, a potem drugą nogę, przygotowując się do wygłoszenia oświadczenia. Wkrótce między zebranym ptactwem rozległo się ciche zawodzenie.
— Zzuuun…
— Wyruszamy na misję, świętą misję — zapiszczał suzeren.
— Zzuuun…
— Wyruszając na tę misję, musimy uporczywie…
— Zzuuun…
— Uporczywie dążyć do wypełnienia czterech wielkich zadań.
— Zzuuun…
— Zadań, w skład których wchodzi Zagarnięcie ku chwale naszego klanu, zzuuun…
— Zzuuun…
— Zagarnięcie i Zniewolenie, dzięki którym poznamy Tajemnicę, Tajemnicę, którą podobni zwierzętom Ziemianie trzymają mocno niczym w szponach, trzymają, by ukryć ją przed nami, zzuuun.
— Zzuuun…
— Zagarnięcie, Zniewolenie i Zdecydowane Zwycięstwo nad naszymi wrogami, które przyniesie nam honor, a ich okryje wstydem, podczas gdy my wstydu unikniemy, zzuuun.
— Zzuuun…
— Uniknięcie wstydu, w równym stopniu jak Zagarnięcie i Zniewolenie i na koniec, na koniec dowiedzenie, że jesteśmy godni, godni naszych protoplastów.
— Jesteśmy godni Przodków, których czas Powrotu z pewnością nadszedł.
— Jesteśmy godni Panowania, zzzuuun.
Refren był pełen entuzjazmu.
— Zzuuun!…
Dwaj pozostali suzerenowie pokłonili się z szacunkiem kapłanowi i ceremonia oficjalnie dobiegła końca. Żołnierze Szponu i astronauci wrócili natychmiast do pracy. Gdy jednak biurokraci i administratorzy wycofywali się ku swym osłoniętym gabinetom, można było usłyszeć, jak wyraźnie, choć cicho, zawodzą:
— Wszystkie… wszystkie… wszystkie te rzeczy. Ale jeszcze jedna, jeszcze jedna…
— Nade wszystko… ocalenie gniazda…
Kapłan podniósł gwałtownie wzrok i ujrzał błysk w oku Suzerena Kosztów i Rozwagi. W tej samej chwili zrozumiał, że jego rywal odniósł subtelny, lecz istotny sukces. W oku tamtego błyszczał triumf, gdy pokłonił się ponownie i zanucił cicho.
— Zzuuun!…
Cętkowane promienie słońca odnajdywały przerwy w koronach drzew lasu deszczowego, tworząc świetlne strugi błyszczących barw w mrocznej, obwieszonej pnączami alei przebiegającej pośrodku. Srogie wichry środka zimy uspokoiły się przed kilkoma tygodniami, lecz nieustępliwy wietrzyk nie pozwalał zapomnieć tamtych dni. Kołysał i potrząsał konarami, strącając z nich wilgoć pozostałą po padającym w nocy deszczu. Krople lądowały w małych, skrytych w cieniu kałużach z mlaskającym, pluszcza dźwiękiem.
W górach wznoszących się ponad doliną Sindu było cicho. Cisza ta była może głębsza niż powinna panować w lesie. Był on bujny, lecz to powierzchowne piękno przesłaniało chorobę, dolegliwość wywodzącą się ze starożytnych ran. Choć w powietrzu unosiło się bogactwo żyznych zapachów, jednym z najsilniejszych była woń rozkładu. Nie potrzeba było empaty, by poznać, że jest to smutne miejsce. Melancholijny świat.
Pośrednio to właśnie ten smutek sprowadził tu Ziemian. Nie napisano jeszcze ostatniego rozdziału historii Garthu, lecz planeta znalazła się już na liście. Na liście umierających światów.
Jedna z kolumn światła słonecznego oświetlała wachlarz różnobarwnych pnączy zwisających w pozornym nieładzie z gałęzi olbrzymiego drzewa. Robert Oneagle wskazał ręką w tamtym kierunku.
— Może zechcesz się im przyjrzeć, Athacleno — powiedział. — Rozumiesz, można je wytresować.
Młoda Tymbrimka podniosła wzrok sponad przypominającego orchideę kwiatu, który właśnie poddawała oględzinom. Podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku, spoglądając za jasne słupy padającego pod kątem światła. Przemówiła uważnie w anglicu. Miała specyficzny akcent, lecz jej dykcja była wyraźna.
— Co można wytresować, Robercie? Widzę tu jedynie pnącza.
Robert uśmiechnął się. — Właśnie te leśne rośliny, Athacleno. One są zdumiewające.
Athaclena zmarszczyła brwi. Mina ta nadawała jej bardzo ludzki wygląd mimo szeroko rozstawionych, owalnych oczu oraz obcej zielonej w złote cętki — barwy ich wielkich tęczówek. Lekko zakrzywiona, delikatna linia jej żuchwy oraz pochyłe czoło sprawiało, że wyraz jej twarzy wydawał się lekko ironiczny.
Rzecz jasna, Athaclena była córką dyplomaty i być może uczono ją, by — gdy znajdowała się w towarzystwie ludzi — w określonych momentach przybierała pewne, starannie wyuczone miny. Niemniej Robert był pewien, że jej twarz wyrażała autentyczne zakłopotanie. Gdy przemówiła, zaśpiew w jej głosie zdawał się sugerować, że anglic w jakiś sposób ogranicza jej możliwości wypowiedzi.
— Robercie, nie chcesz z pewnością powiedzieć, że te zwisające roślinne witki są przedrozumne, prawda? Rzecz jasna istnieje kilka samożywnych, rozumnych gatunków, lecz ta roślinność nie wykazuje żadnych wskazujących na to oznak. Poza tym… — gdy się skoncentrowała, zmarszczyła brwi jeszcze mocniej. Jej tymbrimski kołnierz zadrżał, zaczynając od granicy tuż nad uszami, gdy srebrzyste witki zafalowały, wszczynając poszukiwanie.
— …poza tym nie wyczuwam żadnych, płynących od nich emocjonalnych emisji.
Robert uśmiechnął się. — Nie, oczywiście, że nie wyczuwasz. Nie chciałem powiedzieć, że one mają jakikolwiek Potencjał Wspomaganiowy czy nawet system nerwowy jako taki. To zwykłe rośliny z deszczowego lasu. Posiadają jednak pewien sekret. Chodź, to ci pokażę.
Athaclena skinęła głową — kolejny ludzki gest, który mógł być lub nie być również naturalnym gestem tymbrimskim. Starannie przywróciła na miejsce kwiat, który oglądała, i płynnym, wdzięcznym ruchem podniosła się na nogi.
Nieziemska dziewczyna była delikatnej budowy. Proporcje jej rąk i nóg odbiegały od ludzkiej normy. Na przykład miała dłuższe łydki i mniej długości w udach. Jej wąska, połączona stawami miednica przechodziła w jeszcze szczuplejszą talię. Robert odnosił wrażenie, że Tymbrimka skrada się w lekko koci sposób, który fascynował go już od chwili, gdy przybyła na Garth pół roku temu.
Zarys jej górnych piersi prowokacyjnie widocznych nawet pod miękkim kombinezonem podróżnym mówił Robertowi, że Tymbrimczycy są dającymi mleko ssakami. Wiedział z książek, że Athaclena ma ich jeszcze dwie pary, podobnie jak torbę, taką jak u torbaczy. W tej chwili jednak tamte szczegóły były niewidoczne. Athaclena przypominała teraz bardziej człowieka — czy może elfa — niż nieziemca.
— Zgoda, Robercie. Obiecałam ojcu, że postaram się jak najwięcej skorzystać z tego przymusowego wygnania. Pokaż mi jeszcze trochę cudów tej małej planety.
Ton jej głosu był tak ponury i zrezygnowany, że Robert uznał, iż Athaclena przesadza, by wywrzeć na nim wrażenie. Ten teatralny efekt sprawił, że wydała mu się jeszcze bardziej podobna do ludzkiej nastolatki, co samo w sobie było odrobinę denerwujące. Poprowadził ją ku kępie pnączy.
— To tutaj, w miejscu, gdzie skupiają się w ściółce leśnej.
Kołnierz Athacleny — hełm z brązowej sierści zaczynający się wąskim pasmem meszku biegnącym wzdłuż kręgosłupa i wznoszący się na tyle jej szyi, by zakończyć się niczym czapka trójkącikiem włosów ponad grzbietem jej mocnego nosa — był teraz nastroszony i zmierzwiony na brzegach. Ponad jej gładkimi, łagodnie zaokrąglonymi uszami falowały rzęski tymbrimskiej korony, jak gdyby dziewczyna starała się wykryć na wąskiej polanie śl świadomości innej niż ich własna.
Robert powtórzył sobie, że nie powinien przeceniać tymbrimskich zdolności mentalnych, co tak często zdarzało się łudził Smukli Galaktowie posiadali imponujące umiejętności wykrywania silnych emocji. Mówiono też, że mają talent formowania swego rodzaju sztuki z samej empatii, Niemniej prawdziwa telepatia nie była wśród Tymbrimczyków czymś częstszym niż wśród Ziemian.
Robert nie mógł się nie zastanawiać, co też myśli teraz Athaclena. Czy wiedziała w jakim stopniu, od chwili gdy opuścili razem Port Helenia, wzrosła fascynacja, jaką w nim wzbudzała? Miał nadzieję, że nie. Nie był jeszcze pewien, czy chce się przyznać do tego uczucia nawet przed samym sobą.
Pnącza były grubymi, włóknistymi pasami, z których, co około pół metra, sterczały węzłowate wypukłości. Zbiegały się z najróżniejszych stron na tę wąską polankę. Robert odsunął na bok pęk różnobarwnych sznurów, by pokazać Athaclenie, że wszystkie one kończyły się w jednej małej kałuży koloru umbry.
— Takie sadzawki można znaleźć na całym kontynencie — wyjaśnił. — Łączy je ze sobą ta olbrzymia sieć pnączy. Grają one kluczową rolę w ekosystemie lasu deszczowego. Żadne inne krzewy nie rosną w pobliżu tych zlewisk, gdzie pnącza wykonują swoją robotę.
Athaclena uklękła, by przyjrzeć się bliżej pnączom. Jej korona wciąż falowała. Dziewczyna wyglądała na zaciekawioną.
— Dlaczego kałuża ma taki kolor? Czy w wodzie są jakieś zanieczyszczenia?
— Tak, zgadza się. Gdybyśmy mieli zestaw do analiz, mógłbym cię poprowadzić od stawu do stawu, by zademonstrować, że w każdej kałużce jest niewielki nadmiar jakiegoś śladowego pierwiastka lub związku chemicznego. Wydaje się, że pnącza tworzą siec łączącą ze sobą wielkie drzewa i przenoszącą substancje odżywcze z miejsc, gdzie jest ich pod dostatkiem w inne, gdzie ich brakuje.
— Umowa handlowa! — kołnierz Athacleny rozwinął się w jednym z nielicznych czysto tymbrimskich gestów, co do których Robert był pewien, że je rozumie. Po raz pierwszy od chwili, gdy opuścili razem miasto, widział, że coś wyraźnie wzbudziło jej zainteresowanie.
Zastanawiał się, czy formuje ona w tej chwili „glif empatyczny”, tę niezwykłą formę sztuki, którą niektórzy ludzie — jak się zarzekali potrafili wyczuwać, a nawet nauczyli się w niewielkim stopniu rozumieć. Robert wiedział, że miękkie jak piórka witki tymbrimskiej korony brały jakiś udział w tym procesie. Pewnego razu, gdy towarzyszył matce na przyjęciu dyplomatycznym, zauważył coś, co po prostu musiało być glifem. Unosiło się to, jak się zdawało, nad kołnierzem tymbrimskiego ambasadora Uthacalthinga. Było to niezwykłe, ulotne wrażenie — jak gdyby dostrzegł coś, na co można było patrzeć jedynie ślepą plamką oka, co uciekało szybko z pola widzenia, gdy tylko próbował skupić na tym wzrok. Potem, równie szybko, jak zdał sobie z tego sprawę, widziadło zniknęło. W rezultacie nie był pewien, czy rzeczywiście coś widział, czy też był to tylko wytwór jego wyobraźni.
— Jest to oczywiście związek symbiotyczny — oznajmiła Athaclena.
Robert mrugnął. Mówiła, rzecz jasna, o pnączach. — Hm, znowu się zgadza. Pnącza czerpią pokarm z wielkich drzew i w zamian za to transportują do nich składniki odżywcze, których korzenie drzew nie mogą wyciągnąć z ubogiej gleby. Wypłukują też toksyny i pozbywają się ich w odległych miejscach. Kałuże takie jak ta pełnią rolę banków, w których spotykają się rośliny, by magazynować ważne substancje i wymieniać się nimi.
— Niewiarygodne — Athaclena przyjrzała się korzonkom. — To przypomina handel, jakim istoty rozumne zajmują się dla korzyści. Myślę, że to logiczne, iż kiedyś i gdzieś ewolucja doprowadziła rośliny do odkrycia tej metody. Przypuszczam, że takie mogły być początki Kantenów, zanim linteńscy ogrodnicy wspomogli ich i uczynili gwiezdnymi wędrowcami.
Podniosła wzrok ku Robertowi. — Czy to zjawisko jest skatalogowane? — Z’Tangowie mieli dokonać inspekcji Garthu dla Instytutów, zanim planetę przekazano wam, ludziom. Dziwi mnie, że nigdy o tym nie słyszałam.
Robert pozwolił sobie na cień uśmiechu. — Oczywiście raport Z’Tangów dla Wielkiej Biblioteki wspomina o tym, że pnącza potrafią dokonywać chemicznego transferu. Część tragedii Garthu polega na tym, iż wydawało się, że ich sieć znajdowała się na krawędzi totalnego załamania, zanim Ziemi przyznano dzierżawę. Jeśli faktycznie do czegoś takiego dojdzie, połowa tego kontynentu zamieni się w pustynię. Z’Tangowie przeoczyli jednak pewien kluczowy fakt. Najwyraźniej nigdy nie zauważyli, że pnącza poruszają się bardzo powoli po lesie, w poszukiwaniu nowych minerałów dla swych drzewnych gospodarzy. Las, jako aktywna wspólnota handlowa, przystosowuje się. Zmienia. Można mieć naprawdę nadzieję, że jeśli tu czy tam skieruje się ją lekko we właściwym kierunku, sieć pnączy stanie się ośrodkiem zdrowienia planetarnej ekosfery. Jeśli tak się stanie, może uda nam się zgarnąć trochę grosza, sprzedając tę metodę pewnym grupom.
Spodziewał się, że Athaclenie to się spodoba, gdy jednak pozwoliła korzonkom z powrotem wpaść do wody o barwie umbry, odwróciła się w jego stronę i przemówiła chłodnym tonem.
— Odnoszę wrażenie, że jesteś dumny, iż udało się wam złapać tak skrupulatny, intelektualnie nastawiony starszy gatunek jak Z’Tangowie na błędzie, Robercie. Jak mógłby to określić jden z waszych teledramatów: „Nieziemniacy i ich Biblioteka znowu zrobili z siebie głąbów”. Zgadza się?
— Poczekaj minutkę, ja…
— Powiedz mi, czy wy ludzie macie zamiar zachować tę informację dla siebie, by się napawać tym, jacy jesteście bystrzy za każdym razem, gdy raczycie ujawnić jej fragment? Czy też raczej będziecie się nią pysznić, wykrzykując wniebogłosy to, co każdy rozsądny gatunek już wie — że Wielka Biblioteka nie jest i nigdy nie byłe doskonała?
Robert skrzywił się. Stereotypowy Tymbrimczyk, zgodnie z wyobrażeniami większości Ziemian, miał wielką zdolność przystosowania, był mądry i często skłonny do złośliwych psot. W tej chwili jednak Athaclena przemawiała jak każda przewrażliwiona, pełna uprzedzeń młoda fem w wojowniczym nastroju.
Było prawdą, że niektórzy Ziemianie posuwali się zbyt daleko w krytykowaniu cywilizacji galaktycznej. Jako pierwszy znam gatunek „dzikusów” od ponad pięćdziesięciu megalat ludzie niekiedy nazbyt głośno szczycili się tym, że są jedyną żyjącą obecnie rasą, która osiągnęła kosmos bez niczyjej pomocy. Po cóż mieliby przyjmować na wiarę wszystko, co znaleźli w Wielkiej Bibliotece Pięciu Galaktyk? Terrańskie media miały tendencję do upowszechnniania uczucia pogardy dla obcych, którzy woleli wyszukiwać wszystko w Bibliotece niż sprawdzać samemu.
Istniał powód do propagowania tej postawy. Alternatywą, według terrageńskich specjalistów od psychologii, był miażdżący kompleks gatunkowej niższości. Duma miała kluczowe znaczenie dla jedynego „zacofanego” klanu w znanym wszechświecie. Tylko ona chroniła ludzkość przed rozpaczą.
Niestety, to nastawienie odstręczało też pewne gatunki, które w innej sytuacji mogłyby okazać ludzkości przyjaźń.
Czy jednak współplemieńcy Athacleny byli pod tym względem zupełnie bez winy? Tymbrimczycy również słynęli z tego, że poszukiwali luk w tradycji i nie zadowalali się tym, co odziedziczyli po czasach przeszłych.
— Kiedy wy ludzie nauczycie się, że wszechświat jest niebezpieczny, że istnieje wiele potężnych, starożytnych klanów nie żywiących miłości do parweniuszy, a już zwłaszcza takich, którzy zuchwale wprowadzają zmiany, nie zdając sobie sprawy z możliwych konsekwencji!
Robert zrozumiał teraz, do czego nawiązuje Athaclena i co jest prawdziwym powodem jej wybuchu. Wstał znad brzegu kałuży i otrzepał dłonie.
— Posłuchaj, oboje nie wiemy, co się naprawdę aktualnie dzieje w galaktyce, ale to przecież nie nasza wina, że statek z załogą delfinów…
— Streaker.
— …że Streaker przypadkowo odkrył coś dziwacznego, co zostało przeoczone przez wszystkie te eony. Każdy mógł się na to natknąć! Do diabła, Athacleno! Nie wiemy nawet, co takiego znalazły te biedne neodelfiny! Według ostatnich odebranych informacji ich statek ścigało z punktu transferowego Morgran, Infi wie dokąd dwadzieścia różnych flot i wszystkie one walczyły pomiędzy sobą o prawo jego schwytania.
Robert poczuł, że serce wali mu mocno. Zaciśnięte pięści wskazywały, jak wiele z odczuwanego przez niego samego napięcia miało swe źródło w tej kwestii. Ostatecznie wystarczająco denerwującym jest to zagrożenie, iż twój wszechświat zwali ci się na głowę, a co dopiero, gdy do wydarzeń, które to wszystko wywołały, doszło w odległości wielu kiloparseków, pośród bladych, czerwonych gwiazd, zbyt odległych, by można je było dostrzec z domu.
Nakryte ciemnymi powiekami oczy Athacleny spotkały się z jego oczyma. Po raz pierwszy odniósł wrażenie, że wyczuwa w nich nutę zrozumienia. Jej drżąca nerwowo lewa dłoń o długich palcach wykonała półobrót.
— Słyszę, co mówisz, Robercie. Wiem, że czasami zbyt szybko wydaję sądy. Mój ojciec nieustannie powtarza mi, bym zapanowała nad tą przywarą. Powinieneś jednak pamiętać, że my, Tymbrimczycy byliśmy obrońcami i sojusznikami Ziemi już od chwili, gdy wasze wielkie, ociężałe statki podświetlne trafiły przypadkowo w naszą część kosmosu, osiemdziesiąt dziewięć paktaarów temu. Czasami staje się to męczące i musisz mi wybaczyć, jeśli niekiedy to się uwidacznia.
— Co staje się męczące? — Robert poczuł się zbity z tropu.
— No cóż, wymienię tylko jedno. Już od chwili Kontaktu byliśmy zmuszeni do uczenia się i tolerowania tego zestawu dzikich mlaśnięć i warknięć, który macie czelność nazywać językiem.
Wyraz twarzy Athacleny nie uległ zmianie, lecz w tej chwili Robert był przekonany, że naprawdę zdołał wyczuć coś niewyraźnego, co emanowało z falujących witek. Wydawało się przekazywać ten rodzaj uczucia, któremu ludzka dziewczyna mogłaby dać wyraz za pomocą ledwo uchwytnej miny. Najwyraźniej Athaclena drażniła się z nim.
— Ha, ha! Bardzo zabawne. — Spojrzał w dół, na ziemię.
— Ale, mówiąc poważnie, Robercie, czy przez czas siedmiu pokoleń, jaki upłynął od chwili Kontaktu, nie naciskaliśmy nieustannie na to, byście wy, ludzie, i wasi podopieczni posuwali się powoli naprzód? Streaker po prostu nie powinien wścibiać nosa tam, gdzie nikt go nie prosił — nie wtedy, gdy wasz mały klan gatunków jest wciąż taki młody i bezradny. Nie możecie wciąż poddawać próbom ogólnie przyjętych zasad, by przekonać się, które są sztywne, a które można złamać!
Robert wzruszył ramionami. — Parę razy to się opłaciło.
— Tak, ale — jak brzmi właściwy, zwierzęcy idiom? — nosił wilk razy kilka? Robercie, fanatycy nie odpuszczą. Ich namiętności zostały pobudzone. Będą ścigać statek delfinów dopóki go nie dostaną. A jeśli nie zdołają zdobyć posiadanej przez niego informacji w ten sposób, to potężne klany, jak Jophuranie i Soranie, poszukają innych metod, by osiągnąć cel.
Unoszące się w powietrzu pyłki połyskiwały łagodnie, mijając wąskie snopy światła. Rozsiane tu i ówdzie pozostałe po deszczu kałuże lśniły tam, gdzie dotknęły ich promienie słońca. Robert grzebał nogą w miękkiej glebie. Wiedział aż za dobrze, co ma na myśli Athaclena.
Jeśli Jophyuranie, Soranie, Gubru czy Tandu — te potężne gatunki galaktycznych opiekunów, które raz za razem demonstrowały swe wrogie nastawienie do ludzkości — nie zdołają przechwycić Streakem, ich następny krok będzie oczywisty. Prędzej czy później któryś klan zwróci swą uwagę na Garth, Atlast albo Calafię — najodleglejsze i najsłabiej bronione placówki Ziemi — by zdobyć zakładników celem wyrwania delfinom ich tajemniczego sekretu. Podobna taktyka była nawet dozwolona, zgodnie z niezbyt ścisłymi ograniczeniami ustanowionymi przez starożytny Galaktyczny Instytut Sztuki Wojennej.
Ładna cywilizacja — pomyślał z goryczą Robert. Ironia polega na tym, że delfiny najprawdopodobniej w ogóle nie zachowają się zgodnie z oczekiwaniami tych drętwych Galaktów.
Na mocy tradycji podopieczny gatunek był winien posłuszeństwo i wierność swym opiekunom, rasie gwiezdnych wędrowców, która „wspomogła” go na drodze do osiągnięcia pełni intelektu. Ludzie uczynili to z szympansami z rodzaju Pan i delfinami z rodzaju Tursiops jeszcze przed Kontaktem z nieziemskimi gwiezdnymi wędrowcami. Było to ze strony ludzkości nieświadome naśladownictwo wzorca, który panował w Pięciu Galaktykach od jakichś i miliardów lat.
Na mocy tradycji podopieczny gatunek służył swym opiekunom przez tysiąc stuleci lub więcej, zanim zwolnienie z terminu nie pozwalało mu na poszukiwanie własnych podopiecznych. Niewiele klanów Galaktów wierzyło lub rozumiało jak wiele swobody dali delfinom i szymom ludzie z Ziemi. Trudno było powiedzieć, co dokładnie uczynią neodelfiny z załogi Streakera, jeśli ludzie zostaną wzięci w charakterze zakładników. To jednak najwyraźniej nie powstrzymało nieziemnianów przed podjęciem próby. Wysunięte posterunki podsłuchowe potwierdziły już najgorsze obawy. Nadciągnęły armady wojenne, zbliżające się do Garthu w chwili, gdy on i Athaclena stali tu, rozmawiając ze sobą.
— Co jest warte więcej, Robercie — zapytała cichym głosem Tymbrimka — ta kolekcja starożytnych kosmicznych wraków, które delfiny podobno znalazły… wraków nie mających żadnego znaczenia dla klanu tak młodego jak wasz? Czy też wasze światy, z ich farmami, parkami i miastami orbitalnymi? Nie mogę pojąć, jaką logią kierowała się wasza Rada Terrageńska, nakazując Streakerowi strzec swego sekretu, podczas gdy wy i wasi podopieczni jesteście stawieni na atak!
Robert ponownie spuścił wzrok ku ziemi. Nie potrafił udzielić jej odpowiedzi. Ich postępowanie wyglądało na nielogiczne, jeśli spojrzeć na nie w ten sposób. Pomyślał o swych kolegach z roku i przyjaciołach, którzy zbierali się teraz, by wyruszyć na wojnę bez niego i walczyć o sprawy, których żaden z nich nie rozumiał. Nie było to łatwe. Athaclenie, rzecz jasna, było równie ciężko. Rozdzielono ją z ojcem i zmuszono do pozostania w obcym świecie z powodu sporu, który miał niewiele — czy zgoła w ogóle nic — wspólnego z nią. Robert postanowił, że pozwoli jej mieć ostatnie słowo. Zresztą widziała większy kawałek wszechświata niż on i miała nad nim tę przewagę, że pochodziła ze starszego klanu o wyższym statusie.
— Może masz rację — powiedział. — Może masz rację.
Być może jednak — pomyślał sobie, gdy pomagał jej dźwignąć plecak, a potem podniósł własny przed wyruszeniem na następny etap podróży — być może młoda Tymbrimka potrafi być równie nieświadoma i uprzedzona, jak ludzki młodzieniec, który trochę się boi i jest daleko od domu.
— Statek wywiadowczy TAASF Bonobo wzywa statek wywiad czy Proconsul… Fiben, znowu masz złe ustawienie. Jazda, stary szymie, spróbuj wyprostować lot, dobra?
Fiben szarpał się ze sterownicą swego starożytnego pojazdu kosmicznego obcej konstrukcji. Jedynie włączony mikrofon powstrzymywał go przed pofolgowaniem swej frustracji w bogatym potoku przekleństw. Wreszcie zdesperowany kopnął prowizoryczny pulpit kontrolny, który technicy zainstalowali jeszcze na Garthu. To skutkowało! Zapaliło się czerwone światełko. Korekcyjne antygrawitatory odblokowały się nagle.
Fiben westchnął. — Nareszcie!
Od całego tego wysiłku szyba jego skafandra zaparowała.
— Można by pomyśleć, że po tak długim czasie zbudują weszcie porządny skafander dla małp — mruknął, włączając odmgławiacz. Upłynęła ponad minuta, zanim ponownie pojawiły gwiazdy.
— Co to było, Fiben? Co powiedziałeś?
— Powiedziałem, że wyprostuję to stare pudło na czas! — warknął. — Nieziemniacy nie będą rozczarowani.
Popularne slangowe określenie obcych Galaktów było zniekształceniem słowa „nieziemiec”, sprawiło też jednak, że Fiben pomyślał o jedzeniu. Od kilku dni żywił się wyłącznie kosmiczną pastą. Czegóż by w tej chwili nie oddał za świeżego kurczaka i kanapkę z liściem palmowym!
Dietetycy wciąż czepiali się szymów, starając się zmniejszyć ich apetyt na mięso. Mówili, że jego nadmiar źle wpływa na ciśnienie. Fiben prychnął z pogardą.
Kurde, zadowoliłbym się słoikiem musztardy i ostatnim numerem „Fort Helenia Times” — pomyślał.
— Posłuchaj, Fiben, ty zawsze znasz najnowsze plotki. Czy ktoś się już pokapował, kto ma na nas napaść?
— No więc, znam jedną szymkę w biurze koordynatora i ona powiedziała mi, że ma przyjaciela w sztabie wywiadu, który myśli, że te sukinsyny to Soranie albo może Tandu.
— Tandu! Mam nadzieję, że się zgrywasz!
W głosie Simona zabrzmiała nuta przerażenia. Fiben musiał się z nim zgodzić. Niektórych rzeczy po prostu nie sposób było sobie wyobrazić.
— Och, cóż, ja myślę, że po prostu odwiedzi nas zgraja linteńskich ogrodników, którzy wpadną, by się upewnić, czy dobrze traktujemy roślinki.
Simon roześmiał się. To ucieszyło Fibena. Posiadanie wesołego towarzysza było warte więcej niż pobory otrzymywane przez oficera rezerwy.
Wprowadził swój maleńki kosmiczny wehikuł z powrotem na wyznaczoną orbitę. Łódź wywiadowcza — nabyta zaledwie kilka miesięcy temu od wędrownego xatińskiego handlarza szmelcem — była w istocie rzeczy cokolwiek starsza niż jego własny rozumny gatunek. Gdy jego przodkowie nękali jeszcze pawiany pod drzewami Afryki, ten myśliwiec brał już udział w potyczkach pod odległymi słońcami — kierowany przez dłonie, pazury czy macki innych nieszczęsnych stworzeń, podobnie jak on skazanych na walkę i śmierć w bezsensownych międzygwiezdnych wojnach.
Fibenowi dano tylko dwa tygodnie na przestudiowanie schematów i opanowanie galaktycznego pisma na tyle, by mógł odczytywać wskazania instrumentów. Na szczęście, w liczącej sobie eony lej kulturze, rozwiązania konstrukcyjne zmieniały się powoli Podstawowe rozwiązania były wspólne dla większości statków kosmicznych.
Jedno było pewne. Technika Galaktów robiła wrażenie. Ludzkość wciąż kupowała swe najlepsze statki, zamiast produkować je na Ziemi. I choć ta stara balia była skrzypiąca i zdefektowana zapewne w obecnej sytuacji pożyje dłużej niż on.
Wszędzie wokół Fibena lśniły jasne pola gwiazd, z wyjątkiem miejsca, gdzie atramentowa czerń Mgławicy Łyżki ukrywała przed wzrokiem grubą wstęgę galaktycznego dysku. Był to kierunek, w którym leżała Ziemia, ojczysty świat, którego Fiben nigdy nie widział i teraz zapewne nigdy już nie zobaczy.
Garth, leżący po przeciwnej stronie, był jasną, zieloną iskrą znajdującą się jedynie trzy miliony kilometrów za nim. Jego maleńka flota była zbyt mała, by zabezpieczyć odległe hiperprzestrzenne punkty transferowe czy nawet układ wewnętrzny. Nieliczne szyki łodzi wywiadowczych, meteorytowych statków górniczych i przebudowanych frachtowców — plus trzy nowoczesne korwerty — zaledwie wystarczały do obrony samej planety.
Na szczęście Fiben nie był dowódcą, nie musiał więc skupiać myśli na beznadziejności ich położenia, a jedynie wypełniać swe obowiązki i czekać. Nie zamierzał spędzać tego czasu na medytacjach nad nadchodzącym unicestwieniem.
Próbował zająć swą uwagę myślami o rodzinie Throopów, małym klanie-wspólnocie z wyspy Quintana, którego członkowie niedawno zaprosili go, by przyłączył się do ich grupowego małżeństwa. Dla współczesnego szyma była to poważna decyzja, tak samo jak w przypadku gdy dwoje lub troje ludzi decydowało się na ślub i założenie rodziny. Już od tygodni rozważał tę propozycję.
Klan Throopów miał sympatyczny, chaotycznie zbudowany dom. Jego członkowie potrafili dobrze iskać i mieli szanowane zawody. Dorośli byli atrakcyjnymi i interesującymi szymami. Wszyscy mieli zielone karty genetyczne. Pod względem towarzyskim byłoby to bardzo dobre posunięcie.
Istniały też jednak złe strony. Po pierwsze, musiałby się przenieść z Port Helenia z powrotem na wyspy, gdzie nadal mieszkała większość ludzkich i szymskich osadników. Fiben nie był pewny czy jest na to gotowy. Lubił otwarte przestrzenie kontynentu oraz swobodny dostęp do gór i dzikich okolic Garthu.
Wchodził też w grę inny ważny czynnik. Fiben nie mógł się nie zastanawiać, czy Throopowie pragnęli go dlatego, że go naprawdę lubili, czy też dlatego, że Urząd Wspomagania Neoszympansów przyznał mu niebieską kartę — swobodne prawo rozrodu.
Wyżej była już tylko biała karta. Status niebieskiego oznaczał, że mógł się dołączyć do każdej grupy małżeńskiej i płodzić dzieci przy minimalnej jedynie konsultacji genetycznej. Nie mogło to nie wpłynąć na decyzję klanu Throopów.
— Och, przestań się oszukiwać — mruknął wreszcie. Był to zresztą czcze rozważania. W tej chwili nie postawiłby zbyt wiele na to, że w ogóle wróci do domu żywy.
— Fiben? Jesteś tam jeszcze, chłopcze?
— Aha, Simon. Co jest grane? Nastąpiła przerwa.
— Przed chwilą odezwał się do mnie major Forthness. Powiedział, że ma złe przeczucia odnośnie do tej luki w czwartym dwunastokącie.
Fiben ziewnął. — Ludzie ciągle mają złe przeczucia. Nic ino się przejmują. Te ważne opiekuny już takie som.
Jego partner roześmiał się. Na Garthu nawet wśród dobrze wykształconych szymów panowała moda na to, by od czasu do czasu mówić „po fizolsku”. Większość z bardziej wartościowych ludzi przyjmowała docinki z humorem, a ci, którzy tego nie robili, mogli się ugryźć.
— Wiesz co ci powiem — ciągnął Fiben. — Polecę sobie na ten cały czwarty dwunastokąt i przyjrzę mu się, żeby się major nie martwił.
— Nie powinniśmy się rozdzielać — zaprotestował słabo głos w słuchawkach. Obaj jednak wiedzieli, że posiadanie partnera na skrzydle raczej im nie pomoże w walce takiej jak ta, którą mieli wkrótce stoczyć.
— Wrócę za momencik — zapewnił przyjaciela Fiben. — Zostaw dla mnie trochę bananów.
Stopniowo włączył pole zeroczasowe oraz grawitacyjne, traktując starożytną maszynę jak dziewiczą szymkę, która pierwszy raz w życiu robiła się różowa. Łódź wywiadowcza płynnie zwiększała przyspieszenie.
Ich plan obronny przygotowano starannie, z uwzględnieniem konserwatywnej z reguły psychologii Galaktów. Siły Ziemian rozmieszczono na kształt sieci, z większymi statkami w odwodzie. Powodzenie planu zależało od tego, czy zwiadowcy — tacy jak on — zameldują o zbliżaniu się nieprzyjaciela na tyle wcześnie, by pozostali mieli czas na skoordynowaną reakcję.
Problem tkwił w tym, że mieli zbyt mało zwiadowców, by choć w przybliżeniu pokryć nimi cały obszar.
Fiben poczuł przez swój fotel potężne dudnienie silników. Wkrótce gnał już przez pole gwiezdne.
Trzeba oddać Galaktom sprawiedliwość — pomyślał. Ich kultura była drętwa i nietolerancyjna — czasami niemal faszystowska — ale potrafili dobrze budować.
Czuł swędzenie pod skafandrem. Nie po raz pierwszy żałował, że nie znalazło się choć trochę ludzkich pilotów o wystarczająco drobnej budowie, by zakwalifikowano ich do służby na tych maleńkich xatińskich statkach wywiadowczych. Dobrze by im zrobiło, gdyby się przekonali, jak się cuchnie po trzech dniach spędzonych w kosmosie.
Często, gdy był w bardziej melancholijnym nastroju, Fiben zadawał sobie pytanie, czy to naprawdę był taki świetny pomysł, by ludzie za pomocą swych manipulacji zrobili inżynierów, poetów i niepełnoetatowych kosmicznych żołnierzy z małp, które mogłyby być równie szczęśliwe pozostając w lesie. Gdzie by w tej chwili się znajdowały, gdyby się od tego powstrzymali? Byłby, być może, brudny i niewykształcony, ale przynajmniej mógłby się podrapać, kiedy tylko miałby na to cholerną ochotę!
Brak mu było jego lokalnego klubu iskaniowego. Och, cóż to za szczęście czesanym i szczotkowanym przez naprawdę wrażliwego szena czy szymkę, leżeć sobie w cieniu i plotkować o czymś mało ważnym…
Na monitorze detektora pojawiło się różowe światło. Wyciągnął rękę do przodu i trzepnął w monitor, lecz odczyt nie chciał zniknąć. W miarę zbliżania się do miejsca przeznaczenia, świecący punkt stawał się coraz większy, a potem podzielił się na dwa i znowu podzielił. Fiben poczuł chłód.
— Na nieumiarkowanie Ifni… — zaklął i sięgnął po przełącznik uruchamiający nadajnik kodowy. — Statek wywiadowczy Procosul do wszystkich jednostek. Są za nami! Trzy… nie, cztery szwadrony krążowników wyłaniają się z hiperprzestrzeni poziomu B w czwartym dwunastokącie!
Mrugnął, gdy pozornie znikąd pojawiła się piąta flotylla. Echa zalśniły, gdy statki gwiezdne przechodziły do czasu rzeczywistego i nadmiarowe hiperprawdopodobieństwo ulatniało się z nich w próżnię przestrzeni rzeczywistej. Nawet z tej odległości Fiben dostrzegał, że krążowniki są wielkie.
W jego słuchawkach rozległ się szum konsternacji.
— Na podwójnie zgiętą męskość wujka Włochacza! Skąd wiedzieli, że tam była luka w naszych liniach?
— …Fiben, czy jesteś pewien? Dlaczego wybrali akurat ten…
— …Kim, u diabła, są? Czy możesz…
Jazgot umilkł natychmiast, gdy na kanale dowodzenia włączył się major Forthness.
— Meldunek odebrano, Proconsul. Jesteśmy w drodze. Włącz proszę, swój przekaźnik, Fiben.
Fiben trzepnął dłonią w hełm. Minęły lata, odkąd przeszedł przeszkolenie w milicji. Z czasem zapomina się o takich rzeczach. Przełączył się na telemetrię, by inni mogli odbierać wszystko co wykryją jego instrumenty.
Rzecz jasna, fakt, że przekazywał wszystkie te dane, czyni go łatwym celem, nie miało to jednak większego znaczenia. Nawyraźniej wróg wiedział, gdzie znajdują się obrońcy, być może co do ostatniego statku. Już w tej chwili Fiben wykrywał samonaprowadzające się pociski sunące w jego stronę.
Tyle im przyszło z broni słabych — ukrycia i zaskoczenia. Pędząc w stronę nieprzyjaciela — kimkolwiek te diabły były — Fiben zauważył, że wyłaniająca się armada inwazyjna znajduje się niemal bezpośrednio pomiędzy nim a jasną, zieloną iskrą Garthu.
— Świetnie — żachnął się. — Przynajmniej kiedy mnie rozwalą będę leciał w stronę domu. Możliwe nawet, że kilka strzępów futra dotrze tam szybciej niż nieziemniacy. Jeśli ktoś jutro w nocy zobaczy spadającą gwiazdę, to mam nadzieję, że jego kurewskie życzenie spełni.
Zwiększył przyśpieszenie starożytnego statku wywiadowczego. Nawet przez naprężone pola zeroczasowe poczuł pchnięcie do tyłu. Jęk silników stał się wyższy. W chwili, gdy stateczek skoczył naprzód, Fiben odniósł wrażenie, że śpiewa on pieśń wojenną, brzmiącą niemal radośnie.
Czwórka ludzkich oficerów przemarszerowała przez ceglaną podłogę oranżerii. Ich wypolerowane, brązowe buty uderzały w nią rytmicznym trzaskiem. Trzech z nich zatrzymało się w podyktowanej szacunkiem odległości od wielkiego okna, przy którym stali oczekując — ambasador i Koordynator Planetarny. Czwarty, siwiejący komendant milicji podszedł bliżej i zasalutował dziarsko.
— Pani koordynator, zaczęło się.
Wyciągnął z teczki dokument i wręczył go jej.
Uthacalthing podziwiał opanowanie okazane przez Megan Oneagle chwili, gdy wzięła w ręce papier. Wyraz jej twarzy nie zdradzał nic z trwogi, jaką musiała poczuć w momencie, gdy ich największe obawy zostały potwierdzone.
— Dziękuję, pułkowniku Maiven — powiedziała.
Uthacalthing nie mógł nie zauważyć, że podenerwowani młodsi oficerowie wciąż spoglądali w jego stronę, najwyraźniej zaciekawieni, w jaki sposób tymbrimski ambasador przyjmuje te wieści. Okazywał niewzruszoność, jak przystało członkowi korpusu dyplomatycznego, lecz koniuszki jego korony drżały mimowolnie pod wpływem silnego napięcia towarzyszącego posłańcom od chwili, gdy weszli do wilgotnej cieplarni.
Za znajdującym się w niej długim szeregiem okien rozciągał się wspaniały widok na dolinę Sindu, w miły dla oka sposób usianą farmami i gajami drzew — zarówno miejscowych, jak i importowanych z Terry. Był to uroczy, spokojny krajobraz. Jedna Wielka Nieskończoność wiedziała, jak długo ten spokój miał jeszcze potrwać. Ifni jednak w obecnej chwili nie wtajemniczała Uthacalthinga w swoje plany.
Koordynator Planetarny Oneagle przejrzała pobieżnie raport.
— Czy macie już jakieś podejrzenia, kim jest nieprzyjaciel?
Pułkownik Maiven potrząsnął głową. — Właściwie nie, proszę pani. Floty są jednak coraz bliżej. Spodziewamy się, że wkrótce dokonamy identyfikacji.
Mimo powagi chwili Uthacalthing złapał się na tym, że po raz kolejny zaintrygował go osobliwy, archaiczny dialekt, którego używali ludzie na Garthu. We wszystkich pozostałych terrańskich koloniach, które odwiedził, anglic wzbogacony był mieszanką słów zapożyczonych z języków galaktycznych — siódmego, drugiego i dziesiątego. Tu jednak potoczna mowa nie różniła się w sposób widoczny od tej, której używano, gdy ludziom i ich podopiecznym wydano licencję na Garth, ponad dwa pokolenia temu.
Zachwycające, zadziwiające stworzenia — pomyślał. Tylko tutaj na przykład można było usłyszeć tak czystą, starodawną formę — „pani” — na określenie przywódcy płci żeńskiej. Na innych zajętych przez Terran światach funkcjonariusze zwracali się do swoich przełożonych, używając neutralnej formy „ser”, bez względu na ich płeć.
Na Garth były też inne niezwykłe rzeczy. W ciągu miesięcy, które upłynęły od jego przybycia, Uthacalthing uczynił sobie rozrywkę z wysłuchiwania każdej niezwykłej historii, każdej dziwnej opowieści przyniesionej z dzikich okolic przez farmerów, traperów i członków Służby Odnowy Ekologicznej. Krążyły pogłoski o tym, że w górach dzieją się dziwne rzeczy.
Rzecz jasna, z reguły były to głupie opowiastki, pełne przesady i zmyśleń. Podobnych rzeczy można się było spodziewać po dzikusach żyjących na skraju pustkowia. Mimo to stały się one zaczątkiem pewnego pomysłu.
Uthacalthing słuchał spokojnie, jak oficerowie sztabu jeden do drugim składali raporty. Wreszcie nastała długa przerwa — milczenie odważnych ludzi dzielących ze sobą poczucie własnej zagłady. Dopiero wtedy odważył się cicho przemówić.
— Pułkowniku Maiven, czy jest pan pewien, że nieprzyjaciel dąży do tego, by izolować Garth aż tak dokładnie?
Radca obrony pokłonił się Uthacalthingowi. — Panie ambasadorze, wiemy, że nieprzyjacielskie krążowniki zakładają w hiperprzestrzeni miny już w odległości sześciu milionów pseudometrów, przynajmniej na czterech głównych poziomach.
— Włączając poziom D?
— Tak, ser. Rzecz jasna oznacza to, że nie odważymy się wysłać żadnego z naszych lekko uzbrojonych statków na którąś z nielicznych dostępnych hiperścieżek, nawet gdybyśmy mogli odesłać jeden z nich z pola bitwy. Znaczy to też, że każdy, kto chciałby się przedostać do garthiańskiego układu planetarnego, musiałby być diabelnie zdeterminowany.
Uthacalthing był pod wrażeniem.
Zaminowali poziom D. Nigdy bym nie pomyślał, że będzie im się chciało. Najwyraźniej bardzo nie chcą, by ktokolwiek przeszkadzał im w tej operacji!
Świadczyło to o znacznych wysiłkach i kosztach. Ktoś nie żałował środków na tę akcję.
— To już nieistotne — powiedziała Koordynator Planetarny.
Popatrzyła przez okno na faliste łąki Sindu z ich zagrodami i stacjami badań nad środowiskiem. Tuż pod oknem szymski ogrodnik na traktorze strzygł szeroki trawnik z ziemskiej trawy otaczający gmach rządu.
Ponownie zwróciła się ku pozostałym.
— Ostatni statek kurierski przywiózł rozkazy od Rady Terrageńskiej. Mamy się bronić najlepiej jak potrafimy, z myślą o honorze i świadectwie historii. Poza tym jednak wszystko, co możemy mieć nadzieję osiągnąć, to utrzymanie jakiejś formy podziemnego oporu, zanim nie przybędzie pomoc z zewnątrz.
Głęboka jaźń Uthacalthinga omal nie uzewnętrzniła się w głośnym śmiechu, gdyż w tej chwili każdy człowiek w pomieszczeniu bardzo się starał, by nie spojrzeć na niego! Pułkownik Maiven odchrząknął, oglądając swój raport. Jego oficerowie zaczęli kontemplować olśniewające, kwitnące rośliny. Było jednak oczywiste, o czym myślą. Z nielicznych klanów Galaktów, których Ziemia mogła uważać za przyjaciół, jedynie Tymbrimczycy dysponowali wystarczającą siłą militarną, by móc jej udzielić znaczącej pomocy w tym kryzysie. Ludzie wierzyli w to, że oni nie opuszczą ich ani ich podopiecznych.
I to była prawda. Uthacalthing wiedział, że sojusznicy wspólnie stawią czoła trudnościom. Było też jednak jasne, że mały Garth leżał daleko na rubieżach i że w tych dniach ojczyste światy musiały mieć autorytet.
Nieważne — pomyślał Uthacalthing. — Najlepsze środki wiodące do celu to nie zawsze te, które wydają się najbardziej bezpośrednie.
Tymbrimczyk nie roześmiał się głośno, choć miał na to wielką ochotę. Mogłoby to jedynie zbić z tropu tych biednych, pogrążonych w żalu ludzi. W ciągu swej kariery spotkał kilku Ziemian, którzy posiadali wrodzony dar do płatania figli najwyższej kategorii. Niektórzy z nich mogli się nawet równać z najlepszymi Tymbrimczykami. Mimo to, na ogół ludzie byli tak okropnie poważni i skwaszeni. Większość z nich rozpaczliwie usiłowała zachować powagę w sytuacjach, gdy właśnie humor byłby najlepszym wyjściem.
Uthacalthing zamyślił się: Jako dyplomata nauczyłem się uważać na każde słowo, by skłonność naszego klanu do żartów nie stała się przyczyną kosztownych incydentów. Czy jednak było to mądre? Moja własna córka przejęła ode mnie ten nawyk… ten całun powagi. Być może właśnie dlatego wyrosło z niej takie dziwne, przejmujące się wszystkim, małe stworzenie.
Myśl o Athaclenie sprawiła, że jeszcze mocniej zaczął żałować, iż nie może otwarcie zademonstrować niefrasobliwego podejścia do sytuacji. Fakt ten mógł doprowadzić do tego, że zacznie na ludzki sposób niepokoić się grożącym jej niebezpieczeństwem. Wiedział, że Megan martwi się o swego syna.
Nie docenia Roberta — pomyślał. — Powinna lepiej znać możliwości tego chłopaka.
— Drogie panie i panowie — zaczął, napawając się archaizmami. Jego oczy jedynie odrobinę oddaliły się od siebie pod wpływem rozbawienia. — Możemy oczekiwać przybycia fanatyków w ciągu kilku dni. Przygotowaliście konwencjonalne plany stawienia oporu, na jaki pozwolą wasze szczupłe zasoby. Te plany spełnią swe zadanie.
— Ale? — to Megan Oneagle postawiła to pytanie. Brwi przebiegały jednym łukiem nad jej brązowymi tęczówkami, które były wielkie i rozstawione niemal wystarczająco szeroko, by wyglądać atrakcyjnie w klasycznym tymbrimskim sensie. Nie sposób było nie zrozumieć ich wyrazu.
Ona wie, równie dobrze jak ja, że potrzeba będzie czegoś więcej. Och, jeśli Robert ma choć połowę rozumu swej matki, nie muszę niepokoić się o Athaclenę, wędrującą w mrocznych lasach tego smętnego, jałowego świata. Korona Uthacalthinga zadrżała.
— Ale — powtórzył — przychodzi mi na myśl, że może to być odpowiedni moment, by poszukać rady w Filii Biblioteki.
Uthacalthing odebrał część ich rozczarowania. Zdumiewające stworzenia! Tymbrimski sceptycyzm w stosunku do współczesnej kultury galaktycznej nigdy nie posuwał się tak daleko, jak otwarta pogarda, którą tak wielu ludzi żywiło do Wielkiej Biblioteki!
Dzikusy — westchnął do siebie Uthacalthing. W przestrzeni ponad swą głową uformował glif zwany syulif-tha — oczekiwanie na zagadkę, tak wymyślną, że niemal nic do rozwiązania. Glif obracał się wyczekująco wokół osi, niewidzialny dla ludzi, choć przez chwilę wydawało się, że Megan skupiła uwagę, jak gdyby była samej krawędzi zauważenia czegoś.
Biedne dzikusy. Mimo wszelkich swych wad. Biblioteka jest miejscem, gdzie wszystko się zaczyna i kończy. Zawsze gdzieś pośród ukrytych w niej skarbów wiedzy można znaleźć jakiś klejnot mądrości i oraz sposób rozwiązania problemu. Dopóki się tego nie nauczycie, przyjaciele, drobne niedogodności, jak drapieżne nieprzyjacielskie floty wojenne, wciąż będą wam psuć takie wspaniałe wiosenne poranki jak ten!
Robert szedł pierwszy, kilka stóp przed nią. Posługiwał się maczetą by od czasu do czasu odrąbać nią gałąź przegradzającą wąską ścieżkę. Jasne promienie słońca, Gimelhai, przesączały się łagodnie przez korony drzew. Wiosenne powietrze było ciepłe.
Athaclena cieszyła się, że tempo marszu nie było zbyt ostre. Ciężar jej ciała był rozłożony w sposób odmienny od wzorca, do którego była przyzwyczajona. Sprawiało to, że sam marsz stawał się ryzykownym przedsięwzięciem. Zastanawiała się, jak ludzkie kobiety mogą się poruszać, mając przez większą część życia tak szerokie biodra. Być może była to cena, jaką musiały płacić za wydawanie na świat wielkogłowych dzieci, zamiast urodzić je wcześniej a potem rozsądnie wsunąć dziecko do poporodowej torby.
Eksperyment — delikatna zmiana kształtu jej ciała, tak by wydawało się bardziej podobne do ludzkiego — był jednym ze szczególnie fascynujących aspektów jej wizyty w ziemskiej kolonii. Z pewnością nie mogłaby w podobny sposób — nie rzucając się w oczy — poruszać się między tubylcami w świecie gadopodobnych Soran czy, złożonych z wypełnionych sokiem pierścieni, Jophuran. Ponadto podczas tego procesu nauczyła się znacznie więcej na temat kontroli fizjologicznej niż od instruktorów w szkole.
Mimo to niedogodności były poważne i zastanawiała się, czy nie zakończyć eksperymentu.
Och Ifni — glif frustracji zatańczył na koniuszkach jej witek. — Powrót do pierwotnego kształtu mógłby w tym momencie kosztować więcej wysiłku niż było to warte.
Istniały granice tego, czego można było oczekiwać nawet od zdolnej do nieustannych adaptacji tymbrimskiej fizjologii. Próba dokonania zbyt wielu przemian w krótkim czasie groziła wywołaniem enzymatycznego wyczerpania.
Zresztą pochlebiało jej trochę, gdy kennowała konflikty nabierające kształtu w umyśle Roberta.
Czy on naprawdę czuje do mnie pociąg? — zadawała sobie pytanie. Rok temu sam ten pomysł byłby dla niej szokiem. Nawet tymbrimscy chłopcy wywoływali u niej nerwowość, a Robert był przecież obcym!
Teraz jednak, z jakiegoś powodu, czuła więcej ciekawość niż odrazy.
Było coś niemal hipnotycznego w stałym kołysaniu się plecaka na jej grzbiecie, rytmie stąpnięć miękkich butów na wyboistym szlaku, czy rozgrzewaniu się mięśni nóg zbyt długo trzymanych w ryzach przez miejskie ulice. Tutaj, na średniej wysokości, powietrze było ciepłe i wilgotne. Unosiło się w nim tysiąc bogatych zapachów — tlen, rozkładający się humus oraz stęchła woń ludzkiego potu.
Athaclena wlokła się naprzód za swym przewodnikiem wzdłuż grani o stromych stokach. Po chwili usłyszeli niski łoskot dobiegający z daleka przed nimi. Brzmiał on jak huk potężnych silników lub — być może — jakiejś fabryki. Pomruk cichł, a potem narastał na nowo, gdy mijali kolejne serpentyny, za każdym razem odrobinę głośniejszy, w miarę jak zbliżali się do jego tajemniczego źródła. Najwyraźniej Robert szykował dla niej niespodziankę, Athaclena pohamowała więc swoją ciekawość i nie zadawała pytań.
Wreszcie jednak Robert zatrzymał się i zaczekał na nią przy zakręcie szlaku. Zamknął oczy i skoncentrował się. Athaclena odniosła wrażenie, że uchwyciła, przez krótką chwilę, migotliwy ślad prymitywnego glifu uczuciowego. Zamiast jednak prawdziwego kennowania, jej umysł odebrał wrażenie wzrokowe — wysoką, tryskającą fontannę namalowaną w jaskrawych odcieniach błękitu i zieleni.
Naprawdę robi się coraz lepszy — pomyślała. Gdy dotarła do miejsca, w którym stał, zaskoczona widokiem głęboko wciągnęła powietrze.
Krople, biliony maleńkich, płynnych soczewek, iskrzyły się w słupach słonecznych promieni, które ostro przecinały chmurowy las. Niski łoskot, wabiący ich już od godziny, stał się nagle grzmotem, od którego ziemia drżała, a konary drzew kołysały się na różne strony. Rozbrzmiewał on echem w skałach i w kościach ich obojga. Prosto przed nimi wielki wodospad spływał po gładkich jak szkło głazach i rozpryskiwał się w kanionie wytrwale rzeźbionym przez wieki, tworząc pianę i wodny pył.
Było tego zbyt wiele, by wszystko ogarnąć samymi uszami i oczami. Witki Athacleny zafalowały, poszukując, kennując, w jednym z tych momentów, o których czasami opowiadali tymbrimscy twórcy glifów, gdy cały świat zdawał się łączyć w sieci empatii z reguły zarezerwowanej dla żywych istot. W przeciągającej się chwili Athaclena zdała sobie sprawę, że sędziwy Garth, ranny i okaleczony, potrafił jeszcze śpiewać.
Robert uśmiechnął się. Athaclena spotkała oczyma jego spojrzenie i odwzajemniła uśmiech. Ich dłonie spotkały się i połączyły. Przez długą, pozbawioną słów chwilę stali razem i patrzyli na migotliwe, ciągle zmieniające się tęcze przebiegające łukiem nad dudniącym niczym perkusja strumieniem — dziełem natury.
Co dziwne, ta epifania sprawiła, że Athaclena poczuła się smutna i zaczęła jeszcze mocniej żałować, że przybyła do tego świata. Nie pragnęła odnaleźć tu piękna. Sprawiło ono tylko, że los tej małej planety wydał się jej jeszcze bardziej tragiczny.
Ile już razy wyrażała życzenie, by Uthacalthing nigdy nie przyjął tego przydziału? Pragnienia jednak rzadko zmieniały rzeczywistość.
Choć bardzo kochała ojca, zawsze wydawał się jej on nieodgadniony. Jego rozumowanie często było zbyt zawikłane, by mogła je zgłębić, jego postępki były zbyt nieprzewidywalne. Na przykład fakt, że przyjął tę placówkę, choć dano by mu bardziej prestiżową, gdyby tylko o to poprosił.
A teraz wysłał ją w te góry wraz z Robertem… Była pewna przynajmniej tego, że nie miało to na celu jedynie „jej bezpieczeństwa”. Czyżby naprawdę miała za zadanie zbadać sprawę tych śmiesznych pogłosek o egzotycznych górskich stworzeniach? Wątpliwe Najpewniej Uthacalthing podsunął jej ten pomysł tylko po to, by odwrócić jej uwagę od narastających kłopotów.
Potem pomyślała o innym ewentualnym motywie.
Czy to możliwe, by jej ojciec naprawdę sobie wyobrażał, że mogłaby wstąpić w związek z innym… z człowiekiem? Jej nozdrza stały się dwukrotnie szersze pod wpływem tej myśli. Spokojnie, panując nad koroną, by ukryć swe uczucia, rozluźniła uścisk swej dłoni na dłoni Roberta. Poczuła ulgę, gdy jej nie powstrzymał.
Skrzyżowała ramiona i zadrżała.
W domu brała udział tylko w kilku tymczasowych, nawiązywanych dla wprawy związkach z chłopcami i to głównie wówczas, gdy było to zadanie szkolne. Przed śmiercią matki często bywało to przyczyną kłótni rodzinnych. Mathicluannę, jej dziwnie powściągliwa i izolująca się córka, doprowadzała niemal do rozpaczy. Ojciec jednak nigdy nie nalegał, by robiła coś, do czego nie czuła się jeszcze przygotowana.
Aż do tej chwili, być może?
Robert był niewątpliwie czarujący i dawał się lubić. Z wysokimi kośćmi policzkowymi i przyjemnie oddalonymi od siebie oczyma był tak przystojny, jak tylko mógł być człowiek. Niemniej sam fakt, że mogła myśleć w podobnych kategoriach, szokował Athaclenę.
Jej witki zadrżały nerwowo. Potrząsnęła głową i zlikwidowała rodzący się glif, zanim jeszcze zdążyła się zorientować w jego naturze. Była to sprawa, o której nie miała w tej chwili ochoty myśleć. Nawet mniej niż o perspektywie wojny.
— Wodospad jest piękny, Robercie — wypowiedziała starannie w anglicu — ale jeśli zostaniemy tu dłużej, wkrótce staniemy się całkiem mokrzy.
Najwyraźniej wyrwała go z głębokiej kontemplacji.
— Och. Tak, Clennie. Chodźmy.
Uśmiechnął się przelotnie, odwrócił i ruszył w drogę. Jego ludzkie fale empatyczne były odległe i niewyraźne.
Deszczowy las zapuszczał pomiędzy wzgórza długie palce. W miarę jak się wspinali, stawał się coraz bardziej wilgotny i bujny. Małe garthiańskie stworzenia, na niższych poziomach nieliczne i bojaźliwe, teraz często przebiegały z szelestem przez gęstą roślinność, a od czasu do czasu rzucały im nawet wyzwanie, piszcząc zuchwale.
Wkrótce dotarli na szczyt podgórskiej grani, gdzie ku niebu sterczał łańcuch kamiennych szpikulców, nagich i szarych niczym kostne płyty biegnące wzdłuż grzbietu jednego z tych pradawnych gadów, które Uthacalthing pokazywał jej w podręczniku historii Ziemi. Gdy zdjęli plecaki, by wypocząć, Robert powiedział jej, że nikt nie potrafi wyjaśnić, skąd wzięły się te formacje wieńczące szczyty wielu wzgórz u podnóża Mulunu.
— Nawet w Filii Biblioteki na Ziemi nie ma o nich wzmianki — stwierdził, przesuwając ręką wzdłuż jednego z wyszczerbionych monolitów. — Skierowaliśmy zapytanie o niskim priorytecie do okręgowej filii na Tanith. Może za około stulecie komputery Instytutu Bibliotecznego wygrzebią raport jakiegoś dawno wymarłego gatunku, który ongiś tu mieszkał, i wtedy poznamy odpowiedź.
— Ale ty masz nadzieję, że nie wygrzebią — zasugerowała.
Robert wzruszył ramionami. — Chyba wolałbym, żeby to pozostało tajemnicą. Może moglibyśmy rozwiązać ją jako pierwsi.
Popatrzył na kamienie z melancholią.
Wielu Tymbrimczyków myślało tak samo. Woleli dobrą zagadkę niż jakikolwiek zapisany fakt. Athaclena jednak do nich nie należała. To nastawienie — wrogość do Wielkiej Biblioteki — wydawało się jej czymś absurdalnym.
Bez Biblioteki i innych Instytutów Galaktycznych kultura istot tlenodysznych, która dominowała w Pięciu Galaktykach, dawno już pogrążyłaby się w totalnym chaosie — który zapewne zakończłby się okrutną, totalną wojną.
Co prawda większość klanów gwiezdnych wędrowców zbyt mocno polegała na Bibliotece. Ponadto Instytuty łagodziły tylko spory najbardziej małostkowych i kłótliwych starszych linii opiekunów. Obecny kryzys był jedynie ostatnim z serii, która zaczęła się w czasach na długo poprzedzających powstanie najstarszych z żyjących obecnie gatunków.
Niemniej ta planeta stanowiła przykład tego, co może się wydarzyć, jeśli zerwane zostaną krępujące okowy tradycji. Athaclena wsłuchała się w dźwięki lasu. Osłoniła oczy dłonią, by przyjrzeć się, jak rój małych, pokrytych sierścią stworzonek prześlizgiwał się z gałęzi na gałąź w kierunku zachodzącego słońca.
— Na pierwszy rzut oka można by nawet nie zauważyć, że ten świat przeżył masakrę — powiedziała cicho.
Robert ustawił ich plecaki w cieniu wyniosłego kamiennego szpikulca i zaczął odkrawać plasterki sojowego salami oraz chleba na obiad.
— Upłynęło pięćdziesiąt tysięcy lat odkąd Bururalli spustoszyli Garth, Athacleno. To wystarczająco długi okres, by mnóstwo ocalałych gatunków zwierząt dokonało radiacji i wypełniło niektóre z ocalałych nisz. W tej chwili musiałabyś chyba być zoologiem, by zauważyć jakich gatunków brakuje.
Korona Athacleny rozpostarła się w pełni, kennując słabe ślady emocji dobiegające z otaczającego ich lasu.
— Potrafię to zauważyć, Robercie — powiedziała. — Wyczuwam to. Zlewisko żyje, ale jest opustoszałe. Nie ma tu gmatwaniny życia, jaką powinien być dziewiczy las. I nie ma nawet najmniejszego śladu Potencjału.
Robert skinął głową z powagą, wyczuła jednak, że odnosi się do tego z dystansem. Bururalska Masakra nastąpiła dawno temu, z punktu widzenia Ziemianina.
Bururalli byli wtedy nowi. Dopiero co zwolniono ich z terminu u Nahallich, gatunku opiekunów, który wspomógł ich na drodze ku rozumowi. Była to dla Bururallich szczególna chwila. Bowiem dopiero wtedy, gdy krępujący podopieczny gatunek węzeł zobowiązań został wreszcie rozwiązany, zezwalano mu na zakładanie własnych kolonii bez niczyjego nadzoru. Gdy nadszedł ich czas, Galaktyczny Instytut Migracji ogłosił, że pozostawiony odłogiem świat Garth jest ponownie gotowy do ograniczonej kolonizacji. Jak zwykle Instytut wymagał, by lokalne formy życia — zwłaszcza te, które mogły pewnego dnia wykształcić Potencjał Wspomaganiowy — były chronione przez nowych lokatorów za wszelką cenę.
Nahalli przechwalali się, że odnaleźli Bururallich — kłótliwy klan przedrozumnych drapieżców — i wspomogli ich tak, że stali się oni doskonałymi galaktycznymi obywatelami, odpowiedzialnymi i solidnymi, godnymi podobnego zaufania, jak i oni.
Okazało się, że Nahalli popełnili straszliwy błąd.
— Cóż, czego można się spodziewać, kiedy cały gatunek ogarnia totalne szaleństwo i jego członkowie zaczynają unicestwiać wszystko, co zobaczą? — zapytał Robert.
— Coś poszło źle i nagle Bururallich ogarnął amok. Rozdarli na strzępy świat, którym mieli się opiekować. Nic dziwnego, że nie wyczuwasz w garthiańskim lesie żadnego Potencjału, Clennie. Tylko małe stworzonka, które mogły się ukryć pod ziemią, ocalały przed szaleństwem Bururallich. Większe, inteligentniejsze zwierzęta są wszystkie tam, gdzie niegdysiejsze śniegi.
Athaclena mrugnęła powiekami. Kiedy już myślała, że rozumie anglicu, Robert ponownie ją zaskoczył, używając tej dziwnej ludzkiej skłonności do przenośni. W przeciwieństwie do porównań, które zestawiały podobne przedmioty, przenośnie zdawały się wbrew wszelkiej logice deklarować, że niepodobne do siebie i rzeczy były tym samym! Żaden z galaktycznych języków nie zezwalał na takie nonsensy.
Z reguły potrafiła dać sobie radę z tymi dziwacznymi lingwistycznymi zestawieniami, to jednak zbiło ją z tropu. Nad jej falującą koroną uformował się przelotnie miniglif teev’nus, symbolizujący nieosiągalność doskonałego porozumienia.
— Słyszałam tylko krótkie opisy tamtej ery. Co się stało z samymi krwiożerczymi Bururallimi?
Robert wzruszył ramionami.
— Och, urzędnicy z Instytutów Wspomagania oraz Migracji wreszcie się tu zjawili, w jakieś stulecie po rozpoczęciu masakry. Inspektorzy byli, rzecz jasna, przerażeni. Stwierdzili, że Bururalli wypaczyli się do tego stopnia, że niemal nie sposób było ich rozpoz nać. Wałęsali się po planecie, ścigając i zabijając wszystko, co mogli złapać. W owej chwili porzucili już straszliwe, zaawansowane technicznie uzbrojenie, z którym zaczęli, i wrócili niemal do zębów i pazurów. Przypuszczam, że dlatego właśnie niektóre z mniejszych zwierząt ocalały. Ekologiczne katastrofy nie są tak rzadkie jak chciałyby to przedstawić Instytuty, a ta wywołała poważny skandal. Oburzenie ogarnęło całą galaktykę. Wiele z większych klanów wysłało floty wojenne pod wspólnym dowództwem. Wkrótce Bururalli przestali istnieć.
Athaclena skinęła głową. — Przypuszczam, że ich opiekunowie Nahalli, również zostali ukarani.
— Zgadza się. Utracili status i są teraz czyimiś podopiecznymi. Cena za niedbalstwo. Uczyli nas o tym w szkole. Kilka razy.
Robert ponownie zaproponował jej salami, Athaclena potrząsnęła głową. Straciła apetyt.
— Tak więc wy, ludzie, odziedziczyliście kolejny świat z odzysku.
Robert uprzątnął resztki po obiedzie.
Aha. Ponieważ jesteśmy opiekunami z dwójką podopiecznych, trzeba nam było zezwolić na posiadanie kolonii, lecz Instytuty przyznawały nam z reguły ruiny po katastrofach wywołanych przez innych. Musimy ciężko pracować, by pomóc ekosystemowi tego świata wrócić do normy, lecz — w gruncie rzeczy — Garth jest całkiem niezły w porównaniu z niektórymi z pozostałych. Powinnaś sobie obejrzeć Deemi i Horst w gromadzie Kanaan.
— Słyszałam o nich — Athaclena zadrżała. — Nie sądzę, bym kiedykolwiek chciała zobaczyć… — przerwała w połowie zdania. Nie… — jej powieki zatrzepotały, gdy rozejrzała się wokół, zbita nagle z tropu. — Thu’un dun! — jej kołnierz nastroszył się. Athaclena wstała szybko i podeszła, na wpół w transie, do miejsca, gdzie wyniosłe kamienne szpikulce wznosiły się ponad skrytymi we mgle wierzchołkami drzew deszczowego lasu.
Robert zbliżył się do niej od tyłu.
— Co jest?
— Wyczuwam coś — odparła cicho.
— Hm. Nie jestem zdziwiony. To przez ten twój tymbrimski system nerwowy. Trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że zmieniłaś kształt ciała po to tylko, by mi się spodobać. Nic dziwnego, że odbierasz zakłócenia.
Athaclena potrząsnęła niecierpliwie głową.
— Nie robiłam tego po to, żeby ci się spodobać, ty arogancki ludzki samcu! Poza tym prosiłam cię już uprzejmie, żebyś ostrożniej posługiwał się swoimi okropnymi przenośniami. Tymbrimska korona to nie radio! — wykonała gest ręką. — Teraz, proszę, bądź przez chwilę cicho.
Robert umilkł. Athaclena skoncentrowała się, ponownie próbując wykennować…
Korona mogła nie odbierać zakłóceń jak radio, była jednak podatna na wpływ z zewnątrz. Athaclena próbowała schwytać niewyraźną aurę, którą wyczuła przez moment, okazało się to jednak niemożliwe. Niezdarny, pełen zapału strumień empatii Roberta zagłuszył całkowicie.
— Co to było, Clennie? — zapytał cicho.
— Nie wiem. Coś niezbyt odległego, w kierunku południowo-wschodnim. Miałam wrażenie, że to jakieś istoty — głównie ludzie i neoszympansy, ale było tam jednak także coś innego.
Robert zmarszczył brwi.
— No więc, myślę, że mogła to być jedna ze stacji nadzoru ekologicznego. W całej tej okolicy rozrzucone są też izolowane gospodarstwa, zwłaszcza wyżej, gdzie łatwiej jest otrzymać majątek ziemski.
Odwróciła się szybko.
— Robercie, czułam Potencjał! Przez króciutki moment wyraźnego odbioru dotknęłam emocji przedrozumnej istoty!
Uczucia Roberta stały się nagle mętne i burzliwe. Jego twarz utraciła wyraz.
— Co masz na myśli?
— Ojciec opowiadał mi o czymś, zanim wyruszyłam z tobą w góry. Wtedy nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. To wydawało się niemożliwe, jak owe bajki, które tworzą wasi ludzcy autorzy, by sprowadzać na Tymbrimczyków dziwne sny.
— Kupujecie je całymi statkami — przerwał jej Robert. — Powieści, stare filmy, holofilmy, poematy… Athaclena zignorowała jego dygresję.
— Uthacalthing wspominał o opowieściach na temat stworzenia z tej planety, tubylczej istoty o wysokim Potencjale… która podobno naprawdę przeżyła Bururalską Masakrę — korona Athacleny pieniła z siebie rzadki u niej glif… syulif-tfia, radości z zagadki którą należało rozwiązać. — Zastanawiam się, czy te legendy mogą być prawdą?
Czy Robert odetchnął z ulgą? Athaclena poczuła, że jego prymitywna, lecz efektywna osłona emocjonalna stała się nieprzejrzysta.
— Hmmm. Cóż, istnieje taka legenda — przyznał. — Prosta historia opowiadana przez dzikusów. Nie przypuszczam, by mogła zainteresować wyrafinowanych Galaktów.
Athaclena przyjrzała mu się z uwagą i dotknęła jego ramienia głaszcząc je delikatnie.
— Czy każesz mi czekać, podczas gdy będziesz przeciągać tę tajemniczą opowieść za pomocą dramatycznych przerw, czy też wolisz zaoszczędzić sobie siniaków i powiesz mi natychmiast, co wiesz?
Robert roześmiał się.
— Cóż, skoro używasz tak przekonujących argumentów. Możliwe, że odebrałaś empatyczne emanacje Garthianina.
Powieki zakrywające szeroko rozstawione, usiane złotymi plamkami oczy Athacleny zamrugały.
— To właśnie nazwa, którą wymienił ojciec!
— Och. A więc Uthacalthing słuchał opowieści starych poszukiwaczy działek… wyobraź sobie, że mamy tu już takie legendy po upływie zaledwie stu ziemskich lat… Tak czy inaczej, mówią, że jedno wielkie zwierzę zdołało ocaleć przed Bururallimi dzięki chytrości, dzikości i całemu mnóstwu Potencjału. Ludzie i szymy z gór opowiadają, że coś okrada ich pułapki, kradnie bieliznę ze sznurków i wydrapuje niezwykłe znaki na powierzchni urwisk, na które nie można się wspiąć. Och, zapewne wszystko to pić na wodę — Robert uśmiechnął się — przypomniałem sobie jednak te legendy, gdy matka powiedziała mi, że mam udać się tutaj. Pomyślałem więc sobie, że — by nie było to kompletną stratą czasu — mogę równie dobrze zabrać ze sobą Tymbrimkę, by się przekonać, czy potrafi wyniuchać Garthianina swoją siecią empatyczną.
Niektóre z przenośni Athaclena rozumiała całkiem dobrze. Jej paznokcie wpiły się w ramię Roberta.
— No i? — odezwała się z pytającym zaśpiewem. — Czy to jedyny powód, dla którego znalazłam się w tej głuszy? Czy mam wywęszyć dla ciebie dym legend?
— Jasne — drażnił się z nią Robert. — W przeciwnym razie po co wyruszałbym w góry zupełnie sam, tylko w towarzystwie obcej istoty z kosmosu?
Athaclena syknęła przez zęby, w głębi duszy nie potrafiła jednak nie czuć zadowolenia. Ta ludzka sardoniczność nie różniła się zbytnio od odwrotnej mowy używanej przez jej ziomków. Ponadto, gdy Robert roześmiał się w głos, stwierdziła, że musi zrobić to samo. Na chwilę zniknęły wszelkie zmartwienia wywołane wojną i niebezpieczeństwem. Był to dla nich obojga mile widziany moment odprężenia.
— Jeśli takie stworzenie istnieje, musimy je znaleźć, ty i ja — powiedziała wreszcie.
— Jasne, Clennie. Znajdziemy je razem.
A jednak statek wywiadowczy TAASF Proconsul nie przeżył swego pilota. Była to jego ostatnia misja. Starożytna łódź gnała przez kosmos martwa, lecz pod kroplową osłoną kabiny pilota kryło się jeszcze życie.
A przynajmniej wystarczająca jego doza, by wciągać w płuca ostrą woń nie mytej od sześciu dni małpy i wypuszczać z siebie nie mający — jak się zdawało — końca strumień pełnych fantazji przekleństw.
Fiben umilkł wreszcie, gdy stwierdził, że się powtarza. Dawno już wyczerpał wszystkie permutacje, kombinacje i zestawienia cielesnych, duchowych i dziedziczonych atrybutów — realnych i wyimaginowanych — jakie nieprzyjaciel mógłby ewentualnie posiadać. Ta zabawa pozwoliła mu przetrwać krótki okres, gdy brał udział w bitwie kosmicznej, waląc ze swych mizernych pukawek i unikając kontruderzeń niczym komar uchylający się przed młotem kowalskim, przeżyć wstrząsy wywołane bliskimi chybieniami i pisk udręczonego metalu, aż wreszcie dotrwać do późniejszych chwil gdy oszołomiony, zbity z tropu i ogłupiały doszedł do wniosku, że najwyraźniej jednak nie jest martwy. Przynajmniej jeszcze nie w tym momencie.
Gdy upewnił się, że kapsuła ratunkowa ciągle działa i nie rozpryśnie się wraz z resztą łodzi, wygramolił się wreszcie ze skafandra. Westchnął radośnie. Po raz pierwszy od wielu dni miał okazję podrapać się. Zabrał się do tego z zapałem, używając nie tylko dłoni, lecz również nogopalców i kciucha lewej stopy. Wreszcie opadł ciężko, cały obolały od wstrząsów, przez jakie przebrnął.
Jego główne zadanie polegało na tym, by przelecieć na tyle blisko nieprzyjaciela, aby zebrać wartościowe dane dla reszty sil obronnych. Fiben sądził, że przemknięcie przez sam środek floty inwazyjnej powinno wystarczyć. Nękanie wroga dorzucił za darmo.
Wyglądało na to, że intruzi nie docenili komentarza, jaki wygłaszał w chwili, gdy Proconsul przelatywał przez środek ich zgrupowania. Stracił już rachubę, ile razy minimalnie niecelne strzały omal go nie ugotowały. W chwili gdy Proconsul przemknął już pośród statków atakującej armady i znalazł się poza nią, cała jego rufa zamieniła się w pokryty szkliwem kawał żużlu.
Główny system napędowy, rzecz jasna, nie działał. Fiben w żaden sposób nie mógł wrócić, by pomóc swym towarzyszom w rozpaczliwej, beznadziejnej walce, która rozpoczęła się wkrótce potem. Mógł jedynie nasłuchiwać bezradnie, dryfując coraz dalej i dalej od pola bitwy.
Wynik nie ulegał wątpliwości. Walka trwała niewiele dłużej niż dzień.
Przypomniał sobie ostatnią szarżę korwety Darwin, której towarzyszyły dwa przebudowane frachtowce oraz niewielki rój ocalałych łodzi wywiadowczych. Pognały one naprzód, torując sobie ogniem drogę do flanki atakujących zastępów, i sprawiły, że te zawróciły, a jedno złożone z krążowników skrzydło opanował chaos pośród chmur dymu i odstręczających fal prawdopodobieństwa.
Ani jeden terrański statek nie ocalał z tego wiru. Fiben zrozumiał wtedy, że nie ma już TAASF Bonobo ani jego przyjaciela Simona.
W tej chwili wydawało się, że nieprzyjaciel ściga nieliczne ocalałe statki, które uciekały Ifni kto wie dokąd. Wróg się nie śpieszył. Dokładnie oczyszczał przestrzeń z przeciwników przed zabraniem się do powalonego na łopatki Garthu.
Fiben miotał przekleństwa. Kierował je teraz jednak pod nowym adresem. Pozostając, rzecz jasna, w duchu konstruktywnej krytyki, dokonał analizy wad charakteru gatunku, który jego własny miał pecha mieć za opiekunów.
Dlaczego? — skierował pytanie pod adresem wszechświata. — Dlaczego ludzie — te nieforemne, bezwłose, nieszczęsne dzikusy — wykazali się tak niewiarygodnie złym smakiem, że wspomogli neoszympansy i wprowadzili je do galaktyki w tak oczywisty sposób rządzonej przez idiotów?
Na koniec zasnął.
Męczyły go niespokojne sny. Wciąż wyobrażał sobie, że próbuje przemówić, lecz jego głos nie jest w stanie ukształtować zdań — koszmarna możliwość dla kogoś, kogo pradziadek potrafił mówić jedynie w prymitywny sposób, za pomocą urządzeń, a nieco bardziej odlegli przodkowie stawiali czoła światu bez pomocy jakichkolwiek słów.
Fiben oblał się potem. Nie mogło być większej hańby. W swym śnie szukał mowy, jak gdyby była ona przedmiotem, rzeczą, którą można w jakiś sposób zgubić.
Spojrzawszy w dół, dostrzegł leżący na ziemi połyskujący klejnot. Być może to jest dar słów — pomyślał. Schylił się, by go podnieść, lecz był zbyt niezgrabny! Jego kciuk odmawiał współpracy z palcem wskazującym. Nie był w stanie unieść błyskotki z ziemi. W gruncie rzeczy zdawało się, że jego wysiłki zakopują ją tylko głębiej.
Wreszcie, zdesperowany, musiał przykucnąć i podnieść ją wargami.
Oparzyła go! Krzyknął we śnie, gdy straszliwe gorąco wlało się do jego gardła niczym płynny ogień.
Niemniej jednak zrozumiał, że przeżywa jeden z tych niezwykłych koszmarów, w których można było zachować obiektywizm, a mimo to czuć przerażenie. Gdy gęstość jego śniącej jaźni wiła się w agonii, drugi fragment osobowości Fibena obserwował to z pełną zainteresowania bezstronnością.
Nagle scena uległa zmianie. Fiben stał w samym środku zgromadzenia brodatych mężczyzn w czarnych płaszczach i oklapniętych kapeluszach. Większość z nich była stara. Przerzucali zakurzone księgi i spierali się ze sobą.
To staromodne zgromadzenie talmudyczne — zdał sobie nagle sprawę Fiben, takie jak te, o których czytał na kursie religioznawstwa porównawczego, gdy był na uniwersytecie. Rabini siedzieli w kręgu i dyskutowali nad symboliczną interpretacją Biblii. Jeden z nich uniósł pomarszczoną dłoń i wskazał na Fibena.
— Tego, który skacze jak zwierzę, Gideonie, nie będziecie przyjmować…
— Czy takie właśnie jest tego znaczenie? — zapytał Fiben. Ból zniknął. Czuł raczej oszołomienie niż strach. Jego przyjaciel, Simon, był Żydem. To niewątpliwie tłumaczyło część tej szalom symboliki. Było oczywiste, co się tu dzieje. Ci wykształceni mężczyźni, ci mądrzy, ludzcy uczeni, starali się wyjaśnić mu pierwszą, przerażającą część jego snu.
— Nie, nie — sprzeciwił się drugi mędrzec. — Te symbole odnoszą się do próby, której poddano Mojżesza, gdy był niemowlęciem. Jak pamiętacie, anioł pokierował jego rękę do rozżarzonych węgli, nie lśniących klejnotów, i jego usta uległy poparzeniu…
— Ale ja nie rozumiem, co to oznacza! — zaprotestował Fiben.
Najstarszy z rabinów uniósł dłoń i wszyscy pozostali ucichli.
— Sen nie symbolizuje żadnej z tych rzeczy. Jego znaczenie powinno być oczywiste — powiedział. — Pochodzi z najstarszej z ksiąg…
Zatroskany mędrzec zmarszczył krzaczaste brwi.
— … i Adam też zjadł owoc z Drzewa Wiadomości…
— Och — jęknął na głos Fiben, budząc się zlany potem. Ponownie otaczała go wypełniona pyłem, cuchnąca kapsuła. Mimo to nie opuściło go żywe wrażenie wywołane snem. Sprawiło to, że przez chwilę zastanawiał się, co w końcu jest prawdą. Wreszcie wzruszył ramionami.
— Staruszek Proconsul musiał, kiedy spałem, przejść przez ślad torowy jakiejś nieziemniackiej miny prawdopodobieństwa. Aha. To na pewno to. Nigdy już nie będę powątpiewał w historie, które opowiadają w barze dla astronautów.
Sprawdziwszy zmaltretowane instrumenty, Fiben zorientował się, że bitwa wokół słońca trwała nadal. Tymczasem trajektoria jego wraka prowadziła niemal prosto ku jakiejś planecie.
— Hmm — mruknął, pracując nad komputerem. To, czego się dowiedział, było pełne ironii.
To naprawdę jest Garth.
Systemy grawitacyjne wehikułu miały jeszcze odrobinę zdolności manewrowych. Być może akurat tyle, by mógł dotrzeć w obręb zasięgu kapsuły ratunkowej.
I, największy cud ze wszystkich — jeśli jego efemerydy mówiły prawdę — może nawet dotrzeć na obszar Morza Zachodniego… odrobinę na wschód od Port Helenia. Fiben gwizdał niemelodyjnie przez kilka minut. Zastanowił się, jak wielkie było prawdopodobieństwo, że do tego dojdzie? Jedna szansa na milion? Chyba raczej na bilion.
A może wszechświat chciał go tylko zabajerować odrobiną nadziei, zanim znowu mu przygrzmoci?
Tak czy inaczej, uznał, że pewną pociechą napawa fakt, iż może sobie wyobrazić, że wśród tych wszystkich gwiazd ktoś nadal myśli o nim. Wydobył zestaw narzędzi i zabrał się do roboty, by dokonać niezbędnych napraw.
Uthacalthing wiedział, że postąpiłby niemądrze, gdyby czekał za długo. Mimo to pozostał z Bibliotekarzami, obserwując jak próbują wyciągnąć dodatkowy, istotny szczegół, zanim nadszedł wreszcie czas, by odejść.
Spoglądał na ludzkich i neoszympansich techników pędzących przed siebie pod wysokim, kopulastym sufitem Planetarnej Filii Biblioteki. Wszyscy mieli zadania do wykonania i wywiązywali się z nich sprawnie, całkowicie nimi pochłonięci. Można jednak było tuż pod powierzchnią wyczuć ferment wywołany z trudem powstrzymywanym strachem.
Wśród ledwie dostrzegalnych iskier jego korony uformowało się spontanicznie rittitees. Glifu tego powszechnie używali tymbrimscy rodzice celem uspokojenia przestraszonych dzieci.
Oni nie potrafią cię wykryć — powiedział do rittitees Uthacalthing. Mimo to glif unosił się uparcie w powietrzu, starając się ukoić strapione maleństwa.
Tak czy owak, te istoty nie są dziećmi. Ludzie dowiedzieli się o Wielkiej Bibliotece dopiero dwa ziemskie stulecia temu, mieli jednak wcześniej tysiąclecia własnej historii. Mogło im jeszcze brakować galaktycznej ogłady i wyrafinowania, lecz ten niedostatek niekiedy okazywał się dla nich korzystny.
Rzadko — wyraziło swe wątpliwości rittitees.
Uthacalthing zakończył dyskusję, wciągając niezdecydowany glif na miejsce, z powrotem do swej studni jaźni.
Pod kamiennym sklepieniem wznosił się pięciometrowy szary monolit, na którym wyryto przeszyty promieniami spiralny znak — trzech miliardów lat symbol Wielkiej Biblioteki. W pobliżu rejestratory danych wypełniały krystaliczne sześciany pamięci. Drukarki z brzęczeniem wypluwały z siebie oprawione raporty, które szybko zaopatrywano w adnotacje i zabierano.
Ta stacja Biblioteki, punkt klasy K, była w istocie niewielka. Jej zawartość stanowiła ekwiwalent liczby książek jedynie tysiąckrotnie większej niż wszystkie, które napisali ludzie od chwili Kontaktu. Drobnostka w porównaniu z pełną Filią Biblioteki na Ziemi czy Centralną Biblioteką Sektora na Tanith.
Niemniej, gdy Garth zostanie zdobyty, to pomieszczenie również wpadnie w ręce najeźdźców.
Zgodnie z tradycją nie powinno to czynić żadnej różnicy. Biblioteka miała w zasadzie być otwarta dla wszystkich, nawet dla stron walczących o terytorium, na którym stała. Jednakże w takich czasach, jak dzisiejsze, byłoby nierozsądne liczyć na podobne subtelności. Kolonialne siły oporu miały zamiar zabrać ze sobą wszystko co zdołają, w nadziei, że później będą w jakiś sposób mogły wykorzystać te informacje.
Drobnostka nad drobnostkami. Rzecz jasna robili to pod wpływem jego sugestii, lecz Uthacalthing był szczerze zdumiony, że ludzie przystąpili do realizacji pomysłu z takim wigorem. Ostatecznie, po co zadawać sobie trud? Co może dać tak niewielki zasób informacji?
Ten „nalot” na Planetarną Bibliotekę służył celom Uthacalthinga lecz jednocześnie potwierdzał jego opinię o Ziemianach. Oni po prostu nigdy się nie poddawali. Był to jeszcze jeden powód, dla którego te stworzenia wzbudzały w nim zachwyt.
Ukryta przyczyna tego całego chaosu — jego własny, osobisty żart — wymagała przeniesienia na nośnik zewnętrzny i przetransportowania w inne miejsce kilku określonych megaplików, co łatwo było przeoczyć w całym zamieszaniu. W gruncie rzeczy nikt chyba nie zauważył, gdy Uthacalthing podłączył na chwilę swój sześcian wejścia-wyjścia do potężnej Biblioteki, odczekał kilka sekund, po czym z powrotem schował małe, służące do sabotażu urządzenie do kieszeni.
Gotowe. Nie pozostało mu już wiele do roboty poza obserwowaniem dzikusów, podczas gdy będzie czekał na swój wehikuł.
Z oddali dobiegł wznoszący się i opadający, zawodzący ton. Było to wycie syreny kosmoportu znajdującego się po drugiej stronie zatoki. Kolejny uszkodzony uciekinier z kosmicznego starcia nadleciał celem dokonania przymusowego lądowania. Słyszeli ten dźwięk zdecydowanie zbyt rzadko. Wszyscy już wiedzieli, że niewielu ocalało.
Większą część ruchu stanowiły startujące statki powietrzne. Wielu mieszkańców kontynentu odleciało już na łańcuch wysp na Morzu Zachodnim, gdzie nadal zamieszkiwała znaczna większość populacji Ziemian. Rząd czynił przygotowania do własnej ewakuacji.
Gdy syreny zawyły, wszyscy ludzie i szymy podnieśli na chwilę wzrok. Przez moment od robotników popłynęła skomplikowana fuga lęku. Uthacalthing mógł niemal poczuć jej smak swą koroną.
Niemal poczuć smak?
Och, te cudne, zaskakujące rzeczy, te przenośnie — pomyślał. Czy można poczuć smak koroną? Albo dotknąć oczyma? Anglic jest taki głupi, ale tak cudownie prowokuje do myślenia.
Zresztą czy delfiny naprawdę nie widzą uszami?
Ponad jego falującymi witkami uformowało się ziinour’thziin, które wpadło w rezonans pod wpływem strachu ludzi i szymów.
Tak jest, wszyscy mamy nadzieję, że będziemy żyć, gdyż tak bardzo dużo nam zostało do zrobienia, posmakowania, zobaczenia czy wykennowania…
Uthacalthing żałował, iż dyplomacja wymagała, by Tymbrimczycy wybierali spośród siebie na posłów najbardziej pozbawionych zmysłu humoru. Mianowano go ambasadorem dlatego, że — poza innymi cechami — był nudny, przynajmniej z punktu widzenia tych, którzy zostali w domu.
A biedna Athaclena była chyba w jeszcze gorszej sytuacji — taka rozsądna i poważna.
Bez oporu przyznawał, że w pewnej części z jego winy. Był to jeden z powodów, dla których przywiózł ze sobą wielką kolekcję przedkontaktowych ziemskich komedii, która należała do jego ojca. Szczególnie inspirowali go „The Three Stooges”. Niestety, jak dotąd Athaciena wydawała się niezdolna do zrozumienia subtelnej ironicznej błyskotliwości tych starożytnych terrańskich geniuszy komedii.
Za pośrednictwem Sylth — posłańca zmarłych, lecz nie zapomnianych — jego dawno już nieżyjąca żona czyniła mu wymówki, docierała do niego zza grobu, by mu powiedzieć, że ich córka powinna przebywać w domu, gdzie pełni życia rówieśnicy mogliby jeszcze wyciągnąć ją z izolacji.
Być może — pomyślał. Mathicluanna miała już jednak swą szansę. Uthacalthing wierzył we własną receptę dla ich dziwnej córki.
Mały, umundurowany neoszympans płci żeńskiej — szymka — zatrzymał się przed nim i pokłonił z dłońmi złożonymi z przodu na znak szacunku.
— Słucham, panienko? — Uthacalthing odezwał się jako pierwszy, zgodnie z wymaganiami protokołu. Choć był opiekunem przemawiającym do podopiecznego, wspaniałomyślnie uhonorował ją uprzejmym, archaicznym tytułem grzecznościowym.
— Wwasza ekscelencjo — skrzypiący głos szymki drżał lekko. Zapewne po raz pierwszy w życiu rozmawiała z nieTerraninem.
— Wasza ekscelencjo. Koordynator Planetarny Oneagle przesłała wiadomość, że przygotowania zostały zakończone. Za chwilę podłożą ogień. Pyta, czy zechciałby pan być świadkiem wprowadzenia do akcji swego… hmm, programu.
Oczy Uthacalthinga oddaliły się od siebie pod wpływem rozbawienia, a pomarszczone futerko między jego brwiami spłaszczyć się na chwilę. Ów „program” właściwie nie zasługiwał na takie określenie. Lepiej byłoby nazwać go przebiegłym dowcipem wyrządzonym najeźdźcom. Szansę jego powodzenia były zresztą — w najlepszym razie — niewielkie.
Nawet Megan Oneagle nie wiedziała, jakie są jego rzeczywiste zamiary. Rzecz jasna szkoda, że trzeba było zachować tajemnicę, gdyż nawet jeśli plan się nie uda — co było prawdopodobne — rzecz warta była tylko chichotu. Śmiech mógłby pomóc jego przyjaciółce przetrwać ponure czasy, które ją czekały.
— Dziękuję, kapralu — skinął głową. — Proszę mnie tam zaprowadzić.
Gdy podążał za małą podopieczną, poczuł lekki żal. Tak wiele zostawiał nie ukończone. Dobry żart wymagał licznych przygotowań. Miał po prostu za mało czasu.
Gdybym tylko miał przyzwoite poczucie humoru!
No cóż. Gdy zawodzi subtelność, musimy po prostu ratować się rzucaniem tortami.
W dwie godziny później wracał już z gmachu rządu do miasta Spotkanie było krótkie. Floty wojenne zbliżały się do orbity i wkrótce oczekiwano lądowania. Megan Oneagle przeniosła już większą część rządu oraz, nieliczne, pozostałe jej siły w bezpieczne miejsce.
Uthacalthing sądził, że w gruncie rzeczy mieli jeszcze trochę czasu. Nie dojdzie do lądowania zanim najeźdźcy nie nadadzą swego manifestu. Wymagały tego zasady ustanawiane przez Instytut Sztuki Wojennej.
Rzecz jasna teraz, gdy Pięć Galaktyk ogarnęło zamieszanie, wiele klanów gwiezdnych wędrowców lekceważyło tradycję. W tym jednak przypadku zachowanie form nie będzie kosztowało nieprzyjaciela nic. Odniósł on już zwycięstwo. Pozostawało mu jedynie zajęcie ich terytorium.
Ponadto bitwa w kosmosie ujawniła jedną rzecz. Było już jasne, że nieprzyjaciele to Gubru.
Ludzi i szymów na tej planecie nie czekały przyjemne czasy. Klan Gubru był jednym z największych prześladowców Ziemi od chwili Kontaktu. Niemniej ptakopodobni Galaktowie ściśle przestrzegali zasad, a przynajmniej własnej ich interpretacji.
Megan była rozczarowana, gdy odrzucił jej propozycję przewiezienia go do kryjówki. Uthacalthing miał jednak własny statek. Poza tym musiał jeszcze załatwić pewien interes tu, w mieście. Pożegnał się z panią koordynator, obiecując jej, że wkrótce się spotkają.
„Wkrótce” było cudownie wieloznacznym słowem. Jednym z wielu powodów, dla których cenił anglic, była wspaniała niechlujność języka dzikusów!
W świetle księżyca Port Helenia wydawał się jeszcze mniejszy i bardziej opuszczony niż mała, zagrożona wioska, jaką był za dnia. Zima — być może — już się prawie skończyła, lecz ze wschodu wciąż wiał silny wiatr. Liście unosiły się w jego podmuchach ponad niemal pustymi ulicami, podczas gdy kierowca wiózł go z powrotem na teren ambasady. Wicher niósł ze sobą wilgotną woń. Uthacalthing wyobraził sobie, że czuje zapach gór, gdzie jego córka oraz syn Megan udali się w poszukiwaniu schronienia.
Była to decyzja, za którą rodzice nie otrzymali zbyt wielu podziękowań.
Jego samochód po drodze do ambasady przejeżdżał obok Filii Biblioteki. Kierowca musiał zwolnić, by ominąć inny pojazd. Dzięki temu Uthacalthing miał okazję ujrzeć rzadko spotykany widok — ogarniętego szałem Thennanianina z najwyższej kasty widocznego w świetle latarń.
— Proszę się tu zatrzymać — zdecydował nagle.
Przed kamiennym budynkiem Biblioteki brzęczał cicho wielki śmigacz. Światło biło spod podniesionej osłony jego kabiny, tworząc na szerokich stopniach mroczny zestaw cieni. Pięć z nich najwyraźniej należało do neoszympansów. Rozciągnięte sylwetki sprawiały, że ich ramiona wydawały się nawet dłuższe niż w rzeczywistości. Dwa półcienie o jeszcze większej długości biegły od wysmukłych postaci stojących blisko śmigacza. Para stoickich, zdyscyplinowanych Ynnian — wyglądających jak wysokie, pokryte pancerzem kangury — stała nieruchomo, jak wymodelowana z kamienia.
Ich pracodawca i opiekun, właściciel największej z sylwetek, był znacznie wyższy od małych Terran. Jego masywne i potężne klinowate barki zdawały się przechodzić bezpośrednio w przypominającą kształtem pocisk głowę. Nad tą ostatnią, niczym nad hełmem greckiego wojownika, wznosił się wysoki, falujący grzebień.
Gdy Uthacalthing wysiadł z samochodu, usłyszał donośny głos bogaty w gardłowe głoski szczelinowe.
— Natha’kl ghoom’ph? Vemich’sch hoomanulech! Nittaro K’M glee!
Szympansy potrząsały głowami, zbite z tropu i wyraźnie onieśmielone. Najwyraźniej żaden z nich nie władał szóstym galaktycznym. Mimo to gdy wielki Thennanianin ruszył naprzód, mali Ziemianie stanęli mu na drodze. Pokłonili się nisko, lecz zdecydowanie nie zamierzali pozwolić mu na przejście.
To rozgniewało mówiącego jeszcze bardziej.
— Idatess! Nittarii kollunta…
Wielki Galakt zatrzymał się nagle, gdy ujrzał Uthacalthinga. Jego przypominające dziób, pokryte zrogowaciałą skórą usta pozostały zamknięte, gdy przeszedł na siódmy galaktyczny, przemawiając przez szczeliny oddechowe.
— Ach! Uthacalthing, ab-Caltmour ab-Brma ab-Krallnith ul-Tytla widzę cię!
Uthacalthing rozpoznałby Kaulta w mieście zatłoczonym Thennanianami. Wielki, nadęty samiec z najwyższej kasty wiedział doskonale, że protokół nie wymaga użycia pełnych nazw gatunkowych przy przypadkowych spotkaniach. Teraz jednak Tymbrimczyk nie miał wyboru. Musiał odpowiedzieć w ten sam sposób.
— Kault, ab-Wortl ab-Kosh ab-Rosh ab-Tothtoon ul-Paimin i-Rammin ul-Ynnin ul-Oluminin. Ja również cię widzę.
Każde „ab” w długim imieniu rodowym mówiło o jednym gatunku opiekunów, od którego wywodził się klan Thennanian, aż do najstarszego pozostającego jeszcze przy życiu. „Ul” poprzedzało nazwę każdego podopiecznego gatunku, który sami Thennanianie wspomogli na drodze do poziomu intelektu gwiezdnych wędrowców. Ziomkowie Kaulta byli bardzo zajęci przez jakiś ostatni megarok. Nieustannie przechwalali się długą nazwą swego gatunku.
Thennanianie byli idolami.
— Uthacalthing! Jesteś biegły w tym chamowatym języku, którego używają Ziemianie. Wyjaśnij, proszę, tym ciemnym, na wpół wspomożonym stworzeniom, że pragnę przejść! Muszę skorzystać z Filii Biblioteki i jeśli nie zejdą mi z drogi, nie będę miał innego wyjścia, jak zażądać od ich panów, by je ukarali!
Uthacalthing wzruszył ramionami w standardowym geście oznaczającym, że żałuje, iż nie jest w stanie spełnić tej prośby.
— Wykonują tylko swoje zadanie, pośle Kault. Gdy Biblioteka jest w całości pochłonięta zadaniami obrony planetarnej, można na krótki czas ograniczyć prawo dostępu do niej, przyznając je jedynie dzierżawcom.
Kault wbił oczy w Uthacalthinga. Jego szczeliny oddechowe wydmuchały z siebie powietrze.
— Dzieciuchy — mruknął cicho w mało znanym dialekcie dwunastego galaktycznego, nie zdając sobie być może sprawy, że Uthacalthing go rozumie. — Niemowlęta rządzone przez niegrzeczne dzieci i nauczane przez młodocianych przestępców!
Oczu Uthacalthinga oddaliły się od siebie. Jego witki zapulsowały z ironią. Ukształtowały fsu’ustumtu, które wyraża współczucie, śmiejąc się jednocześnie.
Cholerne szczęście, że Thennanianie mają tyle wrażliwości na empatię, co kamień — pomyślał Uthacalthing w anglicu, wymazując pospiesznie glif. Spośród galaktycznych klanów ogarniętych obecnym przypływem fanatyzmu rodacy Kaulta byli jednymi z najmniej odrażających. Niektórzy z nich naprawdę wierzyli, że działają w najlepiej pojętym interesie tych, których podbijali.
Było oczywiste, kogo Kault miał na myśli, mówiąc o „przestępcach” zwodzących na manowce ziemski klan. Uthacalthing nie czuł się bynajmniej obrażony.
— Te niemowlęta pilotują gwiazdoloty, Kault — odpowiedział w tym samym dialekcie, ku widocznemu zdumieniu Thennanianina. — Neoszympansy są być może najlepszymi podopiecznymi, jacy pojawili się od pół megaroku… może za wyjątkiem ich kuzynów neodelfinów. Czyż nie powinniśmy uszanować ich żarliwego pragnienia wykonania swych obowiązków?
Grzebień Kaulta zesztywniał na wspomnienie o drugim z ziemskich podopiecznych gatunków.
— Mój tymbrimski przyjacielu, czy pragniesz zasugerować, że słyszałeś coś więcej o statku delfinów? Czy go odnaleziono?
Uthacalthing czuł się odrobinę winny. Nie powinien igrać z Kaultem w taki sposób. Ostatecznie nie był on wcale zły. Należał do mniejszościowego thennańskiego stronnictwa politycznego, które kilkakrotnie opowiedziało się nawet za pokojem z Tymbrimczykami. Niemniej Uthacalthing miał powody, dla których chciał pobudzić ciekawość swego kolegi-dyplomaty i był przygotowany na podobne spotkanie.
— Być może powiedziałem więcej niż należało. Nie wyciągaj z tego, proszę, pochopnych wniosków. Z wielkim smutkiem dodaję, że naprawdę muszę już jechać, by nie spóźnić się na spotkanie Życzę ci szczęścia oraz tego, byś przeżył nadchodzące dni, Kault.
Wykonał swobodny ukłon, jaki jeden opiekun składał drugiemu i odwrócił się, by odejść. W głębi duszy jednak Uthacalthing śmiał się. Znał prawdziwy powód, dla którego Kault przybył do Biblioteki. Thennanianin mógł tu szukać jedynie jego.
— Zaczekaj! — zawołał głośno Kault w anglicu.
Uthacalthing obejrzał się.
— Słucham, szanowny kolego?
— Muszę… — Kault ponownie przeszedł na siódmy galaktyczny. — Muszę z tobą pomówić na temat ewakuacji. Jak może słyszałeś, mój statek nie jest na chodzie. W obecnej chwili brak mi środka transportu.
Grzebień Thennanianina zadrżał pod wpływem skrępowania. Było oczywiste, że bez względu na protokół i status dyplomaty wolałby nie znajdować się w mieście w chwili, gdy wylądują tu Gubru.
— Muszę więc zwrócić się do ciebie z prośbą. Czy znajdzie się jakaś okazja, byśmy mogli podyskutować o możliwości wzajemnej pomocy? — wyrzuciła z siebie pośpiesznie wielka istota.
Uthacalthing udał, że zastanawia się poważnie nad tą propozycją. Ostatecznie ich gatunki oficjalnie były w tej chwili w stanie wojny. Wreszcie skinął głową.
— Bądź jutro o północy na terenie mojej ambasady. Pamiętaj, nie spóźnij się więcej niż o miktaar. Proszę cię też, żebyś przyniósł ze sobą jak najmniej bagażu. Moja łódź jest mała. Pod tym warunkiem z chęcią przetransportuję cię w bezpieczne miejsce.
Zwrócił się do swego neoszympansiego kierowcy — To byłoby uprzejme i właściwe, prawda, kapralu?
Biedna szymka spojrzała przelotnie na Uthacalthinga, zbita z tropu. Wyznaczono ją do tego zadania, ponieważ znała siódmy galaktyczny. Ten fakt jednak bynajmniej nie wystarczał, by przeniknąć arkana tego, co się tu działo.
— Ttak, sir. To chyba byłby dobry uczynek.
Uthacalthing skinął głową i uśmiechnął się do Kaulta.
— No i proszę, mój drogi kolego. Nie tylko słuszny, ale i dobry. To pięknie, kiedy my, starsi, możemy uczyć się podobnej mądrość od nad wiek rozwiniętych i uwzględniać ich rady w swoich działaniach, nieprawdaż?
Po raz pierwszy ujrzał, jak Thennanianin mrugnął. Promieniował od niego niepokój. Na koniec jednak ulga wzięła górę nad podejrzeniem, że robią z niego durnia. Kault pokłonił się Uthacalthingowi, po czym, ponieważ Tymbrimczyk włączył ją do konwersacji, dodał przelotny, płytki ukłon dla małej szymki.
— Dziękuję w imieniu moich podopiecznych i własssnym — powiedział w kiepskim anglicu. Następnie strzelił kolcami na łokciach i jego ynniańscy podopieczni ruszyli za nim, gdy gramolił się do śmigacza. Zamykająca się osłona odcięła wreszcie rażące światło bijące z kopuły. Szymy z Biblioteki popatrzyły na Uthacalthinga z wdzięcznością. Śmigacz uniósł się na swej poduszce grawitacyjnej i ruszył szybko naprzód. Szymka otworzyła przed Uthacalthingiem drzwi jego własnego, kołowego pojazdu. Tymbrimczyk rozpostarł jednak ramiona i zaczerpnął głęboko tchu.
— Myślę, że nieźle byłoby się przespacerować — powiedział do niej. — Ambasada jest niedaleko stąd. Dlaczego nie weźmiesz sobie kilku godzin wolnego, żeby spędzić ten czas z rodziną i przyjaciółmi?
— Aale, ser…
— Nic mi się nie stanie — powiedział zdecydowanym tonem. Ukłonił się i poczuł, jak pod wpływem tej prostej uprzejmości szymkę ogarnęła niewinna radość. Odwzajemniła mu się głębokim ukłonem.
Zachwycające stworzenia — pomyślał Uthacalthing, spoglądając za oddalającym się samochodem. — Spotkałem nawet kilka neoszympansów, które miały przebłyski autentycznego poczucia humoru.
Mam nadzieję, że ten gatunek ocaleje.
Zaczął iść. Wkrótce zostawił za sobą zgiełk Biblioteki i znalazł się w dzielnicy willowej. Wiatr oczyścił nocne powietrze, a łagodne światła miasta nie odpędzały migoczących gwiazd. O tej porze wstęga galaktyki przypominała nierówne pasmo diamentów przebiegające w poprzek nieba. Nie można było dostrzec żadnych śladów bitwy, która toczyła się w kosmosie. Ta bitwa, a raczej potyczka, była zbyt mała, by je zostawiać.
Wszędzie wokół Uthacalthinga rozbrzmiewały odgłosy świadczące o tym, że ten wieczór jest inny niż wszystkie. Słychać było odległe syreny i warkot przelatujących nad jego głową pojazdów powietrznych. Przy niemal każdej ulicy dobiegały do niego czyjeś krzyki… głosy ludzi i szymów wyrażających wrzaskiem czy szeptem frustrację oraz strach. Na emocjonalnym poziomie empatii fale uderzały o siebie nawzajem, tworząc pianę uczuć. Jego korona nie mogła uciec od lęku, z jakim tubylcy oczekiwali nadejścia poranka.
Uthacalthing starał się nie dopuszczać go do siebie, gdy wędrował słabo oświetlonymi ulicami, wzdłuż których rosły ozdobne drzewa.
Zanurzył witki w kipiący potok emocji i uformował nad sobą nowy, niezwykły glif. Unosił się on w powietrzu, bezimienny i straszliwy — odwieczna groźba czasu.
Tymbrimczyk uśmiechnął się w prastary, szczególny sposób. W tej chwili nikt, nawet w ciemności, w żadnym wypadku nie mógłby go wziąć za człowieka.
Istnieje wiele dróg… — pomyślał, po raz kolejny napawając się otwartymi, niezdyscyplinowanymi niuansami anglicu.
Zostawił to, co stworzył, by unosiło się w powietrzu, rozwiewając się powoli za jego plecami, i ruszył naprzód pod zataczającym powolny krąg kobiercem gwiazd.
Robert obudził się na dwie godziny przed świtem.
Przeżywał okres dezorientacji, podczas którego niezwykłe uczucia i wyobrażenia towarzyszące sennym marzeniom rozpraszały się powoli. Potarł oczy, by uwolnić się od mętnego, ogłupiającego chaosu w głowie.
Przypomniał sobie, że biegł. Biegł tak, jak to się czasem robi, jednak tylko we śnie — długimi, płynącymi w powietrzu krokami, które ciągnęły się przez mile i zdawały się niemal nie dotykać ziemi. Wokół niego unosiły się zmienne, niewyraźne kształty, tajemnice i na wpół ukształtowane wyobrażenia, które wymykały się z jego zasięgu, gdy tylko budzący się umysł próbował je przywołać.
Spojrzał na Athaclenę, która leżała obok niego we własnym śpiworze. Jej brązowy tymbrimski kołnierz — ten zwężający się ku dołowi hełm z miękkiej, brunatnej sierści — był nastroszony. Srebrzyste witki jej korony falowały delikatnie, jak gdyby starały się zbadać i schwytać coś niewidzialnego, co unosiło się w przestrzeni nad jej głową.
Westchnęła i wymruczała coś bardzo cicho — kilka krótkich fraz w szybkim, wysoce sylabicznym tymbrimskim dialekcie siódmego galaktycznego.
Być może to tłumaczyło jego niezwykłe sny. Odbierał ślady tego, co śniło się jej!
Obserwując falujące witki, mrugnął nagle. Przez krótki moment odnosił wrażenie, że coś tam było, coś unosiło się w powietrzu nad śpiącą nieziemską dziewczyną. To było podobne do… podobne do…
Robert zmarszczył brwi i potrząsnął głową. To nie było podobne do niczego. Wydawało mu się, że sama próba porównania tego do czegoś innego odegnała ową rzecz od niego w tej samej chwili, gdy o niej pomyślał.
Athaclena westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Jej korona uspokoiła się. Nie było już więcej półdostrzegalnego migotania w mroku.
Robert wysunął się ze śpiwora i poszukał ręką butów, zanim stanął na nogi. Wymacywał po omacku drogę wokół wyniosłego kamiennego szpikulca, pod którym rozbili obóz. Światło gwiazd było tak słabe, że zaledwie pozwalało mu odnaleźć ścieżkę wiodącą między niezwykłymi monolitami.
Dotarł do wyniosłości zwróconej ku ciągnącemu się na zachód łańcuchowi górskiemu oraz północnym równinom po jego prawej ręce. Poniżej, tego usytuowanego na szczycie wzgórza punktu obserwacyjnego, rozciągało się, falujące łagodnie, ciemne morze lasu. Drzewa napełniały powietrze intensywnym, łagodnym aromatem.
Usiadł na ziemi, oparty plecami o kamienny szpikulec, i spróbował zastanowić się nad sytuacją.
Gdyby tylko ta podróż była jedynie przygodą. Idyllicznym interludium w górach Mulun w towarzystwie nieziemskiej piękności. Nie potrafił jednak zapomnieć, uciec przed pełną poczucia winy pewnością, że nie powinno go tu być. Naprawdę powinien znajdować się w towarzystwie kolegów z roku — w swej jednostce milicji — by wraz z nimi stawić czoła trudnościom.
Jednak tak się nie stało. Po raz kolejny stanowisko matki wywarło wpływ na jego życie. Nie po raz pierwszy Robert żałował, że jest synem polityka.
Patrzył na migocące gwiazdy, które tworzyły jasne pasma wyznaczające miejsce, gdzie spotykały się dwa spiralne ramiona galaktyki.
Być może, gdybym zaznał w życiu więcej przeciwności, mógłbym być lepiej przygotowany na to, co się zdarzy. Łatwiej by mi było pogodzić się z rozczarowaniem.
Nie chodziło tylko o to, że był synem Koordynatora Planetarnego ani o wszystkie korzyści, jakie przynosił mu ten status. Sprawa sięgała głębiej.
Przez całe dzieciństwo dostrzegał, że podczas gdy inni chłopcy potykali się, cierpiąc coraz większy ból, on zawsze jakoś potrafił poruszać się z gracją. Gdy większość gramoliła się na oślep, poprzez wstyd i zażenowanie, ku wiekowi młodzieńczemu i dojrzałości seksualnej, on sam wśliznął się w przyjemności i powodzenie z taką wygodą i łatwością, jakby zakładał stary but.
Jego matka — a również ojciec, gwiezdny wędrowiec Sam Tennace, gdy tylko zatrzymywał się na Garthu — zawsze podkreślali, że powinien obserwować wzajemne relacje łączące ze sobą jego rówieśników, a nie po prostu pozwalać się nieść fali wydarzeń i traktować to, co się stanie, jako nieuniknione. I rzeczywiście — zaczął dostrzegać, że w każdej grupie wiekowej była garstka podobnych do niego, dla których dorastanie było z jakiegoś powodu łatwiejsze. Przechodzili oni suchą stopą przez grzęzawisko wieku młodzieńczego, podczas gdy cała reszta wlokła się z wysiłkiem, nie posiadając się z radości, gdy od czasu do czasu udawało im się trafić na skrawek twardego gruntu. Wydawało się też, że wielu z owych szczęściarzy przyjmowało swój lepszy los tak, jak gdyby był on oznaką wybrania przez Boga. To samo dotyczyło najbardziej wziętych dziewcząt. Brak im było empatii, współczucia dla bardziej zwyczajnych dzieci.
Jeśli chodziło o Roberta, nigdy nie zależało mu na reputacji playboya. Mimo to z czasem ją zdobył, niemal wbrew woli. W jego sercu zaczęła narastać skrywana obawa — przesąd, z którego nikomu się nie zwierzał. Czy wszechświat wszystko równoważył? Czy odbierał, by zrekompensować to, co dał? Kult Ifni był uważany jedynie za żart gwiezdnych wędrowców, czasem jednak wszystko wydawało się zaaranżowane!
Byłoby głupotą przypuszczać, że trudności automatycznie czyniły ludzi twardszymi, a zarazem również mądrzejszymi. Znał wielu, którzy byli głupi, aroganccy i nikczemni, mimo że zaznali cierpienia.
A jednak…
Podobnie jak wielu innych ludzi zazdrościł niekiedy przystojnym, łatwo się przystosowującym, samowystarczalnym Tymbrimczykom. Choć według galaktycznych standardów byli młodym gatunkiem, w porównaniu z ludzkością byli jednak starzy i dobrze znali międzygwiezdne życie. Ludzkość odkryła rozsądek, pokój oraz naukę o umyśle zaledwie na pokolenie przed Kontaktem. Wciąż jeszcze istniało mnóstwo szaleństw, które należało usunąć z terrageńskiego społeczeństwa. W porównaniu z ludźmi Tymbrimczycy sprawiali wrażenie, że znają samych siebie nadzwyczaj dobrze.
Czy to jest zasadniczy powód, dla którego pociąga mnie Athaclena? W sensie symbolicznym to ona jest starsza i wie więcej ode mnie. Daje mi to szansę, by potykać się, okazując nieudolność, i cieszyć się tą rolą.
Wszystko to zbijało go z tropu. Robert nie był nawet pewien własnych uczuć. Spędzał przyjemnie czas w górach z Athacleną i było mu z tego powodu wstyd. Miał pełną goryczy pretensję do matki o to, że go tutaj wysłała, i z tego powodu również czuł się winny.
Och, gdyby tylko pozwolono mi walczyć!
Walka była przynajmniej prosta i łatwa do zrozumienia. Była odwieczna, honorowa i nieskomplikowana.
Robert podniósł pośpiesznie wzrok. Pośród gwiazd rozbłysnął na moment jakiś punkt. Gdy mu się przyglądał, zabłysnęły nagle dwa owe światła, a potem następne. Wyraźnie widoczne iskry lśniły wystarczająco długo, by mógł zapamiętać ich pozycje. Układały się we wzór zbyt regularny, by mógł być przypadkowy… dwadzieścia stopni jedna od drugiej, ponad równikiem, od Sfinksa aż do Batmana, gdzie czerwona planeta Tloona lśniła w samym środku pasa starożytnego bohatera. A więc zaczęło się.
Należało się spodziewać zniszczenia sieci synchronicznych satelitów, był jednak wstrząśnięty, że ujrzał to na własne oczy. Rzecz jasna fakt ten oznaczał, że do samego lądowania pozostało już niewiele czasu.
Robertowi zrobiło się ciężko na sercu. Miał nadzieję, że nie nazbyt wielu jego przyjaciół — ludzi i szymów — zginęło.
Nigdy nie miałem okazji sprawdzić, czy nie brakuje mi odwagi w naprawdę ważnych sprawach. Teraz może już nigdy nie dowiem się tego.
Podjął jednak jedną decyzję. Wykona zadanie, które mu wyznaczono — odprowadzi nie biorącą udziału w walce obcą istotę w góry, gdzie nie powinno jej grozić niebezpieczeństwo. Został mu jeszcze jeden obowiązek, który musiał wykonać w nocy, gdy Athaclena spała. Wrócił do ich bagaży tak cicho, jak tylko potrafił. Wyciągnął radio z dolnej lewej kieszeni swego plecaka i zaczął rozbierać je w ciemności.
Wykonał już połowę roboty, gdy kolejny jasny błysk sprawił, że podniósł wzrok, by spojrzeć na niebo na wschodzie. Płomienisty bolid przemknął przez lśniące pole gwiazd, pozostawiając za sobą żarzące się węgielki. Coś wchodziło szybko w atmosferę, płonąc podczas lotu.
Odpady wojny.
Robert podniósł się na nogi, by obserwować jak stanowiący dzieło rąk ludzkich meteor zostawia za sobą ognisty ślad na niebie. Zniknął za łańcuchem wzgórz odległych o nie więcej niż dwadzieścia kilometrów. Może znacznie bliżej.
— Niech Bóg was strzeże — szepnął do wojowników, którzy z pewnością walczyli na tym statku.
Nie obawiał się, że pobłogosławi nieprzyjaciół, było bowiem jasne która strona potrzebowała dziś w nocy pomocy. Która będzie jej potrzebowała jeszcze przez długi czas.
Suzeren Poprawności poruszał się po mostku statku flagowego w krótkich podskokach, napawając się płynącą z tego przyjemnością. Żołnierze Gubru i Kwackoo uciekali mu pośpiesznie z drogi.
Może upłynąć wiele czasu, zanim gubryjski najwyższy kapłan będzie znowu mógł radować się podobną swobodą poruszania. Gdy już wylądują oddziały okupacyjne, suzeren nie będzie mógł postawić stopy na „ziemi” przez wiele miktaarów. Nie wolno mu było dotknąć gruntu planety leżącej tuż przed posuwającą się naprzód armadą, zanim nie zostanie zabezpieczona poprawność i nie osiągnie się pełnej konsolidacji.
Działań pozostałych dwóch dowódców sił inwazyjnych — Suzerena Wiązki i Szponu oraz Suzerena Kosztów i Rozwagi — nie krępowały podobne ograniczenia. Było to słuszne. Armia i biurokracja spełniały własne funkcje, lecz Suzerenowi Poprawności wyznaczono zadanie czuwania nad odpowiedniością zachowania gubryjskiej ekspedycji i aby to robić kapłan musiał pozostać na grzędzie.
Daleko po drugiej stronie mostka dowodzenia dawały się słyszeć narzekania Suzerena Kosztów i Rozwagi. Podczas małej, lecz zaciekłej utarczki ze stawiającymi opór ludźmi doszło do nieoczekiwanych strat. Każdy wyłączony z akcji statek stanowił w tych niebezpiecznych czasach cios dla sprawy Gubru.
Głupie, krótkowzroczne utyskiwanie — pomyślał Suzeren Poprawności. Materialne szkody wyrządzone przez opór ludzi były znacznie mniej istotne niż szkody etyczne i prawne. Ponieważ krótka bitwa była tak zacięta i przyniosła duże straty, nie można jej było po prostu zignorować. Trzeba będzie przyjąć ten fakt do wiadomości.
Ziemskie dzikusy czynem dały wyraz swego sprzeciwu wobec przybycia gubryjskiej mocy. Nieoczekiwanie uczyniły to skrupulatnie stosując się do Protokołów Wojny.
Mogą być czymś więcej niż tylko zmyślnymi zwierzętami…
Więcej niż zwierzętami…
Być może ich i ich podopiecznych należy poddać badaniom…
Poddać badaniom — zzuuun
Gest, jakim było stawienie oporu przez maleńką flotyllę Ziemian, oznaczał, że suzeren będzie musiał pozostać na grzędzie przynajmniej przez początkowy okres okupacji. Będzie teraz musiał znaleźć usprawiedliwienie, jakiś casus belli, który pozwoli Gubru ogłosić Pięciu Galaktykom, że dzierżawa, w jaką oddano Ziemianom Garth, utraciła ważność.
Dopóki się to nie stanie, obowiązywały Zasady Wojny i Suzeren Poprawności zdawał sobie sprawę, że wymuszając ich przestrzegania popadnie w konflikt z dwoma pozostałymi dowódcami — swymi przyszłymi kochankami i rywalami. Właściwa linia postępowania wymagała, by panowało między nimi napięcie, nawet jeśli część praw, których przestrzeganie kapłan miał za zadanie wymusić, wydawała mu się w głębi ducha głupia.
Och, oby nadszedł ten czas i to wkrótce…
Wkrótce, gdy zostaniemy zwolnieni z zasad — zzuuun
Wkrótce, gdy Zmiana nagrodzi cnotliwych…
Gdy wrócą Przodkowie — zzuuun
Suzeren nastroszył puchowe upierzenie i rozkazał jednemu ze swych przybocznych — puszystemu, niewzruszonemu Kwackoo — przyniósł mu szczotkę i piórodmuch.
Ziemianie popełnią błąd…
Dadzą nam pretekst — zzuuun
Rankiem Athaclena wyczuła, że w nocy coś się wydarzyło, lecz Robert nie chciał udzielać pełnych odpowiedzi na jej pytania, a jego prymitywna, lecz skuteczna osłona empatyczna zablokowała by kennowania.
Athaclena próbowała nie czuć urazy. Ostatecznie jej ludzki przyjaciel zaczynał się dopiero uczyć korzystania ze swych skromnych talentów. Nie mógł znać wielu subtelnych sposobów, jakich mógł użyć empata, aby okazać, że pragnie, by pozostawiono go w spokoju. Robert potrafił tylko zamknąć drzwi na głucho.
Podczas śniadania panowała cisza. Gdy Robert się odzywał, odpowiadała mu monosylabami. Logicznie rzecz biorąc Athaclena potrafiła zrozumieć jego powściągliwość, nie było jednak żadnej zasady, która by mówiła, że ona musi być otwarta. Tego ranka grzbiety górskie zwieńczone były nisko wiszącymi chmurami. Szeregi, pokrytych drobnymi wyniosłościami, kamiennych szpikulców cięły te obłoki na plasterki. Widok ten sprawiał niesamowite, złowieszcze wrażenie. Wędrowali w milczeniu przez postrzępione kosmyki zimnej mgły. Stopniowo wspinali się coraz wyżej, podgórzem prowadzącym ku górom Mulun. Powietrze stało nieruchomo. Wydawało się, że unosi się w nim nieokreślone napięcie, którego Athaclena nie potrafiła zidentyfikować. Szarpało ono jej umysł, przywołując nieproszone wspomnienia.
Przypomniała sobie czas, gdy wyruszyła w towarzystwie matki w północne góry Tymbrimu. Jechały na gurwalach po ścieżce, odrobinę tylko szerszej od tej, by wziąć udział w Ceremonii Wspomagania zorganizowanej dla Tytlalów.
Uthacalthing wyjechał z misją dyplomatyczną i nikt jeszcze nie wiedział, z jakiego rodzaju transportu jej ojciec będzie mógł skorzystać podczas podróży powrotnej. Było to nadzwyczaj istotne pytanie, gdyż o ile uda mu się pokonać całą drogę przez hiperprzestrzeń poziomu A, to używając punktów transferowych, będzie mógł wrócić do domu za sto dni lub nawet szybciej. Jeśli jednak będzie zmuszony do podróży przez poziom D albo — co jeszcze gorsze — przez normalną przestrzeń, Uthacalthing mógłby być nieobecny przez całą resztę ich naturalnego życia.
Służba Dyplomatyczna starała się udzielać informacji rodzinom swych wyższych urzędników, gdy tylko podobne sprawy zostały wyjaśnione, tym razem jednak zajęło im to stanowczo zbyt wiele czasu. Athaclena i jej matka zaczęły zakłócać porządek publiczny, wysyłając na całą okolicę nieprzyjemne impulsy niepokoju. W tym momencie dano im uprzejmie do zrozumienia, że powinny na jakiś czas wyjechać z miasta. Służba zaoferowała im bilety pozwalające na obserwację przejścia przedstawicieli Tytlalów przez kolejny rytuał dojrzewania na długiej ścieżce Wspomagania.
Zręcznie utrzymywana osłona umysłu Roberta przypomniała jej, jak Mathicluanna trzymała swój ból pod ścisłą kontrolą podczas tej powolnej jazdy prowadzącej pomiędzy pokryte fioletowym szronem wzgórza. Matka i córka niemal nie odzywały się do siebie, gdy mijały rozległe, pozostawione odłogiem rezerwaty, aż wreszcie dotarły na porośniętą trawą równinę wewnątrz pradawnej kaldery wulkanu. Tam, w pobliżu samotnego, symetrycznego wzniesienia, tysiące Tymbrimczyków zebrały się w pobliżu roju baldachimów o jaskrawych barwach, by być świadkami Akceptacji i Wyboru Tytlalów.
Przybyli obserwatorzy z wielu znamienitych klanów gwiezdnych wędrowców — Synthianie, Kantenowie, Mrgh’4luargi i, rzecz jasna, stadko śmiejących się w głos ludzi. Ziemianie spotykali się ze swymi tymbrimskimi sojusznikami przy stołach z zakąskami. Bawili się świetnie i głośno. Athaclena przypomniała sobie, co poczuła wtedy, ujrzawszy tak wiele tych bezrzęskowych, hałaśliwych istot.
Czy naprawdę byłam aż taką snobką? — zadała sobie pytanie.
Prychała pogardliwie słysząc harmider, jaki robili ludzie swym głośnym, niskim śmiechem. Wszędzie zapuszczali spojrzenia swych niezwykłych, szerokich i płaskich twarzy. Stąpali wyniośle, demonstrując wydatne mięśnie. Nawet ich kobiety przywodziły na myśl karykatury tymbrimskich ciężarowców.
Rzecz jasna, wówczas Athaclena dopiero od niedawna wkroczyła w wiek młodzieńczy. Teraz, po zastanowieniu, przypomniała sobie, że jej współplemieńcy zachowywali się z równie przesadnym entuzjazmem jak ludzie. Wymachiwali rękami w skomplikowanych gestach i wypełniali powietrze iskrami przelotnych, migotliwych glifów. Ostatecznie był to wielki dzień. Tytlale mieli „wybrać” swych opiekunów oraz nowych Sponsorów Wspomagania.
Pod jasnymi baldachimami spoczywali rozmaici dygnitarze. Rzecz jasna, bezpośredni opiekunowie Tymbrimczyków, Caltmourowie, nie mogli się stawić, gdyż w tragiczny sposób wyginęli. Ich barwy oraz godło wystawiono jednak, by uczcić tych, którzy dali Tymbrimczykom dar rozumu.
Przybyłych uhonorowała jednak delegacja szczebioczących Brma o szczudłowatych nogach, którzy dawno, dawno temu wspomogli Caltmourów.
Athaclena pamiętała, że aż wciągnęła powietrze, a jej korona zaskwierczała z zaskoczenia, gdy ujrzała kolejny kształt zwinięty pod ciemnobrązowym nakryciem, wysoko na ceremonialnym wzgórzu. To był Krallnith! Najstarszy gatunek opiekunów w ich linii przysłał przedstawiciela! Krallnithowie popadli już w niemal całkowite odrętwienie. Większą część swego ginącego entuzjazmu poświęcali niezwykłym formom medytacji. Powszechnie uważano, że nie przetrwają już wielu epok. Był to zaszczyt, iż jeden z nich zjawił się na ceremonii, by zaoferować swe błogosławieństwo najmłodszym członkom klanu.
W centrum uwagi znajdowali się, oczywiście, sami Tytlale. Mimo że przywdziali krótkie, srebrzyste szaty, wyglądem przypominali ziemskie stworzenia znane jako wydry. Gdy tytlalscy legatariusze przygotowywali się do swego najświeższego obrządku Wspomagania, promieniowała od nich uzasadniona duma.
— Spójrz — wskazała ręką matka.
— Tytlale wybrali na swego reprezentanta poetę-muzę, Sustruka. Czy pamiętasz, jak go spotkałaś, Athacleno?
Oczywiście, że pamiętała. Upłynął zaledwie rok od chwili, gdy Sustruk złożył wizytę w ich domu w mieście. Uthacalthing przyprowadził tytlalskiego geniusza, na krótko przed wyruszeniem w swą ostatnią misję, aby mógł on poznać jego żonę i córkę.
— Poezja Sustruka to prymitywne ramoty — mruknęła Athaclena.
Mathicluanna spojrzała na nią ostro, po czym jej korona zafalowała. Glif, który uformowała, zwał się sh’cha’kuon — mroczne zwierciadło, które jedynie matka potrafi postawić przed swym dzieckiem. Ukazało ono całą złośliwość Athacleny w taki sposób, że dziewczyna mogła to łatwo dostrzec. Odwróciła wzrok, zawstydzona.
Ostatecznie było niesprawiedliwością winić biednych Tytlalów za to, ze przypominali jej o nieobecnym ojcu.
Ceremonia była rzeczywiście piękna. Glifowy chór Tymbrimczyków ze świata kolonialnego Juthtath wykonał „Apoteozę Lerensinich”. Nawet nagogłowi ludzie wybałuszyli oczy i rozdziawili usta z zachwytu, najwyraźniej kennując coś z unoszących się w powietrzu skomplikowanych harmonii. Jedynie prostoduszni, niemożliwi do przeniknięcia thennańscy ambasadorowie sprawiali wrażenie nieporuszonych. Najwyraźniej jednak nie mieli pretensji o to, że wyłączono ich z zabawy.
Następnie brmański śpiewak Kuff-Kuff’t zanucił starożytny atonalny pean na cześć Przodków.
Najgorsza chwila dla Athacleny nadeszła, gdy pogrążone w milczeniu audytorium wysłuchało kompozycji przygotowanej specjalnie na tę okazję przez jednego z dwunastu Wielkich Marzycieli Ziemi, wieloryba o imieniu Pięć Spiral Bąbelków. Choć wielorybów oficjalnie nie uważano za istoty rozumne, nie przeszkadzało to jednak, że ceniono je i szanowano. Fakt, że mieszkały na Ziemi pod opieką ludzi — „dzikusów” — był kolejną przyczyną urazy, jaką żywiły do tych ostatnich niektóre z bardziej konserwatywnych klanów Galaktów.
Athaclena przypomniała sobie, że usiadła i zakryła uszy, podczas gdy wszyscy pozostali kołysali się radośnie w rytm niesamowitej muzyki skomponowanej przez walenia. Dla niej było to gorsze niż odgłos walących się domów. Spojrzenie Mathicluanny stanowiło wyraz jej niepokoju: Moja niezwykła córko, cóż mamy z tobą zrobić?
Przynajmniej jednak matka Athacleny nie czyniła jej wymówek na głos czy za pośrednictwem glifu, co okryłoby ją wstydem w miejscu publicznym.
Wreszcie, ku jej wielkiej uldze, koncert się skończył. Nadeszła kolej na tytlalską delegację: moment Akceptacji i Wyboru.
Prowadzona przez swego wielkiego poetę Sustruka delegacja zbliżyła się do leżącego na wznak krallnithskiego dygnitarza i pokłoniła mu nisko. Następnie Tytlale złożyli hołd reprezentantom Brma, po czym wyrazili uprzejmą uległość ludziom i innym obcym gościom należącym do klasy opiekunów.
Tymbrimski Mistrz Wspomagania otrzymał hołd jako ostatni. Sustruk i jego małżonka — tytlalską uczona imieniem Kihimik — wystąpili przed resztę delegacji jako para partnerów wybrana spośród wszystkich innych na „reprezentantów gatunku”. Odpowiadali na zmianę, gdy Mistrz Wspomagania odczytywał listę ceremonialnych pytań i z namaszczeniem notował ich odpowiedzi.
Następnie krytycy z Galaktycznego Instytutu Wspomagania poddali ich oboje badaniom.
Jak dotąd była to czysto formalna wersja Testu Rozumności czwartej Fazy. Teraz jednak pojawiła się pewna przeszkoda, która mogła sprawić, że Tytlale obleją egzamin. Jednym z Galaktów kierujących skomplikowane instrumenty na Sustruka i Kihimik była Soranka… a Soranie nie byli przyjaciółmi klanu Athacleny. Być loże szukała ona pretekstu, wszystko jedno jakiego, który pozwoliłby jej zawstydzić Tymbrimczyków przez odrzucenie ich podopiecznych.
Pod kalderą ukryto dyskretnie sprzęt, który bardzo wiele kosztował gatunek Athacleny. Badania, jakim poddano Tytlalów, transmitowano na żywo na całe Pięć Galaktyk. Było dzisiaj wiele powodów do dumy, istniały też jednak pewne możliwości upokorzenia.
Rzecz jasna, Sustruk i Kihimik zdali test z łatwością. Pokłonili się nisko przed każdym z obcych egzaminatorów. Jeśli Soranka była rozczarowana, nie okazała tego po sobie.
Delegacja pokrytych futrem, krótkonogich Tytlalów wspięła się spokojnym krokiem na oczyszczony z roślinności krąg na szczycie wzgórza. Zaczęli śpiewać, kołysząc się z kończynami zwisającymi swobodnie w ten dziwaczny sposób, tak pospolity wśród stworzeń z ich rodzinnej planety — pozostawionego odłogiem świata, na którym rozwinęli się do stadium przedrozumności. Tam odnaleźli ich Tymbrimczycy, którzy zaadoptowali ich celem poddania długotrwałemu procesowi Wspomagania.
Technicy nastawili na nich wzmacniacz, który przedstawi wszystkim zebranym oraz miliardom widzów na innych światach wybór, jakiego dokonali Tytlale. Basowe dudnienie pod ich stopami świadczyło o pracy potężnych silników.
Teoretycznie można było nawet wyrzec się opiekunów i całkowicie porzucić Wspomaganie, lecz reguł i zastrzeżeń było tak wiele, że w praktyce niemal nigdy na to nie pozwalano. Zresztą tego dnia nie spodziewano się niczego w tym rodzaju. Tymbrimczycy byli w znakomitych stosunkach ze swymi podopiecznymi.
Mimo to, gdy Rytuał Akceptacji zbliżał się do końca, przez tłum przebiegł suchy, niespokojny szelest. Kołyszący się Tytlanie wydali z siebie jęk. Ze wzmacniacza dobiegło niskie brzęczenie. Nad zebranymi ukształtował się holograficzny obraz. Tłum ryknął z pełnego aprobaty śmiechu. Pojawiła się, rzecz jasna, twarz Tymbrimczyka i to takiego, którego wszyscy natychmiast poznali. Był to Oshoyoythuna, Kpiarz Miasta Foyon. Zatrudnił on kilku Tytlałów jako pomocników w części swych najgłośniejszych dowcipów.
Było oczywiste, że Tytlale ponownie zatwierdzą Tymbrimczyków jako swoich opiekunów, lecz wybór na symbol Oshoyoythuny oznaczał znacznie więcej! Wyrażał dumę Tytlalów z tego, co naprawdę oznaczało członkostwo w ich klanie.
Gdy już umilkł aplauz i śmiech, została jeszcze tylko ostatnia część ceremonii — wybór Nadzorcy Stadium, gatunku, który będzie przemawiał w imieniu Tytlalów podczas następnej fazy ich Wspomagania. Ludzie, w swym dziwnym języku, nazywali go wspomaganiową położną.
Nadzorca Stadium musiał być gatunkiem wywodzącym się spoza klanu Tymbrimczyków. Choć funkcja ta miała przede wszystkim charakter ceremonialny, nadzorca miał prawo interweniować w obronie podopiecznego gatunku, jeśli wyglądało na to, że w procesie Wspomagania dochodzi do zakłóceń. W przeszłości błędne wybory nieraz doprowadzały do okropnych problemów.
Nikt nie miał pojęcia, jaki gatunek wybrali Tytlale. Była to jedna z nielicznych decyzji, które nawet najbardziej wścibscy opiekunowie, jak na przykład Soranie, musieli pozostawiać swym wychowankom.
Sustruk i Kihimik zanucili raz jeszcze. Nawet ze swego miejsca z tyłu tłumu Athaclena wyczuwała, że mali, kudłaci podopieczni cieszą się na coś coraz mocniej. Te niewyrośnięte diabły coś wykombinowały, to było pewne!
Ziemia znowu się zatrzęsła. Wzmacniacz zahuczał raz jeszcze i holograficzne projektory uformowały ponad wierzchołkiem wzgórza błękitne zmętnienie. W jego wnętrzu zdawały się unosić jakieś mroczne kształty poruszające się błyskawicznie w różne strony, jak w podświetlonej z przeciwnej strony wodzie.
Korona nie przekazywała jej żadnych wskazówek, gdyż obraz miał charakter czysto wizualny. Zazdrościła ludziom ich ostrzejszego wzroku, gdyż z sektora, gdzie zebrała się większość Ziemian, dobiegł okrzyk zaskoczenia. Wszędzie wokół niej Tymbrimczycy wstawali z miejsc, wytrzeszczając oczy. Athaclena mrugnęła, po czym wraz z matką zjednoczyła się z resztą w pełnym zdumienia niedowierzaniu.
Jeden z mrocznych kształtów podpłynął bliżej i zatrzymał się, demonstrując audytorium w szerokim, szczelinowym uśmiechu długie, ostre jak igły zęby. Jego oko lśniło, zaś z połyskującego, szarego czoła wznosiły się pęcherzyki powietrza.
Pełne zdumienia milczenie przedłużało się. Na całe pole gwiazd Ifni, nikt się nie spodziewał, że Tytlale wybiorą delfiny!
Przybyli z wizytą Galaktowie oniemieli. Neodelfiny… ależ drugi nieziemskich podopiecznych gatunków był najmłodszą, oficjalnie uznaną za rozumną, rasą w całych Pięciu Galaktykach, znacznie młodszą niż sami Tytlale! To nie miało precedensu. To było zdumiewające.
To było…
Zabawne! Tymbrimczycy zaczęli wiwatować. Rozległ się ich śmiech, wysoki i czysty. Korony jak jedna wystrzeliły, iskrząc się, ku górze w pojedynczy, połyskujący glif aprobaty, tak jaskrawy, iż wydawało się, że nawet thennański ambasador mrugnął, dostrzegając coś. Widząc, że ich sojusznicy nie czują się obrażeni, ludzie dołączyli do nich. Gwizdali i uderzali dłonią o dłoń z onieśmielającą energią.
Kihimik pokłoniła się, podobnie jak większość zebranych Tytlalów, na znak akceptacji wyrazów uznania ze strony ich opiekunów. To byli dobrzy podopieczni. Wyglądało na to, że zadali sobie dużo trudu, by przygotować celny żart na ten ważny dzień. Tylko sam Sustruk stał sztywno z tyłu, nadal dygocząc z napięcia.
Wszędzie wokół Athacleny wzbierały fale aprobaty i radości. Usłyszała, jak jej matka zaczęła śmiać się razem z innymi.
Sama jednak wycofała się. Przepychała się przez krzyczący z radości tłum, aż znalazła wystarczająco wiele miejsca, by odwrócić się i zacząć biec. Gnała wciąż przed siebie w pełnym przypływie gheer, aż wreszcie minęła krawędź kaldery i mogła zejść po ścieżce w dół, poza zasięg wzroku i słuchu. Tam, ponad piękną Doliną Zalegających Cieni, padła na ziemię wstrząsana falami reakcji enzymatycznej. Ten okropny delfin…
Od tego czasu nigdy nie wyznała nikomu, co dostrzegła tego dnia w oku wizerunku walenia. Ani matce, ani nawet ojcu nie powiedziała prawdy… tego, że głęboko w wyświetlonym hologramie wyczuła glif mający swój początek w samym Sustruku, tytlalskim poecie.
Zebrani sądzili, że wszystko to było wielkim żartem, wspaniałą blagą. Uważali, że wiedzą dlaczego Tytlale wybrali najmłodszych z ziemskich gatunków na swego Nadzorcę Stadium… by uczcić swój klan wspaniałym, nieszkodliwym dowcipem. Wydawało się, że wybierając delfiny Tytlale powiedzieli, że niepotrzebny im obrońca i że kochają swych tymbrimskich opiekunów bez żadnych zastrzeżeń. Ponadto wybierając drugi gatunek ludzkich podopiecznych, wsadzili szpilę tym starym, drętwym klanom Galaktów, które tak potępiały Tymbrimczyków za przyjaźń z dzikusami. To był piękny gest. Zachwycający.
Czyżby więc Athaclena była jedyną osobą, która dostrzegła ukrytą prawdę? A może był to tylko wytwór jej wyobraźni? W wiele lat później, na odległej planecie, wciąż drżała na wspomnienie tego dnia.
Czy tylko ona odebrała trzecią składową harmoniczną Sustruka — śmiech, ból i dezorientację? Poeta-muza zmarł w niewiele dni po tym epizodzie i zabrał swą tajemnicę do grobu.
Wydawało się, iż jedynie ona wyczuła, że ceremonia wcale nie była żartem i że obraz uformowany przez Sustruka nie wywodził się z jego myśli, lecz z głębi czasu! Tytlale naprawdę wybrali swych obrońców i ich decyzja była rozpaczliwie poważna.
Teraz, w zaledwie kilka lat później. Pięć Galaktyk ogarnął zamęt z powodu odkryć dokonanych przez pewien mało znany podopieczny gatunek, najmłodszy ze wszystkich. Delfiny.
Och, Ziemianie — myślała, podążając w ślad za Robertem coraz wyżej pomiędzy góry Mulun. — Coście uczynili?
Nie, to nie było odpowiednie pytanie.
Czym, och, czym macie zamiar się stać?
Tego popołudnia wędrowcy natrafili na spory obszar porośnięty bluszczem talerzowym. Pole połyskujących roślin o szerokich liściach pokrywało południowo-wschodni stok grani niczym zielone, nachodzące na siebie łuski na boku jakiejś wielkiej, drzemiącej bestii. Droga prowadząca w góry była zablokowana.
— Idę o zakład, że zastanawiasz się, jak przejdziemy przez to wszystko na drugą stronę? — odezwał się Robert.
— Ten stok wygląda zdradziecko — przyznała Athaclena. — I ciągnie się daleko w obie strony. Przypuszczam, że będziemy musieli zawrócić.
Na obrzeżach umysłu Roberta można jednak było wyczuć coś, co sprawiało, iż nie wydawało się to prawdopodobne.
— To fascynujące rośliny — powiedział, gdy przykucnął przy jednym z talerzy — o przypominającej tarczę odwróconej czarze o średnicy niemal dwóch metrów. Złapał za jego krawędź i szarpnął mocno do tyłu, odciągając jeden ze ściśle przylegających do siebie talerzy, aż wreszcie Athaclena mogła dostrzec mocny, elastyczny korzeń wyrastający z jego środka. Podeszła bliżej, by pomóc mu ciągnąć, ciekawa, co też chce przez to osiągnąć.
— Kolonia wypączkowuje nową generację tych kapeluszy co kilka tygodni. Następna warstwa zachodzi na poprzednią — wyjaśnił Robert. Chrząknął z wysiłku i naciągnął mocno włóknisty korzeń. — Późną jesienią ostatnie warstwy kapeluszy zakwitają i stają się cienkie jak bibułki. Następnie odrywają się i unoszą na silnym, zimowym wietrze prosto w niebo. Są ich miliony. Uwierz mi, to wspaniały widok — te wszystkie tęczowe latawce szybujące pod chmurami, choć stanowią zagrożenie dla lotników.
— A więc to są nasiona? — zapytała Athaclena.
— Cóż, właściwie nośniki zarodników. Ponadto większość strąków zaśmiecających wczesną zimą Sind jest jałowa. Wygląda na to, że bluszcz talerzowy był zależny od zapylania przez jakieś stworzenie, które wyginęło podczas Bururalskiej Masakry. Kolejny problem, z którym muszą się uporać specjaliści od odnowy ekologicznej — Robert wzruszył ramionami. — Teraz jednak, wiosną, te młode kapelusze są sztywne i mocne. Trzeba się będzie trochę pomęczyć, żeby któryś odciąć.
Robert wyciągnął nóż, wsunął rękę pod kapelusz rośliny i zaczął piłować mocno naprężone włókna łodygi, które go przytrzymywały.Puściły nagle. Athaclena upadła na plecy. Pokaźnych rozmiarów talerz wylądował na niej.
— Kurczę! Przepraszam cię, Clennie.
Wyczuła, ze Robert starał się stłumić śmiech, gdy pomagał jej wydostać się spod ciężkiego kapelusza.
Jak to chłopak… — pomyślała.
— Nic ci nie jest?
— Nic — odparła ozięble. Otrzepała się z piasku. Odwrócona wewnętrzna, wklęsła strona talerza przypominała puchar z grubą, centralną szypułką z postrzępionych, kleistych włókien.
— Świetnie. W takim razie możesz mi pomóc to zanieść na tamten piaszczysty nasyp, koło urwiska.
Obszar porośnięty talerzowym bluszczem rozciągał się wokół najwyższego punktu grani, otaczając go z trzech stron. Oboje dźwignęli odcięty kapelusz i zanieśli w miejsce, gdzie zaczynała się wyboista, zielona pochyłość, po czym położyli go wewnętrzną stroną ku górze.
Robert zabrał się do czyszczenia nierównego wnętrza talerza. Po kilku minutach cofnął się, by obejrzeć swe dzieło.
— To powinno wystarczyć — trącił talerz stopą. — Twój ojciec chciał, żebym ci pokazał tyle Garthu, ile tylko zdołam. Moim zdaniem twoja edukacja byłaby zdecydowanie niekompletna, gdybym nie nauczył cię jeździć na bluszczu talerzowym.
Athaclena przeniosła wzrok ze stojącego do góry dnem talerza na porośnięty śliskimi kapeluszami stok.
— Czy masz zamiar…
Robert jednak ładował już ich ekwipunek do odwróconej czaszy.
— Robercie, to chyba żart.
Wzruszył ramionami i spojrzał na nią z ukosa.
— Jeśli chcesz, możemy się cofnąć o milę czy dwie i znaleźć okrężną drogę.
— A więc nie żartujesz.
Athaclena westchnęła. Było wystarczająco nieprzyjemne, że ojciec oraz przyjaciele na rodzinnej planecie uważali, iż jest zbyt bojaźliwa. Nie mogła cofnąć się przed wyzwaniem rzuconym przez tego człowieka.
— No dobrze, Robercie. Pokaż mi, jak to się robi.
Robert wkroczył na talerz i sprawdził jego równowagę, po czym skinął ręką, każąc jej pójść w swe ślady. Wdrapała się do chybotliwego kielicha i usiadła w miejscu, które wskazał jej Robert — przed nim — z kolanami po obu stronach centralnej łodygi.
Wtedy właśnie, gdy jej korona falowała w nerwowym podnieceniu, Athaclena ponownie wyczuła coś, co sprawiło, że złapała konwulsyjnie za przypominające w dotyku gumę boki talerza, który się zakołysał.
— Hej! Uważaj, dobra? O mało byś nas nie przewróciła! Athaclena chwyciła go za ramię. Zbadała pośpiesznie rozpościerającą się w dole dolinę. Wokół całej jej twarzy zatrzepotała mgiełka maleńkich witek.
— Znowu to kennuję. Jest tam na dole, Robercie. Gdzieś w lesie!
— Co? Co jest na dole?
— Istota, którą wtedy wykennowałam! Stworzenie nie będące człowiekiem ani szympansem! Przypominało trochę oba te gatunki, ale było odmienne. Bije od niego Potencjał!
Robert osłonił oczy dłonią.
— Gdzie? Czy możesz wskazać ręką kierunek? Athaclena skupiła się, usiłując zlokalizować słabe wyładowania energii.
— Znik… zniknęło — westchnęła wreszcie. Od Roberta promieniowała nerwowość.
— Czy jesteś pewna, że to nie był po prostu szym? Jest ich mnóstwo pośród tych wzgórz. Poszukiwacze działek i pracownicy wydziału ochrony.
Athaclena wyrzuciła z siebie glif panalq, po czym, przypomniawszy sobie, iż było wątpliwe, by Robert zauważył iskrzącą esencję frustracji, wzruszyła po ludzku ramionami, co wyrażało mniej więcej ten sam stan emocjonalny.
— Nie, Robercie. Nie zapominaj, że spotkałam wiele neoszympansów. Istota, którą wyczułam, była inna! Po pierwsze, mogłabym przysiąc, że nie jest w pełni rozumna. Było tam też poczucie smutku, uśpionej siły…
Zwróciła się w stronę Roberta, ogarnięta nagłym podnieceniem.
— Czy mógł to być „Garthianin”? Och, pośpieszmy się! Może uda się nam do niego zbliżyć!
Usadowiła się na centralnym słupku i spojrzała z nadzieją na Roberta.
— Sławna tymbrimska zdolność przystosowania — westchnął. — Nagle gorąco zapragnęłaś zjechać! A ja miałem nadzieję, że uda mi się zaimponować tobie i podniecić jazdą, od której oczy wyjdą ci na wierzch.
Chłopcy — pomyślała ponownie, potrząsając z wigorem głową. — Jak może im przyjść do głowy coś takiego, nawet żartem?
— Przestań się zgrywać. Jedźmy już! — nalegała.
Usiadł na liściu za jej plecami. Athaclena chwyciła go mocno za kolana. Jej witki falowały tuż obok jego twarzy, lecz Robert się na nie uskarżał.
— No dobra. Ruszamy.
Jego stęchła, ludzka woń otaczała ją. Odepchnął się i talerz zaczął ześlizgiwać się w dół.
Wszystkie wspomnienia wróciły do Roberta, gdy ich prowizoryczne sanie zaczęły przyśpieszać, ślizgając się, podskakując na gładkich, wypukłych kapeluszach bluszczu talerzowego. Athaclena ściskała mocno jego kolana. Jej chichot był wyższy od śmiechu ludzkiej dziewczyny i bardziej niż on przypominał głos dzwonu. Robert również śmiał się i krzyczał. Trzymał Athaclenę i pochylał się to w jedną, to w drugą stronę, by sterować szaleńczo podskakującymi saniami.
Miałem chyba z jedenaście lat, kiedy ostatnio to robiłem.
Każdy wstrząs i podskok sprawiał, że serce waliło mu mocniej. Nawet zjeżdżalnia grawitacyjna w wesołym miasteczku nie mogła się z tym równać! Athaclena wydała z siebie pisk radości, gdy wyskoczyli w górę i ponownie wylądowali, odbijając się sprężyście. Jej korona zmieniła się w burzę srebrzystych witek, które zdawały się krzycz podniecenia.
Mam tylko nadzieję, że pamiętam, jak się tym kieruje.
Być może wyszedł z wprawy. Możliwe też, że obecność Athacleny rozproszyła jego uwagę. Tak czy inaczej Robert zareagował odrobinę za późno, gdy pniak prawiedębu — pozostałość po lesie, który ongiś porastał ten stok — pojawił się nagle na ich drodze.
Athaclena roześmiała się zachwycona, gdy Robert wychylił się daleko w lewą stronę, zakręcając szaleńczo ich prymitywną łodzią. W chwili gdy wyczuła nagłą zmianę jego nastroju, ruch wirowy talerza wymknął się już spod kontroli, zamieniając się w upadek. Czasza wpadła na coś niewidocznego i skręciła gwałtownie pod wpływem uderzenia. Zawartość sań wyleciała w powietrze.
Szczęście i tymbrimskie instynkty nie opuściły w tej chwili Athacleny. Nastąpił gwałtowny wypływ stresowych hormonów. Odruchowo schowała głowę i zwinęła się w kulę. Gdy jej ciało spadło na ziemię, samo stało się saniami. Podskakiwało i ślizgało się po powierzchni talerzy niczym gumowa piłka.
Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka. Olbrzymie pięści biły w nią, podrzucając w powietrze. Głośny ryk wypełnił jej uszy. Jej korona płonęła, gdy dziewczyna obracała się wokół osi i padała raz za razem.
Wreszcie runęła na ziemię i znieruchomiała, wciąż zwinięta w ciasny kłębek, tuż przed miejscem, gdzie zaczynał się porastający dno doliny las. Z początku mogła tylko leżeć bez ruchu, gdy enzymy gheer kazały jej płacić za szybkość odruchów. Drżąc, głęboko oddychała. Czuła pulsowanie w górnych i dolnych nerkach walczących z nagłym przeciążeniem.
Odczuwała też ból. Trudno jej było go zlokalizować. Wydawało się, że miała tylko kilka siniaków i zadraśnięć. Skąd więc…?
Gdy rozprostowała się i otworzyła oczy, zrozumiała raptownie prawdę. Ból pochodził od Roberta! Jej ziemski przewodnik emitował oślepiające fale cierpienia!
Podniosła się ostrożnie na nogi, wciąż oszołomiona pod wpływem reakcji gheer i osłoniła dłonią oczy, by rozejrzeć się po jasnym stoku. Człowieka nie było nigdzie widać, poszukała więc go za pomocą korony. Wspinała się z trudem, potykając się, po lśniących talerzach, prowadzona falami palącego bólu, do miejsca leżącego w pobliżu przewróconych do góry dnem sań.
Spod warstwy szerokich kapeluszy bluszczu talerzowego wysunęły się poruszające się słabo nogi Roberta. Jego próba wydostania się zakończyła się cichym, stłumionym jękiem. Iskrzący się deszcz gorących agonów — kwantów bólu — wydawał się padać prosto na koronę Athacleny.
Uklękła przy nim.
— Robercie! Czy zaczepiłeś się o coś? Możesz oddychać?
Co za głupota — pomyślała. — Zadaję złożone pytania, podczas gdy wiem, że Robert jest bliski utraty przytomności! Muszę coś zrobić.
Athaclena wyciągnęła z cholewy buta składany laser i zaatakowała nim bluszcz talerzowy. Zaczęła w sporej odległości od Roberta. Przecinała łodygi i odsunęła z jękiem wysiłku na bok kapelusze, jeden po drugim.
Splątane pnącza o piżmowej woni wciąż otulały ciasno głowę i ramiona młodzieńca, przytwierdzając go do zarośli.
Robercie, będę teraz cięła tuż przy twojej głowie. Nie ruszaj się! Człowiek wyjęczał coś niemożliwego do odszyfrowania. Jego prawe ramię było paskudnie wygięte. Musowało wokół niego tyle wydestylowanego bólu, że musiała wycofać koronę, by nie zemdleć z przeciążenia. Obcy nie powinni być zdolni do tak intensywnego kontaktu z Tymbrimczykami! Athaclena przynajmniej nigdy dotąd nie wierzyła, że jest to możliwe.
Robert wciągnął powietrze, gdy podniosła z jego twarzy ostatni, uschnięty kapelusz. Oczy miał zamknięte, a jego usta poruszały się, jak gdyby mówił po cichu do siebie.
Co on teraz robi?
Wyczuwała alikwoty czegoś, co z pewnością było ludzkim rytuałem dyscypliny. Miało to coś wspólnego z liczbami i liczeniem. Być może była to owa „autohipnoza”, której wszystkich ludzi uczono w szkole. Choć była to prymitywna metoda, wydawało się, że w pewnym stopniu pomaga ona Robertowi.
Przetnę teraz korzenie krępujące twoje ramię — powiedziała do niego.
Skinął konwulsyjnie głową.
Pośpiesz się, Clennie. Nigdy… nigdy jeszcze nie musiałem blokować tak wiele bólu…
Gdy puścił ostatni korzonek, Robert wydał z siebie drżące westchnienie. Jego ręka zwisła swobodnie, bezwładna i złamana.
Co teraz? — martwiła się Athaclena. Manipulacje przy rannym przedstawicielu obcego gatunku zawsze były niebezpieczne. Brak odpowiedniego wyszkolenia stanowił jedynie część problemu. Podstawowe opiekuńcze instynkty mogły okazać się całkowicie niewłaściwe, gdy szło o pomoc przedstawicielowi innej rasy.
Złapała w garść witki swej korony i zaczęła wykręcać je w geście niezdecydowania.
Niektóre rzeczy musiały mieć charakter uniwersalny!
Zapewnij poszkodowanemu możliwość oddychania. To zrobiła odruchowo.
Spróbuj powstrzymać wyciek płynów ustrojowych. Jedyną wskazówką, jaką dysponowała, było kilka starych, przedkontaktowych filmów”, które oglądała z ojcem podczas podróży na Garth. Opowiadały one o starożytnych ziemskich istotach zwanych policjantami i złodziejami. Według tych filmów rany Roberta można było określić jako „zwykłe draśnięcia”. Athaclena podejrzewała jednak, że te starożytne zarejestrowane opowieści nie cechował się szczególnie wielkim realizmem.
Gdyby tylko ludzie nie byli tak delikatni!
Podbiegła do plecaka Roberta. Odszukała ukryte w dolnej bocznej kieszeni radio. Pomoc z Port Helenia mogła przybyć w ciągi niecałej godziny, a tymczasem pracownicy stacji ratowniczej po wiedzą jej, co ma robić.
Radio było prostej, tymbrimskiej konstrukcji, gdy jednak do tknęła wyłącznika, nic się nie wydarzyło.
Nie. Ono musi działać!
Ponownie nacisnęła wyłącznik, lecz wskaźnik się nie ożywił.
Athaclena otworzyła z trzaskiem tylną pokrywkę. Kryształ nadawczy usunięto. Mrugnęła skonsternowana. Jak to mogło się stać?
Odcięto im możliwość sprowadzenia pomocy. Była całkowicie zdana na własne siły.
— Robercie — powiedziała, gdy ponownie uklękła przy nim. — Musisz udzielić mi wskazówek. Nie zdołam ci pomóc, jeśli mi nie powiesz, co mam robić!
Człowiek wciąż liczył od jednego do dziesięciu, raz za razem. Musiała powtarzać swe słowa wielokrotnie, zanim wreszcie skierował na nią wzrok.
— Chy… chyba zzłamałem rękę, Clennie… — wciągnął powietrze. — Pomóż mi zejść ze słońca… a potem podaj lekarstwa…
Wydawało się, że opuściła go przytomność umysłu. Wywróci oczy i zapadł w nieświadomość. Athaclenie nie podobał się zbytnio układ nerwowy, który ulega przeciążeniu pod wpływem bólu sprawiając, że jego właściciel nie był w stanie sobie pomóc. Nie była to jednak wina Roberta. Był odważny, lecz w jego mózgu na stąpiło krótkie spięcie.
Miało to, rzecz jasna, pewną zaletę. Omdlenie stłumiło emitowane przez niego fale bólu. To ułatwiło jej przeciągnięcie go po gąbczastym, nierównym polu bluszczu talerzowego. Jednocześnie starała się nie wstrząsać zbytnio jego złamaną prawą ręką.
Człowiek: wielkie kości i potężne, nadmiernie rozwinięte mieśnie!
Ciągnąc jego ciężkie ciało aż do cienistej krawędzi lasu wyrzuciła z siebie glif o wielkiej zjadliwości.
Przyniosła ich plecaki i szybko odnalazła podręczną apteczki Roberta. Miał tam nalewkę, której — jak widziała — używał dwa dni temu, gdy w palec wbiła mu się drzazga. Wylała dużą jej ilość na skaleczenia.
Robert jęknął i poruszył się lekko. Wyczuwała, jak jego umysł walczy z bólem. Wkrótce, na wpół automatycznie, znów zaczął mamrotać, powtarzając liczby.
Odczytała, poruszając wargami, napisane w anglicu instrukcje na pojemniku „środka na rany”, po czym skierowała rozpylacz na skaleczenia, pokrywając je leczniczą warstwą.
Pozostała jeszcze ręka — i ból. Robert wspominał o lekach. Ale których?
Było tam wiele małych ampułek, zaopatrzonych w wyraźne etykiety zarówno w anglicu, jak i w siódmym galaktycznym. Instrukcje były jednak skąpe. Nie przewidziano możliwości, że nie-Terranin będzie musiał udzielić pierwszej pomocy człowiekowi, nie mogąc skorzystać z niczyjej rady.
Uciekła się do logiki. Leki używane w nagłych wypadkach z pewnością przechowywano w ampułkach w postaci gazu, by można je było łatwo i szybko podać. Athaclena wyciągnęła trzy cylindry z celofanu, które wyglądały obiecująco. Pochyliła się do przodu, aż srebrzyste nitki jej korony opadły na twarz Roberta, zbliżając do niej jego ludzką woń — stęchłą i w tym przypadku tak bardzo mięską.
— Robercie — szepnęła w starannym anglicu. — Wiem, że mnie słyszysz. Podźwignij się w sobie. Potrzebuję twojej mądrości na zewnątrz, tu i teraz.
Najwyraźniej przeszkodziła mu tylko w jego rytuale dyscypliny. Wyczuła wzrost bólu. Robert skrzywił twarz i zaczął liczyć głośno.
Tymbrimczycy nie przeklinają tak, jak ludzie. Purysta powiedziałby, że zamiast tego wygłaszają „stylistyczne raporty”. Jednakże w takich chwilach jak ta tylko nieliczni byliby w stanie dostrzec tę różnicę. Athaclena mruknęła coś zjadliwego w swym ojczystym języku.
Najwyraźniej Robert nie był biegły nawet w tej prymitywnej technice „autohipnozy”. Jego ból uderzał gwałtownie w obrzeża jej umysłu. Athaclena wydała z siebie cichy, przypominający westchnienie tryl. Nie była przyzwyczajona do obrony swej jaźni przed podobnymi atakami. Trzepotanie powiek zaćmiło jej wzrok, tak jak mogłyby to zrobić ludzkie łzy.
Istniał tylko jeden sposób i oznaczał on, że będzie musiała otworzyć się bardziej niż była do tego przyzwyczajona, nawet z członkami rodziny. Ta perspektywa ją przerażała, wydawało się jednak, że nie ma wyboru. By w ogóle do niego dotrzeć, musiała się zbliżyć znacznie bardziej.
— Ja… tu jestem, Robercie. Podziel się cierpieniem ze mną.
Otworzyła się na strumień przeszywających, oddzielnych agonów, tak nietymbrimskich, a mimo to tak niesamowicie znajomych. Miała wrażenie, że niemal może je w jakiś sposób rozpoznać. Kwanty bólu kapały w rytm nierównych ruchów pompy. Były małymi, gorącymi, parzącymi kulkami. Kawałkami roztopionego metalu.
…kawałkami metalu…?
Zdumiona tym dziwacznym sformułowaniem Athaclena omal nie przerwała kontaktu. Nigdy jeszcze nie doświadczyła przenośni z taką intensywnością. Była ona czymś więcej niż tylko porównaniem, czymś mocniejszym niż stwierdzenie, że jedna rzecz jest podobna do drugiej. Przez chwilę agony rzeczywiście były żarzącymi się kulkami żelaza, które paliły w dotyku…
Naprawdę dziwnie jest być człowiekiem.
Athaclena starała się nie zwracać uwagi na te wyobrażenia. Ruszyła w stronę skupiska agonów, lecz powstrzymała ją jakaś przeszkoda.
Następna przenośnia? Tym razem był to wartki strumień bólu — przecinająca jej drogę rzeka.
Potrzebne jej było usunitlan — tarcza ochronna, która zaniesie ją w górę strumienia ku jego źródłu. Jak jednak kształtuje się substancję umysłową człowieka?
Gdy się nad tym zastanawiała, odniosła wrażenie, że gromadzą się wokół niej unoszące się w powietrzu, przypominające dymki wyobrażenia. Mgła zmieniła formę, stężała i nabrała kształtów. Athaclena nagle odkryła, że może sobie wyobrazić, iż stoi na małej łódce! W ręku trzymała wiosło.
Czy w ten sposób usunitlan manifestowało się w ludzkim umyśle? Jako przenośnia?
Zdumiona zaczęła wiosłować pod prąd, prosto w piekący wir.
Opodal unosiły się różne kształty. Tłoczyły się i przepychały w otaczającej ją mgle. Jeden z nich przepłynął obok i dostrzegła zniekształconą twarz. Następnie warknęła na nią jakaś dziwaczna, zwierzęca postać. Większość z groteskowych istot, które dostrzegała w przelocie, nie mogłaby istnieć w żadnym rzeczywistym wszechświecie.
Athaclena nie była przyzwyczajona do wizualizacji sieci umysłu, straciła więc trochę czasu zanim zrozumiała, że kształty reprezentują wspomnienia, konflikty i emocje.
Tak wiele emocji! Poczuła chęć ucieczki. W tym miejscu można było zwariować!
To tymbrimska ciekawość zmusiła ją do zostania. Ona oraz poczucie obowiązku.
To takie dziwne — pomyślała, wiosłując przez metaforyczne moczary. Spoglądała na nie ze zdumieniem, na wpół oślepiona przez unoszące się w powietrzu krople bólu. Och, gdyby tak być prawdziwym telepatą i wiedzieć, zamiast zgadywać, co oznaczają te wszystkie symbole.
Było tu co najmniej równie wiele pragnień, co w umyśle Tymbrimczyka. Niektóre z niezwykłych wyobrażeń i odczuć wydały jej się znajome. Być może wywodziły się one jeszcze z czasów zanim oba gatunki nauczyły się mowy — jej ziomkowie drogą Wspomagania, zaś ludzie w trudniejszy sposób — gdy oba plemiona zmyślnych zwierząt wiodły bardzo podobny żywot w dzikim stanie na dwóch wielce od siebie odległych światach.
Najdziwniejsze było widzenie za pośrednictwem dwóch par oczu jednocześnie. Jedna z nich spoglądała ze zdumieniem na metaforyczne królestwo, a druga — jej prawdziwe oczy — widziała twarz Roberta, odległą o kilka cali od jej oblicza, skrytą pod baldachimem jej korony.
Człowiek zamrugał szybko powiekami. Zbity z tropu, przestał liczyć. Athaclena przynajmniej rozumiała część z tego, co się działo, lecz Robert doświadczał czegoś naprawdę dziwacznego. W jej umyśle pojawiło się słowo: deja vu… przelotne półwspomnienia rzeczy nowych i starych zarazem.
Athaclena skoncentrowała się i ukształtowała delikatny glif, migotliwe światło przewodnie, które pulsowało w rezonansie z najgłębszymi składowymi harmonicznymi jego mózgu. Robert wciągnął powietrze. Poczuła, ze wyciągnął rękę w stronę glifu.
Jego metaforyczna jaźń ukształtowała się obok niej w łódce. Trzymała w ręku drugie wiosło. Nie zapytała nawet, skąd się tu wziął. Wyglądało na to, że tak to już jest na tym poziomie.
Wspólnie wyruszyli przez potok cierpienia, strumień płynący z jego złamanej ręki. Musieli wiosłować przez wirujący obłok agonów, które atakowały ich i gryzły niczym roje owadów-wampirów. Natykali się na przeszkody, pniaki i wiry, gdzie dziwaczne głosy mamrotały ponuro w mrocznych głębinach.
Wreszcie dotarli do rozlewiska, które stanowiło ognisko problemu. Na jego dnie leżało konfiguracyjne wyobrażenie — żelazna krata wbudowana w kamienne podłoże. Odpływ blokowały straszliwie wyglądające odpadki.
Robert cofnął się zaniepokojony. Athaclena wiedziała, że z pewnością są to emocjonalnie naładowane wspomnienia. Ich przerażający charakter nabierał kształtów zębów, pazurów i okropnych, nabrzmiałych twarzy.
Jak ludzie mogli dopuszczać do gromadzenia się podobnych śmieci?
Paskudne, ożywione szczątki oszołomiły ją i więcej niż trochę przestraszyły.
— Nazywają je nerwicami — odezwał się wewnętrzny głos Roberta. Wiedział, na co „patrzyli” i walczył z przerażeniem znacznie gorszym niż odczuwane przez nią. — Zapomniałem już o tak wielu z nich! Nie miałem pojęcia, że one wciąż tu siedzą.
Robert wpatrywał się w swych wrogów znajdujących się poniżej. Athaclena dostrzegła, że wiele z widocznych tam twarzy stanowiło zniekształcone, gniewne wersje jego własnej.
— Teraz ja muszę się tym zająć, Clennie. Już na długo przed Kontaktem dowiedzieliśmy się, że istnieje tylko jeden sposób na uporanie się z podobnym paskudztwem. Prawda jest jedyną skuteczną bronią.
Łódź zakołysała się, gdy metaforyczna jaźń Roberta odwróciła się i skoczyła w jezioro roztopionego bólu.
Robercie!
W górę wzbiła się piana. Maleńka łódka zaczęła kołysać się i huśtać, zmuszając Athaclenę do chwycenia się mocno brzegu tego niezwykłego usunitlan. Ze wszystkich stron opryskiwał ją jaskrawy, okropny ból. Na dole, w pobliżu kraty, toczyła się straszliwa walka.
W świecie zewnętrznym twarz Roberta zalewały strumienie potu. Athaclena zastanawiała się, jak wiele jeszcze może on znieść.
Zawahała się i wysłała w dół, do sadzawki, wyobrażenie swej dłoni. Bezpośrednie zetknięcie parzyło, lecz Athaclena posuwała się dalej, by sięgnąć do kraty.
Coś złapało ją za rękę! Szarpnęła nią do tyłu, lecz uchwyt nie puszczał. Okropny stwór o gębie będącej straszliwą wersją oblicza Roberta spoglądał na nią z ukosa. Jego twarz była zniekształcona niemal nie do poznania przez jakąś spaczoną żądzę. Ciągnął mocno, starając się zawlec ją do obrzydliwej sadzawki. Athaclena krzyknęła.
Z szybkością błyskawicy pojawił się inny kształt, który wziął się za bary z napastnikiem. Pokryta łuskami dłoń wypuściła z uścisku jej ramię. Athaclena upadła na łódkę. Nagle maleńki stateczek zaczął odpływać! Wszędzie wokół niej jezioro bólu ściekało w kierunku spływu, lecz jej łódeczka posuwała się szybko w drugą stronę, pod prąd.
Robert mnie odpycha — zrozumiała. Kontakt stał się węższy, a potem uległ przerwaniu. Metaforyczne wyobrażenia zniknęły nagle. Oszołomie ma Athaclena zamrugała szybko powiekami. Klęczała na miękkiej ziemi. Robert trzymał ją za rękę. Oddychał przez zaciśnięte zęby.
— Musiałem cię powstrzymać, Clennie… To było dla ciebie niebezpieczne…
— Ale tak cię bolało! Potrząsnął głową.
— Pokazałaś mi, w którym miejscu jest blokada. Pot… potrafię dać sobie radę z tym neurotycznym śmieciem, kiedy już wiem, że on tam jest… na razie to wystarczy. I… i czy już ci mówiłem, że facet mógłby się w tobie zakochać bez najmniejszych trudności?
Athaclena usiadła nagle, zdumiona tą uwagą bez związku. Uniosła w górę trzy ampułki z gazem.
— Robercie, musisz mi powiedzieć, które z tych leków złagodzą ból, ale pozostawią ci tyle przytomności, byś mógł mi pomagać!
Robert przymrużył oczy.
— Niebieska. Otwórz mi ją pod nosem, ale sama nic nie wdychaj! |Nie… nie sposób przewidzieć, jak zadziałają na ciebie paraendorfiny.
Gdy Athaclena otworzyła ampułkę, wydobył się z niej mały, gęsty obłok pary. Robert wciągnął wraz z oddechem mniej więcej połowę. Reszta rozproszyła się szybko.
Młodzieniec westchnął głęboko. Zadrżał. Zdawało się, że jego ciało się wyprostowało. Podniósł wzrok i spojrzał na nią z nowym błyskiem w oczach.
— Nie wiem, czy długo jeszcze zdołałbym utrzymać świadomość. To jednak było niemal warte tego bólu… kontakt umysłowy s tobą.
Wydawało się, że w jego aurze zatańczyła prosta, lecz elegancka wersja zunour’thzun. Athaclena zapomniała na chwilę języka w gębie.
— Jesteś bardzo dziwną istotą, Robercie. Ja…
Przerwała. Zunour’thzun… zniknęło już, lecz nie było to złudzeniem. Rzeczywiście wykennowała ten glif. W jaki sposób Robert mógł się nauczyć go wykonywać?
Skinęła głową i uśmiechnęła się. Ludzkie gesty przychodziły jej łatwo, jak gdyby znała je od wczesnego dzieciństwa.
— Właśnie pomyślałam sobie to samo, Robercie. Ja… ja też uważam, że było warto.
Tuż nad powierzchnią urwiska, blisko krawędzi wąskiego płaskowyżu, pióropusze pyłu wciąż wzbijały się w górę w miejscu, gdzie niedawno coś uderzyło z wielką siłą w ziemię, pozostawiająć w niej długą, paskudną koleinę. Przypominający kształtem sztylet obszar lasu został spustoszony w ciągu kilku pełnych grozy sekund przez spadający z góry przedmiot, który podskakiwał z głośnym hukiem i z powrotem opadał na ziemię, wysyłając fontanny gleby i roślinności we wszystkich kierunkach, zanim wreszcie zatrzymał się tuż przed stromą przepaścią.
Zdarzyło się to w nocy. W niewielkiej odległości inne, jeszcze gorętsze spadające z nieba szczątki porozłupywały skały i wywołały pożary, tu jednak uderzenie ześliznęło się tylko po ziemi.
Jeszcze przez długie minuty po ucichnięciu gwałtownego hałasu wywołanego uderzeniem, spokój zakłócały inne dźwięki. Ziemia obsuwała się z łoskotem z pobliskiego urwiska, a drzewa rosnące przy wyrytej gwałtownie ścieżce skrzypiały i kołysały się. Na końcu koleiny ciemny przedmiot, który był przyczyną tego spustoszenia, wydawał z siebie trzaskające, ostre dźwięki, gdy przegrzany metal stykał się z chłodną mgłą napływającą z położonej w dole doliny.
Wreszcie wszystko się uspokoiło i zaczęło wracać do normy. Miejscowe zwierzęta ponownie wychodziły, węsząc, na otwartą przestrzeń. Kilka z nich podeszło nawet do gorącego przedmiotu i obwąchało go z niesmakiem, zanim przeszły do poważniejszych zajęć związanych z przeżyciem następnego dnia.
To było kiepskie lądowanie. Pilot wewnątrz kapsuły ratunkowej ani drgnął. Upłynęła noc i następny dzień, a nadal nie było widać żadnego ruchu.
Wreszcie Fiben ocknął się z kaszlnięciem i cichym jękiem.
— Gdzie…? Co…? — wychrypiał.
Jego pierwszą uporządkowaną myślą było spostrzeżenie, że przed chwilą przemówił w anglicu.
To dobrze — pomyślał w odrętwieniu. — Nie ma uszkodzenia mózgu.
Zdolność używania języka miała dla neoszympansa kluczowe znaczenie. Mógł ją utracić z aż nazbyt wielką łatwością. Afazja była znakomitym sposobem na to, by zostać przeszacowanym, a może nawet zarejestrowanym jako nadzorowany ze względów genetycznych.
Rzecz jasna, próbki plazmy Fibena przesłano już na Ziemię i było zapewne zbyt późno, by je odwołać, czy więc będzie to miało jakieś znaczenie, jeśli go przeszacują? Nigdy go właściwie nie obchodziło, jaki kolor ma jego karta prokreacyjna.
A przynajmniej nie więcej niż przeciętnego szyma.
Och, więc popadamy teraz w nastrój filozoficzny? Odwlekamy nieuniknione? Nie trzęś się, Fiben, stary szymie. Do dzieła!
Otwórz oczy. Przyjrzyj się sobie. Upewnij się, że wszystko jest nadal na miejscu.
Zgrabnie powiedziane, ale trudniejsze do wykonania. Fiben jęknął, gdy spróbował unieść głowę. Był tak odwodniony, że uchylenie powiek sprawiło mu tyle trudności, co otwieranie zardzewiałych szuflad.
Wreszcie zdołał je rozchylić. Dostrzegł, że osłona kapsuły jest pęknięta i pokryta pasmami sadzy. Grube warstwy ziemi i przypalonej roślinności zrosiły, w jakiś czas po katastrofie, krople lekkiego deszczu.
Fiben odkrył jeden z powodów swej dezorientacji. Kapsuła była pochylona pod kątem ponad pięćdziesięciu stopni. Zaczął manipulować pasami przytwierdzającymi go do fotela, aż wreszcie puściły, pozwalając mu osunąć się na oparcie. Zebrał trochę sił, po czym zaczął tłuc w zablokowany właz. Przeklinał ochryple pod nosem, aż wreszcie zatrzask puścił i osypał go deszcz liści oraz drobnych kamyków.
Doprowadziło to do kilku minut suchego kichania. Wreszcie Fiben oparł się o krawędź włazu, oddychając ciężko.
— No jazda — mruknął bezgłośnie. — Zmiatamy stąd!
Podciągnął się w górę. Nie zważając na nieprzyjemne ciepło zewnętrznej powłoki ani protesty posiniaczonych mięśni czołgał się uparcie przez wyjście. Wreszcie przekręcił się i postawił stopę na zewnątrz. Poczuł glebę, błogosławioną ziemię. Gdy jednak puścił pokrywę włazu, lewa kostka nie zdołała utrzymać jego ciężaru. Przewrócił się i upadł na ziemię z bolesnym grzmotnięciem.
— Oj! — powiedział na głos. Sięgnął ręką pod siebie i wyciągnął patyk, który przebił jego pokładowe szorty. Popatrzył na niego ze złością, zanim odrzucił go na bok, po czym z powrotem osunął się na otaczające kapsułę usypisko szczątków.
Przed nim, w odległości około dwudziestu stóp, światło jutrzenki ukazywało krawędź stromego urwiska. Daleko w dole słychać było szum płynącej wody.
Uch — pomyślał, oszołomiony i zdumiony bliskością śmierci — jeszcze kilka metrów i nie byłbym w tej chwili taki spragniony.
W miarę jak słońce wznosiło się wyżej, stok górski leżący po drugiej stronie doliny stawał się wyraźnie widoczny. Tam, gdzie spadły większe fragmenty kosmicznego złomu, można było dostrzec dymiące, wypalone ślady.
Koniec ze starym Proconsulem — pomyślał Fiben. Siedem tysięcy lat wiernie służył połowie setki ważnych gatunków Galaktów po to tylko, by jego kawałki rozsiał po mało znanej planecie niejaki Fiben Bolger, podopieczny dzikusów, na wpół wyszkolony pilot milicji. Cóż za pozbawiony godności koniec dla starego, dzielnego wojownika!
A jednak udało mu się przeżyć łódź wywiadowczą. Przynajmniej o chwilę.
Ktoś kiedyś powiedział, że miarą rozumności jest to, jak wiele energii istota poświęca sprawom innym niż utrzymanie się przy życiu. Fiben miał wrażenie, że jego ciało jest kawałkiem na wpół upieczonego mięsa, znalazł jednak siłę, by się uśmiechnąć. Upadł z wysokości paru milionów mil i mógł jeszcze dożyć dnia, w którym opowie to wszystko swym przemądrzałym, zaawansowanym o dwa kolejne pokolenia w procesie Wspomagania wnukom.
Poklepał przypaloną ziemię obok siebie i roześmiał się głosem ochrypłym z pragnienia.
— Pokaż lepszą sztuczkę. Tarzanie!
— …przybywamy tu w charakterze przyjaciół Galaktycznej Tradycji, obrońców poprawności i honoru, wykonawców woli starożytnych, którzy, tak dawno temu, ustanowili Sposoby Postępowania…
Uthacalthing nie był zbyt biegły w trzecim galaktycznym, skorzystał więc ze swej przenośnej automatycznej sekretarki, by nagrać gubryjski Manifest Inwazji celem późniejszego przestudiowania. Słuchał go tylko jednym uchem, kończąc jednocześnie przygotowania.
…tylko jednym uchem…
Jego korona wyemitowała iskrę rozbawienia, gdy zdał sobie sprawę, że użył tego zwrotu w swych myślach. Ludzka przenośnia sprawiła, że uszy naprawdę go zaswędziały!
Przebywające w pobliżu szymy nastawiły swe odbiorniki na tłumaczenie na anglic, które również nadawano z gubryjskich statków. Była to „nieoficjalna” wersja manifestu, gdyż uważano, że anglic to jedynie język dzikusów, nie nadający się do potrzeb dyplomacji.
Uthacalthing ukształtował l’yuth’tsaka, które w przybliżeniu stanowiło równoważnik zagrania najeźdźcom na nosie i pokazania im języka. Jeden z jego neoszympansich asystentów podniósł wzrok i spojrzał na niego z wyrazem zakłopotania na twarzy. Musiał mieć jakieś utajone zdolności psi, zrozumiał Uthacalthing. Pozostała trójka włochatych podopiecznych przykucnęła pod pobliskim drzewem, słuchając jak armada najeźdźców ogłasza swą doktrynę.
— …zgodnie z protokołem i wszystkimi Zasadami Wojny na Ziemię przesłano reskrypt przedstawiający nasze skargi oraz żądania rekompensaty…
Uthacalthing umieścił ostatnią pieczęć na pokrywie schowka dyplomatycznego. Konstrukcja o kształcie piramidy wznosiła się na urwisku opadającym ku Morzu Ciimarskiemu, niedaleko na południowy zachód od pozostałych budynków tymbrimskiej ambasady. Ponad oceanem wszystko wyglądało pięknie, jak zwykle wiosną. Nawet dzisiaj małe łodzie rybackie krążyły po spokojnych wodach, jak gdyby na niebie nie czaiło się nic bardziej nieprzyjaznego niż pstrokate chmury.
W przeciwnym kierunku jednak, za małym gajem thulańskiej wielkiej trawy przeniesionej z jego ojczystego świata, biuro oraz pomieszczenia mieszkalne ambasady Uthacalthinga stały puste rzucone.
Ściślej mówiąc, mógłby pozostać na stanowisku. Uthacalthing nie miał jednak ochoty uwierzyć na słowo najeźdźcom, że nadal przestrzegają wszystkich Zasad Wojny. Gubru słynęli z tego, że interpretowali tradycję tak, jak im było wygodnie.
Poczynił zresztą pewne plany.
Skończył zakładanie pieczęci i cofnął się na krok od schowka dyplomatycznego. Leżał on z dala od samej ambasady. Był zapieczętowany i strzeżony. Chroniła go tradycja licząca sobie wiele milionów lat. Biuro i inne budynki ambasady można było splądrować, lecz najeźdźcy musieliby zdrowo nałamać sobie głowę, by wymyślić zadowalające usprawiedliwienie włamania się do tej niearuszalnej skarbnicy.
Niemniej Uthacalthing uśmiechnął się. Wierzył w Gubru.
Gdy odszedł już na odległość około dziesięciu metrów, skoncentrował się i uformował prosty glif, który następnie cisnął ku szczytowi piramidy, gdzie mała, błękitna kula obracała się w milczeniu. Strażnik rozjaśnił się natychmiast i wydał z siebie słyszalne brzęczenie. Uthacalthing odwrócił się i podszedł do czekających na niego szymów.
— …nasza pierwsza skarga dotyczy tego, że podopieczny gatunek Ziemian, noszący oficjalną nazwę Tursiops amicus, albo „neodelfiny”, dokonał odkrycia, którym nie chce się podzielić. Mówi się, że odkrycie to może wywołać poważne konsekwencje dla Galaktycznego Społeczeństwa. Klan Gooksyu-Gubru, jako obrońca tradycji i dziedzictwa Przodków, nie pozwoli się pominąć! Mamy pełne prawo wziąć zakładników, by zmusić te na wpół ukształtowane wodne stworzenia oraz ich panów-dzikusów do wyjawienia zatajonej przez nich informacji…
Uthacalthing rozważał w swoim umyśle, zastanawiał się, co też drugi gatunek ludzkich podopiecznych odkrył za dyskiem galaktyki. Westchnął ze smutkiem. W obecnym stanie rzeczy w Pięciu Galaktykach, by dowiedzieć się wszystkiego, musiałby odbyć długą podróż przez hiperprzestrzeń poziomu D i wyłonić się z niej za milion lat. Byłaby to już wtedy, rzecz jasna, historia starożytna.
W gruncie rzeczy nie miało właściwie wielkiego znaczenia, co dokładnie zrobił Streaker, by wywołać obecny kryzys. Z obliczeń Najwyższej Rady Tymbrimskiej wynikało, że w ciągu kilku stuleci tak czy inaczej musiało dojść do jakiegoś rodzaju wybuchu. Ziemianom po prostu udało się wywołać go odrobinę przedwcześnie. To wszystko.
Wywołać go przedwcześnie… Uthacalthing szukał na odpowiedniej przenośni. To było tak, jakby niemowlę uciekło z kołyski, podczołgało się do jaskini bestii Vl’korg i trzepnęło królową prosto w pysk!
— …druga skarga i bezpośredni powód naszej militarnej ekspansji to żywione przez nas silne podejrzenie, że na planecie Garth mają miejsce nieprawidłowości w procesie Wspomagania! W naszym posiadaniu znajdują się dowody, że półrozumny podopieczny gatunek znany jako „neoszympansy” otrzymuje nieodpowiednie przewodnictwo i że zarówno jego ludzcy opiekunowie, jak i tymbrimscy nadzorcy nie obchodzą się z nim jak należy…
Tymbrimczycy nieodpowiednimi nadzorcami? Och, wy aroganckie ptaszyska, zapłacicie za tę obelgę — poprzysiągł Uthacalthing.
Gdy się zbliżył, szymy zerwały się na nogi i pokłoniły nisko. Odwzajemnił ten gest. Na koniuszkach jego korony zamigotało przez chwilę syulff-kuonn.
— Pragnę, by dostarczono pewne wiadomości. Czy wyświadczycie mi tę przysługę?
Wszyscy skinęli głowami. Szymy najwyraźniej nie czuły się najlepiej w swym towarzystwie, gdyż wywodziły się z bardzo od siebie odległych warstw społecznych.
Jeden miał na sobie dumny mundur oficera milicji. Dwa z pozostałych nosiły jaskrawe ubrania cywilne. Ostatni i najnędzniej odziany z nich miał na piersi coś w rodzaju monitora, po obu stronach którego znajdowały się szeregi klawiszy pozwalających nieszczęsnemu stworzeniu wydobywać z urządzenia coś, co przypominało mowę. Ów szym stał nieco z boku i z tyłu w stosunku do pozostałych i niemal nie podnosił wzroku.
— Jesteśmy do usług — odezwał się krótko ostrzyżony porucznik milicji, stając na baczność. Wydawało się, że kompletnie nie zważa na cierpkie spojrzenia, jakie rzucali w jego stronę krzykliwie ubrani cywile.
— To świetnie, mój młody przyjacielu — Uthacalthing ujął szyma za ramię i wręczył mu mały, czarny sześcian. — Przekaż to, proszę Koordynatorowi Planetarnemu Oneagle, wraz z wyrazami mojego szacunku. Powiedz jej, że musiałem odroczyć mój wyjazd do kryjówki, ale mam nadzieję, że wkrótce się spotkamy.
To właściwie nie jest kłamstwo — powiedział sobie Uthacalthing. — Dzięki niech będą anglicowi i jego cudownej wieloznaczności!
Szymski porucznik wziął w rękę sześcian i ponownie się pokłonił, nachylając ciało dokładnie pod kątem przewidzianym dla dwunożnych istot okazujących szacunek starszemu opiekunowi i sojusznikowi. Następnie, nawet nie spoglądając na pozostałych, pognał ku swemu kurierskiemu rowerowi.
Jeden z cywilów, najwyraźniej sądząc, że Uthacalthing go nie usłyszy, szepnął do swego jaskrawo przystrojonego kolegi.
— Mam nadzieję, że ten niebieskokartowy paniczyk wpadnie w kałużę błota i pochlapie se cały swój wypucowany mundurek.
Uthacalthing udał, że nie słyszy. Niektórzy wierzyli, że słuch Tymbrimczyków jest równie słaby jak ich wzrok.
— To dla was — powiedział do dwójki ubranej w krzykliwe stroje rzucając każdemu z nich małą sakiewkę. W środku była Galaktyczna Moneta. Nie sposób było ustalić jej pochodzenie i przyjmowano ją wszędzie bez względu na wojnę czy zamieszki, gdyż miała pokrycie w samej zawartości Wielkiej Biblioteki.
Oba szymy pokłoniły się Uthacalthingowi, starając się naśladować precyzję oficera. Tymbrimczyk musiał zapanować nad pełnym zachwytu uśmiechem, gdyż wyczuł, że ich ogniska — ośrodki świadomości — skupiły się na dłoniach trzymających sakiewki, wyłączając ze świata niemal wszystkie inne.
— Idźcie więc i wydajcie je jak chcecie. Dziękuję wam za wyświadczone mi przysługi.
Dwaj członkowie niewielkiego przestępczego półświatka Port Helenia odwrócili się i pognali przed siebie przez gaj. Można powiedzieć, ze byli oni „jego oczami i uszami” od chwili, gdy tu przybył. Niewątpliwie uważali swą pracę za zakończoną.
Dziękuję wam też za to, co zrobicie wkrótce — pomyślał Uthacalthing, gdy odeszli. Dobrze znał tę bandę nadzorowanych. Z łatwością wydadzą jego pieniądze i nabiorą apetytu na więcej, a za kilka dni pozostanie tu tylko jedno źródło podobnej waluty.
Uthacalthing był pewien, że wkrótce znajdą sobie nowych pracodawców.
— …przybyliśmy jako przyjaciele i obrońcy przedrozumnych ludów, by dopilnować, żeby otrzymali należyte przewodnictwo oraz członkostwo w godnym klanie…
Pozostał jeszcze jeden szym, który starał się stać tak prosto, jak tylko potrafił. Biedne stworzenie nie mogło jednak nic poradzić na to, że kołysało się nerwowo na nogach i uśmiechało niespokojnie.
— A co… — Uthacalthing przerwał nagle. Jego witki zafalowały. Zwrócił się w stronę morza.
Na przylądku po drugiej stronie zatoki rozbłysnęła smuga światła, która wzbiła się w niebo i pomknęła w kierunku wschodnim. Uthacalthing osłonił dłonią oczy, nie marnował jednak czasu na zazdroszczenie Ziemianom ich wzroku. Żarzący się węgielek zniknął w chmurach, pozostawiając za sobą ślad, który jedynie on mógł wykryć. Migotliwa radość płynąca z odlotu wezbrała, a potem opadła w ciągu kilku sekund, zostawiając za sobą białą, słabo widoczną smugę.
Oth’thushutn, jego adiutant, sekretarz i przyjaciel, prowadził ich statek w samo serce floty wojennej otaczającej Garth. Kto wie? Ich wehikuł tymbrimskiej produkcji był zbudowany w specjalny sposób. Mogło mu się nawet udać przedrzeć.
Rzecz jasna, nie to było jego zadaniem. Miał jedynie podjąć próbę.
Uthacalthing kennując, sięgnął naprzód. Tak jest, coś spłynęło w dół po tej wstędze światła. Iskrzący się testament. Wciągnął w siebie pożegnalny glif Oth’thushtna i zachował go w pełnym miłości miejscu na wypadek, gdyby udało mu się kiedyś wrócić do domu, by opowiedzieć o wszystkim najbliższym odważnego tyma.
Teraz na Garthu pozostało jedynie dwoje Tymbrimczyków, a Athaclena była w miejscu tak bezpiecznym, jak to tylko było możliwe. Pora, by Uthacalthing pomyślał o własnym losie.
— …by ocalić te niewinne stworzenia przed wypaczonym Wychowaniem, które otrzymują z rąk dzikusów i przestępców…
Zwrócił się ponownie w stronę małego szyma, ostatniego ze swych pomocników.
— A co z tobą, Jo-Jo? Czy ty również chcesz otrzymać zadanie? Jo-Jo zaczął niezdarnie dotykać klawiszy swego monitora.
TAK, PROSZĘ POMÓC PANU TO WSZYSTKO, CZEGO PRAGNĘ.
Uthacalthing uśmiechnął się. Musiał się śpieszyć na spotkanie z Kaultem. W tej chwili thennański ambasador chodził już zapewne w kółko obok szalupy Uthacalthinga, bliski szału. Mógł jednak zaczekać jeszcze parę chwil.
— Tak — powiedział do Jo-Jo. — Myślę, że jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić. Czy uważasz, że potrafisz dotrzymać tajemnicy?
Nieduży odrzut genetyczny skinął z wigorem głową. Jego brązowe oczy o łagodnym wyrazie pełne były szczerego oddania. Uthacalthing spędził z Jo-Jo mnóstwo czasu, ucząc go rzeczy, z którymi szkoły na Garthu nigdy nie próbowały go zapoznać — na przykład sztuki przetrwania na pustkowiu oraz pilotowania prostego latadła. Jo-Jo nie był dumą procesu Wspomagania neoszympansów, miał jednak wielkie serce i aż nadto wystarczającą dozę ze szczególnego rodzaju chytrości, który Uthacalthing wysoko cenił.
— Czy widzisz te niebieskie światła na szczycie kopca, Jo-Jo?
JO-JO PAMIĘTA.
wystukał na klawiszach szym.
JO-JO PAMIĘTA WSZYSTKO, CO PAN POWIEDZIAŁ.
— Świetnie — Uthacalthing skinął głową. — Wiedziałem, że zapamiętasz. Będę na tobie polegał, mój drogi, mały przyjacielu.
Uśmiechnął się i Jo-Jo odwzajemnił skwapliwie jego uśmiech.
Tymczasem generowany przez komputery monotonny głos nadciągający z kosmosu nie milkł, kończąc Manifest Inwazji.
— …i oddać ich do adopcji jakiemuś odpowiedniemu starszemu klanowi, który nie będzie wymuszał na nich niewłaściwego zachowania…
Gadatliwe ptaszyska — pomyślał Uthacalthing. — Głupole, w gruncie rzeczy.
— Pokażemy im, co to znaczy „niewłaściwe zachowanie”, prawda Jo-Jo?
Mały szym skinął nerwowo głową. Uśmiechnął się, mimo że nie rozumiał w pełni, o co chodziło.
Tej nocy ich maleńkie ognisko rzucało żółte i pomarańczowe błyski na pnie prawiedębów.
— Byłem taki głodny, że nawet gulasz z paczki próżniowej smakował cudownie — Robert odłożył z westchnieniem na bok miskę i łyżkę. — Miałem zamiar przygotować posiłek z pieczonych korzeni bluszczu talerzowego, ale nie sądzę, by w najbliższym czasie któreś z nas miało wielką ochotę na ten smakołyk.
Athaclena odnosiła wrażenie, iż rozumie skłonność Roberta do wygłaszania podobnych, oderwanych od tematu uwag. Zarówno Tymbrimczycy, jak i Terranie umieli bagatelizować spotykające ich nieszczęścia. Była to jedna z cech składających się na niezwykłe podobieństwo między obydwoma gatunkami.
Ona sama zjadła niewiele. Jej ciało oczyściło się już niemal z peptydów pozostałych po reakcji gheer, wciąż jednak czuła się odrobinę obolała po popołudniowej przygodzie.
Ciemne pasmo galaktycznych obłoków pyłu, rysujące się nad nimi na tle jasnych mgławic wodoru, zajmowało pełne dwadzieścia procent nieba. Athaclena obserwowała usiany gwiazdami firmament. Korona nad jej uszami była tylko lekko wydęta. Dziewczyna wyczuwała nadbiegające z lasu słabe, niespokojne emocje małych miejscowych zwierząt.
— Robercie?
— Hmmm? Słucham, Clennie?
— Robercie, dlaczego wyjąłeś kryształy z naszego radia? Po chwili przerwy odpowiedział jej głosem poważnym i przytłumionym:
— Miałem nadzieję, że jeszcze przez kilka dni nie będę ci musiał o tym mówić, Athacleno. Ostatniej nocy widziałem, jak zniszczono satelity komunikacyjne. To musi oznaczać, że przybyli Galaktowie, zgodnie z przewidywaniami naszych rodziców. Kryształy radia można wykryć ze statku kosmicznego za pomocą detektorów rezonansowych, nawet gdy nie są włączone. Wyjąłem nasze, by zapobiec możliwości odkrycia nas w ten sposób. To rutynowa metoda postępowania.
Athaclena poczuła drżenie na koniuszku swego kołnierza, tuż pod nosem. Przebiegło ono wzdłuż jej skalpu i dalej w dół po plecach.
A więc zaczęło się.
Jakaś jej cząstka pragnęła znaleźć się razem z ojcem. Wciąż bolało ją to, że ją odesłał, zamiast pozwolić zostać u swego boku, gdzie mogłaby mu pomóc.
Cisza przeciągała się. Athaclena kennowała podenerwowanie Roberta. Dwukrotnie wydawało się jej, że młodzieniec zaraz się odezwie, lecz po zastanowieniu powstrzymywał się od tego. Wreszcie Tymbrimka skinęła głową.
— Zgadzam się z rozumowaniem, które skłoniło cię do usunięcia kryształów, Robercie. Myślę nawet, że pojmuję opiekuńczy impuls, który kazał ci powstrzymać się od powiadomienia mnie o tym. Nie powinieneś już jednak więcej tak postępować. To była głupota.
— Masz rację, Athacleno — zgodził się z powagą młodzieniec.
Leżeli przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie Robert wyciągnął swą zdrową rękę, by dotknąć jej dłoni.
— Clennie. Chciałbym… chciałbym, żebyś się dowiedziała, że jestem ci wdzięczny. Uratowałaś mi życie…
— Robercie — westchnęła zmęczonym głosem.
— …ale na tym nie koniec. Kiedy wkroczyłaś do mojego umysłu, pokazałaś mi dotyczące mnie rzeczy… rzeczy, o których nic dotąd nie wiedziałem. To ważna przysługa. Możesz przeczytać o tym wszystkim w podręcznikach, jeśli zechcesz. Samooszukiwanie się i nerwice to dwie szczególnie zdradzieckie spośród gnębiących ludzi plag.
— One występują nie tylko u ludzi, Robercie.
— Nie, myślę, że nie. To, co widziałaś w moim umyśle, to zapewne nic według przedkontaktowych standardów. Jeśli jednak wziąć pod uwagę naszą historię, to cóż, nawet najzdrowsi na umyśle spośród nas potrzebują od czasu do czasu przypomnienia.
Athaclena nie miała pojęcia co powiedzieć, zachowała więc milczenie. Życie w okropnych ciemnych wiekach ludzkości musiało być czymś naprawdę przerażającym.
Robert odkaszlnął.
— Staram się powiedzieć, że wiem, jak daleko się posunęłaś, by się dostosować. Nauczyłaś się robić ludzkie miny, dokonałaś drobnych zmian w swej fizjologii…
— To eksperyment — wzruszyła ramionami w następnym ludzkim geście. Nagle zdała sobie sprawę, że czuje ciepło na twarzy. Naczynia włoskowate otwierały się w tej ludzkiej reakcji, która wydawała się jej zawsze tak osobliwa. Zaczerwieniła się!
— Aha, eksperyment. Ale po sprawiedliwości powinno to iść w obie strony, Clennie. Tymbrimczycy słyną w Pięciu Galaktykach ze swej zdolności przystosowania, ale my, ludzie, również potrafimy się nauczyć jednej czy dwóch rzeczy.
Podniosła wzrok.
— Co masz na myśli, Robercie?
— To, że chciałbym, żebyś mi pokazała więcej tymbrimskich odruchów i zwyczajów. Chcę się dowiedzieć, co jest u twoich rodaków odpowiednikiem zdumionego spojrzenia, skinienia głową czy uśmiechu.
Ponownie coś zamigotało. Athaclena sięgnęła w tę stronę koroną, lecz delikatny, prosty, widmowy glif, który uformował Robert, zniknął niczym dym. Być może młodzieniec nie zdawał sobie nawet sprawy, że go ukształtował.
— Hmm — powiedziała, mrugając i potrząsając głową. — Nie mogę być tego pewna, Robercie, ale myślę, że może już zacząłeś.
Gdy następnego ranka zwinęli obóz, Robert był całkiem zesztywniały i dręczyła go gorączka. Nie mógł przyjąć zbyt wielkiej dawki środka znoszącego ból płynący ze złamanej ręki, gdyż nie byłby w stanie chodzić.
Athaclena złożyła większość jego ekwipunku na konarze gumowego buka i zrobiła nacięcia na korze, by zaznaczyć miejsce. W gruncie rzeczy jednak wątpiła, by ktoś miał kiedyś tu po niego wrócić.
— Muszę cię zaprowadzić do lekarza — powiedziała, dotykając jego czoła. Podwyższona temperatura z pewnością nie wróżyła nic dobrego.
Robert wskazał ręką wąską szczelinę leżącą w kierunku południowym między górami.
— Tam, w odległości dwóch dni marszu, znajduje się gospodarstwo Mendozów. Pani Mendoza była praktykującą pielęgniarką, zanim wyszła za Juana i zajęła się rolnictwem.
Athaclena spojrzała niepewnie w stronę przełęczy. By ją pokonać, musieliby się wspiąć na wysokość prawie tysiąca metrów.
— Robercie, czy masz pewność, że to najlepsza droga? Jestem przekonana, że sporadycznie wyczuwałam emocje istot rozumnych napływające ze znacznie mniejszej odległości, zza tej linii wzgórz na wschodzie.
Robert oparł się na prowizorycznej lasce i ruszył naprzód ścieżką wiodącą na południe.
— Daj spokój, Clennie. — rzucił przez ramię. — Wiem, że chcesz spotkać Garthianina, ale to raczej nie jest odpowiednia chwila. Możemy wyruszyć na łowy na tubylcze istoty przedrozumne, gdy mnie już połatają.
Athaclena spojrzała na niego, zdumiona nielogicznością jego uwagi. Doścignęła go.
— Robercie, mówisz dziwne rzeczy! Jak mogłabym myśleć o poszukiwaniu miejscowych stworzeń, wszystko jedno jak tajemniczych, zanim ktoś udzieli ci pomocy! Istoty rozumne, które wyczułam na wschodzie, były niewątpliwie ludźmi i szympansami, choć przyznaję, że istniał tam też dziwny dodatkowy element, niemal przypominający…
— Aha! — Robert uśmiechnął się, jak gdyby przyznała się do winy. Ruszył w dalszą drogę.
Zdumiona Athaclena próbowała wysondować jego uczucia, lecz dyscyplina i determinacja tego człowieka były niewiarygodne, jak dla członka gatunku dzikusów. Potrafiła tylko określić, iż był zaniepokojony i że miało to coś wspólnego z jej wzmianką o myślach istot rozumnych na wschód od tego miejsca.
Och, gdyby była prawdziwą telepatką! Po raz kolejny zadała sobie pytanie, dlaczego Tymbrimska Rada Najwyższa nie złamała zasad Instytutu Wspomagania i nie rozwinęła u członków jej gatunku tej zdolności. Niekiedy zazdrościła ludziom prywatności, jaką mogli otoczyć swe życie i miała za złe własnej kulturze jej plotkarskie wścibstwo. W tej chwili jednak pragnęła tylko włamać się do umysłu Roberta i dowiedzieć się, co on ukrywa!
Jej korona zafalowała. Gdyby w promieniu pół mili znajdowali się jacyś Tymbrimczycy, skrzywiliby się pod wpływem jej gniewniej, zgryźliwej opinii.
Robert zaczął mieć trudności niewiele ponad godzinę później, zanim dotarli na szczyt pierwszego pasma wzgórz. Athaclena wiedziała już, że pot lśniący na jego czole oznaczał to samo, co poczerwienienie i zmierzwienie korony Tymbrimczyka — przegrzanie.
Gdy usłyszała, że liczy pod nosem, zrozumiała, że będą musieli Spocząć.
— Nie — potrząsnął głową. Jego głos załamywał się. — Przejdźmy tylko przez to pasmo i wejdźmy do następnej doliny. Stamtąd do przełęczy droga biegnie cały czas w cieniu.
Robert wciąż wlókł się naprzód.
— Tu jest wystarczająco wiele cienia — nie ustępowała. Podciągnęła go do rumowiska skalnego pokrytego lianami o liściach w kształcie parasoli. Wszystkie były połączone wszechobecnymi pnączami transferowymi z lasem rosnącym na dnie doliny.
Robert westchnął, gdy pomogła mu usiąść w cieniu i plecy oprzeć o głaz. Wytarła mu czoło, a potem zaczęła odwijać bandaż z jego unieruchomionej za pomocą szyny prawej ręki. Syknął przez zęby.
W pobliżu miejsca, gdzie złamała się kość, skóra nabrała koloru bladofioletowego.
— To zły znak, prawda, Robercie?
Przez chwilę czuła, że jej towarzysz ma zamiar to zbagatelizować. Potem jednak zmienił zdanie. Potrząsnął głową.
— Nnie. Myślę, że wdała się infekcja. Lepiej wezmę jeszcze trochę uniwersału…
Wyciągnął rękę ku jej plecakowi, w którym niosła jego apteczkę, lecz zawiodła go równowaga i Athaclena musiała go podtrzymać.
— Dość już tego, Robercie. Nie dasz rady dojść do gospodarstwa Mendozów. Ja z pewnością nie zdołam cię tam zanieść, a nie zostawię cię tu samego na dwa czy trzy dni! Wydaje się, że masz jakiś powód, by nie chcieć spotkać się z ludźmi, których wyczułam na wschodzie. Jakikolwiek by on jednak nie był, nie może być równie ważny, jak uratowanie twojego życia!
Robert pozwolił, by wsunęła mu w usta dwie niebieskie pigułki. Popił je wodą z manierki, którą mu podała.
— No dobrze, Clennie — westchnął. — Skręcimy na wschód. Ale obiecaj mi, że wykonasz dla mnie pieśń koronową, dobrze? To jest śliczne, tak samo jak ty, i pomaga mi lepiej cię zrozumieć… lepiej już chyba ruszajmy w drogę, bo zaczynam gadać od rzeczy. To jeden ze znaków wskazujących, że stan człowieka się pogarsza. Powinnaś już o tym wiedzieć.
Oczy Athacleny oddaliły się od siebie. Dziewczyna się uśmiechnęła.
— Zdążyłam to już zauważyć, Robercie. Teraz powiedz mi, jak się nazywa miejsce, do którego się udajemy?
— Centrum Howlettsa. Leży tuż za drugim pasmem wzgórz, w tamtej stronie — wskazał ręką w kierunku południowo-wschodnim. — Nie lubią tam niespodziewanych gości — ciągnął — będziemy więc musieli głośno rozmawiać, gdy zaczniemy się zbliżać.
Posuwając się etapami, pokonali pierwsze pasmo wzgórz wkrótce przed południem i urządzili sobie odpoczynek w cieniu, obok małego źródełka. Robert pogrążył się w niespokojnej drzemce.
Athaclena przyglądała się ludzkiemu młodzieńcowi z poczuciem bezradnego przygnębienia. Złapała się na tym, że nuci słynny „Tren nieuchronności” autorstwa Thlufallthreeli. Ten chwytający za serce utwór na aurę i głos liczył sobie ponad cztery tysiące lat. Napisano go w okresie żałoby, gdy gatunek, który był opiekunem Tymbrimczyków — Caltmourowie — został unicestwiony w krwawej wojnie międzygwiezdnej.
Nieuchronność nie była dla jej rodaków ideą łatwą do przyjęcia. Odrzucali ją nawet bardziej stanowczo niż ludzie. Jednakże już dawno temu Tymbrimczycy postanowili, że spróbują wszystkiego i poznają wszystkie filozofie. Również rezygnacja miała swoje miejsce.
Nie tym razem! — poprzysięgła sobie. Przymilając się do Roberta, nakłoniła go, by wszedł do śpiwora i przełknął jeszcze dwie pigułki. Zabezpieczyła jego rękę najlepiej, jak potrafiła i ułożyła wzdłuż niego kamienie, by nigdzie się nie odtoczył.
Miała nadzieję, że otaczająca go niska palisada zarośli nie dopuści do niego żadnych niebezpiecznych zwierząt. Rzecz jasna Bururalli oczyścili lasy Garthu ze wszystkich większych stworzeń, to jednak nie łagodziło jej obaw. Czy nic nie będzie groziło nieprzytomnemu człowiekowi, jeśli zostawi go na jakiś czas samego?
Położyła w zasięgu jego lewej dłoni swój składany laser, a obok manierkę. Nachyliła się i dotknęła czoła Roberta swymi uwrażliwionymi, przemodelowanymi wargami. Jej korona rozwinęła się opadła na jego twarz, pieszcząc ją swymi delikatnymi splotami, by Athaclena mogła udzielić mu pożegnalnego błogosławieństwa również na sposób swej rasy.
Jeleń mógłby biec szybciej. Puma mogłaby przemykać się przez pogrążony w bezruchu las ciszej. Athaclena jednak nigdy nie słyszała o tych stworzeniach. Zresztą nawet gdyby o nich słyszała, Tymbrimczycy nie obawiali się porównań. Sama nazwa ich gatunku oznaczała zdolność przystosowania.
Zanim pokonała pierwszy kilometr w jej organizmie zaczęły już zachodzić automatyczne przemiany. Gruczoły dodały siły jej nogom, zaś zmiany we krwi umożliwiły lepsze spożytkowanie powietrza, którym oddychała. Tkanka łączna wokół jej nozdrzy rozluźniła się, by wpuścić do środka jeszcze większą jego ilość, podczas gdy w innym miejscu jej skóra napięła się bardziej, aby zapobiec irytującemu podskakiwaniu piersi podczas biegu.
Stok stał się bardziej stromy, gdy minęła drugą wąską dolinę i pognała w górę ścieżką wydeptaną przez zwierzynę ku ostatniemu pasmu wzgórz dzielących ją od celu. Odgłos jej stóp uderzających szybko w grubą warstwę gliniastej gleby był lekki i delikatny. Jedynie rozlegający się od czasu do czasu trzask pękającej gałązki oznajmiał o jej zbliżaniu się. Słysząc go leśne stworzenia umykały w cienie. Podążał za nią ich szyderczy jazgot złożony zarówno z dźwięków, jak i niezbyt subtelnych emanacji, które wykrywała za pośrednictwem korony.
Ich wrogie okrzyki sprawiły, że Athaclena zapragnęła się uśmiechnąć — na sposób tymbrimski. Zwierzęta były takie poważne. Jedynie nieliczne, te niemal gotowe do Wspomagania, miewały coś, co przypominało poczucie humoru. Nawet wtedy, gdy już je zaadoptowano i Wspomaganie rozpoczęto, aż nazbyt często ich opiekunowie eliminowali z nich te fanaberie jako „niestabilny rys”.
Po następnym kilometrze Athaclena zwolniła odrobinkę. Musiała regulować tempo, choćby dlatego, że się przegrzewała, co dla Tymbrimczyków było niebezpieczne.
Dotarła na szczyt pasma, z jego łańcuchem wszechobecnych kamiennych szpikulców. Zwolniła, by przedrzeć się przez labirynt sterczących monolitów. Odpoczywała tam przez chwilę, oparta o jedną z wysokich skalnych wyniosłości. Oddychając ciężko, sięgnęła na zewnątrz swą koroną. Witki zafalowały, poszukując.
Tak jest! W pobliżu byli ludzie! Podobnie jak neoszympansy. Znała już dobrze wzorce obu gatunków.
I jeszcze… skoncentrowała się. Było tam też coś innego. Coś dręczące zwodniczego.
Musiała to być owa zagadkowa istota, którą wyczuła już dwukrotnie! Miała dziwaczną charakterystykę. W jednej chwili wydawała się czymś ziemskim, a w następnej sprawiała wrażenie mocno zjednoczonej z tym światem. Była też przedrozumna i miała własną, mroczną, poważną naturę.
Gdyby tylko zmysł empatii miał bardziej kierunkowy charakter! Ruszyła naprzód, odnajdując drogę wiodącą ku źródłu tego wrażenia pośród labiryntu kamieni.
Padł na nią jakiś cień. Instynktownie odskoczyła do tyłu i przykucnęła. Hormony dodały gwałtownie siły jej dłoniom i ramionom, przygotowując ją do walki. Athaclena wciągnęła powietrze. Starała się stłumić reakcję gheer. Spodziewała się napotkać jakieś małe dzikie zwierzę ocalałe z Bururalskiej Masakry, a nie coś tak wielkiego!
Uspokój się — powiedziała sobie. Sylwetka stojąca na kamieniu ponad nią należała do wielkiego dwunoga. Niewątpliwie był to kuzyn człowieka, a nie garthiański tubylec. Szympans, rzecz jasna, nigdy nie mógłby być dla niej zagrożeniem.
— Czcześć! — zdołała przemówić w anglicu mimo dygotania pozostałego po ustępującym gheer. Przeklęła w milczeniu instynktowne reakcje, które sprawiały, że z Tymbrimczykami niebezpiecznie było zadzierać, lecz skracały ich życie i często przynosiły im wstyd w dobrze wychowanym towarzystwie.
Postać spojrzała w dół na nią. Stała na dwóch nogach. Wokół talii miała pas z narzędziami. Trudno było dostrzec szczegóły ze względu na jasny, niebieskawy blask słońca Garthu bijący zza jej pleców. Mimo to Athaclena widziała, że jak na szympansa istota jest bardzo wielka.
Stworzenie nie zareagowało. W gruncie rzeczy gapiło się tylko na nią z góry.
Trudno było oczekiwać od członków podopiecznego gatunku tak młodego, jak neoszympansy, by byli zbyt bystrzy. Athaclena wzięła na to poprawkę. Zmrużyła oczy, podniosła wzrok ku ciemnej, pokrytej futrem postaci i powiedziała powoli i wyraźnie w anglicu:
— Muszę złożyć zawiadomienie o wypadku. Istota ludzka — te słowa wypowiedziała z naciskiem — została ranna w niewielkiej odległości stąd. Trzeba jej natychmiast udzielić pomocy. Zaprowadź mnie, proszę, do jakichś ludzi, i to zaraz.
Athaclena spodziewała się natychmiastowej odpowiedzi, lecz stworzenie przestępowało tylko z nogi na nogę, nie przestając się na nią gapić.
Zaczynała czuć się głupio. Czy to możliwe, by natknęła się na szczególnie nierozgarniętego szyma? A może to dewiant, albo osobnik anormalny? Nowe podopieczne gatunki cechowały się wielką zmiennością. Niekiedy dochodziło do niebezpiecznych regresji. Weźmy za przykład to, co tak niedawno przytrafiło się Bururailim tutaj, na Garthu.
Athaclena rozpostarła swe zmysły. Jej korona sięgnęła na zewnątrz, po czym zwinęła się z zaskoczenia! Stworzenie było przedrozumne! Powierzchowne podobieństwo — futro i długie ramiona — wprowadziło ją w błąd. To w ogóle nie był szym! To była nieznana istota, którą wyczuła zaledwie kilka minut temu!
Nic dziwnego, że zwierzę jej nie odpowiedziało. Nie miało jeszcze opiekuna, który nauczyłby je mowy! Potencjał drgał i pulsował. Wyczuwała to tuż pod powierzchnią.
Zadała sobie pytanie, co właściwie się mówi do tubylczej istoty przedrozumnej. Przyjrzała się stworzeniu uważniej. Jego ciemne futrzane okrycie widoczne było w tle blasku słońca. Na krótkich, zgiętych nogach dźwigało masywne ciało zakończone wielką głową zaopatrzoną w wąski grzebień. Pod światło wydawało się, że jego potężne barki przechodzą w głowę bez żadnej widocznej szyi.
Przypomniała sobie sławne opowiadanie Ma’chutallila o kosmicznym łowcy, który napotkał w lesie, daleko od osady kolonistów, dziecko wychowane przez dzikie konarołazy. Gdy już myśliwy złapał małe, opierające się zaciekle, warczące stworzenie w swe sieci, wysłał za pośrednictwem aury prostą wersję sh’cha’kuon, zwierciadła duszy.
Athaclena uformowała empatyczny glif tak dobrze, jak go pamięta.
UJRZYJ WE MNIE — OBRAZ SIEBIE SAMEGO
Stworzenie podniosło się i odchyliło do tyłu, parskając i wąchając powietrze.
W pierwszej chwili dziewczyna pomyślała, że zareagowało na jej glif. Nagle jednak hałas, nadbiegający z niedaleka, przerwał krótkotrwałe połączenie. Przedrozumna istota chrapnęła — głęboki, chrząkający dźwięk — po czym odwróciła się i oddaliła, skacząc z jednego kamiennego szpikulca na drugi, aż wreszcie zniknęła z pola widzenia.
Athaclena pomknęła za nią, lecz nic to nie dało. Po chwili straciła trop. Wreszcie westchnęła i zwróciła się z powrotem na wschód, gdzie — jak mówił Robert — leżało ziemskie „Centrum Howlettsa”. Ostatecznie najważniejsze było znalezienie pomocy.
Zaczęła odszukiwać drogę przez labirynt kamiennych szpikulców. Stawały się one coraz mniejsze w miarę, jak stok schodził w dół ku następnej dolinie. Wtedy właśnie ominęła wysoki głaz i omal nie wpadła na ekipę ratunkową.
— Przepraszamy, że panią przestraszyliśmy — powiedział dowódca grupy ochrypłym głosem, brzmiącym jak skrzyżowanie warczenia z rechotaniem stawu pełnego owadoskoczków. Pokłonił się po raz drugi. — Poszukiwacz miejsca na działkę przyszedł do nas i powiedział, że w tej okolicy rozbił się jakiś rodzaj statku, wysłaliśmy więc parę ekip poszukiwawczych. Czy nie widziała pani czegoś, co przypominałoby spadający na ziemię statek kosmiczny?
Athaclena nie przestawała dygotać. Niech Ifni przeklnie tę nadmierną reakcję! Musiała wyglądać przerażająco w ciągu tych pierwszych kilku sekund, gdy zaskoczenie wywołało kolejną serię wściekłych zmian. Biedne stworzenia przeżyły wstrząs. Zza pleców dowódcy cztery inne szymy wpatrywały się w nią nerwowo.
— Nie, nie widziałam — Athaclena mówiła powoli i uważnie, by nie wystawiać na próbę małych podopiecznych. — Muszę was jednak powiadomić o innym wypadku. Mój towarzysz — człowiek — został ranny wczoraj po południu. Ma złamaną rękę. Być może wdała się też infekcja. Muszę porozmawiać z kimś, kto sprawuje tu kierownictwo, by kazał go ewakuować.
Dowódca szymów miał wzrost odrobinę wyższy od przeciętnego — prawie sto pięćdziesiąt centymetrów. Podobnie jak pozostali, miał na sobie parę szortów, ładownicę na narzędzia oraz lekki plecak. Gdy się uśmiechnął, zademonstrował imponujący szereg nierównych, lekko pożółkłych zębów.
— Można powiedzieć, że ja sprawuję kierownictwo. Mam na imię Benjamin, mizz… mizz… — jego ochrypły głos wybrzmiał w pytającym tonie.
— Jestem Athaclena. Mój towarzysz nazywa się Robert Oneagle. Jest synem Koordynatora Planetarnego.
Benjamin wybałuszył oczy.
— Rozumiem. No więc, mizz Athac… proszę pani… z pewnością słyszała już pani, że flota nieziemniackich krążowników przystąpiła do blokady Garthu. Ze względu na krytyczną sytuację nie powinniśmy używać autolotów, o ile można tego uniknąć. Niemniej moja ekipa jest przygotowana do zaopiekowania się człowiekiem z obrażeniami takimi, jak opisane przez panią. Jeśli zaprowadzi nas pani do pana Oneagle’a, zadbamy o to, by udzielono mu pomocy.
Athaclena poczuła ulgę, zmieszaną jednak z udręką, gdyż przypomniano jej o istotniejszych sprawach. Musiała zadać pytanie:
— Czy ustalono już, kim są najeźdźcy? Czy doszło do lądowania?
Szympans Benjamin zachowywał się w sposób profesjonalny i miał dobrą dykcję, nie mógł jednak ukryć zakłopotania. Spoglądał na nią, pochylając głowę, jak gdyby starał się ją ujrzeć pod innym kątem. Pozostali gapili się na nią otwarcie. Najwyraźniej nigdy jeszcze nie widzieli takiej osoby.
— Hmm, przykro mi, proszę pani, ale wiadomości nie były zbyt dokładne. Nieziemniacy… hmm — szym spojrzał na nią. — Hmm, przepraszam panią, ale pani nie jest człowiekiem, prawda?
— Na wielkich Caltmourów, nie! — obruszyła się Athaclena. — Co podsunęło ci… — nagle przypomniała sobie wszystkie drobne zewnętrzne zmiany, które przeprowadziła w ramach swego eksperymentu. Musiała teraz bardzo przypominać człowieka, zwłaszcza gdy miała słońce za plecami. Nic dziwnego, że biedni podopieczni byli zbici z tropu!
— Nie — powiedziała ponownie, łagodniejszym głosem. — Nie jestem człowiekiem. Jestem Tymbrimką.
Szymy westchnęły i wymieniły między sobą szybkie spojrzenia. Benjamin pokłonił się z rękami skrzyżowanymi przed sobą, po raz pierwszy wykonując gest podopiecznego pozdrawiającego członka gatunku klasy opiekunów.
Rasa Athacleny, podobnie jak ludzie, nie była zwolennikiem ostentacyjnego okazywania dominacji nad swymi podopiecznymi. Niemniej ten gest wpłynął na ułagodzenie jej urażonych uczuć. Gdy Benjamin odezwał się ponownie, jego dykcja była znacznie lepsza.
— Proszę panią o wybaczenie. Chciałem powiedzieć, że nie jestem właściwie pewien, kim są najeźdźcy. Nie było mnie przy odbiorniku, gdy nadawali swój manifest, parę godzin temu. Ktoś mi powiedział, że to Gubru, ale krąży też plotka, że to Thennanianie.
Athaclena westchnęła. Thennanianie albo Gubru. Cóż, mogło być gorzej. Pierwsi byli świętoszkowaci i mieli ciasne umysły, zaś drudzy często bywali nikczemni, nieustępliwi i okrutni. Żaden z tych gatunków nie był jednak tak paskudny, jak skłonni do manipulacji Soranie czy niesamowici, śmiertelnie groźni Tandu.
Benjamin szepnął coś do jednego ze swych towarzyszy. Niższy szym odwrócił się i pognał wzdłuż ścieżki w stronę, z której przybyła ich grupa, ku tajemniczemu Centrum Howlettsa. Athaclena odebrała drżenie niepokoju w ich umysłach. Po raz kolejny zadała sobie pytanie, co takiego dzieje się w tej dolinie, że Robert próbował skierować ją w inną stronę nawet za cenę ryzyka dla własnego zdrowia.
— Goniec przekaże wiadomość o sytuacji pana Oneagle’a i zorganizuje jakiś transport — powiedział jej Benjamin. — Tymczasem my szybko pójdziemy tam, by udzielić mu pierwszej pomocy. Gdyby mogła pani wskazać nam drogę…
Poprosił ją gestem, by ruszyła jako pierwsza i Athaclena musiała na chwilę poskromić swą ciekawość. Robert był, rzecz jasna, ważniejszy.
— Zgoda — odparła. — Chodźmy.
Gdy mijali pionowy kamień, gdzie doszło do jej spotkania z niezwykłym, przedrozumnym obcym, Athaclena podniosła wzrok. Czy to naprawdę był „Garthianin”? Być może te szymy coś o tym wiedziały. Zanim jednak zdążyła je zapytać, zachwiała się na nogach i złapała kurczowo za skronie. Szymy wbiły wzrok w jej koronę, która zafalowała nagle, oraz oczy, które zbliżyły się do siebie pod wpływem przestrachu.
Był to w części dźwięk — świst, który wznosił się coraz wyżej, niemal poza granicę słuchu — a w części ostry świąd, który wpełzł w górę wzdłuż jej kręgosłupa.
— Proszę pani? — Benjamin spojrzał na nią zatroskany. — Co się stało?
Athaclena potrząsnęła głową.
— To jest… to jest…
Nie skończyła zdania. Na chwilę ponad zachodnim horyzontem rozbłysła szarość. Coś gnało po niebie w ich stronę — zbyt szybko! Zanim Athaclena zdążyła się wzdrygnąć, urosło od odległej kropki do rozmiarów lewiatana. W tak nagły sposób pojawił się olbrzymi statek, który zawisł wprost ponad doliną. Athaclena ledwie zdążyła krzyknąć:
— Zakryjcie uszy! — zanim rozległ się grzmot, trzask i ryk. Który powalił ich wszystkich na ziemię. Huk niósł się echem po labiryncie kamieni i odbijał od otaczających ich stoków. Drzewa kołysały się. Niektóre z nich pękały i padały na ziemię. Liście spadały z nich zrywane cyklonami, które rozpętały się w okamgnieniu.
Wreszcie łoskot umilkł, rozpraszając się i niknąc w lesie. Dopiero wtedy, mrugając pod wpływem przeżytego wstrząsu, usłyszeli niski, głośny pomruk samego statku. Szary potwór — wielki, lśniący cylinder — rzucał cienie na całą dolinę. Spoglądali na wielką maszynę, obniżała się powoli, aż wreszcie zeszła poniżej poziomu imiennych szpikulców i zniknęła z pola widzenia. Szum jej silników przycichł, przechodząc w niskie dudnienie, dzięki czemu mogli usłyszeć odgłos kamiennych lawin osuwających się z pobliskich stoków.
Szymy powoli podniosły się na nogi i nerwowo chwyciły za ręce, szepcąc do siebie ochrypłymi, cichymi głosami. Benjamin pomógł wstać Athaclenie. Pola grawitacyjne statku uderzyły w jej w pełni rozciągniętą, nieprzygotowaną koronę. Potrząsnęła głową, by rozjaśniła się.
— To był statek wojenny, prawda? — zapytał ją Benjamin. — Reszta tych szymów nigdy nie była w kosmosie, ale ja poleciałem obejrzeć starego Yesariusa, kiedy złożył u nas wizytę, parę lat temu. Nawet on nie był tak wielki, jak ten! Athaclena westchnęła.
— W istocie to był statek wojenny. Sorańskiej konstrukcji, jak mi się zdaje. Gubru używają teraz tego modelu — spojrzała z góry na Ziemianina. — Powiedziałabym, że Garth nie jest już tylko obłożony blokadą, szymie Benjaminie. Zaczęła się inwazja.
Benjamin złoży dłonie. Pociągnął nerwowo za przeciwstawny kciuk, potem za następny.
— Unoszą się ponad doliną. Słyszę ich! Co oni kombinują?
— Nie wiem — odparła. — Dlaczego nie pójdziemy sprawdzić?
Benjamin zawahał się, po czym skinął głową. Poprowadził całą grupę z powrotem do miejsca, gdzie kończyły się kamienne szpikulce, skąd mogli dojrzeć rozciągającą się u ich stóp dolinę.
Statek wojenny unosił się w powietrzu w odległości około czterech kilometrów od miejsca, gdzie się znajdowali, na wysokości kilkuset metrów nad ziemią. Nakrywał swym ogromnym cieniem małe skupisko białawych budynków na dnie doliny. Athaclena osłoniła dłonią oczy przed jasnym blaskiem słońca odbijającym się w jego spiżowych, szarych powierzchniach bocznych.
Dobiegający niczym z głębi gardła jęk olbrzymiego krążownika brzmiał złowieszczo.
— On się tam tylko unosi! Co oni robią! — zapytał nerwowo jeden z szymów.
Athaclena potrząsnęła głową.
— Nie wiem — odparła w anglicu. Wyczuwała strach ludzi i neoszympansów znajdujących się w osadzie na dole. Były tam też inne źródła emocji.
To najeźdźcy — zrozumiała. Opuścili osłony psi, w swej arogancji nie biorąc pod uwagę możliwości obrony. Dotarło do niej konfiguracyjne wyobrażenie upierzonych istot o cienkich kościach, potomków jakiegoś pozbawionego zdolności lotu pseudoptasiego gatunku. Przez chwilę odbierała rzadko spotykany obraz rzeczywisty — tak wyraźny, jak gdyby spoglądała oczami jednego z oficerów krążownika. Choć kontakt trwał zaledwie kilka milisekund, jej korona cofnęła się z obrzydzeniem.
Gubru — zdała sobie sprawę w odrętwieniu. Nagle stało się to aż nadto realne.
Benjamin wciągnął powietrze.
— Spójrzcie!
Z otworów w szerokim podbrzuszu statku wylała się brązowa mgła. Powoli, niemal ospale, ciemny, ciężki opar zaczął opadać na dno doliny.
Strach na dole przerodził się w panikę. Athaclena skuliła się, oparta o jeden z kamiennych szpikulców i objęła głowę ramionami w próbie odcięcia niemal dotykalnej aury lęku.
Było go zbyt wiele! Spróbowała uformować w przestrzeni przed sobą glif pokoju, by powstrzymać ból i przerażenie, jednakże każdy wzorzec znikał niczym padający śnieg na gorącym, płomiennym wietrze.
— Zabijają ludzi i górki! — krzyknął jeden z szympansów na zboczu i pobiegł przed siebie.
— Petri! Wracaj tutaj! Jak ci się zdaje, dokąd idziesz? — wrzasnął do niego Benjamin.
— Muszę im pomóc! — odkrzyknął młodszy szym. — Ty też byś to zrobił, gdyby ci na nich zależało! Słyszysz ich krzyki tam na dole?
Nie zważając na krętą ścieżkę zaczął złazić w dół po samym osypisku, najkrótszą drogą wiodącą ku kłębiącej się mgle i stłumionym głosom rozpaczy.
Dwa pozostałe szymy spojrzały na Benjamina z wyrazem buntu w oczach. Najwyraźniej przyszła im do głowy ta sama myśl.
— Ja również idę — oznajmił jeden z nich.
Athaclena poczuła pulsujący ból w zwężonych pod wpływem strachu oczach. Co wyrabiały te głupie stworzenia?
— Pójdę z tobą — zgodził się ostatni. Nie zważając na krzyki i przekleństwa Benjamina, oba ruszyły w dół stromego zbocza.
— Zatrzymajcie się natychmiast!
Odwróciły się i spojrzały na Athaclenę. Nawet Petri zastygł bez ruchu, zwisając z głazu na jednej ręce. Spojrzał w górę na nią, mrugając powiekami. Użyła Tonu Stanowczego Rozkazu dopiero i raz trzeci w życiu.
— Skończcie z tą głupotą i wracajcie tu natychmiast! — warknęła.
Korona Athacleny zafalowała gwałtownie nad jej uszami. Zniknął jej starannie pielęgnowany ludzki akcent. Wypowiadała anglickie słowa z tymbrimskim zaśpiewem, który te neoszympansy musiały niezliczone razy słyszeć na wideo. Wyglądem mogła przypominać człowieka, lecz żaden ludzki głos nigdy nie uzyskałby dokładnie takiego brzmienia. Terrańscy podopieczni mrugnęli i rozdziawili usta.
— Wracajcie natychmiast — syknęła.
Szymy wdrapały się z powrotem na stok i stanęły przed nią. Jeden za drugim, spoglądając nerwowo na Benjamina i podążając za jego przykładem, pokłoniły się z rękoma skrzyżowanymi przed sobą.
Athaclena zapanowała nad drżeniem własnego ciała, by sprawić wrażenie spokojnej.
— Nie zmuszajcie mnie już więcej do podnoszenia głosu — powiedziała cicho. — Musimy współpracować ze sobą, myśleć chłodno i poczynić odpowiednie plany.
Nic dziwnego, że szymy dygotały i spoglądały na nią szeroko otwartymi oczyma. Ludzie rzadko przemawiali do nich równie stanowczo. Ich gatunek mógł terminować u człowieka, lecz według ziemskiego prawa neoszympansy miały niemal równe prawa obywatelskie.
My, Tymbrimczycy, to jednak co innego.
Poczucie obowiązku, zwykłe poczucie obowiązku, wyciągało Athaclenę z jej totanoo — wycofania się wywołanego strachem. Ktoś musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za ratowanie życia tych stworzeń.
Brzydka, brązowa mgła przestała wylewać się z gubryjskiego statku. Opar rozprzestrzenił się w wąskiej dolinie niczym ciemne, spienione jezioro, zaledwie przykrywające budynki na jej dnie.
Otwory zamknęły się i statek zaczął unosić się w górę.
— Kryć się — powiedziała do nich i skierowała szymy na drugą stronę najbliższego ze skalnych monolitów. Niskie buczenie gubryjskiego statku stało się wyższe o ponad oktawę. Wkrótce ujrzeli, jak wznosi się ponad kamienne szpikulce.
— Chrońcie się.
Szymy zbiły się ciasno, przyciskając sobie dłonie do uszu.
W jednej chwili wielki statek najeźdźców był widoczny na wysokości tysiąca metrów nad dnem doliny, w następnej, szybciej niż mogło go śledzić oko, zniknął. Odgłos powietrza wypełniającego opróżnione miejsce przypominał klaśnięcie dłoni olbrzyma. Grzmot uderzył w nich ponownie, powracając w potężnych falach niosących ze sobą cząstki ziemi i liście z rosnącego na dole lasu.
Ogłuszone neoszympansy spoglądały na siebie przez długą chwilę, zanim echa wreszcie umilkły. W końcu najstarszy z nich, Benjamin, otrząsnął się, otrzepał dłonie, złapał młodego szena imieniem Petri za kark i przyprowadził zaskoczonego delikwenta do Athacleny.
Petri opuścił wzrok z zawstydzoną miną.
— Przy… przykro mi, proszę pani — mruknął ochrypłym głosem. — Chodzi o to, że tam na dole są ludzie i… i moi towarzysze…
Athaclena skinęła głową. Nie można być zbyt surowym dla podopiecznego mającego dobre intencje.
— Twoje motywy były godne podziwu. Teraz jednak, gdy jesteśmy już spokojni i możemy układać plany, pomyślimy o tym, jak pomóc twoim opiekunom i przyjaciołom w bardziej skuteczny sposób.
Wyciągnęła dłoń. Był to gest mniej protekcjonalny niż poklepanie po głowie, którego szym najwyraźniej spodziewał się od Galakta. Uścisnęli sobie ręce i Petri uśmiechnął się nieśmiało.
Gdy ominęli szybkim krokiem kamienie, by ponownie spojrzeć na dolinę, kilku Terran wciągnęło powietrze. Brązowy obłok rozlał się po nisko położonych terenach niczym gęste, ohydne morze sięgające niemal lesistych zboczy u ich stóp. Ciężki opar zdawał się mieć wyraźnie określoną górną granicę. Muskał zaledwie korzenie pobliskich drzew.
Nie było sposobu, by odgadnąć, co się dzieje na dole ani nawet czy ktoś tam jeszcze żyje.
— Rozdzielimy się na dwie grupy — powiedziała Athaclena. — Robert Oneagle nadal wymaga opieki. Ktoś musi udać się do niego.
Myśl o tym, że Robert leży półprzytomny tam, gdzie go zostawiła, wywoływała w jej umyśle nieustanny niepokój. Musiała się upewnić, że otrzyma pomoc. Zresztą podejrzewała, że dla większość tych szymów lepiej będzie, jeśli pójdą zaopiekować się Robertem, niż gdyby miały się kręcić w pobliżu tej śmiercionośnej doliny. Mając przed oczyma pełny obraz katastrofy, stworzenia te były zbyt wstrząśnięte i pobudzone.
— Benjaminie, czy twoi towarzysze mogliby odnaleźć Roberta sami, kierując się wskazówkami, jakich im udzielę?
— To znaczy, że pani by ich tam nie zaprowadziła? — Benjamin zmarszczył brwi i potrząsnął głową. — Hmm, nie wiem, proszę pani. Naprawdę… naprawdę myślę, że powinna pani pójść z nimi.
Athaclena zostawiła Roberta pod wyraźnym punktem orientacyjnym — wielkim przepiórczym orzechem rosnącym tuż przy głównej ścieżce. Każda grupa, która wyruszy z tego miejsca, powinna bez trudności odnaleźć rannego człowieka.
Mogła odczytać emocje szyma. Część osobowości Benjamina gorąco pragnęła, by jeden ze sławetnych Tymbrimczyków był u jego boku, aby pomóc — o ile to możliwe — ludziom w dolinie. Jednak mimo to postanowił ją odesłać!
Oleisty dym na dole kłębił się i kipiał. Athaclena wyczuwała z wielkiej odległości umysły ogarnięte wzburzeniem i strachem.
— Zostanę z tobą — oznajmiła stanowczo. — Powiedziałeś, że ci pozostali są wykwalifikowaną ekipą ratunkową. Z pewnością potrafią odnaleźć Roberta i udzielić mu pomocy. Ktoś musi tu zostać, by sprawdzić, czy można coś zrobić dla tych na dole.
Z człowiekiem szympansy mogłyby się spierać, nie przyszło im jednak do głowy, by sprzeciwić się Galaktowi, który podjął już decyzję. Istoty rozumne z klasy podopiecznych po prostu nie robiły podobnych rzeczy.
Wyczuła w Benjaminie częściową ulgę… i kontrapunkt lęku.
Trzy młodsze szymy założyły plecaki i skierowały się z powagą na zachód pomiędzy kamienne szpikulce, oglądając się za siebie nerwowo, aż zniknęły z pola widzenia.
Athaclena odczuła ulgę z powodu Roberta. Wciąż jednak nie dawał jej spokoju niepokój o ojca. Nieprzyjaciel z pewnością w pierwszej kolejności zaatakował Port Helenia.
— Chodź, Benjaminie. Zobaczmy, co się da zrobić dla tych biedaków na dole.
Bez względu na ich wyjątkowo wielkie i szybkie sukcesy w procesie Wspomagania, terrańskim genetykom zostało jeszcze sporo do zrobienia z neodelfinami i neoszympansami. Naprawdę oryginalni myśliciele nadal byli w obu tych gatunkach rzadkością. Według galaktycznych standardów posunęli się naprzód bardzo daleko, lecz Ziemianie pragnęli jeszcze szybszego postępu. Wyglądało to niemal tak, jakby podejrzewali, że ich podopieczni lada chwila mogą zostać zmuszeni do bardzo szybkiego dorośnięcia.
Gdy w rodzie Tursiops czy Pan pojawił się wartościowy umysł, wychowywano go starannie. Athaclena wiedziała, że Benjamin był jednym z takich doskonalszych egzemplarzy. Niewątpliwie ten szym miał co najmniej niebieską kartę rozrodczą i spłodził już wiele dzieci.
— Może lepiej zbadam drogę, proszę pani — zaproponował Benjamin. — Mogę wdrapać się na te drzewa i pozostać ponad poziomem gazu. Pójdę i zobaczę, jak wyglądają sprawy, a potem wróć po panią.
Athaclena wyczuwała niepokój, z jakim szym patrzył na jezior tajemniczego gazu. W tym miejscu sięgał im on mniej więcej do kostek, lecz głębiej w dolinie jego kłęby wzbijały się między drzewami do wysokości kilku ludzi.
— Nie. Będziemy trzymać się razem — odparła stanowczo Athaclena. — Może nie wiesz, że też potrafię wspinać się na drzewa?
Benjamin obejrzał ją od stóp do głów, najwyraźniej przypominając sobie opowieści o legendarnej tymbrimskiej zdolności przystosowania. — Hmm, pani przodkowie mogli, jak widzę, kiedyś żyć na drzewach. — Bez poważania obdarzył ją krzywym, skwaszonym uśmiechem. — No dobra. Lecimy.
Wziął rozbieg i wystartował. Skoczył między gałęzie prawiedębu, przemknął na drugą stronę pnia i pognał w dół po innym kom rżę, po czym przeskoczył wąską przerwę dzielącą go od następnego drzewa. Złapał za sprężynującą gałąź i spojrzał na Athaclenę pełnymi ciekawości brązowymi oczyma.
Tymbrimka rozpoznała wyzwanie. Zaczerpnęła kilka głębokie oddechów. Skoncentrowała się. Zaczęły się zmiany. Poczuła mrowienie w twardniejących koniuszkach palców i zwiększoną ruchomość klatki piersiowej. Wypuściła powietrze i wystartowała, skacząc na prawiedąb. Z pewnym trudem powtórzyła wszystkie ruchy szyma jeden za drugim.
Benjamin skinął z aprobatą głową, gdy wylądowała obok niego po czym ruszył w dalszą drogę.
Posuwali się naprzód powoli, skacząc z drzewa na drzewo i wspinając się po pniach oplecionych pnączami. Kilkakrotnie byli zmuszeni zawracać, by ominąć polany wypełnione powoli osiadającymi wyziewami. Starali się nie oddychać, gdy mijali gęstsze wstęgi ciężkiego gazu, lecz Athaclena chcąc nie chcąc wyczuwała tchnienie oleistych, gryzących oparów. Tłumaczyła sobie, że narastające swędzenie miało prawdopodobnie charakter psychosomatyczny.
Benjamin co chwila spoglądał na nią ukradkiem. Szym z pewnością zauważył niektóre ze zmian, jakie w niej zaszły w miarę upływu minut — zwiększoną gibkość ramion, kołysanie się barków, większą ruchomość oraz dodatkową rozpiętość dłoni. Najwyraźniej nie spodziewał się, że Galaktka dotrzyma mu kroku, huśtając się między drzewami.
Niemal na pewno nie znał ceny, jaką będzie musiała zapłacić za transformację gheer. Athaclena zaczęła już odczuwać ból, a wiedziała, że to dopiero początek.
Las był pełen dźwięków. Małe zwierzątka przemykały obok nich, uciekając przed obcym dymem i fetorem. Athaclena odbierała szybkie, gorące wibracje ich strachu. Gdy dotarli do szczytu pagórka wznoszącego się ponad osadą, dobiegły ich słabe krzyki przerażonych Terran poruszających się po omacku w ciemnym jak sadza lesie.
W brązowych oczach Benjamina wyczytała, że na dole znajdowali się jego przyjaciele.
— Widzi pani, jak to świństwo przylega do ziemi? — zapytał. — Wznosi się zaledwie o kilka metrów ponad dachy naszych budynków. Gdybyśmy tylko wybudowali choć jeden wysoki gmach!
— Najpierw by go rozwalili — wskazała Athaclena. — A dopiero potem puścili swój gaz.
— Hmmm — Benjamin skinął głową. — Cóż, chodźmy sprawdzić, czy któremuś z moich towarzyszy udało się uciec na drzewa. Może zdołali też pomóc kilku ludziom wejść na wystarczającą wysokość.
Nie zapytała Benjamina o jego ukrytą obawę — o to, o czym nie zdecydował się wspomnieć. Martwił się on o coś jeszcze poza znajdującymi się na dole ludźmi i szymami, jak gdyby tego nie było dosyć.
Im głębiej zapuszczali się w dolinę, tym wyżej wśród gałęzi musieli wędrować. Coraz częściej byli zmuszeni schodzić niżej. Muskali stopami plączące się wstęgi dymu, gnając swym nadrzewnym gościńcem. Na szczęście wyglądało na to, że oleisty gaz rozprasza się wreszcie. Stawał się coraz cięższy i ulegał kondensacji, tworząc delikatny deszcz szarego pyłu.
Benjamin zwiększył tempo, gdy ujrzeli białawe budynki centrum skryte za drzewami. Athaclena starała się ze wszystkich sił dotrzymać mu kroku, stawało się to jednak coraz trudniejsze. Enzymatyczne wyczerpanie kosztowało wiele. Korona Tymbrimki gorzała, gdy jej ciało starało się wyeliminować nagromadzone ciepło.
Skoncentruj się — pomyślała, kucnąwszy na kołyszącej się gałęzi. Zgięła nogi i spróbowała skupić wzrok na plamie zakurzonych liści i gałązek naprzeciwko niej.
Start.
Rozwinęła ciało, lecz w jej skoku zabrakło już energii. Zaledwie zdołała pokonać dwumetrową odległość. Mocno objęła podskakującą, kołyszącą się gałąź. Jej korona pulsowała niczym ogień.
Ściskała drzewo z obcego świata, oddychając przez otwarte usta. Nie była w stanie się poruszyć. Cały świat zamienił sil w rozmazaną plamę.
Może to nie tylko ból gheer — pomyślała. — Może ten gaz nie jest przeznaczony wyłącznie dla Terran. Może ginę od niego.
Upłynęło parę chwil, zanim odzyskała ostrość widzenia, a i wtedy dostrzegła niewiele więcej niż stopę o czarnej podeszwie pokrytą brązową sierścią… Benjamin stał nad nią, trzymając się zręczni gałęzi.
Jego dłoń dotknęła delikatnie gorących, falujących witek jej korony.
— Może pani tu zaczekać i odpocząć. Ja zbadam sytuację i zaraz wrócę.
Gałąź zadrżała raz jeszcze i szym zniknął.
Athaclena leżała bez ruchu. Nie mogła zrobić wiele więcej, poza wsłuchiwaniem się w słabe dźwięki nadbiegające z kierunku Centrum Howlettsa. W niemal godzinę po odlocie gubryjskiego krążownika nadal słyszała paniczne wrzaski szympansów oraz niezwykłe, niskie okrzyki jakiegoś zwierzęcia, którego nie potrafił rozpoznać.
Gaz się rozpraszał, lecz fetor wciąż był wyczuwalny, nawet tu, na górze. Athaclena trzymała nozdrza zamknięte, oddychając przez usta.
Żal mi biednych Ziemian, których nosy i uszy muszą przez cały czas być otwarte, wystawione na ataki całego świata.
Nie umknęła jej zawarta w tym ironia. Te istoty nie musiały przynajmniej słuchać swymi umysłami.
Gdy jej korona ostygła, Athaclena poczuła, że zalewa ją fala emocji… ludzkich, szympansich i tego innego rodzaju, który rozbłyskiwał i przygasał — „obcy”, który stał się już teraz niemal znajomy. Mijały minuty. Poczuła się trochę lepiej… na tyle, by poczołgać się wzdłuż konaru do miejsca, gdzie spotykał się on z pniem. Usiadła z westchnieniem, oparta o szorstką korę. Otaczał ją potok hałaśliwych dźwięków i emocji.
Może mimo wszystko nie umieram. Przynajmniej jeszcze nie w tej chwili.
Dopiero po pewnym czasie dotarło do niej, że coś dzieje się całkiem blisko. Poczuła, że jest obserwowana — i to z bardzo niewielkiej odległości! Odwróciła się i zaczerpnęła gwałtownie tchu. Z gałęzidrzewa odległego o zaledwie sześć metrów spoglądały na nią cztery pary oczu — trzy ciemnobrązowe i jedna jasnoniebieska.
Z wyjątkiem — być może — garstki rozumnych, półroślinnych Kantenów, Tymbrimczycy byli Galaktami, którzy najlepiej znali Ziemian. Mimo to Athaclena mrugnęła z zaskoczenia, niepewna co właściwie widzi.
Najbliżej pnia owego drzewa siedziała dorosła neoszympansica — „szymka” — ubrana jedynie w szorty. Trzymała w ramionach szymskie niemowlę. Brązowe oczy niewysokiej matki były szeroko rozwarte ze strachu.
Obok tej dwójki siedziało małe ludzkie dziecko o gładkiej skórze ubrane w drelichowy kombinezon. Jasnowłosa dziewczynka uśmiechnęła się nieśmiało do Athacleny.
Jednakże to czwarta i ostatnia istota na owym drzewie zbiła Tymbrimkę z tropu.
Przypomniała sobie dźwiękorzeźbę wykonaną przez neodelfiny, którą jej ojciec przywiózł do domu na Tymbrim ze swoich podróży. Było to wkrótce po tym epizodzie podczas Ceremonii Akceptacji Wyboru Tytlalów, gdy Athaclena zachowała się tak dziwnie w kalderze wygasłego wulkanu. Być może Uthacalthing pragnął grać dla niej dźwiękorzeźbę, by wyciągnąć ją z markotnego nastroju i udowodnić jej, że ziemskie walenie są w gruncie rzeczy uroczymi istotami, których nie należy się obawiać. Powiedział jej, by zamknęła oczy i pozwoliła, aby pieśń ją oblała.
Bez względu na to, jaki był jego motyw, skutek okazał się przeciwny do oczekiwanego. Słuchając dzikich, nieopanowanych form dźwiękowych Athaclena odniosła nagle wrażenie, że jest zanurzona w oceanie i słyszy, jak zbiera się gniewny, morski szkwał. Nie pomogło nawet, gdy otworzyła oczy i ujrzała, że wciąż siedzi w rodzinnym pokoju muzycznym. Po raz pierwszy w jej życiu słuch odniósł zwycięstwo nad wzrokiem.
Athaclena nigdy już nie słuchała tego sześcianu ani nie napotkała niczego równie dziwnego… to znaczy, aż do chwili, gdy natknęła się na niesamowity, metaforyczny krajobraz wewnątrz umysłu Roberta Oneagle’a.
Teraz znowu poczuła się tak samo! Gdyż, choć na pierwszy rzut oka czwarta z siedzących naprzeciwko niej istot wyglądała jak bardzo wielki szympans, korona mówiła jej coś całkiem innego.
To niemożliwe!
Brązowe oczy spoglądały na nią łagodnie i spokojnie. Ta istota niewątpliwie ważyła znacznie więcej niż wszystkie pozostałe razem, lecz mimo to trzymała ludzkie dziecko na kolanach delikatnie i ostrożnie. Gdy dziewczynka wierciła się, wielkie stworzenie parskało tylko i przesuwało się odrobinę, nie puszczając jej ani nie odrywając wzroku od Athacleny. W przeciwieństwie do normalnych szympansów twarz miało zupełnie czarną.
Nie zważając na ból, Athaclena zaczęła posuwać się powoli naprzód tak, by ich nie zaniepokoić.
— Cześć — wypowiedziała starannie w anglicu.
Ludzkie dziecko uśmiechnęło się ponownie i oparło nieśmiało głowę o masywną klatkę piersiową swego kudłatego obrońcy. Neoszympansia matka skuliła się ze strachu.
Masywne stworzenie z długą, spłaszczoną twarzą, skinęło tylko dwa razy głową i ponownie parsknęło.
Musował w nim Potencjał!
Athaclena tylko raz dotąd napotkała gatunek żyjący w wąskiej strefie dzielącej zwierzęta od uzyskanych istot rozumnych z klasy podopiecznych. W Pięciu Galaktykach stan taki był wielką rzadkością. gdyż każdy nowo odkryty przedrozumny gatunek szybko rejestrowano i oddawano do terminu jakiemuś klanowi gwiezdnych wędrowców celem poddania Wspomaganiu.
Do Athacleny dotarło, że ta istota posunęła się już daleko na drodze wiodącej do rozumności!
Ale przecież uważano, że przepaści dzielącej zwierzę od myśliciela nie sposób pokonać samemu! Co prawda, niektórzy ludzie wciąż upierali się przy swoich dziwacznych ideach z dni przed Kontaktem — teoriach twierdzących, że prawdziwa inteligencja może powstać drogą „ewolucji”. Nauka Galaktów dowodziła jednak, że próg ten można przebrnąć jedynie z pomocą innego gatunku, który już go przekroczył uprzednio.
Tak wyglądały sprawy zawsze, od legendarnych czasów pierwszego gatunku — Przodków — miliardy lat temu.
Nikt jednak nigdy nie wykrył opiekunów ludzi. Dlatego właśnie nazywano ich k’chu-non… dzikusami. Czy w ich starej idei mogło się kryć ziarenko prawdy? A jeśli tak, to czy to stworzenie mogłoby również…?
Och, nie! Dlaczego nie zauważyłam tego od razu?
Athaclena zrozumiała nagle, że nie było to zwierzę żyjące w stanie natury. Nie był to legendarny „Garthianin”, o którego odnalezienie prosił ją ojciec. Podobieństwo rodzinne było po prostu zbyt uderzające.
Spoglądała na zgromadzonych kuzynów, siedzących wspólnie na jednej gałęzi wysoko ponad gubryjskimi oparami. Człowiek, neoszympansy i… co?
Usiłowała sobie przypomnieć, co mówił jej ojciec o licencji udzielonej ludziom na zajmowanie ich rodzinnego świata. Ziemi. Po Kontakcie Instytuty uznały oficjalnie ich faktyczną dzierżawę. Niemniej Athaclena była pewna, że obowiązywały ich Prawa Odłogu oraz inne ograniczenia.
Wyszczególniono też kilka ziemskich gatunków.
Od wielkiego zwierzęcia promieniował Potencjał, jak od… — Athaclenie przyszła do głowy przenośnia — światło sygnalizacyjne płonące na drzewie naprzeciwko niej. Przeszukawszy pamięć na sposób tymbrimski, odnalazła w niej wreszcie nazwę, której szukała.
— Śliczny zwierzaczku — zapytała łagodnym tonem. — jesteś gorylem, prawda?
Stworzenie podrzuciło wielką głową i parsknęło. Tuż obok niego szympansia matka zakwiliła łagodnie i spojrzała na Athaclenę z widoczną obawą.
Mała ludzka dziewczynka klasnęła jednak w dłonie, wyczuwając okazję do zabawy.
— Gorkiem! Jonny jest gorkiem! Jak ja! — małe, dziecięce pięści uderzyły w jej klatkę piersiową. Odrzuciła głowę do tyłu i wydała z siebie wysokie, zawodzące wycie.
Goryl. Athaclena patrzyła zdumiona na olbrzymie, milczące stworzenie, usiłując sobie przypomnieć to, czego się dowiedziała mimochodem tak dawno temu.
Jego ciemne nozdrza rozwarły się, jak gdyby węszyło w kierunku Athacleny. Wolną ręką wykonało szybkie, skomplikowane znaki migowe skierowane do ludzkiego dziecka.
— Jonny chce się dowiedzieć, cy teraz pani psejmie dowództwo — zasepleniła dziewczynka. — Mam nadzieję, ze tak. Była pani naprawdę zmęcona, kiedy psestała pani gonić Benjamina. Cy on zrobił coś złego? Wie pani, on uciekł. Athaclena przysunęła się nieco bliżej.
— Nie — odparła. — Benjamin nie zrobił nic złego. Przynajmniej nie od chwili, gdy go spotkałam. Zaczynam jednak podejrzewać…
Przerwała. Ani dziecko, ani goryl nie pojęłyby jej obecnych podejrzeń, lecz dorosła szymka najwyraźniej rozumiała sprawę. W jej oczach malował się strach.
— Jestem Aprii — powiedział mały człowiek. — A to jest Nita. Je dziecko nazywa się Cha-Cha. Symki dają casem dzieciom na pocą tek łatwe imiona, bo one nie mówią za dobze, kiedy są małe — wyznała.
Gdy patrzyła na Athaclenę, zdawało się, że jej oczy lśnią.
— Cy pani naprawdę jest Tym… bim… Tymbimką?
Athaclena skinęła głową.
— Jestem Tymbrimką.
Aprii klasnęła w dłonie.
— Ojej. Oni są dobzy! Cy widziała pani ten wielki statek? Nadleciał z wielkim hukiem i tata kazał mi pójść z Jonnym, a potem puścili gaz i Jonny zatkał mi usta dłonią. Nie mogłam oddychać!
Aprii skrzywiła twarz, udając, że się dusi.
— Puścił mnie, kiedy byliśmy już na dzewach. Znaleźliśmy Nitę i Cha-Chę — obrzuciła spojrzeniem parę szymów. — Nita wciąż chyba za bardzo się boi, zęby dużo mówić.
— Czy ty też się bałaś? — zapytała Athaclena. Aprii skinęła głową z powagą.
— Tak. Ale musiałam psestać. Byłam tu jedynym cłowiekiem więc musiałam psejąć dowództwo i zaopiekować się wsystkimi. Cy mogłaby mnie pani teraz zastąpić? Jest pani naprawdę ładną Tymbimką.
Nieśmiałość dziewczynki powróciła. Wtuliła się w masywna pierś Jonny’ego. Uśmiechała się przy tym do Athacleny, ukazując tylko jedno oko.
Athaclena nie wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Nigdy dotąd nie zdawała sobie sprawy, że ludzie są zdolni do podobnych rzeczy. Mimo że jej rasa była sojusznikiem Terran, dziewczyna podzielała niektóre z powszechnych wśród Galaktów uprzedzeń, wyobrażając sobie, że „dzikusy” wciąż pod jakimś względem przypominają dzikie zwierzęta. Wielu Galaktów uważało, iż jest wątpliwe, by ludzie byli naprawdę gotowi być opiekunami. Niewątpliwie Gubru wyrazili to przekonanie w swym Manifeście Wojennym.
To dziecko całkowicie zdruzgotało owo wyobrażenie. Zgodnie z prawem i obyczajem mała Aprii sprawowała dowództwo nad swymi podopiecznymi, bez względu na swój młody wiek. Dziewczynka doskonale rozumiała ciążącą na niej odpowiedzialność.
Niemniej Athaclena wiedziała już, dlaczego zarówno Robertowi, jak i Benjaminowi zależało na tym, by jej tu nie przyprowadzić. Stłumiła początkowy impuls pełnego oburzenia gniewu. Później, gdy już potwierdzi swe podejrzenia, będzie musiała znaleźć jakiś sposób, by powiadomić o wszystkim ojca.
Zaczynała już niemal czuć się znowu Tymbrimką. Reakcja ghee ustąpiła zwykłemu, przytłumionemu uczuciu gorąca przebiegającemu wzdłuż jej mięśni i ścieżek nerwowych.
— Czy jeszcze jakimś ludziom udało się uciec na drzewa? — zapytała.
Jonny wykonał szybką serię znaków. Aprii służyła jako tłumaczka, choć mogła nie rozumieć jasno wszystkich implikacji.
— Mówi, ze kilku próbowało, ale nie byli dość sybcy… Więksość biegała tylko w kółko, robiąc ludzkie zecy. Tak górki nazywają ludzkie cynności, których nie rozumieją — wyznała po cichu.
Wreszcie odezwała się szymska matka, Nita.
— Od ggazu… — przełknęła ślinę — ludzie zrobili się słabi — jej głos był ledwie słyszalny. — Niektórzy z nas, szymów, też poczuli lekko jego działanie… Górkom chyba nic się nie stało.
No tak. Być może jej pierwotne przypuszczenia na temat gazu były słuszne. Podejrzewała, że nie miał on powodować natychmiastowej śmierci. Masowa masakra cywilów była czymś, na co Instytut Sztuki Wojennej spoglądał z niechęcią. O ile znała Gubru, ich zamiary były prawdopodobnie znacznie bardziej podstępne.
Po jej prawej stronie rozległ się trzask. Wielki szym płci męskiej, Benjamin, opadł na konar mieszczący się o dwa drzewa dalej. Zawołał do Athacleny:
— Już wszystko w porządku, proszę pani! Znalazłem doktor Taka i doktora Schultza! Bardzo pragną z panią porozmawiać!
Athaclena skinęła do niego dłonią.
— Proszę cię, podejdź najpierw do mnie, Benjaminie.
Z typową dla rodzaju Pan przesadą Benjamin wydał z siebie długie, umęczone westchnienie. Zaczął skakać z gałęzi na gałąź, aż wreszcie dostrzegł trzy małpy i ludzką dziewczynkę. Opuścił żuchwę i niemal nie wypuścił z rąk konaru. Na jego twarzy malowała się widoczna frustracja. Odwrócił się w stronę Athacleny, oblizał wargi i odchrząknął.
— Szkoda wysiłków — powiedziała. — Wiem, że spędziłeś ostatnie dwadzieścia minut, pośród tego całego zamieszania, na próbach ukrycia przede mną prawdy. Nic to jednak nie dało. Wiem, co tu się działo.
Benjamin zamknął usta, po czym wzruszył ramionami.
— No i co? — westchnął.
— Czy akceptujecie moje przewodnictwo? — zapytała Athaclena czwórkę siedzącą na gałęzi.
— Tak — odparła April. Nita przeniosła wzrok z Athacleny na ludzkie dziecko, po czym skinęła głową.
— W porządku. Zostańcie na miejscu, póki ktoś po was nie przyjdzie. Rozumiecie?
— Tak, prosę pani.
Nita ponownie skinęła głową. Jonny i Cha-Cha spojrzeli tylko na nią.
Athaclena podniosła się, balansując na gałęzi, i zwróciła się w stronę Benajmina.
— Teraz porozmawiajmy z tymi waszymi specjalistami od Wspomagania. O ile gaz nie obezwładnił ich całkowicie, z chęcią bym się dowiedziała, dlaczego postanowili pogwałcić galaktyczne prawo.
Benjamin sprawiał wrażenie pokonanego. Skinął głową z rezygnacją.
— Ponadto — ciągnęła Athaclena, gdy wylądowała na gałęzi obok niego — lepiej nawiążcie kontakt z tymi szymami i gorylami, które stąd odesłaliście, żebym ich nie zobaczyła. Należy je przywołać z powrotem. Możemy potrzebować ich pomocy.
Fibenowi udało się sporządzić z połamanych konarów drzew, leżących obok koleiny pozostawionej przez jego kapsułę ratunkową, kulę, na której mógł się wesprzeć. Wyłożył ją strzępami swego pokładowego stroju, dzięki czemu za każdym razem, gdy się na niej oparł, wybijała mu ramię ze stawu jedynie częściowo.
Hmmm — pomyślał. — Gdyby ludzie nie wyprostowali nam kręgosłupów i nie skrócili ramion, mógłbym wrócić w cywilizowane okolice na czworakach.
Oszołomiony, posiniaczony, głodny… w gruncie rzeczy Fiben był w całkiem niezłym nastroju, gdy torował sobie drogę pośród przeszkód, kierując się na północ.
Do diabła, żyję. Właściwie nie mam na co się skarżyć.
Spędził sporo czasu w górach Mulun, prowadząc badania ekologiczne w ramach Projektu Odnowy, wiedział więc, że znajduje się w zlewisku odpowiedniej rzeki, nie nazbyt daleko od znanych mu terenów. Wszystkie odmiany roślinności były łatwe do rozpoznania — głównie miejscowe gatunki, lecz również trochę importowanych, które wprowadzono do ekosystemu celem wypełnienia luk pozostałych po Bururalskiej Masakrze.
Fiben był w nastroju optymistycznym. Fakt, że utrzymał się przy życiu, a nawet rozbił na znanym terytorium… upewniał go w tym, że Ifni ma odnośnie do niego jeszcze jakieś plany. Z pewnością uratowała go z myślą o czymś szczególnym. Zapewne los ten będzie wyjątkowo dokuczliwy i znacznie bardziej bolesny niż zwykła śmierć z głodu na pustkowiu.
Fiben nastawił uszu. Spojrzał w górę. Czy ten dźwięk mógł być tworem jego wyobraźni?
Nie! To były głosy! Utykając pognał wydeptaną przez zwierzynę ścieżką, na przemian podskakując na swej prowizorycznej kuli lub skacząc o niej jak o tyczce. Wreszcie dotarł do pochyłej polany rozciągającej się nad stromą ścianą kanionu.
Mijały minuty. Fiben nie przestawał wytrzeszczać oczu. Deszczowy las był tak cholernie gęsty!
Tam! Po drugiej stronie, mniej więcej w połowie drogi w dół zbocza, widać było sześć objuczonych plecakami szymów poruszających się szybko przez las w kierunku jakichś tlących się jeszcze szczątków TAASF Proconsul. W tej chwili wszystkie zachowywały ciszę. To był prawdziwy łut szczęścia, że odezwały się akurat w chwili, gdy przechodziły poniżej miejsca, w którym się znajdował.
— Hej! Tępaki! Tu jestem! — Fiben krzyczał, podskakiwał na prawej nodze i wymachiwał rękoma. Ekipa ratownicza zatrzymała się. Szymy rozglądały się wokół, mrugając powiekami, podczas gdy echa niosły się po wąskim parowie. Fiben odsłonił zęby. Mimo woli warknął cicho pod wpływem frustracji. Patrzyli wszędzie, ale nie w jego kierunku!
Wreszcie chwycił kulę, zakręcił nią nad głową i cisnął na drugą stronę kanionu.
Jeden z szymów wydał głośny okrzyk i złapał drugiego za rękę. Obserwowali jak wywijający koziołki konar opadł na gałęzie lasu.
Dobrze — pomyślał Fiben. — Teraz pomyślcie. Odnajdziecie miejsce, w którym zaczął się tor jego lotu.
Dwóch poszukiwaczy wskazało w jego stronę. Ujrzeli, jak wymachiwał rękami. Krzyknęli z podniecenia i zaczęli podskakiwać i biegać w kółko.
Zapominając na chwilę o własnej małej regresji, Fiben mruknął pod nosem.
— Ale mam szczęście! Musiała mnie uratować banda fizoli. Dajcie spokój, chłopaki. Nie róbmy z tego deszczowego tańca.
Mimo to uśmiechnął się, gdy zbliżali się ku jego leżącej na stoku polanie. I podczas całego ściskania się i poklepywania po plecach, które nastąpiło później, sam się zapomniał i wydał z siebie kilka radosnych pohukiwań.
Jego mała szalupa była ostatnim statkiem, który wystartował z kosmoportu Port Helenia. Na ekranach detekcyjnych widoczne były już krążowniki wchodzące w niższe warstwy atmosfery.
W porcie nieliczny oddział milicji i Terrageńskiej Piechoty Morskiej przygotowywał się do ostatniej, daremnej bitwy. Ich wyzwanie transmitowane było na wszystkich kanałach.
— …Odmawiamy najeźdźcom prawa do lądowania tutaj. Domagamy się od Galaktycznej Cywilizacji obrony przed ich agresją. Odmawiamy Gubru zezwolenia na lądowanie na terenie, który legalnie dzierżawimy. Na dowód tego mały, uzbrojony Oddział Formalnego Oporu oczekuje na najeźdźców w stołecznym kosmoporcie. Nasze wyzwanie…
Uthacalthing kierował szalupą za pośrednictwem nonszalanckich ruchów nadgarstka i kciuka, na których umieszczone były sterowniki. Maleńki stateczek gnał na południe wzdłuż brzegu Morzył Ciimarskiego szybciej od dźwięku. Jasne promienie słońca odbijały się w szerokich wodach po jego prawej stronie.
— …jeśli odważą się stawić nam czoła w walce istoty z istotą, zamiast kryć się w swych statkach wojennych…
Uthacalthing skinął głową.
— Wygarnijcie im. Ziemianie — odezwał się łagodnym tonem w anglicu. Dowódca wyznaczonego oddziału prosił go o radę. jak sformułować rytualne wyzwanie. Uthacalthing miał nadzieję, że jego pomoc okazała się użyteczna.
Transmisja nie ustawała. Wymieniono liczbę oraz typy broni oczekującej w kosmoporcie na schodzącą do lądowania armadę, by nieprzyjaciel nie miał usprawiedliwienia, jeśli użyje przemożnej siły. W podobnej sytuacji Gubru nie będą mieli innego wyboru, jak zaatakować obrońców za pomocą sił naziemnych. A wtedy będą musieli ponieść pewne straty.
O ile Kodeksy wciąż obowiązują — pomyślał w duchu Uthacalthing. — Nieprzyjaciel może już nie dbać o Zasady Wojny.
Trudno było sobie wyobrazić podobną sytuację, lecz z dalekich gwiezdnych szlaków dobiegały pogłoski…
Kabinę pilota otaczał szereg ekranów. Jeden z nich ukazywał krążowniki pojawiające się w polu widzenia kamer miejskiego dziennika Port Helenia. Na innym widniały szybkie myśliwce przeszywające niebo nad kosmoportem.
Za plecami Uthacalthing słyszał niskie zawodzenie. To dwóch szczudłowatych Ynnian wymieniało pomiędzy sobą skargi na swój los. Te stworzenia jednak były przynajmniej w stanie wcisnąć się w tymbrimskie siedzenia. Ich potężny pan musiał stać.
Kault nie ograniczał się do stania. Chodził po ciasnej kabinie. Nadymał grzebień tak, że uderzał on co chwila w niski sufit. Thennanianin nie był w dobrym nastroju.
— Dlaczego, Uthacalthing? — mruknął nie pierwszy już raz. — Dlaczego zwlekałeś tak długo? Byliśmy dosłownie ostatnimi, którzy stamtąd odlecieli!
Ze szczelin oddechowych Kaulta buchnęło powietrze.
— Powiedziałeś mi, że wyruszymy poprzedniej nocy! Jak najszybciej zebrałem trochę rzeczy i byłem gotowy, ale ty się nie zjawiłeś! Czekałem. Minęło mnie kilka okazji do wynajęcia innego środka transportu, podczas gdy ty wysyłałeś jedną wiadomość za drugą, każąc mi być cierpliwym. A potem, gdy późnym świtem wreszcie się pojawiłeś, odlecieliśmy tak beztrosko, jakbyśmy udawali się na wycieczkę do Łuku Przodków!
Uthacalthing pozwolił swemu koledze narzekać. Udzielił mu już formalnych przeprosin i zapłacił dyplomatyczną grzywnę. Nie wymagano od niego niczego więcej.
Ponadto wszystko toczyło się dokładnie tak, jak to zaplanował.
Na tablicy kontrolnej rozbłysło żółte światło. Rozległ się brzęczący dźwięk.
— Co to jest? — zaniepokojony Kault przesunął się naprzód, powłócząc nogami. — Czy wykryli nasze silniki?
— Nie.
Kault westchnął z ulgą.
Uthacalthing ciągnął:
— Nie chodzi o silniki. To światełko oznacza, że przed chwilą wysondowała nas wiązka probabilistyczna.
— Co? — Kault niemal krzyknął. — Czy ten statek nie ma osłony? Nie używasz nawet grawitorów! Jaką probabilistyczną anomalię mogli wykryć?
Uthacalthing wzruszył ramionami, jak gdyby ten ludzki gest był mu wrodzony.
— Być może nieprawdopodobieństwo ma charakter wewnętrzny — zasugerował. — Może coś, co dotyczy nas samych, jarzy się wzdłuż linii świata. Możliwe, że to właśnie wykryli.
Kącikiem prawego oka ujrzał, że Kault dygocze. Gatunek Thennanian wydawał się czuć niemal przesądny lęk przed wszystkim, co miało coś wspólnego ze sztuką czy nauką kształtowania rzeczywistości. Uthacalthing pozwolił, by looth’troo — przeprosiny dla wroga — uformowało się delikatnie wśród jego witek i powtórzył sobie, że rasy jego i Kaulta są oficjalnie w stanie wojny. Miał prawo drażnić swego wroga-przyjaciela, tak samo jak poprzednio było etycznie do przyjęcia, gdy postarał się, by w statku Kaulta dokonano sabotażu.
— Nie martwiłbym się o to — poradził. — Mamy nad nimi sporą przewagę.
Zanim Thennanianin zdążył odpowiedzieć, Uthacalthing pochylił się do przodu i przemówił szybko w siódmym galaktycznym sprawiając, że obraz na jednym z ekranów powiększył się.
— Thwill’kou-chlliou! — zaklął. — Popatrz, co oni robią!
Kault odwrócił się i wbił wzrok w ekran. Holoobraz ukazywał ogromne krążowniki, które unosiły się nad miastem stołecznym, wypuszczając na budynki i parki brązowy opar. Choć dźwięk był nastawiony cicho, mogli niemal usłyszeć panikę w głosie spikera, gdy opisywał ciemniejące niebo, jak gdyby komukolwiek w Port Helenia potrzebne były jego objaśnienia.
— Niedobrze się dzieje — grzebień Kaulta szybciej zaczął uderzać w sufit. — Gubru okazują surowość większą niż wymagana w obecnej sytuacji i dozwolona ich uprawnieniami wojennymi.
Uthacalthing skinął głową. Zanim jednak zdążył przemówić, zamrugało kolejne żółte światło.
— Co się znowu dzieje? — westchnął Kault.
Oczy Uthacalthinga oddaliły się od siebie najbardziej, jak było to możliwe.
— To oznacza, że podąża za nami statek pościgowy — odparł. — Może nas czekać walka. Czy umiesz obsługiwać konsolę bojową klasy pięćdziesiąt siedem, Kault?
— Nie, ale myślę, że jeden z moich Ynnian…
Uthacalthing przerwał jego odpowiedź krzycząc:
— Trzymaj się! — po czym włączył grawitory szalupy. Ziemia przemknęła pod nimi z głośnym gwizdem. — Przystępuję do manewrów wymijających! — zawołał.
— Dobrze — szepnął Kault przez szpary na szyi.
Och, dzięki niech będą grubej czaszce Thennanian — pomyślał Uthacalthing. Starał się panować nad wyrazem twarzy, choć wiedział, że jego kolega ma tyle wrażliwości empatycznej, co kamień, i nie jest w stanie odebrać jego radości.
Gdy ścigające ich statki otworzyły ogień, korona Uthacalthinga zaczęła śpiewać.
Zielone wypustki lasu zlewały się z trawnikami i pomalowanymi na kolor liści budynkami centrum, jak gdyby chciano, by instytucja nie rzucała się w oczy z powietrza. Choć wiatr z zachodu odpędził wreszcie ostatnie widoczne strzępy aerozolu wypuszczonego ze statku najeźdźców, cienka warstwa gruboziarnistego pyłu pokrywała wszystko poniżej wysokości pięciu metrów, wydzielając ostry, nieprzyjemny odór.
Korona Athacleny nie kurczyła się już pod wpływem niepowstrzymanego ryku paniki. Nastrój pomiędzy budynkami uległ zmianie. Była tam teraz wyczuwalna nuta rezygnacji… oraz inteligentnego gniewu.
Podążyła za Benjaminem ku pierwszej polanie, gdzie ujrzała małe grupki neoszympansów biegających po ogrodzonym terenie z palcami nóg zwróconymi do środka. Jedna ich para przemknęła obok niej, dźwigając na noszach dokładnie opatulony ciężar.
— Może jednak nie powinna tam pani schodzić — wychrypiał Benjamin. — Chodzi mi o to, że choć jest oczywiste, że gaz przygotowano z myślą o ludziach, nawet nam, szymom, zaszumiało od niego trochę we łbach. Pani jest bardzo ważna…
— Jestem Tymbrimką — odparła chłodno Athaclena. — Nie mogę tu tak siedzieć, kiedy potrzebują mnie podopieczni i równi mi rangą opiekunowie.
Benjamin pokłonił się na znak zgody. Poprowadził ją w dół po przypominającym schody ciągu gałęzi, aż wreszcie z niejaką ulgą postawiła stopę na ziemi. Gryzący odór był tu silniejszy. Athaclena próbowała nie zwracać na niego uwagi, lecz serce waliło jej pod wpływem podenerwowania.
Mijali obiekty, w których z pewnością zakwaterowano i szkolono goryle. Były tam otoczone płotem place i tereny służące do zabaw, a także przeprowadzania testów. Najwyraźniej dokonywano tu intensywnych, choć prowadzonych na małą skalę, wysiłków. Czy Benjamin naprawdę sobie wyobrażał, że zdoła ją oszukać tylko przez fakt, że wyśle przedrozumne małpy do dżungli, by się tam ukryły?
Miała nadzieję, że żadna z nich nie ucierpiała pod wpływem gazu czy podczas paniki, która nastąpiła później. Pamiętała ze swych krótkich lekcji historii Ziemian, że goryle — choć silne — znane były z tego, że są wrażliwymi a nawet delikatnymi stworzeniami.
Szymy odziane w szorty, sandały i wszechobecne ładownice na narzędzia ganiały w różne strony, zajęte poważnymi sprawami. Niektóre spoglądały ciekawie na Athaclenę, gdy się zbliżała, nie zatrzymywały się jednak, by z nią pomówić. W gruncie rzeczy słyszała bardzo niewiele słów.
Krocząc lekko po ciemnym pyle, dotarli do centrum ośrodka. Tam wreszcie Athaclena i jej przewodnik napotkali ludzi. Spoczywali oni na leżankach ustawionych na schodach głównego budynku — mel i fem. Głowa ludzkiego mężczyzny była całkowicie pozbawiona włosów, a jego oczy miały ślady fałd na powiekach. Sprawiał wrażenie ledwie przytomnego.
Drugi człowiek był wysoką, ciemnowłosą kobietą. Jej skóra miała zupełnie czarną barwę. Athaclena nigdy dotąd nie widziała tak głębokiego, intensywnego odcienia. Zapewne kobieta była jedną z tych rzadkich ludzi „czystej krwi”, którzy zachowali charakterystyczne cechy swych starożytnych „ras”. W kontraście z nią skóra stojących obok szymów, pod ich niejednolitą pokrywą brązowych włosów, była niemal bladoróżowa.
Z pomocą dwóch neoszympansów, które wyglądały na starsze, czarna kobieta zdołała wesprzeć się na łokciu, gdy Athaclena do niej podeszła. Benjamin wystąpił naprzód, by dokonać przedstawienia.
— Doktor Taka, doktorze Schultz, doktorze M’Bzwelli, szymie Fredericku, wszyscy z Terrańskiego Klanu Dzikusów, przedstawiam wam szanowną Athaclenę, a Tymbrimi ab-Caltmour ab-Brma ab-Krallniht ul-Tytlal.
Athaclena obrzuciła spojrzeniem Benjamina zaskoczona, że potrafił wyrecytować z pamięci honorowy tytuł jej gatunku.
— Doktorze Schultz — powiedziała i skinęła lekko głową do szyma po lewej. — Doktor Taka — kobiecie pokłoniła się nieco niżej. Ostatnim pochyleniem głowy objęła zarówno drugiego człowieka, jak i szyma. — Doktorze M’Bzwelli i szymie Fredericku. Przyjmijcie, proszę, moje kondolencje z powodu okrucieństwa, jakie wyrządzono waszemu osiedlu i waszemu światu.
Szymy pokłoniły się nisko. Kobieta również próbowała to zrobić, lecz była zbyt słaba.
— Dziękujemy za wyraz twych uczuć — odparła z wysiłkiem. — Nie wątpię, ze my. Ziemianie, jakoś z tego wybrniemy… Muszę przyznać, że jestem trochę zaskoczona, widząc jak córka tymbrimskiego ambasadora zjawia się znikąd akurat teraz.
Mogę się o to założyć — pomyślała Athaclena w anglicu. Tym razem posmak sarkazmu w ludzkim stylu sprawił jej przyjemność. — Moja obecność jest dla waszych planów niemal równie wielką katastrofą, jak Gubru i ich gaz!
— Mój przyjaciel został ranny — powiedziała na głos. — Trzy wasze neoszympansy udały się, by go odszukać, jakiś czas temu. Czy otrzymaliście od nich jakąś wiadomość?
Kobieta skinęła głową.
— Tak, tak. Właśnie dotarł do nas impuls od ekipy ratunkowej. Robert Oneagle jest przytomny i w dobrym stanie. Druga grupa, którą wysłaliśmy na poszukiwanie strąconego statku, dołączy do nich wkrótce, z kompletnym wyposażeniem medycznym.
Athaclena poczuła, jak pełen napięcia niepokój, który stłamsiła w swoim umyśle, rozwiał się.
— Dobrze. Bardzo dobrze. W takim razie przejdę do innych spraw.
Jej korona rozwinęła się, gdy dziewczyna uformowała kuouwassooe — glif przeczucia — choć wiedziała, że obecni wyczują co najwyżej jego skraj albo w ogóle nic.
— Po pierwsze, jako członek gatunku, który był z wami w sojuszu już od chwili, gdy wy dzikusy z takim hałasem wtargnęliście na scenę Pięciu Galaktyk, oferuję swą pomoc w czasie obecnego kryzysu. Zrobię jako współopiekun, co tylko będę mogła, żądając w zamian jedynie pomocy w skontaktowaniu się z ojcem, o ile będziecie w stanie jej udzielić.
Załatwione — doktor Taka skinęła głową. — Załatwione i dziękujemy.
Athaclena postąpiła krok naprzód.
— Po drugie… muszę dać wyraz przerażeniu, z jakim odkryłam funkcję tego ośrodka. Dowiedziałam się, że jesteście zaangażowani w nieusankcjonowane Wspomaganie… pozostawionego odłogiem gatunku!
Czwórka zarządzających spojrzała na siebie nawzajem. Athaclena potrafiła już czytać z ludzkich twarzy na tyle dobrze, by rozpoznać wyraz zasmuconej rezygnacji.
— Ponadto — ciągnęła — muszę zauważyć, iż wykazaliście się tak złym smakiem, że popełniliście tę zbrodnię na planecie Garth, tragicznej ofierze dawnych ekologicznych nadużyć…
— Chwileczkę! — zaprotestował szym Frederick. — Jak może pani porównywać to, co robimy, z masakrą wywołaną przez Bum…
— Fred, spokój! — wtrącił się kategorycznie drugi szym, doktor Schultz.
Frederick zamrugał powiekami. Zdając sobie sprawę, że już za późno na wycofanie tych słów, mamrotał dalej.
— …jedyne planety, na których pozwolono się osiedlić Ziemskiemu Klanowi, to spaprane już przez nieziemniaków…
Drugi człowiek, doktor M’Bzwelli, zaczął pokasływać. Frederick zamknął się i odwrócił spojrzenie. Ludzki mężczyzna podniósł wzrok i spojrzał na Athaclenę.
— Przyparła nas pani do muru — westchnął. — Czy możemy prosić, by pozwoliła nam pani się wytłumaczyć, zanim wniesie pani oskarżenie? Rozumie pani, my… nie jesteśmy reprezentantami naszego rządu. Jesteśmy… prywatnymi przestępcami.
Athaclena poczuła osobliwy rodzaj ulgi. Stare, dwuwymiarowe przedkontaktowe ziemskie filmy — zwłaszcza te thrillery o „policjantach i złodziejach” tak popularne wśród Tymbrimczyków — częste zdawały się obracać wokół tego, jak jakiś starożytny gwałciciel prawa podejmował próbę „uciszenia świadka”. Athaclena częścią umysłu zastanawiała się, jak dalece atawistyczni są naprawdę jej rozmówcy. Odetchnęła głęboko i skinęła głową.
— Niech będzie. Na czas obecnego kryzysu możemy odłożyć tę kwestię na bok. Wprowadźcie mnie proszę w tutejszą sytuację. Co nieprzyjaciel próbuje osiągnąć za pomocą tego gazu?
— On osłabia wszystkich ludzi, którzy go wdychają — odparła doktor Taka. — Godzinę temu nadano komunikat. Najeźdźcy oznajmili, że porażeni muszą otrzymać antidotum przed upływem tygodnia, gdyż w przeciwnym razie umrą. Rzecz jasna, podają je wyłącznie na terenach miejskich.
— Gaz szantażujący! — szepnęła Athaclena. — Chcą wziąć wszystkich ludzi na planecie jako zakładników!
— No właśnie. Musimy zgłosić się do nich lub paść trupem w ciągu sześciu dni.
Korona Athacleny zaiskrzyła pod wpływem gniewu. Gaz szantażujący był nieodpowiedzialną bronią, nawet jeśli jego użycie w pewnych, ściśle określonych typach wojny było legalne.
— Co się stanie z waszymi podopiecznymi?
Neoszympansy istniały od zaledwie kilku stuleci i nie powinno się ich zostawiać na pustkowiu bez nadzoru.
Doktor Taka skrzywiła usta. Najwyraźniej ona również była zaniepokojona.
— Wydaje się, że na większość szymów gaz nie podziałał. Ale wśród nich jest bardzo niewielu urodzonych przywódców, takich jak Benjamin czy doktor Schultz.
Brązowe małpie oczy doktora Schultza spojrzały w dół, na jego ludzką przyjaciółkę.
— Nie martw się, Susan. Jak mówisz, jakoś z tego wybrniemy — zwrócił się z powrotem w stronę Athacleny. — Będziemy ewakuować ludzi etapami. Najpierw dzieci i starcy, dziś w nocy. Jednocześnie zaczniemy niszczyć ośrodek i zacierać ślad tego, co się tu działo.
Widząc, że Athaclena ma zamiar wyrazić sprzeciw, postarzały neoszympans uniósł dłoń.
— Tak, tak. Zaopatrzymy panią w kamery i pomocników, by mogła pani najpierw zebrać dowody. Czy to wystarczy? Nigdy nam się nie śniło, by przeszkodzić pani w spełnieniu obowiązku.
Athaclena wyczuwała gorycz szymskiego genetyka, nie współ czuła mu jednak. Wyobraziła sobie, jak poczułby się jej ojciec, gdyby o tym usłyszał. Uthacalthing lubił Ziemian. Ta nieodpowiedzialna, przestępcza działalność zraniłaby go głęboko.
— Nie ma sensu dawać Gubru usprawiedliwienia dla ich agresji — dodała doktor Taka. — Sprawę goryli można przedstawić Tymbrimskiej Radzie Najwyższej, jeśli pani sobie życzy. Nasi sojusznicy będą mogli zdecydować, jakie podjąć kroki, czy wystąpić z formalnym oskarżeniem, czy też pozostawić ukaranie nas naszemu rządowi.
Athaclena dostrzegła logikę propozycji. Po chwili skinęła głową.
— Niech i tak będzie. Przynieście mi swoje kamery, a zarejestruję i pożar.
Admirałowi floty — Suzerenowi Wiązki i Szponu — ta sprzeczka wydawała się głupotą. Rzecz jasna, z cywilami zawsze tak było. Kapłani i biurokraci ciągle się kłócili. To wojownicy byli rzecznikami czynu!
Niemniej admirał musiał przyznać, że udział w pierwszej prawdziwej debacie politycznej, którą odbyli we trójkę, był ekscytujący. W ten sposób — zgodnie z tradycją — Gubru dochodzili do prawdy — poprzez presję i zwadę, perswazję i taniec, aż wreszcie osiągnięto nowy consensus.
A potem…
Suzeren Wiązki i Szponu odepchnął od siebie tę myśl. Było o wiele za wcześnie, by myśleć o pierzeniu. Będzie jeszcze wiele sporów, wiele przepychanek i manewrów w walce o najwyższą grzędę, zanim nadejdzie ów dzień.
Jeśli chodzi o tę pierwszą debatę, admirał z zadowoleniem podjął się roli arbitra między swymi dwoma zwaśnionymi partnerami. To był udany początek.
Terranie z małego kosmoportu nadali dobrze napisane ceremonialne wyzwanie. Suzeren Poprawności upierał się, że trzeba wysłać Żołnierzy Szponu, by zwyciężyli obrońców w bezpośredniej walce. Suzeren Kosztów i Rozwagi nie zgadzał się z tym. Przez pewien czas krążyli wokół siebie na podium statku flagowego, przyglądając się sobie i wyskrzekując sprzeczne oświadczenia.
— Wydatki trzeba ograniczać!
Ograniczać tak, byśmy nie musieli!
Nie musieli obciążać innych frontów!
W ten sposób Suzeren Kosztów i Rozwagi podkreślał, że ich ekspedycja była jedynie jedną z wielu akcji wiążących obecnie siły Klanu Gooksyu-Gubru. W gruncie rzeczy była to raczej pomniejsza utarczka. Z drugiej strony spirali galaktycznej panowało napięcie. W takich chwilach zadaniem Suzerena Kosztów i Rozwagi była ochrona klanu przed nadmiernym rozciągnięciem sił.
W odpowiedzi na to Suzeren Poprawności nastroszył pióra na znak oburzenia.
— Cóż będą wydatki znaczyły,
oznaczały,
symbolizowały, jeśli utracimy,
stracimy
zmarnujemy,
zaprzepaścimy łaskę,
jaką cieszymy się w oczach naszych Protoplastów?
Musimy zrobić to, co jest słuszne! Zuuuiin!
Suzeren Wiązki i Szponu obserwował walkę ze swej grzędy dowodzenia, by stwierdzić, czy zamanifestują się jakieś wyraźne wzorce dominacji. Czuł się podekscytowany widząc i słysząc tańce debatowe znakomicie wykonywane przez tych, których wybrano na jego małżonków. Cała trójka była najświetniejszym produktem inżynierii „gorących jaj” stworzonej celem uwydatnienia najwartościowszych cech gatunku.
Po chwili stało się oczywiste, że jego partnerzy znaleźli się w sytuacji patowej. Decyzję będzie musiał podjąć Suzeren Wiązki i Szponu.
Z pewnością byłoby mniej kosztowne, gdyby korpus ekspedycyjny po prostu zignorował zuchwałych dzikusów na dole, dopóki gaz szantażujący nie zmusi ich do poddania się. Albo też, wystarczyłoby wydać prosty rozkaz, by ich reduta została zamieniona w żużel. Suzeren Poprawności odmawiał jednak zgody na którąś z tych opcji. Takie czyny byłyby katastrofą, upierał się kapłan.
Biurokrata z równą nieugiętością domagał się, by nie marnować dobrych żołnierzy na coś, co w istocie było jedynie gestem.
Obaj dowódcy znaleźli się w impasie. Okrążali się nawzajem, skrzeczeli i otrzepywali swój biały, lśniący puch, spoglądając na Suzerena Wiązki i Szponu. Wreszcie admirał nastroszył upierzenie i wszedł na podium, by się do nich przyłączyć.
— Wdać się w walkę na powierzchni oznaczałoby koszty,
oznaczałoby wydatki.
Ale byłby to czyn honorowy,
godny podziwu.
— Trzeci czynnik decyduje,
przeważa szalę głosu.
To szkolenie potrzebne
Żołnierzom Szponu.
Szkolenie w walce z oddziałami dzikusów.
— Siły naziemne zaatakują ich, wiązka przeciw wiązce, ręka przeciw szponowi.
Sprawa była rozstrzygnięta. Pułkownik-jastrząb Żołnierzy Szponu zasalutował i pognał wykonać rozkaz.
Rzecz jasna, ta decyzja podniosła nieco pozycję grzędy Poprawności, a obniżyła Rozwagi. Walka o dominację dopiero się jednak rozpoczęła.
Tak to wyglądało u ich dalekich przodków, zanim Gooksyu zamienili prymitywnych pra-Gubru w gwiezdnych wędrowców. Ich opiekunowie postąpili mądrze. Zachowali starożytne wzorce zachowania, ukształtowali je i rozszerzyli, tworząc użyteczną, logiczną formę rządu, przydatną dla rozumnej rasy.
Niemniej część dawnej funkcji pozostała. Suzeren Wiązki i Szponu i zadrżał, gdy napięcie wywołane sporem zelżało. Choć wszyscy trzej byli jeszcze całkiem bezpłciowi, admirał poczuł przez chwilę dreszcz, który miał charakter dogłębnie, całkowicie seksualny.
Obie ekipy ratunkowe spotkały się ze sobą, gdy pokonały już ponad milę drogi wiodącej ku górnej przełęczy. Było to smutne spotkanie. Trójka, która rano ruszyła w drogę z Benjaminem, była zbyt zmęczona, by zrobić coś więcej niż tylko skinąć głową przybitej grupie wracającej z miejsca katastrofy.
Jednakże para uratowanych zakrzyknęła radośnie na swój widok.
— Robert! Robert Oneagle! Kiedy cię wypuścili ze szkółki? Czy twoją mamusia wie, że tu jesteś?
Ranny szym wspierał się na zaimprowizowanej kuli. Miał na sobie przypalone szczątki wystrzępionego ubioru pokładowego TAASF. Robert spojrzał na niego w górę z noszy i uśmiechnął się mimo oszołomienia wywołanego środkiem znieczulającym.
— Fiben! Na imię Goodall, to ty spadłeś, fajcząc się, z nieba? To do ciebie podobne. Nieźle narozrabiałeś. Skopałeś łódź wywiadowczą wartą dziesięć megakredytów!
Fiben wywrócił oczyma.
— Powiedz raczej pięć. To była stara balia, choć nie mogłem na nią narzekać.
Robert poczuł ukłucie osobliwej zazdrości.
— I co? Zdaje się, że dostaliśmy wtłuki.
— Można to tak określić. Jeden na jednego walczyliśmy nieźle. Wszystko poszłoby dobrze, gdyby było nas wystarczająco wielu. Robert wiedział, co jego przyjaciel ma na myśli.
— Chcesz powiedzieć, że nie ma granic tego, co można osiągnąć, gdy ma się do dyspozycji…
— Nieskończoną liczbę małp? — przerwał mu Fiben. Jego parsknięcie było czymś mniej niż śmiech, lecz więcej niż ironiczny uśmiech.
Pozostałe szymy mrugały skonsternowane. Żarty na tym poziomie były dla nich odrobinę zbyt trudne, lecz jeszcze bardziej niepokojące było to, z jaką beztroską szen przerywał człowiekowi, który był synem Koordynatora Planetarnego!
— Żałuję, że nie było mnie wtedy z tobą — stwierdził z powagą Robert.
Fiben wzruszył ramionami.
— Tak, Robercie. Wiem o tym. Ale wszyscy mieliśmy swoje rozkazy.
Przez dłuższą chwilę zachowywali milczenie. Fiben znał Megan Oneagle wystarczająco dobrze i solidaryzował się z Robertem.
— Cóż, myślę, że czeka nas obu robota w górach. Wyznaczono nas do zajmowania łóżek i nękania pielęgniarek — Fiben westchnął, spoglądając na południe. — Pod warunkiem, że zdołamy znieść świeże powietrze — popatrzył w dół, na Roberta. — Te szymy opowiedziały mi o ataku na centrum. To brzmiało groźnie.
— Clennie pomoże im doprowadzić wszystko do porządku — odparł Robert. Zaczynał tracić świadomość. Najwyraźniej znieczulono go aż po delfini otwór nosowy. — Ona wie dużo… dużo więcej niż jej się zdaje.
Fiben słyszał o córce tymbrimskiego ambasadora.
— Jasne — zgodził się cichym głosem, gdy pozostali ponownie unieśli nosze. — Nieziemniaczka doprowadzi wszystko do porządku. Najpewniej skończy się na tym, że ta twoja dziewczyna wyśle wszystkich do kicia, nie zważając na inwazję!
Robert był już jednak daleko. Fiben odniósł nagle niepokojące wrażenie. Wydało mu się, że oblicze ludzkiego mela nie miało już w pełni terrańskiego charakteru. Jego senny uśmiech był odległy i dotknięty przez coś… nieziemskiego.
Do ośrodka wróciła wielka liczba szymów ściągających z lasu, gdzie kazano im się ukryć. Frederick i Benjamin skierowali je do pracy przy rozbiórce i podpalaniu budynków oraz ich zawartości. Athaclena i jej dwóch pomocników ganiali z jednego miejsca na drugie, z uwagą rejestrując wszystko przed podłożeniem ognia.
Była to ciężka praca. Nigdy w swym życiu córka dyplomaty nie czuła się równie zmęczona. Mimo to nie mogła pozwolić, by choć najmniejszy skrawek dowodów nie został zarejestrowany. To była sprawa obowiązku.
Około godzinę przed zmierzchem na teren obozowiska przybył kontyngent goryli. Były one większe, ciemniejsze, bardziej pochylone i podobniejsze do dzikich zwierząt niż pilnujące ich szymy. Pod starannym nadzorem zajęły się prostymi zadaniami, pomagając w niszczeniu jedynego domu, jaki w życiu znały.
Zbite z tropu przyglądały się, jak ich Ośrodek Szkoleniowo-Egzaminacyjny oraz Kwatery Podopiecznych zamieniały się w żużel. Kilka z nich próbowało nawet powstrzymać zniszczenie. Stawały drodze mniejszym, pokrytym sadzą szymom i poruszały energicznie dłońmi, wykonując znaki migowe, by im powiedzieć, że czynią źle.
Athaclena rozumiała, że z ich punktu widzenia nie było w tym logiki. Niemniej jednak postępowanie istot należących do klasy opiekunów często wydawało się głupie.
Wreszcie wielcy przedpodopieczni stanęli pośród kłębów dymu z małymi stosami u stóp. Zsypali na nie swój osobisty majątek — zabawki, pamiątki oraz proste narzędzia. Wpatrywali się tępo w ruiny, nie wiedząc co robić dalej.
O zmierzchu Athaclena była już niemal doszczętnie wyczerpana emocjami przepływającymi przez teren ośrodka. Siedziała na pniaku drzewa, pod wiatr od płonących kwater podopiecznych, nasłuchując niskich, chrapiących jęków wielkich małp. Jej pomocnicy spoczęli ciężko w pobliżu ze swymi kamerami i torbami pełnymi próbek, wpatrzeni w obraz zniszczenia. Migotliwe płomienie odbijały się w białkach ich oczu.
Athaclena wycofała swą koronę, a jedynym, co była w stanie kennować, był Glif Jedności — połączenie, w którym uczestniczyły wszystkie istoty w leśnej dolinie. Nawet ten obraz tła mrugał i migotał. Widziała go na sposób metaforyczny — jako żałosnego i obwisłego, niczym smętna flaga o wielu barwach.
Było to honorowe — przyznała niechętnie. Ci uczeni pogwałcili traktat, nie można ich jednak było oskarżyć o robienie czegoś naprawdę sprzecznego z naturą.
Według wszelkich realnych kryteriów goryle były tak samo gotowe do Wspomagania jak szympansy na sto ziemskich lat przed Kontaktem. Gdy jednak ten ostatni wprowadził ludzi w obręb ga-| laktycznego społeczeństwa, zostali zmuszeni do kompromisów, Oficjalnie traktat dzierżawny, który potwierdził ich prawa do ojczystego świata, miał zadbać o to, by lista pozostawionych odłogiem ziemskich gatunków pozostała nie naruszona i zapasy Potencjału Rozumności tej planety nie zostały zużyte zbyt szybko.
Wszyscy jednak wiedzieli, że mimo legendarnych skłonności prymitywnych ludzi do masowej eksterminacji. Ziemia wciąż była niezwykłym przykładem genetycznej różnorodności, posiadającym rzadko spotykany zakres typów i form nietkniętych przez galaktyczną cywilizację.
Ponadto… kiedy przedrozumny gatunek był gotowy do Wspomagania, to był gotowy, i już!
Nie, było jasne, że traktat wymuszono na ludziach w chwili ich słabości. Przyznano im prawa do neodelfinów i neoszympansów — gatunków, które posunęły się już daleko na drodze do rozumności jeszcze przed Kontaktem. Starsze klany nie miały jednak zamiaru pozwolić, by Homo sapiens wspomagał więcej gatunków niż ktokolwiek inny!
To by przecież dało dzikusom status starszych opiekunów!
Athaclena westchnęła.
Z pewnością było to niesprawiedliwe. Ten fakt jednak nie miał znaczenia. Galaktyczne społeczeństwo opierało się na dotrzymywaniu przysiąg. Traktat był solenną obietnicą złożoną przez jeden gatunek drugiemu. Nie można było nie zameldować o jego pogwałceniu.
Żałowała, że nie ma tu jej ojca. Uthacalthing wiedziałby, jak się ustosunkować do tego, czego świadkiem była — pełnej dobrych intencji pracy tego nielegalnego ośrodka i nikczemnych, lecz być może legalnych działań Gubru.
Uthacalthing był jednak daleko, tak daleko, że nie mogła go dosięgnąć nawet za pośrednictwem Sieci Empatycznej. Jedyne, co była w stanie wyczuć, to fakt, że jego specyficzny rytm wciąż wibrował słabo na poziomie nahakieri. Choć dawało to jej pocieszenie, gdy mogła zamknąć oczy i uszy wewnętrzne, by kennować go delikatnie, owo słabe wspomnienie o nim nie mówiło jej wiele. Esencje nahakieri mogły się utrzymywać długi czas po tym, jak dana osoba opuściła już ten świat, jak miało to miejsce w przypadku jej zmarłej matki, Mathicluanny. Unosiły się one, niczym pieśni ziemskich wielorybów, na pograniczu tego, co mogły poznać istoty, których tycie oparte było na rękach i ogniu.
— Przepraszam panią — szorstki głos, który był niczym więcej niż tylko chrapliwym warknięciem, przebił się przez słaby glif tła, rozpraszając go. Athaclena potrząsnęła głową. Otworzywszy oczy, ujrzała neoszympansa z futrem pokrytym sadzą i ramionami pochylonymi ze zmęczenia.
— Proszę pani? Dobrze się pani czuje?
— Tak. Nic mi nie jest. O co chodzi?
Anglie drażnił nieprzyjemnie jej gardło, obolałe już od dymu i zmęczenia.
— Dyrektorzy chcą się z panią zobaczyć.
Ale rozmowny typ. Athaclena ześliznęła się z pniaka. Jej pomocnicy jęknęli w typowy dla szymów, teatralny sposób, zebrali swe taśmy i próbki, a następnie podążyli za nią.
Przy rampie załadowczej stało kilka powietrznych ciężarówek. Szymy i goryle wnosiły nosze do latających wehikułów, które następnie wzbijały się w zapadającą noc z cichym brzęczeniem grawitorów. Ich światła oddalały się w kierunku Port Helenia.
— Myślałam, że wszystkie dzieci i osoby starsze już ewakuowano. Dlaczego nadal ładujecie ludzi w takim pośpiechu?
Goniec wzruszył ramionami. Przeżyte dziś napięcie pozbawiło wiele szymów typowej dla nich iskry. Athaclena była pewna, że jedynie obecność goryli — którym musiały służyć przykładem — zapobiegła masowemu atakowi wywołanemu stresem atawizmu. Jak na tak młody gatunek podopieczny szymy spisywały się jednak zaskakująco dobrze.
Sanitariusze wybiegali ze szpitalika i wpadali do niego, rzadko jednak zawracali głowę bezpośrednio obu ludzkim dyrektorom. Neoszympansi uczony, doktor Schultz, stał przed nimi i — jak się zdawało — załatwiał większość spraw osobiście. U jego boku szyma Fredericka zastąpił dawny towarzysz Athacleny, Benjamin.
Na pobliskim pomoście spoczywał niewielki stos dokumentów oraz sześcianów rejestrujących. Zawierały one genealogię oraz dossier genetyczne wszystkich goryli, jakie kiedykolwiek żyły w ośrodku.
— Och, szanowna Tymbrimka Athaclena — odezwał się Schultz. W jego głosie nie było niemal śladu zwykłego dla szymów pomruku. Pokłonił się, po czym uścisnął jej dłoń na sposób lubiany przez jego rasę — pełny uścisk podkreślający przeciwstawny kciuk.
— Proszę nam wybaczyć naszą marną gościnność — poprosił. — Mieliśmy zamiar wydać specjalną kolację z głównej kuchni… coś w rodzaju uroczystego pożegnania. Obawiam się jednak, że będziemy się musieli zadowolić racjami z puszek.
Podeszła do nich mała szymka dźwigająca tacę zastawioną szeregiem pojemników.
— Doktor Ełayne Soo jest naszą dietetyczką — ciągnął Schultz. — Powiedziała mi, że te smakołyki powinny pani odpowiadać.
Athaclena wytrzeszczyła oczy. Koothra! Tutaj, w odległości pięciuset parseków do domu, znalazła ciasto do natychmiastowego przyrządzenia produkowane w jej rodzinnym mieście. Nie mogła się powstrzymać od roześmiania się w głos.
— Załadowaliśmy pełen zapas tego, plus inne towary, na pani latadło. Rzecz jasna, radzimy, by porzuciła pani wehikuł, gdy tylko się pani stąd oddali. Nie upłynie wiele czasu, zanim Gubru uruchomią własną sieć satelitów. Od tej chwili podróże powietrzne staną się niepraktyczne.
— Lot w kierunku Port Helenia nie będzie niebezpieczny — wskazała Athaclena. — Gubru przez wiele dni będą się spodziewać napływu ludzi pragnących otrzymać antidotum — wskazała ręką na gorączkową aktywność. — Wyczuwam, że jesteście tak bliscy paniki, dlaczego? Dlaczego ewakuujecie ludzi w takim pośpiechu? Kto…
Choć Schultz wyglądał, jakby obawiał się jej przerwać, odkaszlnął jednak i potrząsnął znacząco głową. Benjamin spojrzał na Athaclenę błagalnie.
— Proszę, ser — zwrócił się do niej cichym głosem Schultz. — Proszę mówić cicho. Większość naszych szymów nie domyśliła się… — nie dokończył zdania.
Athaclena poczuła, że przez jej kołnierz przebiegł zimny dreszcz. Po raz pierwszy przyjrzała się uważniej obu ludzkim dyrektorom, Tace i M’Bzwellemu. Przez cały czas milczeli, kiwając głowami, jak gdyby rozumieli i aprobowali wszystko, co powiedziano.
Czarna kobieta, doktor Taka, uśmiechnęła się do niej, nie mrugając oczami. Korona Athacleny sięgnęła ku niej, po czym zwinęła się z obrzydzenia.
Odwróciła się błyskawicznie w stronę Schultza.
— Zabijacie ją!
Schultz skinął głową z nieszczęśliwą miną.
— Proszę, ser. Cicho. Oczywiście ma pani rację. Podałem moim drogim przyjaciołom narkotyk, by tworzyli fasadę, dopóki moi nieliczni dobrzy szymscy administratorzy nie uporają się z robotą i nie odeślą naszych ziomków bez wywołania paniki. Zrobiłem to na ich żądanie. Doktor Taka i doktor M’Bzwelli czuli, że ich stan zbyt szybko się pogarsza pod wpływem gazu — dodał smutnym, słabym tonem.
— Nie musieliście wykonywać ich poleceń! To morderstwo!
Benjamin był wstrząśnięty. Schultz skinął głową.
— To nie było łatwe. Szym Frederick nie potrafił znieść tego wstydu nawet przez tak krótki czas i poszukał ukojenia. Ja również zapewne wkrótce odebrałbym sobie życie, gdyby moja śmierć nie była i tak już równie nieunikniona jak śmierć moich ludzkich kolegów.
— Co masz na myśli?
— To, że Gubru najwyraźniej nie są zbyt dobrymi chemikami! — postarzały neoszympans roześmiał się z goryczą. Jego śmiech przeszedł w kaszel. — Ich gaz zabija niektórych ludzi. Działa szybciej niż zapowiadali. Wydaje się też wpływać na niektórych spośród nas, szymów.
Athaclena wciągnęła powietrze.
— Rozumiem. Wolałaby nie rozumieć.
— Jest jeszcze jedna sprawa, o której — jak sądzimy — powinniśmy panią powiadomić. Chodzi o komunikat nadany przez najeźdźców — oznajmił Schultz. — Niestety, był w trzecim galaktycznym, gdyż Gubru mają anglic w pogardzie, a nasz program tłumaczący jest prymitywny. Wiemy jednak, że dotyczył pani ojca.
Athaclena czuła się oddalona, jak gdyby unosiła się ponad tym wszystkim. W tym stanie jej odrętwiałe zmysły rejestrowały przypadkowe szczegóły. Kennowała prosty ekosystem lasu — małe miejscowe zwierzęta skradające się z powrotem do doliny, marszczące losy pod wpływem gryzącej woni pyłu. Unikały terenów położonych blisko ośrodka ze względu na wciąż tlące się tam ognie.
— Tak — skinęła głową w zapożyczonym geście, który nagle znowu wydał się jej obcy. — Proszę mi powiedzieć. Schultz odkaszlnął.
— Cóż, wygląda na to, że widziano, jak gwiezdny krążownik pani ojca opuszczał planetę. Ścigały go statki wojenne. Gubru podają, że nie dotarł do punktu transferowego. Rzecz jasna, nie można wierzyć w to, co mówią…
Jej biodra zakołysały się lekko i nierytmicznie. Athaclena zachwiała się. Odwołana żałoba — niczym drżenie warg ludzkiej dziewczyny, która zaczynała czuć nieutulony żal.
Nie. Nie będę teraz o tym myśleć. Później. Później postanowię, co mam czuć.
— Rzecz jasna, udzielimy pani wszelkiej leżącej w naszych możliwościach pomocy — ciągnął spokojnie szym Schultz. — Pani latadło jest wyposażone w broń, a także żywność. Jeśli pani sobie życzy, może pani polecieć tam, gdzie zabrano pani przyjaciela, Roberta Oneagle’a. Mamy jednak nadzieję, że zechce pani na pewien czas pozostać z ewakuowanymi, przynajmniej do chwili, gdy goryle zostaną bezpiecznie ukryte w górach, pod opieką jakichś posiadających odpowiednie kwalifikacje ludzi, którzy mogli się uratować.
Schultz spojrzał na nią poważnie brązowymi oczyma pełnymi smutku i udręki.
— Wiem, że prosimy o bardzo wiele, czcigodna Tymbrimko Athacleno, ale czy zaopiekuje się pani na razie naszymi dziećmi, gdy udadzą się na wygnanie na pustkowie?
Brzęczący łagodnie grawilot unosił się ponad nierównym szeregiem ciemnych grzbietów skalistych grani. Krótkie, południowe cienie zaczęły się ponownie wydłużać, gdy Gimelhai minęła zenit. Wehikuł usiadł w półmroku pomiędzy kamiennymi grzbietami. Jego silniki zamruczały i umilkły.
Posłaniec czekał na pasażerów w umówionym miejscu. Gdy Athaclena wyszła z maszyny, szym wręczył jej list. Benjamin tymczasem szybko rozpostarł ponad małym latadłem chroniący przed radarem kamuflaż.
W dostarczonym liście Juan Mendoza, posiadacz gospodarstwa leżącego nad Przełęczą Lorne meldował o bezpiecznym przybyciu Roberta Oneagle’a oraz małej Aprii Wu. Robert wracał do zdrowia, twierdził przekaz. Za jakiś tydzień będzie mógł wstać z łóżka.
Athaclena odczuła ulgę. Bardzo gorąco pragnęła zobaczyć się z Robertem i to nie tylko dlatego, iż potrzebna była jej rada, jak pokierować obdartą bandą uchodźców — goryli i neoszympansów.
Niektóre z szymów z Centrum Howlettsa — te na które podziałał gubryjski gaz — udały się do miasta razem z ludźmi w nadziei, że zgodnie z obietnicą otrzymają antidotum… i że ono zadziała. Athaclenie została do pomocy jedynie garstka naprawdę odpowiedzialnych szymskich techników.
Być może zjawi się więcej szymów — powiedziała sobie — a może nawet jacyś przedstawiciele ludzkich władz, którzy uciekli przed zagazowaniem przez Gubru. Miała nadzieję, że wkrótce pojawi się jakiś reprezentant rządu, by przejąć dowództwo.
Następna wiadomość z gospodarstwa Mendozów była napisana przez ocalonego z bitwy w kosmosie szyma. Ów członek milicji domagał się pomocy w nawiązaniu kontaktu z ruchem oporu.
Athaclena nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Wczoraj, w późnych godzinach nocnych, gdy wielkie statki opadły na Port Helenia i miasta archipelagu, odbywano gorączkowe rozmowy telefoniczne i radiowe pomiędzy najróżniejszymi miejscami na całej planecie. Meldowano o naziemnych starciach w kosmoporcie. Niektórzy podawali, że przez pewien czas toczyła się nawet walka ręcz. Potem zapadła cisza i gubryjska armada ugruntowała swe panowanie bez dalszych incydentów.
Wydawało się, że w ciągu połowy dnia plany oporu, tak starannie przygotowane przez Radę Planetarną, załamały się kompletnie. Wszelkie ślady hierarchii dowodzenia zniknęły, gdyż nikt nie przewidział użycia gazu szantażującego. Jak można było cokolwiek zrobić, skoro niemal każdy człowiek na planecie został w tak prosty sposób wyłączony z akcji?
Tu i ówdzie rozproszone szymy próbowały się zorganizować, głównie za pośrednictwem telefonów. Niewiele z nich jednak sprecyzowało coś więcej niż najbardziej mgliste plany.
Athaclena schowała kartki papieru i podziękowała posłańcowi. W ciągu godzin, jakie upłynęły od chwili ewakuacji, zaczęła odczuwać zachodzącą w niej zmianę. To, co wczoraj było dezorientacją i żalem, zamieniło się w zawziętą determinację.
Wytrwam. Uthacalthing oczekiwałby tego ode mnie. Nie zawiodę go.
Gdziekolwiek będę, nieprzyjaciel w pobliżu będzie miał się z pyszna.
Rzecz jasna, zachowa także dowody, które zebrała. Któregoś dnia może nadarzyć się okazja, by przedstawić je tymbrimskim władzom. Da to jej rodakom sposobność udzielenia ludziom badzo im potrzebnej lekcji tego, jak powinien się zachowywać galaktyczny gatunek opiekunów, zanim będzie za późno.
O ile już nie było za późno.
Benjamin stanął obok niej na pochyłym stoku grani.
— Tam! — wskazał na rozciągającą się u ich stóp dolinę. — Tam są. Przybyli na czas.
Athaclena osłoniła oczy dłonią. Jej korona sięgnęła do przodu i dotknęła otaczającej ją sieci. Tak. Teraz ja również ich widzę.
Długa kolumna postaci posuwała się przez las poniżej. Niewielka liczba małych kształtów brązowego koloru eskortowała liczniejszy szereg większych i ciemniejszych sylwetek. Każde z potężnych stworzeń dźwigało wypchany plecak. Kilka z nich wlokąc się przed siebie, opadało na knykcie jednej z rąk. Dzieci goryli biegały pomiędzy dorosłymi, wymachując rękoma dla równowagi. Eskortujące je szymy pełniły czujną straż, trzymając blisko siebie karabiny wiązkowe. Kierowały swą uwagę nie na kolumnę czy las, lecz na niebo.
Ciężki sprzęt dotarł już okrężną drogą do wapiennych jaskiń w górach, exodus nie będzie jednak bezpieczny, dopóki wszyscy uchodźcy nie znajdą się wreszcie w tych podziemnych redutach.
Athaclena zastanawiała się, co się teraz dzieje w Port Helenia czy na zasiedlonych przez Ziemian wyspach. Najeźdźcy wspomnieli o próbie ucieczki tymbrimskiego statku kurierskiego jeszcze dwukrotnie, po czym przestali o tym mówić.
Jeśli nawet nie zdoła osiągnąć nic innego, musi sprawdzić, czy jej ojciec przebywa na Garthu i czy żyje.
Dotknęła medalionika zawieszonego na cienkim łańcuszku na jej szyi, maleńkiej szkatułki zawierającej spadek po matce — pojedynczą nitkę z korony Mathicluanny. Było to marne pocieszenie, lecz od Uthacalthinga nie otrzymała nawet tego.
Och, ojcze. Jak mogłeś mnie puścić, nie pozostawiając mi nawet swojego pasemka, by służyło mi za przewodnika?
Kolumna ciemnych postaci zbliżyła się szybko. Gdy przechodziły obok, z doliny dobiegło coś w rodzaju niskiej, przypominającej pomruk półmuzyki. Nie przypominała ona niczego, co Athaclena słyszała do tej pory. Siłę te stworzenia miały zawsze, a Wspomaganie usunęło także część ich dobrze znanej delikatności. Ich przeznaczenie jak dotąd pozostawało niejasne, lecz były to rzeczywiście potężne istoty.
Athaclena nie miała zamiaru zachowywać się biernie, służyć po prostu za niańkę dla bandy przedrozumnych istot i włochatych podopiecznych. Jeszcze jedną cechą łączącą Tymbrimczyków z ludźmi było rozumienie potrzeby działania, gdy działo się zło. List od rannego szymskiego astronauty pobudził ją do myślenia.
Zwróciła się do swego adiutanta.
— Nie władam biegle językami Ziemi, Benjaminie. Brakuje mi słowa. Słowa określającego niezwykły rodzaj sił zbrojnych. Mam na myśli armię, która przemieszcza się nocą, skryta w mroku. Która uderza szybko i w milczeniu, by zaskoczeniem nadrobić niewielką liczbę i marne uzbrojenie. Pamiętam, że czytałam, iż podobne oddziały były często spotykane w przed kontaktowej historii Ziemi. Używali wtedy konwencji tak zwanych cywilizowanych legionów, kiedy im to odpowiadało, ale kiedy zechcieli, wprowadzali innowacje. To byłaby k’chu-non krann, armia dzikusów, niepodobna do niczego, co znane jest dzisiaj. Czy rozumiesz, o czym mówię, Benjaminie? Czy jest jakieś słowo na określenie tego, co mam na myśli?
— Czy chodzi pani…? — Benjamin spojrzał szybko w dół na kolumnę małp, które nie ukończyły jeszcze procesu Wspomagania. Posuwały się one ociężale przez rozciągający się w dole las, śpiewając swą dudniącą, niską, niezwykłą pieśń marszową.
Potrząsnął głową, najwyraźniej starając się zapanować nad sobą, lecz jego twarz poczerwieniała i wreszcie rubaszny śmiech niemożliwy do powstrzymania wyrwał się na zewnątrz. Benjamin zaczął pohukiwać. Oparł się o kamienny szpikulec, po czym padł na plecy. Tarzał się w gruncie Garthu i kopał nogami w powietrzu, śmiejąc się w głos.
Athaclena westchnęła. Najpierw na Tymbrimie, potem pomiędzy ludźmi, a teraz tutaj, wśród najmłodszych, najbardziej nieokrzesanych podopiecznych — wszędzie znajdowała dowcipnisiów.
Patrzyła cierpliwie na szympansa, czekając aż mały głuptas odzyska dech i wreszcie wyjaśni jej, co mu się wydało takie zabawne.