CZĘŚĆ TRZECIA GARTHIANIE

Ewolucja gatunku ludzkiego nie dokona się w ciągu dziesięciu tysięcy lat życia domowych zwierząt, lecz w ciągu miliona lat egzystencji zwierząt dzikich, ponieważ człowiek jest i zawsze pozostanie dzikim zwierzęciem.

CHARLES GALTON DARWIN


Naturalna selekcja wkrótce nie będzie już odgrywać roli, a przynajmniej będzie znacznie mniej ważna niż selekcja świadoma. Ucywilizujemy i odmienimy siebie zgodnie z naszymi wyobrażeniami o tym, czym możemy się stać. W ciągu życia następnego ludzkiego pokolenia przekształcimy siebie samych nie do poznania.

GREG BEAR

43. Uthacalthing

Ciemne jak atrament plamy szpeciły moczary nie opodal miejsca, gdzie runął na ziemię jacht. Płyny wyciekały powoli z popękanych, zatopionych zbiorników do wód rozległego, płaskiego ujścia rzeki. Wszędzie, dokąd dotarły gładkie smugi, ginęło wszystko — owady, małe zwierzęta oraz wytrzymałe trawy ze słonych bagien.

Spadając na ziemię, mały statek kosmiczny odbijał się od niej i podskakiwał. Pozostawił za sobą kręty ślad zniszczenia, zanim wreszcie zarył się nosem w bagniste ujście rzeki. Później przez całe dni wrak leżał tam, gdzie upadł, nabierając powoli wody i pogrążając się w błocie.

Ani deszcz, ani wzbierający przypływ nie mogły zmyć blizn, które walka wytrawiła w jego nadpalonych bokach. Powłoka jachtu, ongiś ładna i kusząca, była teraz osmalona i pokrywały ją ślady jednego bliskiego chybienia za drugim. Rozbicie się było jedynie ostatnią obelgą.

Wielki Thennanianin, który wydawał się nie na miejscu na rufie prowizorycznie wykonanej łodzi, przypatrywał się wrakowi, spoglądając ponad dzielącymi go od niego płaskimi wysepkami. Przestał wiosłować, by zastanowić się nad swą nieprzyjemną sytuacją.

Było jasne, że zniszczony statek nigdy już nie wystartuje. Co gorsze, jego katastrofa narobiła na tym obszarze bagien rozpaczliwego bałaganu. Thennanianin nadął swój grzebień — przypominający koguci, lecz zakończony szarymi, kolczastymi wachlarzami.

Uthacalthing uniósł wiosło i zaczekał uprzejmie, aż jego współrozbitek zakończy swą pełną godności kontemplację. Miał nadzieję, że thennański dyplomata nie ma zamiaru uraczyć go jeszcze jednym wykładem na temat ekologicznej odpowiedzialności i ciężarów statusu opiekuna. Rzecz jasna, jednak Kault to był Kault.

— Obrażono ducha tego miejsca — oświadczyło wielkie stworzenie z ciężkim chrapaniem szczelin oddechowych. — My, istoty rozumne, nie powinniśmy sprowadzać naszych mało ważnych wojen na wylęgarnie takie jak ta ani zanieczyszczać ich kosmicznymi truciznami.

— Nic nie może uniknąć śmierci, Kault. A ewolucja posuwa się naprzód dzięki tragediom.

Miała to być ironia, lecz Kault, rzecz jasna, potraktował jego słowa poważnie. Thennanianin wypuścił ciężko powietrze przez szczeliny na gardle. — Wiem o tym, mój tymbrimski kolego. Dlatego właśnie większości światów-wylęgarni pozwala się bez przeszkód przechodzić przez ich naturalne cykle. Epoki lodowe i uderzenia planetoid stanowią część naturalnego porządku rzeczy. Gatunki są w ten sposób hartowane i podnoszą się, by stawić czoła podobnym wyzwaniom. To jednak jest szczególny przypadek. Świat uszkodzony tak poważnie jak Garth może znieść tylko określoną pulę katastrof, zanim wpadnie w szok i stanie się całkowicie jałowy. Minął jedynie krótki okres od czasu, gdy Bururalli dopuścili się i tu swych szaleństw, po których ta planeta zaledwie zaczęła wracać do zdrowia. Teraz nasze bitwy powodują dodatkowy stres… taki jak to świństwo.

Kault wskazał ręką na płyny wyciekające z rozbitego jachtu. Jego obrzydzenie było wyraźnie widoczne.

Uthacalthing postanowił tym razem zachować milczenie. Rzecz jasna każdy gatunek Galaktów należący do klasy opiekunów był oficjalnie zwolennikiem ochrony środowiska. To było najstarsze i najważniejsze z praw. Te gatunki gwiezdnych wędrowców, które przynajmniej nie zadeklarowały wierności Kodeksom Postępowania Ekologicznego, były unicestwiane przez większość celem ochrony przyszłych generacji istot rozumnych.

Przybierało to jednak różne stopnie. Gubru na przykład byli mniej zainteresowani światami-wylęgarniami niż ich produktami, dojrzałymi przedrozumnymi gatunkami, które można było wychować w szczególnej odmianie konserwatywnego fanatyzmu, jaką cechował się ich klan. Spośród innych linii Soranom sprawiała wielką radość manipulacja świeżo powstałymi podopiecznymi gatunkami, zaś Tandu byli po prostu okropni.

Gatunek Kaulta bywał niekiedy irytujący ze względu na swe świętoszkowate dążenie do ekologicznej czystości, lecz przynajmniej ich obsesje Uthacalthing potrafił zrozumieć. Co innego spalić las albo wybudować miasto na zarejestrowanym świecie, gdyż tego typu uszkodzenia mogły się szybko zagoić, a co innego wpuszczać do biosfery nie rozkładające się trucizny, które zostaną wchłonięte i będą się akumulować. Na widok oleistych smug Uthacalthinga ogarnął niesmak jedynie odrobinę mniej intensywny niż odczuwany przez Kaulta. W tej chwili jednak nie można było w tej sprawie nic zrobić.

— Ziemianie mieli na tej planecie dobrą awaryjną ekipę oczyszczania, Kault. Najwyraźniej inwazja wyłączyła ją z akcji. Być może Gubru po jakimś czasie sami uprzątną ten bałagan.

Cała górna część ciała Kaulta wykręciła się, gdy Thennanianin splunął w odruchu przywodzącym na myśl kichnięcie. Fragment plwociny uderzył w jeden z pobliskich długich liści. Uthacalthing wiedział już, że jest to wyraz krańcowego niedowierzania.

— Gubru to próżniacy i heretycy! Uthacalthing, jak możesz być tak naiwnym optymistą?

Grzebień Kaulta zadrżał, a jego skórzaste powieki zamrugały. Tymbrimczyk spojrzał tylko na swego towarzysza niedoli. Jego usta stały się zaciśniętą linią.

— Ach. Aha — powiedział chrapliwym głosem Kault. — Rozumiem! Sprawdzasz moje poczucie humoru za pośrednictwem ironii — Thennanianin nadął na chwilę grzebień na swym grzbiecie. — Zabawne. Rozumiem. W rzeczy samej. Ruszajmy.

Uthacalthing odwrócił się i ponownie podniósł wiosło. Westchnąwszy, ukształtował tu’fluk, glif żałoby nad nie docenionym należycie żartem.

Zapewne to ponure stworzenie wybrano na ambasadora na świecie Ziemian ze względu na to, że ma coś, co Thennanianie uważają za wspaniałe poczucie humoru.

Ten wybór mógł stanowić lustrzane odbicie powodów, dla których Tymbrimczycy wybrali samego Uthacalthinga… biorąc pod uwagę jego stosunkowo poważną naturę, umiar i takt.

Nie — pomyślał Uthacalthing, gdy wiosłowali, przebijając się między kępami trzymającej się uparcie przy życiu trawy ze słonych gleb. — Kault, mój przyjacielu, w najmniejszym stopniu nie zrozumiałeś tego żartu. Ale zrozumiesz.

Podróż z powrotem do ujścia rzeki trwała długo. Garth dokonał ponad dwudziestu obrotów wokół osi od chwili, gdy on i Kault musieli porzucić uszkodzony statek w powietrzu, katapultując się z niego ponad pustkowiem. Pechowi tynniańscy podopieczni Kaulta wpadli w panikę. Ich paralotnie splątały się ze sobą. Obaj spadli na ziemię i się zabili. Od tej chwili dyplomaci stanowili dla siebie jedyne towarzystwo.

Dzięki wiosennej pogodzie przynajmniej nie będą marznąć. Było to zawsze jakieś pocieszenie.

Posuwali się powoli naprzód w swej prymitywnej łodzi wykonanej z odartych z kory gałęzi drzew oraz tkaniny pozostałej z paralotni. Jacht znajdował się w odległości zaledwie kilkuset metrów od miejsca, skąd dostrzegli go po raz pierwszy, lecz przedostanie się przez często wijące się kanały zajęło im prawie cztery godziny. Choć powierzchnia była zupełnie płaska, przez większą część trasy widok przesłaniała wysoka trawa.

Nagle ujrzeli roztrzaskane szczątki, które ongiś były małym, lśniącym statkiem kosmicznym.

— Nadal nie rozumiem, po co musieliśmy wracać do wraku — odezwał się chrapliwym głosem Kault. — Udało nam się zabrać ze sobą wystarczającą ilość dodatków dietetycznych, byśmy byli w stanie żyć tym, co znajdziemy. Gdy się już uspokoi, będziemy się mogli internować…

— Zaczekaj tutaj — odrzekł Uthacalthing, nie zważając na to, że przerywa rozmówcy. Dzięki Ifni Thennanianie nie byli fanatykami na punkcie tego szczegółu etykiety. Prześliznął się nad brzegiem łódki i wszedł do wody.

— Nie ma potrzeby, byśmy obaj ryzykowali podejście bliżej. Dalej ruszę sam.

Uthacalthing znał swego towarzysza niedoli wystarczająco dobrze, by wyczuć jego skrępowanie. Kultura Thennanian przywiązywała wielką wagę do osobistej odwagi — zwłaszcza ze względu na to, że podróże kosmiczne tak bardzo ich przerażały.

— Będę ci towarzyszył, Uthacalthing — Kault podźwignął się, by odłożyć na bok wiosło. — Możesz tam spotkać coś niebezpiecznego.

Uthacalthing powstrzymał go, podnosząc rękę.

— Nie ma potrzeby, kolego i przyjacielu. Twoja fizyczna postać nie jest przystosowana do warunków tego bagna. Poza tym mógłbyś przewrócić łódkę. Odpocznij sobie. Wrócę za kilka minut.

— Niech i tak będzie — Kault odczuł widoczną ulgę. — Będę ciebie oczekiwał tutaj.

Uthacalthing brodził przez płycizny, stawiając ostrożnie stopy w podstępnym błocie. Omijał rozlewiska wyciekającej ze statku cieczy i kierował się w stronę brzegu, gdzie roztrzaskany grzbiet jachtu wznosił się łukiem ponad trzęsawiskiem.

To był poważny wysiłek. Poczuł, że jego ciało próbuje się zmienić, by lepiej sobie poradzić z trudem brodzenia przez błoto. Uthacalthing stłumił jednak tę reakcję. Glif nutumnow pomógł mu ograniczyć adaptacje do minimum. Pokonanie tej odległości po prostu nie było warte ceny, jaką kosztowałyby go zmiany.

Kołnierz Tymbrimczyka rozszerzył się po części, aby podtrzymać nutumnow, a po części dlatego, że jego korona poszukiwała wśród zielska i trawy znaków obecności jakichś istot. Było wątpliwe, by cokolwiek tutaj mogło wyrządzić mu krzywdę. Zadbali o to Bururalli. Mimo to brodząc sondował otaczający go teren i pieścił sieć empatyczną tego bagiennego życia.

Ze wszystkich stron otaczały go małe stworzonka. Były tu wszystkie podstawowe, standardowe formy: opływowe, wrzecionowate ptaki, pokryte łuskami istoty gadopodobne o zrogowaciałych pyskach oraz zaopatrzone we włosy czy futro formy, które umykały przed nim wśród trzcin. Od dawna było wiadomo, że istnieją trzy klasyczne sposoby, na które tlenodyszne zwierzęta mogą pokrywać swą skórę. Jeśli jej komórki wypiętrzyły się na zewnątrz, kształtowały się pióra, jeśli do wewnątrz, powstawały włosy. Jeśli zaś grubiały, stawały się płaskie i twarde, zwierzę miało łuski.

Wszystkie te trzy formy rozwinęły się tutaj, w typowy sposób. Pióra były idealne dla ptaków, które potrzebowały maksimum izolacji przy minimum ciężaru. Futro pokrywało ciepłokrwiste stworzenia, nie mogące sobie pozwolić na utratę ciepła.

Rzecz jasna, to dotyczyło tylko powierzchni. Wewnątrz istniała niemal nieskończona liczba sposobów podejścia do problemu, jakim było życie. Każde stworzenie było niepowtarzalne, każdy świat stanowił cudowny eksperyment w dziedzinie różnorodności. Planeta miała za zadanie być wielką wylęgarnią i ze względu na tę rolę zasługiwała na ochronę. Uthacalthing dzielił to przekonanie ze swym towarzyszem.

Ludy jego i Kaulta były wrogami — rzecz jasna nie w ten sposób, w jaki Gubru byli wrogami ludzi z Garthu, lecz w pewnym, swoistym sensie — zarejestrowani w Instytucie Sztuki Wojennej. Istniało wiele rodzajów konfliktu, większość z nich niebezpieczna i dosyć poważna. Niemniej Uthacalthing na swój sposób lubił tego Thennanianina. Taka sytuacja mu odpowiadała, gdyż z reguły łatwiej było spłatać figla komuś, kogo się lubiło.

Mazista woda skapywała z jego gładkich getrów, gdy Uthacalthing wgramolił się ciężko na błotnisty brzeg. Tymbrimczyk sprawdził, czy nie ma tu promieniowania, po czym ruszył lekkimi krokami w stronę roztrzaskanego jachtu.


Kault przyglądał się Uthacalthingowi, gdy ten zniknął za burtą rozbitego statku. Siedział nieruchomo, jak mu polecono, od czasu do czasu uderzając wiosłem, by przeciwstawić się leniwemu prądowi i utrzymać z dala od wyciekających powoli strumieni płynu. Śluz wydobywał się z bulgotaniem z jego szczelin oddechowych, by zagłuszyć fetor.

W całych Pięciu Galaktykach Thennanianie byli znani jako twardzi wojownicy i dzielni gwiezdni wędrowcy. Jednakże Kault i jego ziomkowie mogli się czuć swobodnie jedynie na żywej, oddychającej planecie. Dlatego właśnie ich statki tak bardzo przypominały światy — mocne i trwałe. Statek wywiadowczy sporządzony przez jego rasę nie zostałby strącony z nieba — tak jak ten — przez byle terawatowy laser. Tymbrimczycy przedkładali prędkość i zdolność manewrowania ponad ochronę pancerza, lecz katastrofy takie jak ich zdawały się potwierdzać thennański punkt widzenia.

Rozbicie się statku pozostawiło im niewiele opcji. Próba przedarcia się przez gubryjską blokadę byłaby w najlepszym razie ryzykowna, zaś alternatywą było ukrywanie się z ocalałymi przedstawicielami ludzkiego rzędu. Nie były to zbyt pociągające perspektywy.

Być może katastrofa była jednak najlepszym rozgałęzieniem, w jakie mogła skierować się rzeczywistość. Tutaj przynajmniej była gleba, woda i znajdowali się pośród życia.

Kault podniósł wzrok, gdy Uthacalthing ponownie wyłonił się zza narożnika wraku, dźwigając mały tornister. Gdy tymbrimski poseł wszedł do wody, jego futrzany kołnierz był w pełni rozwinięty. Kault wiedział już, że nie rozprasza on nadmiaru ciepła tak skutecznie, jak thennański grzebień.

Niektóre grupy wewnątrz jego klanu uważały podobne fakty za dowód przyrodzonej wyższości Thennanian, Kault należał jednak do stronnictwa o bardziej tolerancyjnych poglądach, wierzącego, że każda forma życia ma swoje miejsce w ewoluującej Całości. Nawet niecywilizowane i nieobliczalne ludzkie dzikusy. Nawet heretycy.


Korona Uthacalthinga zmierzwiła się, gdy kierował się z powrotem do łódki, nie dlatego jednak, że był przegrzany. Formował specjalny glif.

Lurmnanu zawisło w powietrzu w jasnych promieniach słońca. Skupiło się w polu jego korony, narosło, naprężyło ochoczo ku przodowi, po czym wykatapultowało się w stronę Kaulta i zatańczyło nad grzebieniem potężnego Thennanianina, jak gdyby w pełnej zachwytu ciekawości.

Galakt wydawał się nie zwracać na nie uwagi. Nic nie zauważył. Nie można było jednak mieć o to do niego pretensji. Ostatecznie glif to było nic. Nic rzeczywistego.

Kault pomógł Uthacalthingowi wdrapać się z powrotem na pokład. Złapał go za pas i wciągnął na chwiejną łódkę głową do przodu.

— Odnalazłem trochę dodatkowych uzupełnień dietetycznych, a także kilka narzędzi, których możemy potrzebować — powiedział Tymbrimczyk w siódmym galaktycznym, gdy wtoczył się na łódkę. Kault podtrzymał go.

Tornister otworzył się i na tworzącą dno szalupy tkaninę wysypały się butelki. Lurmnanu wciąż unosiło się ponad Thennanianinem, oczekując na odpowiedni moment. Gdy Kault pochylił się, by pomóc pozbierać rozrzucone przedmioty, wirujący glif opadł na dół!

Uderzył w osławiony thennański upór i odbił się od niego. Prostoduszna flegmatyczność Kaulta była zbyt nieustępliwa, by można ją było przebić. Na nalegania Uthacalthinga lurmnanu ponownie skoczyło naprzód i rzuciło się z furią na grzebień pokrytego zrogowaciałą skórą stworzenia w tej samej chwili, gdy Kault podniósł butelkę, która była lżejsza niż pozostałe, i wręczył ją Uthacalthingowi. Zatwardziały sceptycyzm nieziemca sprawił jednak, że glif ponownie zatoczył się do tyłu.

Uthacalthing spróbował po raz ostatni, gdy pogmerał przy butelce i odłożył ją na bok, tym razem jednak lurmnanu po prostu rozbiło się o nieprzenikalną barierę wyobrażeń Thennanianina.

— Nic ci nie jest? — zapytał Kault.

— Och, nic — kołnierz Uthacalthinga opadł. Sfrustrowany Tymbrimczyk wypuścił z płuc powietrze. Będzie musiał znaleźć jakiś sposób na pobudzenie ciekawości Kaulta!

No cóż — pomyślał. — Nigdy się nie spodziewałem, że to będzie łatwe. Czasu nie zabraknie.

Zanim zdołają dotrzeć do Port Helenia, mają do przebycia kilkaset kilometrów pustkowi, potem góry Mulun, a na końcu dolinę Sindu. Gdzieś na tym obszarze czekał cichy wspólnik Uthacalthinga, gotowy pomóc mu w zrobieniu Kaultowi długiego, zawiłego dowcipu.

Bądź cierpliwy — powiedział sobie Tymbrimczyk. — Najlepsze żarty wymagają wiele czasu.

Schował tornister pod swym prowizorycznym siedzeniem i zabezpieczył go za pomocą kawałka sznurka.

— Ruszajmy w drogę. Myślę, że na drugim brzegu ryby będą dobrze brały. Te drzewa zapewnią nam też schronienie przed żarem południa.

Kault zgodził się chrapliwym tonem i złapał za wiosło. Przedzierali się przez bagno wspólnym wysiłkiem, zostawiając za sobą wrak jachtu, by pogrążał się powoli w cierpliwym błocie.

44. Galaktowie

Siły inwazyjne stacjonujące na orbicie ponad planetą rozpoczęcie kolejną fazę operacji.

Na początku był atak, który spotkał się z krótkim, nieoczekiwanie zaciętym, lecz niemal bezcelowym oporem. Potem nastąpiła konsolidacja oraz opracowywanie planów rytuału i oczyszczenia.

Przez cały ten czas główną troską floty pozostawała obrona.

W Pięciu Galaktykach panowało zamieszanie. Każdy z około dwudziestu innych sojuszy mógł również dostrzec dla siebie korzyść w zagarnięciu Garthu. Albo też sojusz terrańsko-tymbrimski — mimo jego ciężkiego położenia w innych rejonach — mógł się decydować na przeprowadzenie kontrataku w tym miejscu. Taktyczne komputery mówiły, że dzikusy postąpiłyby głupio, gdyby tak uczyniły, lecz Ziemianie byli tak nieprzewidywalni, że nie można było być niczego pewnym.

Zbyt wiele już zainwestowano w ten teatr działań wojennych. Klan Gooksyu-Gubru nie mógł sobie pozwolić na porażkę w tym miejscu.

Dlatego też flota wojenna ustawiła się na pozycjach. Statki pełniły straż nad pięcioma lokalnymi poziomami hiperprzestrzeni, pobliskimi punktami transferowymi oraz kometarnymi węzłami skoków czasowych.

Nadeszły wiadomości o opałach, w jakich znalazła się Ziemia, desperacji Tymbrimczyków oraz o trudnościach, jakie mieli spryciarze w pozyskaniu sojuszników między ospałymi umiarkowanymi klanami. W miarę upływu czasu stawało się jasne, że z tej strony nie istnieje żadna groźba.

Część z pozostałych wielkich klanów wzięła się jednak do roboty. Te, które potrafiły szybko zwietrzyć okazję. Niektóre zaangażowały się w jałowe poszukiwania zaginionego statku delfinów. Dla innych panujące zamieszanie stało się wygodnym usprawiedliwieniem dla załatwienia starożytnych porachunków. Liczące sobie tysiąclecia umowy rozwiewały się niczym obłoki gazu pod wpływem nagłych wybuchów supernowych. Płomienie ogarnęły prastarą strukturę społeczną Pięciu Galaktyk. Z Rodzinnej Grzędy Gubru nadeszły nowe rozkazy. Gdy tylko naziemne systemy obronnie zostaną ukończone, większa część floty będzie musiała odlecieć ku innym obowiązkom. Pozostałe siły będą aż nadto wystarczające, aby obronić Garth przed każdą prawdopodobną groźbą.

Władcy Grzędy dołączyli do rozkazu rekompensaty. Suzerenowi Wiązki i Szponu przyznali pochwałę, Suzerenowi Poprawności obiecali zaś udoskonaloną Bibliotekę Planetarną dla potrzeb ekspedycji garthiańskiej.

Nowemu Suzerenowi Kosztów i Rozwagi żadna rekompensata nie była potrzebna. Rozkazy same w sobie stanowiły jego triumf, gdyż w swej esencji były manifestem rozwagi. Główny biurokrata zdobył punkty w walce o pierzenie, których tak bardzo potrzebował w rywalizacji ze swymi bardziej doświadczonymi partnerami.

Jednostki floty wyruszyły w stronę najbliższego punktu transferowego pewne, że siły lądowe na Garthu trzymają sytuację w dziobie i ręku. Te jednak obserwowały odlot wielkich okrętów liniowych z odrobinę mniejszą pewnością siebie. Na powierzchni planety pojawiły się oznaki istnienia słabego ruchu oporu. Jego działalność — która jak dotąd była niewiele więcej niż tylko niedogodnością — rozpoczęła się wśród szympansiej populacji na prowincji. Ponieważ szymy były kuzynami i podopiecznymi ludzi, ich irytujące i niestosowne zachowanie się nie było niespodzianką. Gubryjskie dowództwo naczelne podjęło niezbędne środki ostrożności, poczym zwróciło swą uwagę ku innym sprawom.

Pewne informacje — dane pochodzące od nieprzyjaciela — przyciągnęły uwagę triumwiratu. Dotyczyły one samej planety Garth. Ta wzmianka mogła się okazać nic nie wartą, jeśli jednak była to prawda, pojawiały się olbrzymie możliwości!

Tak czy inaczej, sprawę trzeba było zbadać. Stawką mogły być istotne korzyści. Pod tym względem wszyscy trzej suzerenowie zgadzali się ze sobą w zupełności. Był to dla nich pierwszy posmak prawdziwego, wspólnego consensusu.


Pluton Żołnierzy Szponu czuwał nad ekspedycją udającą się w góry. Smukłe ptaszyska w mundurach polowych pikowały tuż nad drzewami. Cichy gwizd ich uprzęży latających niósł się łagodnie wzdłuż wąskich kanionów. Jeden czołg poduszkowy unosił się z przodu, jadąc na szpicy, drugi zaś strzegł tyłu konwoju.

Uczeni badacze jechali w swych płynących nad ziemią barkach otoczeni aż nadto wystarczającą opieką. Wehikuły kierowały się w głąb lądu, unosząc się na płaskich poduszkach powietrznych. Z konieczności unikały postrzępionych, pełnych wyniosłości grzbietów górskich. Nie było się jednak gdzie śpieszyć. Pogłoska którą mieli zbadać, była prawdopodobnie fałszywa, suzerenowie nalegali jednak, by na wszelki wypadek zbadać sprawę.

Ich cel stał się widoczny pod koniec drugiego dnia. Był to płaski obszar na dnie wąskiej doliny. Pewna liczba budynków została tu spalona aż do fundamentów, nie tak dawno temu.

Czołgi poduszkowe zajęły pozycje na przeciwległych krańcach wypalonego terenu. Następnie z barek wyłonili się gubryjscy uczeni oraz ich asystenci — podopieczni Kwackoo. Ptaszyska nie zbliżały się do wciąż cuchnących ruin, lecz kierowały poszukiwaniem śladów wyćwierkując rozkazy do furkoczących robotów próbkujących. Biali, puszyści Kwackoo, mniej wybredni niż ich opiekunowie, rzucili się prosto na zgliszcza. Skrzeczeli z podniecenia, węszyli i sondowali.

Jeden wniosek natychmiast stał się oczywisty. Zniszczenia miały charakter celowy. Podpalacze pragnęli coś ukryć, posługując się dymem i spustoszeniem.

Zmierzch zapadł z subtropikalną szybkością. Po chwili badacze musieli pracować w świetle reflektorów, co nie było wygodne. Wreszcie dowódca ekipy zarządził przerwę. Badania na pełną skalę będą musiały zaczekać do rana.

Specjaliści wycofali się na noc do wnętrza swych barek, świergocząc o tym, co już zdołali odkryć. Były tu ślady, wskazówki mówiące o rzeczach ekscytujących i w niemałym stopniu niepokojach.

Za dnia będzie jednak wystarczająco wiele czasu na pracę. Technicy zamknęli włazy, by odgrodzić się od ciemności. Sześć robotów obserwacyjnych wzniosło się w górę i zawisło z milczącą, mechaniczną pilnością, wirując cierpliwie wokół swych osi ponad pojazdami. Garth obracał się powoli pod gwiaździstym niebem. Ciche skrzypnięcia i szelesty świadczyły o ruchliwych, poważnych zajęciach nocnych leśnych stworzeń — polowaniach i ucieczkach. Roboty obserwacyjne ignorowały to, wirując nie zaniepokojone. Noc wlokła się powoli.

Niedługo przed świtem na oświetlonych światłem gwiazd dróżkach przebiegających pod drzewami pojawiły się inne postacie. Mniejsze, miejscowe zwierzęta czmychnęły do swych kryjówek, których nasłuchiwały, jak nowo przybyli posuwali się naprzód, powoli i ostrożnie.

Roboty obserwacyjne również zauważyły owe zwierzęta i oceniły je według zaprogramowanych kryteriów. Niegroźne — orzekły. Ponownie maszyny nie uczyniły nic.

45. Athaclena

— Możemy do nich strzelać jak do kaczek — stwierdził Benjamin ze swego punktu obserwacyjnego na zachodnim stoku. Athaclena spojrzała do góry na swego szymskiego adiutanta.

Przez chwilę borykała się z przenośnią Benjamina. Być może była to aluzja do ptasiej natury nieprzyjaciela?

— Sprawiają wrażenie pewnych siebie, jeśli to miałeś na myśli — odparła. — Mają jednak do tego powód. Gubru polegają na robotach bojowych w większym stopniu niż my, Tymbrimczycy. Uważamy, że są one drogie i zanadto przewidywalne. Niemniej te ma” szyny mogą być bardzo groźne.

Benjamin skinął z powagą głową.

— Zapamiętam to, ser.

Athaclena wyczuwała jednak, że nie zrobiło to na nim wrażenia. Benjamin pomógł im zaplanować poranny atak, dokonując koordynacji z przedstawicielami ruchu oporu z Port Helenia. Był beztrosko pewien, że zakończy się on sukcesem.

Szymy z miasta miały przed świtem — na chwilę przed zaplanowanym początkiem ich akcji — przypuścić atak w dolinie Sindu. Oficjalnie jego celem było zasianie zamętu w szeregach nieprzyjaciela i być może wyrządzenie mu jakichś szkód, które by zapamiętał. Athaclena nie była pewna, czy jest to rzeczywiście możliwe, niemniej zgodziła się na to ryzyko. Nie chciała, by Gubru wywnioskowali zbyt wiele z ruin Centrum Howlettsa.

Jeszcze nie w tej chwili.

— Rozbili obóz obok pozostałości dawnego głównego budynku — powiedział Benjamin. — Dokładnie tam, gdzie się spodziewaliśmy.

Athaclena spojrzała niepewnie na półprzewodnikową lornetka nocną, którą szym trzymał w ręku.

— Czy jesteś pewien, że tych urządzeń nie da się wykryć? Benjamin skinął głową, nie podnosząc wzroku.

— Tak jest. Wykładaliśmy podobne instrumenty na stoku niedaleko krążącego robota gazowego. Trasa jego lotu nie odchyliła się nawet o włos. Ograniczyliśmy listę materiałów, które nieprzyjaciel potrafi wywęszyć. Wkrótce…

Benjamin zesztywniał. Athaclena wyczuła jego nagłe napięcie.

— Co się stało?

Szen pochylił się ku przodowi.

— Widzę postacie poruszające się po drzewach. To na pewno nasze chłopaki zajmują pozycje. Teraz się przekonamy, czy te robota bojowe są zaprogramowane tak, jak pani sądziła.

Choć uwaga Benjamina została odwrócona, nie zaproponował, że pożyczy jej lornetki.

Tyle co do protokołu rządzącego stosunkiem podopiecznych do opiekunów — pomyślała Athaclena. Nie miało to co prawda znaczenia. Wolała sięgnąć na zewnątrz własnymi zmysłami.

Na dole wykryła trzy odrębne gatunki dwunogów zajmujących pozycje wokół gubryjskiej ekspedycji. Jeśli Benjamin ich zauważył, z pewnością musieli się znajdować w zasięgu wrażliwych robotów obserwacyjnych nieprzyjaciela. A jednak nie uczyniły one nic! Sekundy upływały miarowo, a wirujące maszyny nie wystrzeliły do postaci zbliżających się pod osłoną drzew. Nie zaalarmowały też swych śpiących panów.

Westchnęła. Poczuła przypływ nadziei. Powściągliwość maszyn stanowiła informację o kluczowym znaczeniu. Fakt, że wciąż wirowały bezgłośnie, mówił jej bardzo wiele o tym, co działo się nie tylko tutaj na Garthu, lecz również gdzie indziej, poza cętkowanym polem gwiazd lśniącym ponad jej głową. Mówił jej coś o stanie, w jakim znajdowało się Pięć Galaktyk jako całość.

Nadal obowiązuje prawo — pomyślała Athaclena. — Gubru mają skrępowane ręce.

Podobnie jak wiele innych klanów fanatyków. Sojusz Gubryjski nie był nieskalany, gdy chodziło o przestrzeganie kodeksów planetarnego postępowania ekologicznego. Znając ponurą paranoję ptaszydeł, Athaclena doszła do wniosku, że zaprogramowałyby swe roboty obronne w inny sposób, jeśli reguły wciąż obowiązywały, a w całkiem inny, gdyby przestały funkcjonować.

Gdyby chaos całkowicie opanował Pięć Galaktyk, Gubru przeprogramowaliby swe maszyny tak, by raczej wysterylizowały setki akrów terenu niż pozwoliły na jakiekolwiek zagrożenie dla ich pierzastych osób. Jeśli jednak Kodeksy obowiązywały, nieprzyjaciel nie odważy się na razie ich złamać, gdyż te same reguły mogą ochronić jego, gdyby losy wojny obróciły się przeciwko niemu.

Reguła Numer Dziewięćset Dwanaście: Jeśli to tylko możliwe, należy oszczędzać nie biorących udziału w walce. Dotyczyło to gatunków w jeszcze większym stopniu niż jednostek, zwłaszcza na dotkniętym katastrofą świecie, takim jak Garth. Miejscowe formy życia chroniła miliardoletnia tradycja.

— Jesteście więźniami własnych wyobrażeń, wy paskudy — szepnęła w siódmym galaktycznym. Najwyraźniej Gubru zaprogramowali swe maszyny, by poszukiwały przejawów rozumności — produkowanej fabrycznie broni, ubrań, maszynerii. Nie byli w stanie sobie wyobrazić, że nieprzyjaciel zaatakuje ich obóz nago, niemożliwy do odróżnienia od zamieszkujących las zwierząt!

Uśmiechnęła się, myśląc o Robercie. Ta część planu była jego autorstwa.

Szary, przedświtowy poblask rozprzestrzeniał się powoli po niebie, przyćmiewając stopniowo słabsze gwiazdy. Po lewej stronie Athacleny ich medyk, postarzała szymka Elayne Soo, spojrzała na swój całkowicie metalowy zegarek. Zastukała znacząco w jego szkiełko. Athaclena skinęła głową, wydając pozwolenie na przystąpienie do akcji.

Doktor Soo nakryła usta dłonią i wydała z siebie wysoki tryl — okrzyk ptaka fyuallu. Athaclena nie usłyszała ostrego brzęku cięciw, z jakim wystrzeliło trzydzieści kusz. Napięła jednak mięśnie. Gdyby Gubru zainwestowali w naprawdę zaawansowane roboty…

— Trafione! — uradował się Benjamin. — Sześć małych pokrywek, wszystkie rozbite w drobne kawałki! Wszystkie roboty strącone!

Athaclena znowu zaczęła oddychać. Robert był tam na dole. Teraz, być może, była w stanie uwierzyć, że on i pozostali mają szansę. Dotknęła ramienia Benjamina i szym z niechęcią oddał jej lornetkę.

Ktoś musiał zauważyć, że zgasły ekrany monitorów. Rozległo się ciche brzęczenie i górny właz jednego z czołgów poduszkowych otworzył się. Postać w hełmie wyjrzała na spokojną łąkę. Jej dziób poruszył się nerwowo, gdy dostrzegła szczątki najbliższego robota strażniczego. Pobliskie gałęzie zaszeleściły pod wpływem nagłego poruszenia. Żołnierz odwrócił się błyskawicznie, z wyciągniętym laserem, gdy ktoś lub coś wyskoczyło zza jednego z sąsiednich drzew. W stronę ciemnej postaci wystrzeliła niebieska błyskawica.

Chybiła. Zbity z tropu gubryjski kanonier nie mógł namierzyli niewyraźnej sylwetki, która nie leciała ani nie spadała na ziemię, lecz przemykała nad wąską polaną zawieszona na końcu długiej liany! Jasne impulsy chybiły celu jeszcze dwukrotnie. Żołnierz zmarnował swą szansę. Rozległ się trzask, gdy niewyraźnie widoczna postać owinęła nogi wokół smukłego ptaszyska i złamała mu kręgosłup.

Trójuderzeniowy puls Athacleny zabił szybciej, gdy ujrzała sylwetkę Roberta stojącą na wieżyczce czołgu obok wygiętego ciała Żołnierza Szponu. Dał znak podniesioną ręką i nagle polana wypełniła się biegającymi postaciami.

Szymy wpadły między czołgi i wiszące barki, niosąc butelki z wypalonej gliny. Za nimi posuwały się, powłócząc nogami, większe sylwetki objuczone potężnymi plecakami. Athaclena usłyszała jak Benjamin mruczy do siebie ze skrywanej złości. Goryle włączono do tej operacji jej decyzją i nie było to posunięcie popularne.

— …trzydzieści pięć… trzydzieści sześć… — Elayne Soo odliczało sekundy. Gdy światło jutrzenki padło na wehikuły nieziemców ujrzeli wdrapujące się na nie szymy. To było ryzyko numer trzy. Czy zaskoczenie w wystarczającym stopniu opóźni nieuniknione reakcję?

Szczęście opuściło ich po trzydziestu ośmiu sekundach. Zawyły reny, najpierw w czołgu na przedzie, a potem w tym z tyłu.

— Uwaga! — zawołał ktoś na dole.

Pokryci futrem napastnicy rozbiegli się w stronę drzew, gdy Żołnierze Szponu wysypali się ze swych poduszkowych barek, wysyłając palące impulsy z szablokarabinów. Szymy padały z krzykiem na ziemię, uderzając się po płonącym futrze, lub osuwały się w milczeniu w podszycie lasu, przedziurawione na wylot. Athaclena zwinęła koronę, aby nie zemdleć pod wpływem ich cierpienia.

Pierwszy raz posmakowała wojny na pełną skalę. W tej chwili wydawało się, że nie ma w tym nic z żartu, a jedynie cierpienie bezsensowna, okropna śmierć.

Nagle Żołnierze Szponu zaczęli padać. Gdy ptaszyska podskakiwały wokoło w poszukiwaniu celów, które zniknęły pomiędzy drzewami, pociski powalały je na ziemię. Żołnierze nastawili swą broń, by wyszukiwała źródła energii, nie było tam jednak laserów, na które mogłaby się nakierować, ani też miotaczy impulsowych czy nawet napędzanej chemicznie broni śrutowej. Tymczasem bełty z kusz świstały jak kąśliwe komary. Jeden za drugim gubryjscy wojownicy padali w drgawkach na ziemię.

Najpierw jeden czołg, a potem drugi, zaczęły wznosić się na ryczących kolumnach powietrza. Pierwszy wehikuł obrócił się, po czym jego potrójne lufy zaczęły zamiatać ogniem po lesie.

Wydawało się, że wierzchołki wyniosłych drzew wisiały w powietrzu przez krótką chwilę po tym, jak ich środkowe odcinki eksplodowały. Następnie runęły na ziemię pośród kłębów dymu i latających w powietrzu wiórów drewna. Napięte pnącza szarpały się w przód i w tył niczym cierpiące katusze węże, rozchlapując swe z trudem zdobyte płyny we wszystkich kierunkach. Szymy spadały z wrzaskiem z połamanych gałęzi.

Czy to jest tego warte? Och, czy cokolwiek może być tego warte?

Korona Athacleny rozszerzyła się pod wpływem chwilowych emocji. Dziewczyna poczuła, że zaczął się kształtować glif. Odrzuciła gniewnie nie uformowane zmysłowe wyobrażenie, odpowiedź na jej pytanie. Nie chciała teraz żadnych tymbrimskich, pełnych śmiechu zjadliwości. Miała raczej ochotę rozpłakać się na ludzki sposób, nie wiedziała jednak, jak to zrobić.

Las aż kipiał od strachu. Miejscowe zwierzęta umykały przed spustoszeniem. Niektóre przebiegały wprost po Athaclenie i Benjaminie, piszcząc w panicznym, desperackim pragnieniu ucieczki. Promień masakry rozszerzał się. Śmiercionośne pojazdy otworzyły ogień do wszystkiego, co znajdowało się w polu widzenia. Wszędzie buchały eksplozje i płomienie.

Wtem, równie nagle jak zaczął strzelać, pierwszy czołg zaprzestał ognia! Najpierw jedna, a potem druga lufa zalśniła czerwono-białym blaskiem i wyłączyła się z akcji. Hałas zmniejszył się o połowę.

Wydawało się, że druga maszyna bojowa ma podobne problemy. Ta jednak nie przestała strzelać, mimo że jej lufy opuszczały się w dół z trzaskiem.

— Kurczę, schyl się! — krzyknął Benjamin i pociągnął Athaclenę w dół. Grupa okupująca zbocze zdążyła się ukryć akurat na czas, gdy tylny czołg eksplodował z palącym, aktynicznym blaskiem. Skrawki metalu i kształtoplastycznego pancerza przemknęły z gwizdem nad nimi.

Athaclena zamrugała powiekami pod wpływem ostrego powidoku. Na skutek chwilowej dezorientacji wywołanej przeciążeniem zmysłów, zastanowiła się, dlaczego Benjamin ma taką obsesję na punkcie ziemskiego drobiu.

— Ten drugi jest zablokowany! — krzyknął ktoś. Faktycznie, gdy Athaclena odzyskała zdolność widzenia, z łatwością mogła dostrzec dym bijący spod pokrywy pierwszego czołgu. Z wieżyczki dobiegły zgrzytliwe hałasy. Wydawało się, że maszyna nie jest zdolna do ruchu. Poczuli zmieszany z gryzącą wonią płonącej rośliny ostry odór korozji.

— Udało się! — uradowała się Elayne Soo. Wypadła z ukrycia i pobiegła szybko, by zająć się rannymi.

Benjamin i Robert zaproponowali użycie środków chemicznych do obezwładnienia gubryjskiego patrolu. Athaclena zmodyfikowała następnie ich plan tak, by dopasować go do własnych celów. Nie potrzebowała martwych Gubru, choć nigdy dotąd ich nie oszczędzali. Tym razem chodziło jej o żywych.

Mieli ich tam teraz, zamkniętych w tych wehikułach, niezdolnych do ruchu czy akcji. Ich anteny telekomunikacyjne zostały stopione, a zresztą w tej chwili z pewnością rozpoczęły się już ataki w Sindzie. Gubryjskie dowództwo naczelne miało pod dostatkiem zmartwień bliżej domu. Minie trochę czasu, zanim nadejdzie pomoc.

Przez chwilę panowała cisza. Szczątki spadały na ściółkę lasu. Dym opadał powoli na ziemię.

Nagle dał się słyszeć coraz głośniejszy chór wysokich wrzasków — okrzyków radości nie zmienionych od czasów poprzedzających moment, gdy ludzkość rozpoczęła manipulacje z szympansimi genami. Athaclena usłyszała też inny dźwięk… falujący, zawodzący krzyk triumfu — zew „Tarzana” w wykonaniu Roberta.

Dobrze — pomyślała. — Dobrze jest przekonać się, że przeżył całą tę rzeź. Byle tylko postąpił zgodnie z planem i trzymał się od tej chwili w ukryciu!

Spomiędzy konarów przewróconych drzew wysypały się szymy. Niektóre z nich pognały do doktor Soo, by pomóc jej przy rannych, inne zaś zajęły pozycje wokół uszkodzonych maszyn.

Benjamin spoglądał na północny zachód, gdzie kilka gwiazd niknęło w świetle świtu.

— Ciekawe, jak idzie Fibenowi i chłopakom z miasta — odezwał się.

Po raz pierwszy Athaclena uwolniła swą koronę. Wreszcie swobodna, ukształtowała ona kuhunnagarra… esencję odłożonej na później nieokreśloności.

— Na to nie mamy wpływu — powiedziała mu. — Musimy działać tutaj, w tym miejscu.

Podniosła rękę, by rozkazać swym rozmieszczonym na zboczu jednostkom ruszyć naprzód.

46. Fiben

Ponad doliną Sindu unosił się dym. Tu i ówdzie na polach pszenicy i wśród sadów wybuchły pożary sypiące sadzą w poranek, który szybko stawał się blady i przyćmiony.

Na wysokości stu metrów nad ziemią siedzący na mocnym drewnianym szkielecie latawca własnej roboty Fiben obserwował rozproszone pożary za pomocą lornetki polowej. Walka w Sindzie nie toczyła się bynajmniej po ich myśli. Operacja miała zadać nieprzyjacielowi straty poprzez szybki atak, po którym powinna nastąpić ucieczka. Zamieniła się ona jednak w klęskę.

Na domiar złego poziom chmur zaczął opadać, jak gdyby były me przeciążone ciemnym dymem oraz upadkiem ich nadziei. Wkrótce nie będzie nic widział na odległość większą niż jakiś kilometr.

— Fiben!

Na dole, po lewej stronie, niedaleko od wielkiego, kwadratowego cienia latawca, stała Gailet Jones, machając do niego ręką.

— Fiben, czy widzisz kogokolwiek z grupy C? Czy załatwili gubryjski posterunek? i Potrząsnął przesadnie głową.

— Nie ma po nich śladu! — zawołał. — Widzę za to kurz wzbijany przez nieprzyjacielskie czołgi!

— Gdzie? Ile ich jest? Poluzujemy ci linę, żebyś mógł lepiej…

— Nie ma mowy! — krzyknął. — Schodzę teraz w dół.

— Ale potrzebne nam dane… Potrząsnął z emfazą głową.

— Wszędzie tu jest pełno patroli! Musimy stąd zmiatać! — Fiben zagestykulował w stronę szymów kontrolujących linę.

Gailet przygryzła wargę i skinęła głową. Zaczęli ściągać go z powrotem.

Gdy atak się załamał i łączność przestała funkcjonować, Gailet zaczęła poszukiwać informacji z jeszcze większą zajadłością. Szczerze mówiąc, Fiben nie mógł mieć o to do niej pretensji. On również chciał wiedzieć, co się dzieje. Tam byli jego przyjaciele! W tej chwili jednak lepiej by było, gdyby pomyśleli o własne skórze.

A zaczęło się tak dobrze — pomyślał, gdy jego pojazd powoli zbliżał się ku ziemi. Powstanie wybuchło w chwili, gdy szymscy robotnicy zatrudnieni na gubryjskich placach budowy odpalili ładunki wybuchowe rozmieszczane pieczołowicie w ciągu ostatniego tygodnia. W pięciu spośród ośmiu wybranych celów na spotkanie porannego nieba wzbiły się zadowalające pióropusze ognia.

Potem jednak zaczęły się uwidaczniać zalety techniki. Obserwacja tego, jak szybko reagowały automatyczne systemy obronne nieprzyjaciela, dziesiątkujące posuwające się naprzód grupy nieregularnych żołnierzy, zanim te zdążyły na dobre rozpocząć atak, sprawiała paraliżujące wrażenie. O ile Fiben wiedział, żaden z ważniejszych celów nie został zdobyty, a co dopiero utrzymany.

W ostatecznym rozrachunku sytuacja wcale nie wyglądała dobrze.

Fiben musiał skierować dziób latawca bliżej wiatru, prując powietrze, gdy prymitywny szybowiec opadał w dół. Ziemia przybliżała się szybko. Naprężył nogi, przygotowując się na uderzenie. Nadeszło ono ze zgrzytliwym, głuchym odgłosem. Usłyszała, że jeden z drewnianych dźwigarów złamał się, gdy skrzydło przejęło na siebie większą część wstrząsu.

Cóż, lepiej dźwigar niż kość.

Fiben stęknął, rozpiął uprząż i wygrzebał się z ciężkiej tkaniny domowej roboty. Prawdziwa paralotnia z kompozytowymi rozporami oraz skrzydłami z superpłótna byłaby o całe niebo lepsza. Wciąż jednak nie wiedzieli, co w niektórych produkowanych fabrycznie przedmiotach potrafili wykryć najeźdźcy, Fiben nalegał więc, by użyli prymitywnych substytutów własnej roboty.

Wielki szym z blizną, który miał na imię Max, stojący na straży tuż obok ze zdobycznym gubryjskim karabinem laserowym, wyciągnął do niego rękę.

— Nic ci nie jest, Fiben?

— Nie, Max, nic. Weźmy się do rozbiórki tego grata.

Jego ekipa rozmontowała pośpiesznie latawiec i zaniosła pod osłonę pobliskich drzew. Gubryjskie śmigacze i myśliwce przelatywały nad nimi ze świstem już od chwili, gdy — przed świtem — rozpoczęła się pechowa akcja. Latawiec był maleńki, praktycznie niewidoczny dla radaru i noktowizora. Niemniej z pewnością podejmowali znaczne ryzyko używając go w ten sposób za dnia.

Gailet spotkała się z nimi na granicy sadu. Nie chciała uwierzyć w tajną broń Gubru — ich zdolność do wykrywania produkowanych fabrycznie towarów — podporządkowała się jednak, po części na jego naleganie. Szymka miała na sobie krótką, brązową szatę opadającą na szorty oraz ręcznie tkaną bluzkę. Przyciskała do piersi notatnik i pisak.

Przekonanie jej, by zostawiła swój przenośny ekran danych, wymagało bardzo intensywnych perswazji.

Jeśli Fiben wyobrażał sobie przez moment, że — w chwili gdy wygrzebał się ze szczątków — ujrzał na jej twarzy ulgę, musiał stwierdzić, że się pomylił. Gailet była teraz w nastroju ściśle praktycznym.

— Co widziałeś? Jak liczne posiłki sprowadził nieprzyjaciel z Port Helenia? Na jaką odległość ekipa Yossy’ego zdołała zbliżyć się do baterii sieci podniebnej?

Dobre szeny i szymki zginęły dziś rano, a ją najwyraźniej obchodzą tylko jej cholerne dane!

Reduta kosmicznego systemu obronnego była jednym z kilku dogodnych celów. Do tej chwili kilka niepozornych zasadzek w górach zaledwie zdołało przyciągnąć uwagę wroga. Fiben upierał się, że ich pierwszy atak będzie musiał przynieść poważne rezultaty, gdyż już nigdy później nieprzyjaciel nie będzie równie nie przygotowany.

Mimo to Gailet uczyniła osią ich operacji w dolinie Sindu swych obserwatorów, a nie jednostki bojowe. Informacje były dla niej ważniejsze niż szkody, jakie mogliby ewentualnie wyrządzić nieprzyjacielowi. Ku zaskoczeniu Fibena pani generał wyraziła na to zgodę.

Potrząsnął głową.

— Widać w tamtej okolicy kupę dymu, myślę więc, że Yossy mógł coś zdziałać — Fiben otrzepał się z piasku. W jego ręcznie tkanym kombinezonie była dziura. — Widziałem całe mnóstwo nadciągających posiłków nieprzyjacielskich. Wszystko mam tutaj — popukał się w głowę.

Gailet skrzywiła się. Najwyraźniej wolałaby usłyszeć relację natychmiast. Zgodnie z planem jednak powinni byli uciec stąd już dawno. Robiło się okropnie późno.

— Dobrze, odbierzemy twój meldunek potem. W tej chwili ten punkt musi już być spalony.

Chyba się zgrywasz — pomyślał z sarkazmem Fiben. Odwrócił się.

— Hej, wy. Pochowaliście już tego grata?

Trzy szymy stanowiące obsługę latawca zgarniały nogami liście na niski kopiec pod baniastymi korzeniami fukowca.

— Zrobione, Fiben.

Zaczęły zbierać swe strzelby myśliwskie złożone pod innym drzewem.

Fiben zmarszczył brwi.

— Myślę, że lepiej będzie, jak się ich pozbędziemy. Są terrańskiej produkcji.

Gailet potrząsnęła z emfazą głową.

— Czym mielibyśmy je zastąpić? Jeśli zostanie nam tylko sześć czy dziesięć zdobycznych gubryjskich laserów, to co będziemy w stanie osiągnąć? Jestem gotowa zaatakować nieprzyjaciela na golasa, jeśli to konieczne, ale nie bez broni! — Jej brązowe oczy gorzały gniewem.

Fiben również się wściekł.

— Jesteś gotowa zaatakować! W takim razie dlaczego nie rzucisz się na te cholerne ptaszyska z zaostrzonym ołówkiem? To twoja ulubiona broń!

— To nieuczciwe! Robię te wszystkie notatki, bo…

Nie zdążyła skończyć odpowiedzi. Przerwał jej Max, który krzyknął:

— Kryć się!

Nagły świst przeszywanego powietrza przerodził się w wibrujący huk. Coś białego przemknęło z błyskiem niemal na poziomie wierzchołków drzew. Tam, gdzie przeleciało, zerwane z gałęzi liście opadały, wirując, na łąkę. Fiben nie przypominał sobie chwili, gdy padł za pokryty naroślami korzeń drzewa, wyjrzał jednak zza niego akurat na czas, by zobaczyć, jak nieziemski statek wzbija się w górę, okrąża szczyt odległego wzgórza i rozpoczyna lot powrotny.

Czuł leżącą obok Gailet. Max był po lewej. Wlazł już wysoko na gałęzie innego drzewa. Pozostali rozpłaszczyli się na ziemi po prawej stronie, bliżej skraju sadu. Fiben dostrzegł, jak jeden z nich unosi broń, gdy statek wywiadowczy zbliżył się ponownie.

— Nie! — krzyknął, zdając sobie sprawę, że jest już za późno.

Skraj łąki eksplodował. Kawałki darni pofrunęły w górę, jakby cisnęły je gniewne demony. W mgnieniu oka wir przedarł się przez pobliskie drzewa, wyrzucając w powietrze we wszystkich kierunkach fragmenty liści, gałęzi, ziemi, ciała i kości.

Gailet wbiła wzrok w ten chaos, aż żuchwa jej opadła. Fiben skoczył na swą towarzyszkę, na chwilę zanim fala eksplozji przetoczyła się nad nimi. Ocalałe drzewa trzeszczały, kołysane strumieniem powietrza. Równomierny deszcz szczątków spadł na plecy Fibena.

— Hmm-mmm!

Twarz Gailet wyłoniła się spod jego ramienia. Szymka wciągnęła powietrze.

— Złaź, kurde, ze mnie, zanim się uduszę, ty śmierdzący, zapchlony, nadgryziony przez mole…

Fiben ujrzał, że nieprzyjacielski samolot wywiadowczy zniknął za wzgórzem. — Chodź — powiedział pospiesznie, ciągnąc ją za rękę, by pomóc jej się podnieść. — Musimy się stąd zmywać.

Barwne przekleństwa Gailet ucichły nagle, gdy szymka wstała. Wciągnęła powietrze ujrzawszy to, czego dokonała gubryjska broń. Wytrzeszczyła oczy, jak to się często robi, gdy widok jest zbyt straszny, by w niego uwierzyć.

Kawałki drewna zostały gwałtownie przemieszane z okropnie wyglądającymi szczątkami trzech niedoszłych wojowników. Karabiny szymów leżały porozrzucane wśród tego zniszczenia.

— Jeśli masz zamiar złapać którąś z tych broni, to zaraz się pożegnamy, siostro.

Gailet mrugnęła, po czym potrząsnęła głową i wypowiedziała tylko jedno słowo. „Nie”. Została przekonana.

Nagle odwróciła się.

— Max!

Ruszyła w stronę miejsca, gdzie po raz ostatni widzieli jej wielkiego, ponurego służącego. W tej samej chwili jednak dotarł do nich dudniący dźwięk.

Fiben powstrzymał ją.

— Wojskowe transportery. Nie mamy czasu. Jeśli żyje i jest w stanie uciec, na pewno to zrobi. Chodźmy!

Warkot olbrzymich maszyn był coraz bliższy, lecz Gailet nadal się opierała.

— Och, na Ifni, pomyśl o ocaleniu swych notatek! — nalegał. To ją przekonało. Gailet pozwoliła na to, by powlókł ją za sobą.

Przez kilka kroków podążała za nim, utykając, lecz potem złapała rytm. Razem zaczęli biec. Niezła z niej dziewczyna — pomyślał Fiben, gdy znikali pod osłoną drzew. — Potrafi być upierdliwa, ale przynajmniej nie brak jej odwagi. Pierwszy raz w życiu widziała coś podobnego, a nawet się nie porzygała.

Słucham? — wydawał się mówić inny cichy głos w jego głowie. — A kiedy ty widziałeś podobny syf? W porównaniu z tym bitwy w kosmosie są czyste i schludne.

Fiben przyznał sam przed sobą, że najważniejszy powód, dla którego sam się nie porzygał, to ten, że wolałby, by go diabli wzięli, niż miałby zwrócić śniadanie w obecności tej właśnie szymki. Nigdy nie sprawiłby jej takiej satysfakcji.

Przeszli razem z chlupotem przez błotnisty strumień, by poszukać schronienia jak najdalej stąd.

47. Athaclena

Teraz wszystko zależało od Benjamina.

Athaclena i Robert obserwowali ukryci wysoko na zboczu, jak ich przyjaciel zbliżył się do uziemionego gubryjskiego konwoju. Towarzyszyły mu dwa szymy, z których jeden wzniósł wysoko w górę flagę rozejmu. Jej godło było takie same, jak symbol Biblioteki — przeszyta promieniami spirala galaktycznej cywilizacji.

Szymscy emisariusze zdjęli ręcznie tkane ubrania. Byli teraz odziani w ceremonialne srebrzyste szaty skrojone według fasonu odpowiedniego dla dwunogów o ich kształcie i statusie. Potrzeba było odwagi, by podejść w ten sposób do pojazdów. Choć były uszkodzone — od przeszło pół godziny nie dostrzegano w nich żadnych znaków aktywności — trzy szymy nie mogły się nie zastanawiać, co uczyni nieprzyjaciel.

— Dziesięć do jednego, że ptaki spróbują najpierw wysłać robota — mruknął Robert z oczyma wlepionymi w scenę rozgrywające się na dole.

Athaclena potrząsnęła głową.

— Nie założę się, Robercie. Zauważ! Otwierają się drzwi środkowej barki.

Ze swego punktu obserwacyjnego widzieli dokładnie całą polanę. Ciemne ruiny budynków Centrum Howlettsa majaczyły nad wciąż jeszcze tlącym się poduszkowym czołgiem. Jego brat, z opadłymi bezużytecznie lufami, leżał nachylony na swych rozbitych ciśnieniowych osłonach bocznych.

Z jednej z uszkodzonych barek stojących pomiędzy dwiema zniszczonymi maszynami bojowymi wyłonił się wiszący w powietrzu kształt.

— Tak jest — Robert prychnął z niesmakiem. Faktycznie był to robot. Nad nim również powiewała flaga z podobnym wyobrażeniem przeszytej promieniami spirali.

— Cholerne ptaszyska nie przyznają, że szymy są na wyższym poziomie rozwoju niż dżdżownice, dopóki się ich do tego nie zmusi — skomentował Robert. — Spróbują użyć do prowadzenia negocjacji maszyny. Mam tylko nadzieję, że Benjamin pamięta, co ma robić.

Athaclena dotknęła ramienia Roberta, po części po to, by mu przypomnieć, aby nie podnosił głosu.

— Pamięta — powiedziała cicho. — Ma też do pomocy Elayne Soo.

Niemniej, przyglądając się tej scenie, oboje odczuwali nieokreślone wrażenie bezradności. To było zadanie na poziomie opiekunów. Nie powinno się wymagać od podopiecznych, by sami stawiali czoła podobnym sytuacjom.

Unosząca się w powietrzu maszyna — najwyraźniej jeden z gubryjskich robotów próbkujących, pośpiesznie przystosowany do celów dyplomatycznych — zatrzymała się w odległości czterech metrów przed zbliżającymi się szymami, które zdążyły już stanąć i rozwinąć swój sztandar. Robot wydał z siebie piskliwy świergot oburzenia, którego Athaclena i Robert nie byli w stanie dokładnie zrozumieć. Jego ton był jednak rozkazujący.

Dwa z szymów cofnęły się o krok, uśmiechając się nerwowo.

— Dasz sobie radę, Ben! — warknął Robert. Athaclena dostrzegła, że na jego dobrze umięśnionych ramionach pojawiły się węzły. Gdyby te wybrzuszenia były tymbrimskimi gruczołami przekształcającymi… Zadrżała pod wpływem tego porównania i ponownie zwróciła wzrok na rozgrywającą się w dole scenę.

Tam, w dolinie, szym Benjamin stał nieruchomo jak skała, najwyraźniej nie zwracając uwagi na maszynę. Czekał. Wreszcie tyrada robota dobiegła końca. Nastała chwila ciszy. Nagle Benjamin wykonał prosty ruch ramieniem — dokładnie tak, jak nauczyła go Athaclena — pogardliwie odmawiając przedmiotom martwym prawa uczestniczenia w sprawach istot rozumnych.

Robot zaskrzeczał ponownie, tym razem donośniej. W jego głosie brzmiała nuta desperacji.

Szymy po prostu stały i czekały. Nie raczyły nawet odpowiedzieć maszynie.

— Cóż za wyniosłość — westchnął Robert. — Świetnie, Ben. Pokaż im, że masz klasę. Mijały minuty. Żywy obraz nie uległ zmianie.

— Ten gubryjski konwój wjechał w góry bez osłon psi! — oznajmiła nagle Athaclena. Dotknęła swej prawej skroni. Jej korona zafalowała. — Albo też uległy one zniszczeniu podczas ataku. Tak czy inaczej jestem w stanie wyczuć, że robią się nerwowi.

Najeźdźcom pozostało jeszcze trochę czujników, które umożliwiały im wykrycie poruszeń w lesie, zbliżającego się do nich biegiem nieprzyjaciela. Wkrótce nadciągnie druga grupa szturmowa, w tym razem wyposażona w nowoczesną broń.

Ruch oporu trzymał swój najpotężniejszy atut w ukryciu, z myślą o zaskoczeniu. Antymateria miała tendencję do emitowania rezonansu, który można było wykryć z wielkiej odległości. Teraz jednak nadszedł czas na odsłonięcie wszystkich kart. Nieprzyjaciel wiedział już, że nie jest bezpieczny, nawet w swych pancernych wehikułach.

Nagle, bez żadnej ceremonii, robot wzbił się w górę i odleciał do centralnej barki. Następnie, po krótkiej przerwie, śluza otworzyła się ponownie i pojawiła się inna para emisariuszy.

— Kwackoo — oznajmił Robert.

Athaclena stłumiła glif syrtunu. Jej ludzki przyjaciel miał tendencję do obwieszczania rzeczy oczywistych.

Białe, puszyste czworonogi, wierni podopieczni Gubru, zbliżyły się do punktu wyznaczonego na negocjacje, gulgocąc do siebie z podniecenia. Wydawały się wielkie na tle szymów, gdy podeszły do nich od przodu. Z grubej opierzonej szyi jednego z nich zwisał generator głosu, lecz maszyna tłumacząca wciąż milczała.

Trzy szymy złożyły dłonie z przodu i pokłoniły się jak jeden, pochylając głowy pod kątem około dwudziestu stopni. Wyprostowały się i czekały.

Kwackoo po prostu stali bez ruchu. Było jasne, kto teraz ignoruje kogo.

Przez lornetkę Athaclena ujrzała, że Benjamin przemówił. Zaklęła na myśl, że musi na to wszystko patrzeć, a nic nie można usłyszeć.

Słowa szyma przyniosły jednak skutek. Kwackoo zaczęli ćwierkać i beczeć z podniecenia i oburzenia. Przez generator głosu popłynęły słowa. Były zbyt ciche, by mogła je usłyszeć, lecz przyniosły niemal natychmiastowy efekt. Benjamin nie czekał na koniec. On i jego towarzysze zabrali swój sztandar, odwrócili się i odmaszerowali.

— To świetny facet — powiedział z zadowoleniem Robert. Znał szymy. W tej chwili łopatki musiały je swędzieć straszliwie, lecz mimo to oddalały się spokojnym krokiem.

Dowódca Kwackoo zaprzestał przemowy. Wytrzeszczył oczy, zakłopotany, po czym zaczął podskakiwać i wydawać z siebie przenikliwe krzyki. Jego partner również sprawiał wrażenie bardzo podekscytowanego. Czekający na wzgórzu usłyszeli teraz wzmocniony głos generatora, rozkazujący: — … wracajcie!… — raz za razem.

Szymy nadal oddalały się w kierunku linii drzew, aż wreszcie At-haciena i Robert usłyszeli właściwe słowo.

— … wracajcie… PROSZĘ!…

Człowiek i Tymbrimka spojrzeli na siebie i obdarzyli się nawzajem uśmiechem. To była połowa tego, o co toczyła się walka.

Benjamin i jego grupa zatrzymali się nagle. Odwrócili się i wrócili spokojnym krokiem w poprzednie miejsce. Po raz drugi stanęli w milczeniu, czekając, z ozdobionym spiralą sztandarem. Wreszcie, drżąc pod wpływem tego, co musiało być dla nich straszliwym upokorzeniem, pierzaści emisariusze pokłonili się.

Był to płytki ukłon — nieznaczne zgięcie dwóch z czterech kolan — to jednak wystarczało. Podopieczni terminujący u Gubru uznali podopiecznych terminujących u ludzi za równych sobie.

— Mogli raczej wybrać śmierć — szepnęła Athaclena pełna podziwu, mimo że to właśnie miał osiągnąć jej plan. — Kwackoo liczą sobie już prawie sześćdziesiąt tysięcy ziemskich lat. Neoszympansy są rozumne dopiero od trzech stuleci, a ponadto to podopieczni dzikusów — wiedziała, że Robert nie poczuje się obrażony jej doborem słów. — Kwackoo są wystarczająco zaawansowani w procesie Wspomagania, by mieć prawo wybrać śmierć zamiast czegoś takiego. Oni i Gubru muszą być oszołomieni. Nie pomyśleli o implikacjach. Zapewne niemal nie mogą uwierzyć, że to naprawdę się dzieje.

Robert uśmiechnął się.

— Poczekaj tylko, aż usłyszą resztę. Pożałują, że nie wybrali łatwego wyjścia.

Szymy odpowiedziały pokłonem pod takim samym kątem. Potem, gdy cała ta przykra etykieta była już załatwiona, jedna z wielkich ptakopodobnych istot powiedziała coś szybko. Jej generator głosu wymamrotał tłumaczenie na anglic.

— Kwackoo zapewne żądają rozmowy z tymi, którzy dowodzili zasadzką — zauważył Robert. Athaclena zgodziła się z jego słowami.

Benjamin zdradził swą nerwowość tym, że odpowiadając użył rąk. To jednak nie stanowiło większego problemu. Wskazał gestem na ruiny, na zniszczone czołgi poduszkowe, na bezradne barki oraz otaczający ich las, w którym ze wszystkich stron zbliżały się żądne zemsty oddziały, by dokończyć roboty.

— Mówi im, że to on jest dowódcą.

To, rzecz jasna, przewidywał scenariusz. Athaclena, pisząc go, cały czas odczuwała zdumienie, z jaką łatwością przestawiła się z subtelnej tymbrimskiej sztuki naciągania faktów na bardziej bezpośrednią ludzką technikę otwartego kłamstwa.

Gestykulacja Benjamina pomagała jej śledzić rozmowę. Miała wrażenie, że za pomocą empatii oraz własnej wyobraźni może niemal wypełnić wszystkie luki.

— Utraciliśmy naszych opiekunów — brzmiał wyuczony tekst Benjamina. — Wy i wasi panowie zabraliście ich nam. Tęsknimy za nimi i pragniemy ich powrotu. Niemniej wiemy, że bezradna żałoba nie sprawiłaby, by byli z nas dumni. Jedynie drogą czynu możemy pokazać, jak dobrze zostaliśmy wspomożeni. W związku z tym postępujemy tak, jak nas nauczyli — zachowujemy się jak rozumne stworzenia obdarzone myślą i honorem. Dlatego więc, w imię honoru i Kodeksów Wojny, domagam się teraz, byście wy i wasi panowie dali parol albo też ponieśli konsekwencje naszego legalnego i sprawiedliwego gniewu!

— To mu się uda — szepnęła na wpół zdumiona Athaclena.

Robert kaszlnął. Starał się nie roześmiać w głos. W miarę jak Benjamin mówił, Kwackoo sprawiali wrażenie coraz bardziej strapionych. Gdy skończył, opierzone czworonogi podskoczyły w górę i zaskrzeczały. Sapały, muskały swe pióra i wyrażały głośne sprzeciwy.

Benjamin jednak nie dał się zastraszyć. Sprawdził chronometr na ręce, po czym wypowiedział trzy słowa.

Kwackoo nagle zaprzestali protestów. Z pewnością otrzymali rozkazy, gdyż naraz pokłonili się ponownie, odwrócili i pognali galopem do centralnie usytuowanej barki.

Słońce wzniosło się już ponad linię wzgórz na wschodzie. Smugi światła poranka lśniły pomiędzy powalonymi drzewami. Na obszarze, gdzie prowadzono rokowania, zrobiło się ciepło, szymy jednak stały i czekały. Od czasu do czasu Benjamin spoglądał na zegarek i mówił na głos, ile czasu zostało.

Athaclena widziała, jak na skraju lasu specjalna ekipa montuje ich jedyny miotacz antymaterii. Z pewnością Gubru również byli tego świadomi. Słyszała, jak Robert cicho odlicza minuty.

Wreszcie — w gruncie rzeczy niemal w ostatniej chwili — włazy wszystkich trzech poduszkowców otworzyły się. Z każdego z nich wyszła procesja. Prowadził ją cały kontyngent Gubru ubranych w połyskujące szaty starszych opiekunów. Nucili pieśń w wysokiej tonacji. Akompaniował im bas ich wiernych Kwackoo.

To widowisko miało swe korzenie w starożytnej tradycji. Sięgały one epok znacznie dawniejszych niż czasy, gdy życie na Ziemi po raz pierwszy wypełzło na brzeg. Nie było trudno sobie wyobrazić, jak podenerwowani musieli być Benjamin i pozostali, gdy ci, którzy mieli być zwolnieni na parol, zebrali się przed nimi. Robert sam poczuł suchość w ustach.

— Pamiętaj, żeby pokłonić się jeszcze raz — odezwał się szeptem.

Athaclena uśmiechnęła się. Korona zapewniała jej tu przewagę.

— Nie obawiaj się, Robercie. Będzie pamiętał.

Rzeczywiście Benjamin złożył z przodu dłonie, okazując głęboki szacunek należny starszemu opiekunowi od pozdrawiającego go młodszego podopiecznego. Szymy pokłoniły się nisko.

Jedynie błysk bieli zdradził fakt, że Benjamin uśmiecha się od ucha do ucha.

— Robercie — odezwała się Athaclena, kiwając głową z satysfakcją. — Twoi ziomkowie zrobili bardzo dobrą robotę z ich ziomkami w ciągu zaledwie czterystu lat.

— Nie przypisuj zasługi nam — odparł. — To wszystko było na miejscu w stanie surowym już od początku.


Zwolnione na parol ptaszyska ruszyły w stronę doliny Sindu na piechotę. Niewątpliwie niedługo przybędzie po nie transport, gdyby jednak nawet tak się nie stało, Athaclena nakazała wysłać wiadomość, że mają dotrzeć do swej bazy nie niepokojone. Każdy szym, który dotknąłby choć jednego piórka, zostałby wyjęty spod prawa, jego plazma wylana do ścieku, a linii genetycznej położony kres. Sprawa była aż tak poważna.

Procesja zniknęła w dali na górskiej drodze. Wtedy zaczęła się ciężka praca.

Ekipy szymów pognały do porzuconych wehikułów, by je ogołocić ze wszystkiego, co dało się zabrać, w ciągu drogocennej chwili przed przybyciem odwetu. Goryle pochrapywały niecierpliwie, iskały się nawzajem i gestykulowały do siebie, oczekując na ładunki, które miały zabrać pomiędzy wzgórza.

Athaclena zdążyła już przenieść swój punkt dowodzenia na pokrytą kamiennymi szpikulcami grań położoną o dwie mile dalej pomiędzy górami. Obserwowała przez lornetkę, jak ostatnie łupy ładowano na plecy i zabierano, pozostawiając w cieniu zburzonych budynków niemal puste kadłuby.

Robert oddalił się znacznie wcześniej, gdyż na to nalegała. Jutro wyruszał z kolejną misją i potrzebny mu był odpoczynek.

Jej korona zafalowała, gdy wykennowała Benjamina, zanim dał się słyszeć odgłos jego stóp cicho uderzających w ścieżkę. Kiedy przemówił, jego głos brzmiał poważnie.

— Pani generał, odebraliśmy za pośrednictwem sygnalizatorów wiadomość, że ataki w Sindzie zakończyły się niepowodzeniem. Wysadzono w powietrze kilka nieziemniackich konstrukcji, ale reszta akcji była niemal totalną katastrofą.

Athaclena zamknęła oczy. Spodziewała się tego, choćby dlatego, że w mieście istniały poważne problemy z zapewnieniem bezpieczeństwa. Fiben podejrzewał, że tamtejszy ruch oporu został zinfiltrowany przez zdrajców.

Mimo to Athaclena nie zakazała tych ataków. Przyniosły one poważne korzyści — odwróciły uwagę gubryjskich sił obronnych i dostarczyły ich zdolnym do szybkiego reagowania myśliwcom zajęcia daleko stąd. Miała tylko nadzieję, że nie nazbyt wiele szymów straciło życie, ściągając na siebie gniew najeźdźców.

— Jedno drugie równoważy — oznajmiła swemu adiutantowi. Wiedziała, że ich zwycięstwa będą musiały mieć charakter symboliczny. Próba przepędzenia nieprzyjaciół z siłami, jakimi dysponowali, byłaby daremna. Ze swym coraz większym talentem do przenośni porównała to do sytuacji gąsienicy próbującej przesunąć drzewo.

Nie, jeżeli uda się nam cokolwiek osiągnąć, to tylko dzięki chytrości.

Benjamin odchrząknął. Athaclena spojrzała na niego.

— Nadal nie jesteś przekonany, że powinniśmy im pozwolić odejść żywym — stwierdziła. Szym skinął głową.

— Nie, ser, nie jestem. Chyba zrozumiałem część z tego, co mi pani mówiła o symbolizmie i tym wszystkim… i jestem dumny, że zdaje się pani sądzić, iż dobrze sobie poradziliśmy z ceremonią zwolnienia na parol. Nadal jednak sądzę, że powinniśmy spalić ich wszystkich.

— Dla zemsty?

Benjamin wzruszył ramionami. Oboje wiedzieli, że takie były uczucia większości szymów. Symbole nie obchodziły ich w najmniejszym stopniu. Ziemskie gatunki miały tendencję do spoglądania na wszystkie te pokłony i trudno uchwytne podziały klasowe Galaktów jako na afektowaną głupotę dekadenckiej, znajdującej się w ślepej uliczce cywilizacji.

— Pani wie, że nie o to chodzi — odparł. — Zgodziłbym się z pani rozumowaniem, że osiągnęliśmy tu dzisiaj znaczący sukces tylko dzięki temu, że skłoniliśmy ich, by z nami rozmawiali, gdyby nie jeden szczegół.

— Mianowicie jaki?

— Ptaki miały okazję powęszyć w centrum. Widziały ślady Wspomagania. Nie mogę też wykluczyć możliwości, że dostrzegły między drzewami same goryle! — Benjamin potrząsnął głową. — Po prostu sądzę, że po tym fakcie nie powinniśmy byli pozwolić im stąd odejść — dodał.

Athaclena położyła dłoń na ramieniu swego adiutanta. Nie odezwała się, ponieważ wyglądało na to, że nic się tu więcej nie da powiedzieć.

Jak mogła wytłumaczyć Benjaminowi tę sprawę?

Ponad jej głową nabrało kształtu syulff-kuonn. Zawirowało, pełne zadowolenia z obrotu rzeczy. Rzeczy, które zaplanował jej ojciec.

Nie, nie mogła wyjaśnić szymowi, że nalegała, by zabrali ze sobą goryle i uczynili je elementem akcji dlatego, że miało to stanowić część długiego, pogmatwanego i bardzo złośliwego żartu.

48. Fiben i Gailet

— Trzymaj głowę nisko! — warknął Fiben.

— Czy przestaniesz na mnie pokrzykiwać! — odparła gniewnie Gailet. Podniosła oczy jedynie do poziomu szczytów otaczających ich źdźbeł trawy. — Chcę tylko zobaczyć, czy…

Słowa urwały się, gdy Fiben zbił ją z ramion, na których się wspierała. Wylądowała, wypuszczając z jękiem powietrze, i przetoczyła się na bok, wypluwając ziemię.

— Ty ospowaty, zapchlony…

Oczy Gailet pozostały wymowne nawet wtedy, gdy dłoń Fibena zatkała mocno jego usta.

— Powiedziałem ci — szepnął. — Mają takie czujniki, że jeśli ty ich nie widzisz, to znaczy, że oni muszą widzieć ciebie. Nasza jedyna szansa to pełznąć jak robaki, dopóki nie znajdziemy sposobu na wtopienie się z powrotem w cywilną populację szymów!

Z niewielkiej odległości dobiegło ich brzęczenie maszyn rolniczych. Ten dźwięk przyciągnął ich tutaj. Gdyby tylko udało się im zbliżyć na tyle, by zmieszać się z farmerami, mogliby jeszcze umknąć z niewodu zarzuconego przez najeźdźców.

O ile Fiben się orientował, on i Gailet mogli być jedynymi ocalonymi z nieszczęsnego powstania w dolinie. Trudno było sobie wyobrazić, w jaki sposób górscy partyzanci pod dowództwem Athacleny mogliby poradzić sobie lepiej. Z miejsca, w którym leżał, insurekcja wydawała się całkowicie zdławiona.

Cofnął rękę z ust Gailet.

Gdyby spojrzenie mogło zabić — pomyślał na widok wyrazu jej oczu. Z włosami zbitymi w kłaki i splamionymi błotem nie przypominała zbytnio spokojnej szymskiej intelektualistki.

— Myślałam… że… powiedziałeś… — szeptała z zastanowieniem, podkreślając, że panuje nad sobą — iż nieprzyjaciel nie może nas wykryć, jeśli mamy na sobie tylko materiały miejscowego pochodzenia.

— Pod warunkiem, że jest leniwy i polega tylko na swej tajnej broni. Nie zapominaj jednak, że dysponuje on również podczerwienią, radarem, sonarem sejsmicznym, psi… — przerwał nagle. Z jego lewej strony nadciągał cichy jęk. Jeśli była to żniwiarka, którą słyszeli uprzednio, może będą mieli okazję na nią wskoczyć.

— Zaczekaj tutaj — szepnął. Gailet złapała go za nadgarstek.

— Nie! Idę z tobą! — spojrzała szybko w lewo i w prawo, po czym opuściła wzrok. — Nie… nie zostawiaj mnie samej. Fiben przygryzł wargę.

— No dobra. Ale trzymaj się nisko, tuż za mną.

Posuwali się jedno za drugim, tuż ponad gruntem. Jęk stawał się powoli coraz głośniejszy. Po chwili Fiben poczuł słabe mrowienie przebiegające w górę po tyle jego szyi.

— Grawitory — pomyślał. — Blisko.

Nie zdawał sobie sprawy, jak blisko, dopóki maszyna nie przemknęła ponad koniuszkami źdźbeł trawy. Ujrzał ją w odległości zaledwie dwóch metrów.

Spodziewał się wielkiego wehikułu. Ten przedmiot był jednak mniej więcej wielkości piłki do koszykówki. Pokrywały go srebrzyste i szkliste gałki — czujniki. Kołysał się łagodnie na popołudniowym wietrzyku, obserwując ich.

O kurde!

Fiben westchnął, usiadł na pośladkach i pozwolił, by ręce opadły mu na znak rezygnacji. W niewielkiej odległości słyszał ciche głosy, niewątpliwie należące do właścicieli urządzenia.

— To robot bojowy, prawda? — zapytała zmęczonym głosem Gailet.

Skinął głową.

— Tropiciel. Chyba tani model. Niemniej wystarczająco dobry, by nas znaleźć i zatrzymać.

— Co zrobimy? Wzruszył ramionami.

— A co możemy zrobić? Lepiej się poddajmy. Za plecami jednak przesiewał palcami ciemną ziemię, aż wreszcie zacisnął je na gładkim kamieniu. Odległe głosy zbliżały się w ich stronę. Co tam, do licha — pomyślał.

— Posłuchaj, Gailet Kiedy się ruszę, padnij. Wydostań się stąd Zanieś te notatki do Athacleny, jeśli jeszcze żyje.

Potem, zanim zdążyła zadać jakiekolwiek pytania, wydał z siebie krzyk i cisnął z całej siły kamieniem.

Kilka rzeczy zdarzyło się jednocześnie. W prawym nadgarstku Fibena eksplodował ból. Nastąpił błysk tak jasny, ze go oślepił. Potem, podczas jego skoku do przodu, niezliczone bolesne ukłucia przebiegły w górę i w dół jego klatki piersiowej.

Gdy Fiben leciał w stronę maszyny, ogarnęło go dziwne wrażenie, mówiące mu, ze dokonał już wcześniej tego czynu — przeżył ten konkretny, gwałtowny moment — nie raz czy dwa, lecz sto razy, w stu poprzednich życiach. Fala odczucia mówiącego mu, ze zna tę sytuację, zalała go w chwili, gdy leciał przez pulsujące pole grawitorów w stronę robota, by owinąć się wokół nieziemskiej maszyny.

Świat podskakiwał i kręcił się, gdy przedmiot próbował go zrzucić Jego laser strzelał do cienia napastnika Trawy ogarnęły płomienie Fiben trzymał się kurczowo. Pola i niebo zlały się w wywołującą mdłości plamę.

Wydawało się, ze sztucznie wzbudzone poczucie deja vu naprawdę mu pomogło. Fiben miał wrażenie, ze robił to już niezliczoną ilość razy. Mały racjonalny kącik jego umysłu wiedział, że tak nie było, lecz zakłócona pamięć mówiła co innego i dawała mu fałszywe poczucie pewności, którego bardzo potrzebował w chwili, gdy odważył się rozluźnić uchwyt zranionej prawej dłoni, by po szukać nią skrzynki kontrolnej robota.

Ziemia i niebo zlały się ze sobą Fiben połamał sobie paznokieć, gdy podważył pokrywkę i wyłamywał zamek. Sięgnął ręką do śródka i złapał za przewody.

Maszyna kręciła się i przechylała, jak gdyby wyczuwała jego zamiary. Nogi Fibena straciły uchwyt i spadły błyskawicznie z robota. Rzucało nim wkoło jak szmacianą lalką. Gdy jego lewa ręka puściła, trzymał się tylko samych drutów słabnącą prawą dłonią. Wirował, wirował i wirował…

W owej chwili tylko jedna rzecz na świecie nie była plamą — soczewka lasera robota znajdująca się bezpośrednio przed nim.

Żegnaj — pomyślał i zamknął oczy.

Nagle coś się urwało. Fiben poleciał na bok, wciąż trzymając w prawej dłoni druty. Gdy padł z łoskotem na ziemię, sprawiło mu to niemal zawód. Krzyknął. Zatrzymał się tuz przed jednym z tlących się ogni.

Och, czuł ból. Jego żebra były obolałe, zupełnie jakby jedna z wielkich samic goryla w Centrum Howlettsa okazywała mu uczucia przez całą noc. Strzelano do niego co najmniej dwa razy. Niemniej spodziewał się, że zginie. Bez względu na to, co stanie się później, dobrze było być żywym.

Zamrugał powiekami, by usunąć z oczu piasek i sadzę. W odległości pięciu metrów szczątki gubryjskiej sondy syczały i trzeszczały wewnątrz pierścienia poczerniałej, dymiącej trawy. To tyle, jeśli chodzi o sławetną jakość galaktycznej maszynerii.

Co za nieziemniacki kanciarz sprzedał Gubru takie gówno? — zastanowił się Fiben. — Nie przeszkadzałoby mi nawet, gdyby to był Jophuranin złożony z dziesięciu śmierdzących pierścieni z sokiem. Pocałowałbym go natychmiast. Daję słowo.

Podniecone głosy. Biegnące stopy. Fiben poczuł nagły przypływ nadziei. Spodziewał się, że Gubru przyjdą po swą strąconą sondę, to jednak były szymy! Skrzywił się i złapał za bok, zdołał jednak wstać. Uśmiechnął się.

Uśmiech zamarł na jego ustach, gdy ujrzał, kto się zbliża.

— No, no, co my tu mamy? Sam pan Niebieska Karta! Wyglądasz jakbyś znowu pokonywał tor przeszkód, chłopczyku z college’u. Najwyraźniej nie potrafisz zrozumieć, kiedy jesteś pokonany.

Był to wysoki szen ze starannie wygolonymi włosami na twarzy oraz elegancko nawoskowanymi i podkręconymi wąsami. Fiben rozpoznał przywódcę bandy nadzorowanej z „Małpiego Grona”, który używał imienia Irongrip.

Dlaczego — ze wszystkich szymów na świecie — musiał to być akurat on?

Zjawili się inni. Na jaskrawych kombinezonach pojawił się dodatkowy szczegół — szarfa oraz przepaska na ramieniu — obie oznaczone tym samym godłem… wyciągniętą ptasią łapą z trzema ostrymi szponami lśniącymi w holograficznej groźbie.

Zebrali się wokół niego, uzbrojeni w zmodyfikowane szablokarabiny. Niewątpliwie byli to członkowie nowej milicji kolaborantów, o której on i Gailet słyszeli już wcześniej pogłoski.

— Pamiętasz mnie, chłopczyku z college’u? — zapytał uśmiechnięty Irongrip. — Tak, myślałem, że mnie zapamiętasz. Ja ciebie z pewnością nie zapomniałem.

Fiben westchnął, gdy ujrzał, jak przyprowadzili Gailet Jones. Trzymało ją mocno dwóch innych nadzorowanych.

— Nic ci nie jest? — zapytała cicho.

Nie potrafił odczytać wyrazu jej oczu. Fiben skinął głową. Wydawało się, że niewiele można powiedzieć.

— No chodźcie, moje młode genetyczne piękności — Irongrip roześmiał się i złapał Fibena mocno tuż nad jego zranionym prawym nadgarstkiem. — Znam parę osób, z którymi chcielibyśmy was zapoznać. Tym razem nie będzie żadnych nieprzewidzianych przeszkód.

Fiben musiał oderwać wzrok od Gailet, gdy szarpnięty za ramię zatoczył się przed siebie chwiejnym krokiem. Brak mu było sił na stawianie bezcelowego oporu.

Gdy nadzorowani powlekli go ze sobą przodem, przed Gailet, po raz pierwszy miał okazję, by się rozejrzeć. Zobaczył, że znajdują się w odległości zaledwie kilkuset metrów od granicy Port Helenia! Para wybałuszających oczy szymów w ubiorach roboczych spoglądała na nich ze stopni nadwozia pobliskiego kultywatora.

Fibena i Gailet poprowadzono ku małej bramie we wzniesionej przez nieziemców barierze przebiegającej falistą linią przez okolicę niczym sieć, która opadła szczelnie na ich życie.

49. Galaktowie

Suzeren Poprawności dał wyraz swemu podnieceniu poprzez tukanie i odtańczenie krótkiej serii podskoków na swej Grzędzie Deklamacji. Te na wpół uformowane robaki naprawdę opóźniały stawienie się przed jego sądem, powstrzymując się od udzielenia informacji przez więcej niż obrót planetarny!

Co prawda wszyscy ocaleni z górskiej zasadzki wciąż byli w stanie szoku. Ich pierwszą myślą było zgłoszenie się do dowództwa armii, ta zaś, zajęta likwidowaniem ostatniego z nieudanych powstań na pobliskich równinach, kazała im czekać. Ostatecznie jakie znaczenie miała niewielka utarczka w górach w porównaniu z niemal udanym atakiem na baterię obrony przed atakiem z głębokiego kosmosu?

Suzeren był w stanie zrozumieć, w jaki sposób dochodzi do podobnych omyłek, niemniej jednak przyprawiało go to o frustrację. Wydarzenie w górach było w rzeczywistości znacznie ważniejsze niż wszystkie pozostałe wybuchy dzikiej aktywności partyzanckiej.

— Powinniście byli się unicestwić — wyeliminować — spowodować własny koniec!

Suzeren wyćwierkał i wytańczył swe potępienie przed gubryjskimi uczonymi. Pióra specjalistów wciąż były nastroszone i nie wymuskane po długiej wędrówce przez wzgórza. Teraz pogrążyli się jeszcze głębiej w przygnębieniu.

— Akceptując zwolnienie na parol naraziliście na szwank — wyrządziliście szkodę — umniejszyliście naszą poprawność i honor — zakończył swą reprymendę suzeren.

Gdyby to byli wojskowi, najwyższy kapłan mógłby zażądać odszkodowań od nich i od ich rodzin. Większość członków eskorty została jednak zabita, a uczeni byli zwykle mniej zainteresowani sprawami poprawności niż żołnierze i mniej o nich wiedzieli.

Suzeren postanowił im wybaczyć.

— Niemniej wasza decyzja jest zrozumiała — otrzymuje sankcję. Dotrzymamy warunków waszego parolu.

Technicy zatańczyli z ulgi. Gdy wrócą do domu, nie spotka ich poniżenie, ani nic gorszego. Władze nie wyprą się ich uroczyście złożonego słowa. Będzie ono jednak kosztowne. Ci uczeni muszą natychmiast opuścić układ planetarny Garthu i nie można ich będzie zastąpić przez co najmniej rok. Ponadto trzeba będzie wypuścić na wolność równą liczbę ludzi!

Nagle suzeren wpadł na pomysł. Przyniósł mu on trzepot tego niezwykłego uczucia — rozbawienia. Tak jest, rozkaże zwolnić szesnastu ludzi, ale górskie szympansy nie połączą się na nowo ze swymi nie bezpiecznymi panami. Zwolnieni ludzie zostaną odesłani na Ziemię!

Z pewnością spełni to wymogi poprawności parolu. Co prawdę będzie to drogie, dalece jednak tańsze niż wypuszczenie podobnych stworzeń na główny kontynent Garthu!

Myśl, że neoszympansy mogły osiągnąć rzecz, o której zameldowali wracający z gór, przyprawiała o oszołomienie. Jak to możliwe? Protopodopieczni, których obserwowali w mieście i w dolinie, nie sprawiali bynajmniej wrażenia zdolnych do takiej finezji.

Czy to możliwe, by nadal kryli się tam ludzie?

Ta myśl budziła lęk. Suzeren nie mógł sobie wyobrazić, w jak sposób mogłoby do tego dojść. Zgodnie ze spisem ludności liczba brakujących ludzi była zresztą zbyt mała, by mogła mieć znaczenie. W myśl twierdzeń statystyki wszyscy oni powinni po prostu być martwi.

Rzecz jasna, trzeba będzie zintensyfikować naloty gazowe. Nowy Suzeren Kosztów i Rozwagi będzie się skarżył, gdyż ten program okazał się bardzo drogi. Teraz jednak Suzeren Poprawności stanie bez zastrzeżeń po stronie armii.

Poczuł wewnątrz słabe poruszenie, lekkie ukłucie. Czy była to wczesna oznaka zmiany stanu seksualnego? Nie powinna się ona jeszcze zacząć. Sytuacja była na razie nie ustalona, a walka o dominację między trójką partnerów nie rozstrzygnięta. Pierzenie musi zaczekać, dopóki nie spełni się wymogów poprawności, dopóki nie zostanie osiągnięty consensus tak, by stało się jasne, kto jest najsilniejszy!

Suzeren wyćwierkał modlitwę do utraconych Przodków. Pozostali natychmiast zanucili w odpowiedzi.

Gdyby tylko istniał jakiś sposób, by się upewnić, na którą stronę przechyla się szala bitew, tam, w galaktycznym wirze! Czy odnaleziono już statek delfinów? Czy floty jakiegoś sojuszu zbliżają się w tej chwili do wracających Starożytnych, by wywołać koniec wszechrzeczy?

Czy czas Zmiany już się rozpoczął?

Gdyby kapłan był pewien, że Prawo Galaktyczne rzeczywiście załamało się poza możliwość naprawy, uznałby, że jest władny zignorować trudny do przełknięcia parol i implikowane przez niego uznanie rozumności neoszympansów.

Były jednak, rzecz jasna, pewne sprawy, które przynosiły mu pocieszenie. Nawet jeśli ludzie będą im służyć przewodnictwem, te prawie zwierzęta nigdy nie odgadną właściwych sposobów na wykorzystanie faktu tego uznania. Tak to już było z gatunkami dzikusów. Ignorowały one subtelności starożytnej kultury galaktycznej, pchały się naprzód, stosując bezpośrednią taktykę, i niemal zawsze ginęły.

— Pocieszenie — zaćwierkał suzeren. — Tak jest, pocieszenie i zwycięstwo.

Istniała jeszcze jedna sprawa, którą trzeba było się zająć — potencjalnie najważniejsza ze wszystkich. Kapłan ponownie zwrócił się do dowódcy ekspedycji.

— Ostatnim z warunków waszego zwolnienia było zobowiązanie się — przyrzeczenie — zaprzysiężenie, że nigdy już nie odwiedzicie tego miejsca.

Uczeni zatańczyli na znak potwierdzenia. Wstęp na ten mały skrawek powierzchni Garthu był dla Gubru zabroniony, dopóki gwiazdy nie pospadają z nieboskłonu lub dopóki zasady nie ulegną zmianie.

— A przed atakiem znaleźliście — odkryliście — odnaleźliście ślady tajemniczej działalności — manipulacji genetycznych — sekretnego Wspomagania?

To również znajdowało się w ich raporcie. Suzeren wypytywał ich dokładnie o wszelkie szczegóły. Mieli czas na jedynie powierzchowne badania, wskazówki jednak były nieodparte. Wnioski zdumiewające.

Tam, w górach, szympansy ukrywały przedrozumny gatunek! Przed inwazją oni oraz ich ludzcy opiekunowie byli zaangażowani we Wspomaganie nowej podopiecznej rasy!

Tak jest! — zatańczył suzeren. Dane wydobyte z tymbrimskiego kopca nie były kłamstwem! W jakiś sposób, jakimś cudem, ten zniszczony katastrofą świat urodził skarb! A teraz, mimo że Gubru panowali nad powierzchnią oraz niebem. Ziemianie nadal ukrywali przed nimi swe odkrycie!

Nic dziwnego, że planetarną Filię Biblioteki ogołocono z wszystkich danych dotyczących Wspomagania! Próbowano ukryć dowody.

Teraz jednak — radował się suzeren — wiemy już o tym cudzie.

— Możecie odejść — oddalić się — odlecieć na swych statkach do domu — zezwolił uczonym o niechlujnym wyglądzie. Następnie zwrócił się do swych przybocznych Kwackoo, zgromadzonych pod grzędą.

— Skontaktujcie się z Suzerenem Wiązki i Szponu — rozkazał z niezwykłą dla niego zwięzłością. — Powiedzcie mojemu partnerowi, że pragnę niezwłocznie odbyć naradę.

Jeden z puszystych czworonogów pokłonił się natychmiast i popędził wezwać dowódcę sił zbrojnych.

Suzeren Poprawności zastygł nieruchomo na grzędzie. Obyczaj zakazywał mu postawienia stopy na gruncie, dopóki nie zostaną zakończone ceremonie ochrony.

Od czasu do czasu przestępował z nogi na nogę. Oparł dziób o pierś pogrążony głęboko w myślach.

CZĘŚĆ CZWARTA ZDRAJCY

Nie chciej oskarżać Natury,

gdyż ona To uczyniła, co uczynić miała;

A ty czyń swoje…

JOHN M1LTON

Raj utracony


50. Rząd w ukryciu

Posłaniec siedział na tapczanie w kącie gabinetu rady. Otulił sobie ramiona kocem i popijał z kubka parującą zupę. Od czasu do czasu młody szen dygotał, przede wszystkim jednak wyglądał na wyczerpanego. Jego mokre włosy wciąż tworzyły splątane kłaki wskutek przeprawy przez lodowate morze, która stanowiła ostatni etap jego niebezpiecznej podróży.

To cud, że w ogóle udało mu się tu dotrzeć — pomyślała Megan Oneagle, spoglądając na niego. — Wysłaliśmy tyle szpiegów i ekip rekonesansowych, wyposażonych w najlepszy sprzęt. Nikt z nich nigdy nie wrócił. A jednak ten mały szym zdołał do nas dotrzeć, żeglując na maleńkiej tratwie wykonanej z pni i wyposażonej w ręcznie tkane żagle.

I przyniósł wiadomość od mojego syna.

Megan ponownie otarła oczy. Przypomniała sobie pierwsze słowa, jakie wypowiedział do niej kurier po przepłynięciu ostatniego odcinka podziemnych jaskiń, dzielącego go od ich znajdującej się głęboko pod wyspą reduty.

— Kapitan Oneagle przesyła swe pozdro… swe pozdrowienia proszę pani.

Wyciągnął paczkę — impregnowaną sokiem z drzewa oli — i wręczył ją jej, po czym opadł w ramiona techników medycznych.

Wiadomość od Roberta — pomyślała zdumiona. — On żyje. Jest wolny. Pomaga w dowodzeniu armią.

Nie wiedziała, czy się radować, czy drżeć na tę myśl.

Z pewnością był to powód do dumy. Robert mógł być jedynym dorosłym człowiekiem przebywającym w tej chwili na wolności na powierzchni Garthu. I choć jego „armia” była niczym więcej niż obdartą bandą małpich partyzantów, to, cóż, przynajmniej osiągnęła ona więcej niż jej własne starannie chronione pozostałości regularnej milicji planetarnej.

Robert nie tylko napełnił ją dumą, lecz również przyprawił o zdumienie. Czy to możliwe, by w tym chłopcu było więcej niż się jej dotąd zdawało? Być może przeciwności pomogły wydobyć to na wierzch?

Może mieć w sobie więcej z ojca, niż byłam skłonna przyznać.

Sam Tennace był pilotem statków międzygwiezdnych, który zatrzymywał się na Garthu mniej więcej co pięć lat — jednym z trzech mężów Megan, którzy wszyscy byli astronautami. Każdy z nich przebywał w domu zaledwie po kilka miesięcy — niemal nigdy jednocześnie — po czym odlatywał ponownie. Inne fem mogłyby nie być w stanie poradzić sobie z takim układem, co jednak odpowiadało astronautom. Było też zgodne z jej potrzebami jako polityka i zawodowego dyplomaty. Z tej trójki jedynie Sam Tennace dał jej dziecko.

A ja nigdy nie chciałam, by mój syn został bohaterem — zdała sobie sprawę. — Choć odnosiłam się do niego tak krytycznie, chyba nigdy nie pragnęłam, by stał się choć trochę podobny do Sama.

Po pierwsze, gdyby Robert nie okazał się tak zaradny, mógłby być teraz bezpiecznie internowany na wyspach wraz z resztą ludzkiej populacji, oddając się swoim hobby playboya w towarzystwie przyjaciół, zamiast zaangażować się w beznadziejną, bezużyteczną walkę z wszechpotężnym wrogiem. Cóż — uspokajała się. — W tym liście zapewne przesadza. Po lewej stronie zdumione szepty zdawały się być coraz wyraźniejsze, w miarę jak członkowie rządu w ukryciu zagłębiali się w treść wiadomości napisanej drukowanymi literami na korze drzewa przy użyciu atramentu domowej roboty.

— Sukinkot! — usłyszała przekleństwo pułkownika Millchampa. — To dlatego zawsze wiedzieli, gdzie jesteśmy i co planujemy, zanim jeszcze zdążyliśmy zacząć!

Megan zbliżyła się do stołu.

— Proszę mi to streścić, pułkowniku.

Millchamp spojrzał na nią. Korpulentny oficer milicji o czerwonej twarzy potrząsał kilkoma arkuszami, aż wreszcie ktoś złapał go za ramię i wyrwał mu je z ręki.

— Włókna optyczne! — krzyknął. Megan potrząsnęła głową.

— Przepraszam?

— Dodali coś do nich! Każdy przewód, kabel telefoniczny, potok telekomunikacyjny… niemal cały sprzęt elektroniczny na planecie! Wszystkie nastrojono tak, by rezonowały na paśmie prawdopodobieństwa, na którym te cholerne ptaszyska mogą nadawać… — pułkownika Millchampa zatkało z gniewu. Odwrócił się i odszedł.

Zakłopotanie Megan musiało być widoczne.

— Może ja mogę to wytłumaczyć, pani koordynator — odezwał się John Kylie, wysoki mężczyzna z żółtawą cerą człowieka, który całe życie był astronautą. W czasie pokoju Kylie wykonywał zawód kapitana wewnątrzukładowego cywilnego frachtowca. Jego handlowy statek wziął udział w parodii bitwy kosmicznej i był jednym z nielicznych, które ocalały — jeśli było to właściwe określenie. Pokonany, sponiewierany, zmuszony na koniec do ostrzeliwania gubryjskich planetoid bojowych ze swego lasera łącznościowego wrak Espemnzy zdołał wrócić do Port Helenia jedynie dzięki temu, że nieprzyjaciel bez pośpiechu konsolidował swe panowanie nad układem Gimelhai. Jej kapitan służył teraz Megan jako doradca do spraw floty.

Kylie wyglądał na wstrząśniętego.

— Pani koordynator, czy pamięta pani ten znakomity interes, jaki zrobiliśmy, hmm, dwadzieścia lat temu, kiedy nabyliśmy oddaną pod klucz fabrykę elektroniczno-fotoniczną? Była to najnowocześniejsza, miniaturowa, automatyczna fabryczka — znakomita dla małego świata kolonialnego, takiego jak nasz.

Megan skinęła głową.

— Koordynatorem był wtedy pański wuj. Mam wrażenie, że pierwszą pańską misją handlową była finalizacja negocjacji i sprowadzenia fabryki na Garth.

Kylie przytaknął. Sprawiał wrażenie przygnębionego.

— Jeden z jej głównych produktów to włókna optyczne. Była wówczas garstka ludzi, którzy twierdzili, że propozycja, jaką nam złożyli Kwackoo była po prostu zbyt korzystna, by mogła być uczciwa. Kto jednak mógłby sobie wyobrazić, że będą planować coś takiego? W tak odległej przyszłości? Z myślą o mało prawdopodobnej możliwości, że któregoś dnia…

Megan wciągnęła powietrze.

— Kwackoo! To podopieczni…

— Podopieczni Gubru — Kylie skinął głową. — Te cholerne ptaszyska już wtedy musiały przypuszczać, że coś takiego może się kiedyś zdarzyć.

Megan przypomniała sobie to, co próbował jej wpoić Uthacalthing — że plany Galaktów mają charakter długofalowy i że są oni cierpliwi niczym planety na swych orbitach.

Ktoś inny odkaszlnął. Był to major Prathachulthorn, niski, potężnie zbudowany oficer Terrageńskiej Piechoty Morskiej. On i jego mały oddział byli jedynymi zawodowymi żołnierzami pozostałymi po bitwie w kosmosie i rozpaczliwym geście, jakim było stawienie oporu w kosmoporcie Port Helenia. Millchamp i Kylie zostali już przeniesieni do rezerwy.

— To nadzwyczaj poważna sytuacja, pani koordynator — stwierdził Prathachulthorn. — Włókna optyczne pochodzące z tej fabryki stosowano w niemal całym sprzęcie wojskowym i cywilnym produkowanym na tej planecie. Wmontowano je w prawie każdy budynek. Czy możemy pokładać wiarę w odkryciach pani syna?

Megan omal nie wzruszyła ramionami, lecz jej instynkt polityka powstrzymał ją w ostatniej chwili.

Skąd, u diabła, mam wiedzieć? — pomyślała. — Ten chłopak jest dla mnie obcy.

Spojrzała na małego szena, który omal nie zginął, przynosząc wiadomość od Roberta. Nigdy sobie nie wyobrażała, że jej syn może natchnąć kogoś do takiego poświęcenia.

Megan zadała sobie pytanie, czy jest zazdrosna.

Jako następna przemówiła żołnierz-kobieta.

— Raport jest podpisany również przez Tymbrimkę Athaclenę — wskazała porucznik Lydia McCue. Młoda oficer wydęła wargi. — To dodatkowe źródło weryfikacji — zasugerowała.

— Z całym szacunkiem, Lydio — odparł major Prathachulthorn. — Ta tymka to jeszcze prawie dziecko.

— To córka ambasadora Uthacalthinga! — odwarknął Kylie. — Ponadto szymscy technicy również pomagali w przeprowadzaniu eksperymentów.

Prathachulthorn potrząsnął głową.

— A więc nie mamy żadnych naprawdę kompetentnych świadków.

Kilku członków rady wciągnęło głośno powietrze. Jedyna wśród nich przedstawicielka neo szympansów, doktor Suzinn Benirshke, zaczerwieniła się i opuściła wzrok, spoglądając na stół. Prathachulthorn jednak najwyraźniej nie zdawał sobie nawet sprawy, że powiedział coś obraźliwego. Major nie słynął z wielkiego taktu.

Ponadto jest z piechoty morskiej — pomyślała Megan. Ten korpus stanowił elitarne terrageńskie siły bojowe. Wśród jego członków liczba delfinów i szymów była najmniejsza. Jeśli już o tym mowa, piechota morska rekrutowała głównie mężczyzn i stanowiła ostatni bastion staromodnego seksizmu.

Komandor Kylie przerzucił nierówno obcięte strony raportu Roberta Oneagle’a.

— Musi pan jednak przyznać, majorze, że ten scenariusz brzmi prawdopodobnie. To tłumaczyłoby nasze niepowodzenia oraz całkowitą niemożliwość nawiązania kontaktu z wyspami czy kontynentem.

Major Prathachulthorn skinął po chwili głową.

— Tak, to wiarygodne. Niemniej jednak powinniśmy przeprowadzić własne badania, zanim zaczniemy działać tak, jakby było to pewne.

— O co chodzi, majorze? — zapytał Kylie. — Nie podoba się panu myśl o rezygnacji z laserowego karabinu fazowego i zastąpienia go łukiem i strzałami?

Odpowiedź Prathachulthorna była zaskakująco łagodna.

— W żadnym razie, ser, pod warunkiem, że nieprzyjaciel będzie wyekwipowany w podobny sposób. Problem tkwi w tym, że tak nie jest.

Przez długą chwilę panowała cisza. Wydawało się, że nikt nie ma już nic do dodania. Przerwa zakończyła się, gdy do stołu wrócił pułkownik Millchamp. Uderzył w blat płaską dłonią.

— Tak czy inaczej, jaki jest sens oczekiwania? Megan zmarszczyła brwi.

— Co ma pan na myśli, pułkowniku? Millchamp warknął.

— To, że tutaj z naszych sił nie ma żadnego pożytku — odparł. — Wariujemy tu powoli z bezruchu, podczas gdy w tej samej chwili Ziemia może walczyć o własne przetrwanie.

— Na dystansach międzygwiezdnych nie istnieje nic takiego jak „w tej samej chwili” — zauważył komandor Kylie. — Jednoczesność to mit. Ten koncept jest mocno osadzony w anglicu i innych ziemskich językach, ale…

— Och, daj spokój z metafizyką! — burknął Millchamp. — Ważne jest to, że możemy zaszkodzić wrogom Ziemi! — podniósł arkusze kory. — Dzięki tym partyzantom wiemy, gdzie Gubru rozmieścili wiele ze swych ważniejszych położonych na planecie obiektów. Bez względu na to, jakie cholerne, wygrzebane w Bibliotece sztuczki mają te ptaszyska schowane w piórkach, nie mogą nam przeszkodzić w odpaleniu w nie naszych migokrętów!

— Ale…

— Ukryliśmy trzy sztuki. Nie użyliśmy żadnych podczas bitwy w kosmosie i Gubru nie mogą wiedzieć, że coś takiego mamy. Te pociski są podobno skuteczne przeciwko Tandu — niech diabli porwą ich siedmiokomorowe serca — więc z pewnością wystarczą na naziemne cele gubryjskie!

— I jaka będzie z tego korzyść? — zapytała spokojnym tonem porucznik McCue.

— Możemy skrzywić kilka gubryjskich dziobów! Ambasador Uthacalthing powiedział nam, że w galaktycznych wojnach wielką rolę odgrywają symbole. W tej chwili Gubru mogą udawać, że prawie nie stawiliśmy im oporu. Jednakże symboliczne uderzenie, które zada im straty, przekona całe Pięć Galaktyk, że nie pozwolimy sobą pomiatać!

Megan Oneagle uszczypnęła się w grzbiet nosa. Przemówiła z zamkniętymi oczyma:

— Zawsze wydawało mi się dziwne, że charakterystyczny dla moich indiańskich przodków koncept „symbolicznego ciosu” znalazł dla siebie miejsce w hipertechnologicznej galaktyce — podniosła wzrok. — Rzeczywiście może dojść do tego, o ile nie znajdziemy innego sposobu na skuteczne działanie. Pamiętacie też jednak z pewnością, że Uthacalthing doradzał również cierpliwość — potrząsnęła głową. — Proszę spocząć, pułkowniku Millchamp. Niech wszyscy usiądą. Jestem zdecydowana nie marnować naszych sił na gest, dopóki nie będę pewna, że jest to jedyna rzecz, jaką możemy uczynić przeciw nieprzyjacielowi. Pamiętajcie, że niemal wszyscy ludzie na planecie przebywają na wyspach jako zakładnicy. Ich życie jest zależne od dawek gubryjskiego antidotum. Zaś na kontynencie mieszkają biedne szymy, które praktycznie biorąc pozostawiono samym sobie.

Oficerowie usiedli za stołem konferencyjnym z przygnębionymi minami.

Czują się sfrustrowani — pomyślała Megan. — Nie mogę mieć o to do nich pretensji.

Gdy zaczęło zanosić się na wojnę i przystąpiono do układania planów stawienia oporu inwazji, nikt nawet nie zasugerował możliwości zaistnienia podobnej sytuacji. Być może ludzie mający więcej doświadczenia w zawiłościach Wielkiej Biblioteki — w tajemniczej sztuce wojny znanej liczącym sobie eony Galaktom — mogliby być lepiej przygotowani. Gubryjska taktyka zrobiła sieczkę z ich skromnych planów obronnych.

Megan nie wymieniła ostatniego z powodów, dla których nie chciała usankcjonować gestu. Ludzie byli znani ze swej naiwności w sprawach galaktycznego protokołu. Mogliby spartaczyć cios zadany w imię honoru i w ten sposób dać wrogowi pretekst do popełnienia jeszcze większych okrucieństw.

Och, cóż za ironia. Jeśli Uthacalthing miał rację, to maleńki ziemski statek znajdujący się gdzieś na drugim końcu Pięciu Galaktyk był odpowiedzialny za cały ten kryzys!

Ziemianie z pewnością mieli smykałkę do ściągania na siebie kłopotów. Ten talent towarzyszył im od zawsze.


Megan podniosła wzrok, gdy mały szen z kontynentu, posłaniec od Roberta, podszedł do stołu, nadal owinięty w koc. Jego ciemnobrązowe oczy wyrażały zakłopotanie.

— Słucham, Petri? — zapytała.

Szym pokłonił się.

— Proszę pani, doktor chce, żebym poszedł teraz do łóżka. Skinęła głową.

— W porządku, Petri. Jestem pewna, że później zechcemy usłyszeć od ciebie bardziej szczegółową relację… zadać ci jeszcze trochę pytań. Teraz jednak powinieneś wypocząć.

Petri skinął głową.

— Tak, proszę pani. Dziękuję. Jest jednak coś jeszcze. Lepiej żebym o tym pani powiedział, dopóki pamiętam.

— Tak? A co to takiego?

Szen wyglądał na skrępowanego. Spojrzał na przyglądających się mu ludzi, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Megan.

— To osobista sprawa, proszę pani. Coś, co kapitan Oneagle kazał mi dokładnie zapamiętać i pani powtórzyć. Megan uśmiechnęła się.

— Och, proszę bardzo. Czy mogłabym was wszystkich na chwilę przeprosić?

Przeszła z Petrim na przeciwległy koniec pomieszczenia i usiadła tak, by jej oczy znalazły się na jednym poziomie z oczyma małego szyma.

— Powtórz mi, co powiedział Robert.

Petri skinął głową. Jego oczy straciły skupiony wyraz.

— Kapitan Oneagle kazał mi pani powiedzieć, że w rzeczywistości większość zadań związanych z organizowaniem armii wykonuje Tymbrimka Athaclena.

Megan przytaknęła. Podejrzewała, że tak jest. Robert mógł odkryć w sobie nowe możliwości, nowe głębie, nigdy jednak nie był urodzonym przywódcą.

— Kapitan Oneagle kazał mi pani powtórzyć — ciągnął Petri — że było ważne, by Tymbrimka Athaclena uzyskała prawny status honorowego opiekuna naszych szymów.

Megan ponownie skinęła głową.

— To pomysłowe. Możemy to uchwalić i przesłać odpowiednią wiadomość.

Mały szym potrząsnął jednak głową.

— Hmm, proszę pani, nie mogliśmy na to czekać. Tak więc, no, miałem pani powiedzieć, że kapitan Oneagle i Tymbrimka Athaclena zawarli… kontrakt małżeński… tak to się chyba nazywa… Ja…

Jego głos umilkł, gdyż Megan wstała z miejsca.

Odwróciła się powoli ku ścianie i oparła czoło o chłodny kamień.

Co za cholernie głupi chłopak! — zaklęła część jej osobowości.

To była jedyna rzecz, jaką mogli zrobić — odparła inna.

A więc jestem teraz teściową — dodał najbardziej ironiczny głos.

Z takiego związku z pewnością nie doczeka się wnuków. Nie takie było zadanie międzygatunkowych kontraktów małżeńskich. Istniały też jednak inne implikacje.

Za jej plecami obradowała rada. Raz za razem rozważano różne opcje, nie dochodząc do żadnych wniosków, tak jak działo się to już od miesięcy.

Och, gdyby tylko Uthacalthing zdołał tu dotrzeć — pomyślała Megan. — Potrzebne jest nam jego doświadczenie, pełna ironii mądrość oraz humor. Moglibyśmy ze sobą porozmawiać, tak jak ongiś. Może potrafiłby wytłumaczyć mi te rzeczy, które sprawiają, że matka czuje się tak zagubiona.

Wyznała sama przed sobą, że brak jej tymbrimskiego ambasadora. Tęskniła za nim bardziej niż za którymkolwiek ze swych trzech mężów, a nawet — niech jej Bóg pomoże — za swym dziwnym synem.

51. Uthacalthing

Obserwacja Kaulta bawiącego się z wiewiórką ne’ — jednym ze zwierząt charakterystycznych dla tych południowych równin — była fascynująca. Zwabił on małe stworzenie bliżej, pokazując mu dojrzałe orzechy, które trzymał w swych wielkich thennańskich dłoniach. Był tym zajęty już od ponad godziny, podczas gdy przeczekiwali gorący żar południa pod osłoną gęstej kępy ciernistej jeżyny.

Uthacalthinga zdumiewał ten widok. Wszechświat sprawiał wrażenie, że nigdy nie przestanie go zaskakiwać. Nawet prostoduszny, niczego nie świadomy, łatwy do przejrzenia Kault był nieustannym źródłem zadziwienia.

Drżąca nerwowo wiewiórka ne’ zebrała się na odwagę. Wykonała jeszcze dwa skoki w kierunku wielkiego Thennanianina, wyciągnęła łapki i złapała w nie jeden z orzechów.

Zdumiewające. Jak Kault tego dokonał?

Uthacalthing spoczywał w parnym cieniu. Nie potrafił rozpoznać roślinności rosnącej tutaj, na wyżynach wznoszących się ponad ujściem rzeki, gdzie rozbiła się jego szalupa, czuł jednak, że zna coraz lepiej zapachy, rytmy i pulsujący łagodnie ból codziennego życia, które falowało i płynęło na pozornie spokojnej polanie i wszędzie wokół niej.

Jego korona odbierała dotknięcia maleńkich drapieżników, które teraz przeczekiwały gorącą część dnia, lecz wkrótce miały wznowić łowy na jeszcze drobniejszą zwierzynę. Nie było tu, rzecz jasna, wielkich zwierząt, lecz Uthacalthing wykennował rój poruszających się po ziemi owadopodobnych stworzeń, które grzebał w pobliskim detrytusie w poszukiwaniu smakołyków dla swej królowej.

Mała, napięta wiewiórka ne’ wahała się pomiędzy rozwagą i żarłocznością. Zbliżyła się raz jeszcze do wyciągniętej dłoni Kaulta, by wziąć z niej pożywienie.

On nie powinien być w stanie tego dokonać. Uthacalthing zastanawiał się, dlaczego wiewiórka ufała Thennanianinowi, który był tak wielki, onieśmielający i potężny. Formy życia tu, na Garthu, były nerwowe, nawet paranoidalne, na skutek bururalskiej katastrofy, której śmiertelny całun wciąż wisiał nad tymi stepami, daleko na południe i wschód od gór Mulun.

Kault nie mógł uspokajać stworzenia tak, jak zrobiłby to Tymbrimczyk — za pomocą glifowej pieśni w łagodnej tonacji empatycznej. Thennanianin miał tyle zmysłu psi co kamień.

Kault jednak przemawiał do stworzenia w swym własnym, wysoce fleksyjnym dialekcie galaktycznym. Uthacalthing wsłuchał się w jego słowa.

— Czy znasz — wygląd-dźwięk-obraz — esencję przeznaczenia, swojego? Malutka? Czy nosisz w sobie — geny-esencję-przeznaczenie — los gwiezdnych podróżników, twoich potomków?

Wiewiórka ne’ zadrżała z wypełnionymi policzkami. Miejscowe zwierzę sprawiało wrażenie zahipnotyzowanego, gdy grzebień Kaulta nadymał się i opadał, w miarę jak jego szczeliny oddechowi wzdychały przy każdym wilgotnym oddechu. Thennanianin nie potrafił obcować ze stworzeniem tak, jak mógłby to zrobić Uthacalthing, wydawało się jednak, że wiewiórka w jakiś sposób wyczuwa jego miłość.

Cóż za ironia — pomyślał Uthacalthing. Tymbrimczycy wiedli żywot skąpani w wiecznie płynącej muzyce życia, lecz mimo to on osobiście nie identyfikował się z tym zwierzątkiem. Ostatecznie było to jedno z setek milionów. Dlaczego miałby go obchodzić akurat ten osobnik?

Kault jednak kochał to stworzenie. Bez zmysłu empatycznego bez jakiejkolwiek bezpośredniej więzi istoty z istotą, miłował je jako czystą abstrakcję. Kochał to, co małe stworzenie reprezentowało, jego potencjał.

Wielu ludzi wciąż twierdzi, że można mieć empatię bez psi — myślał Uthacalthing. „Znaleźć się w czyjejś skórze” — jak mówiła starożytna przenośnia. Zawsze dotąd uważał, że to tylko jedna z dziwacznych przedkontaktowych idei, teraz jednak nie był już tego taki pewien. Być może Ziemianie znajdowali się w pewnym sensie w połowie drogi między Thennanianami a Tymbrimczykami pod względem sposobów nawiązywania więzi empatii z innymi.

Ziomkowie Kaulta żarliwie wierzyli we Wspomaganie, w potencjał różnorodnych form życia, które prędzej czy później mogły osiągnąć rozumność. Dawno zaginieni Przodkowie kultury galaktycznej miliardy lat temu wydali takie przykazanie, a klan Thennanian potraktował to zalecenie z wielką powagą. Ich bezkompromisowy pod tym względem fanatyzm przekraczał granice tego, co zasługiwało na podziw. Niekiedy — jak podczas obecnego galaktycznego zamieszania — czynił ich śmiertelnie niebezpiecznymi.

Teraz jednak, o ironio, Uthacalthing liczył na ten fanatyzm. Miał nadzieję wykorzystać go do działania odpowiadającego jego planom.

Wiewiórka ne’ złapała ostatni orzech z otwartej dłoni Kaulta i uznała, że wystarczy tego dobrego. Zamiotła swym przypominającym wachlarz ogonem i dała drapaka w podszycie. Kault odwrócił się, by spojrzeć na Uthacalthinga. Gdy przemówił, szczeliny na jego gardle zatrzepotały.

— Studiowałem raporty genomowe zebrane przez ziemskich ekologów — oznajmił thennański konsul. — Ta planeta miała imponujący potencjał, zaledwie kilka tysiącleci temu. Nigdy nie powinni jej byli odstępować Bururallim. Utrata wyższych form życia Garthu to straszliwa tragedia.

— Nahallich ukarano za to, co zrobili ich podopieczni, prawda? — zapytał Uthacalthing, choć znał odpowiedź.

— Tak. Cofnięto ich do statusu podopiecznych i oddano na wychowanie odpowiedzialnemu starszemu klanowi opiekunów. Mojemu własnemu, w gruncie rzeczy. To nadzwyczaj smutny przypadek.

— A dlaczego?

— Dlatego, że Nahalli w rzeczywistości są całkiem dojrzałą i elegancką rasą. Po prostu nie rozumieli niuansów, jakich wymaga Wspomaganie istot czysto mięsożernych, przez co ponieśli straszliwą klęskę ze swymi podopiecznymi Bururallimi. Jednakże nie tylko oni ponoszą odpowiedzialność. Część winy musi obciążyć Galaktyczny Instytut Wspomagania.

Uthacalthing stłumił uśmiech w ludzkim stylu. Zamiast tego jego korona wysłała po spirali słaby glif, niewidzialny dla Kaulta.

— Czy dobre wieści z Garthu pomogłyby Nahallim? — zapytał.

— Z pewnością — Kault wykonał swym trzepoczącym grzebieniem gest stanowiący odpowiednik wzruszenia ramion. — My Thennanianie, przed katastrofą nie byliśmy, rzecz jasna, w żaden sposób związani z Nahallimi, ta sytuacja uległa jednak zmianie gdy ich zdegradowano i oddano pod nasze przewodnictwo. Teraz poprzez adopcję, mój klan jest częściowo odpowiedzialny za ten zraniony świat. Dlatego właśnie wysłano tu konsula — by się upewnić, że Ziemianie nie wyrządzą jeszcze więcej szkody tej zranionej planecie.

— I zrobili to?

Oczy Kaulta zamknęły się i ponownie otwarły.

— Czy zrobili co?

— Czy Ziemianie wykonali tu złą robotę? Grzebień Kaulta zatrzepotał po raz drugi.

— Nie. Nasze narody — ich i mój — mogą być ze sobą w stanie wojny, nie znalazłem tu jednak żadnych nowych powodów, by wnieść przeciwko nim skargę. Ich program postępowania ekologicznego był wzorowy. Zamierzam jednak napisać raport dotyczący działań Gubru.

Uthacalthing sądził, że potrafi zrozumieć gorycz słyszalną w modulacji głosu Kaulta. Widzieli już oznaki świadczące o załamami się wysiłków zmierzających do odnowy ekologicznej. Dwa dni te mu minęli stację rekultywacyjną, która teraz była opuszczona. Je pułapki próbkujące oraz klatki testowe rdzewiały, porzucone, a zasobniki genetyczne zjełczały, gdy lodówka przestała działać.

W budynku zostawiono pełen udręki list, mówiący o wyborze przed jakim stanął neoszympansi asystent ekologiczny. Postanowi porzucić swój posterunek, by pomóc ludzkiemu koledze, który musiał odbyć długą podróż na wybrzeże po antidotum na gaz zniewalający.

Uthacalthing zastanowił się, czy udało się im tam dotrzeć. Wyglądało na to, że placówka otrzymała potężną dawkę. Najbliższa forpoczta cywilizacji znajdowała się bardzo daleko stąd, nawet dla pojazdu poduszkowego.

Najwyraźniej Gubru nie mieli nic przeciwko pozostawieniu stacji bez obsady.

— Jeśli ta sytuacja będzie się powtarzać, trzeba to udokumentować — stwierdził Kault. — Cieszę się, że pozwoliłeś, bym cię przekonał, iż powinieneś nas poprowadzić z powrotem ku zamieszkanym terenom, byśmy mogli zebrać więcej danych na temat tych zbrodni.

Tym razem Uthacalthing uśmiechnął się pod wpływem dobór słów Kaulta.

— Być może znajdziemy coś ciekawego — zgodził się.

Wznowili wędrówkę, gdy słońce, Gimelhai, opuściło się nieco z palącego zenitu.

Równiny położone na południowy wschód od łańcucha Mulun rozciągały się niczym szczyty fal lekko wzburzonego morza, zamrożone w miejscu przez stałość ziemi. W przeciwieństwie do doliny Sindu i otwartych terenów po drugiej stronie gór, tutaj nie było żadnych roślinnych i zwierzęcych form życia wprowadzonych przez ziemskich ekologów, a jedynie miejscowe, garthiańskie.

Oraz puste nisze.

Uthacalthing wyczuwał niedostatek typów gatunków jako rozwartą pustkę w aurze tej okolicy. Przenośnia, która mu się nasunęła, to instrument muzyczny pozbawiony połowy strun.

Tak jest. To trafne. Poetyczne i odpowiednie.

Miał nadzieję, że Athaclena korzysta z jego rady i studiuje ziemski sposób patrzenia na świat.

Głęboko, na poziomie nahakieri, śnił w nocy o córce. Było to senne wyobrażenie Athacleny sięgającej koroną, by wykennować groźne, przerażające piękno nawiedzenia przez tutsunucann. Dygoczący Uthacalthing obudził się wbrew woli, jak gdyby instynkt zmusił go do ucieczki przed tym glifem.

Za pośrednictwem czegokolwiek innego niż tutsunucann mógłby dowiedzieć się więcej o Athaclenie, o tym, jak jej się powodziło i co robiła. Ten glif jednak migotał tylko — ewencja pełnego przerażenia oczekiwania. Z owego migotania Uthacalthing dowiedział się jedynie, że jego córka żyje jeszcze. Nic więcej.

To będzie na razie musiało wystarczyć.

Kault dźwigał większą część ich zapasów. Wielki Thennanianin maszerował równym krokiem, za którym nie było tak trudno nadążyć. Uthacalthing stłumił przekształcenie ciała — na krótką metę ułatwiłyby mu one wędrówkę, lecz na dłuższą kosztowałyby go zbyt wiele. Zadowolił się większą swobodą chodu i znacznym rozwarciem nozdrzy. Uczynił je płaskimi, lecz szerokimi, by wpuścić więcej powietrza, lecz nie dopuścić wszechobecnego pyłu.

Przed nimi, nieco w bok od ich ścieżki, w kierunku odległych, czerwonawych gór, wzdłuż koryta strumienia ciągnęła się seria małych, porośniętych drzewami wzgórz. Uthacalthing spojrzał na kompas. Zastanowił się, czy te wzniesienia powinny mu się wydawać znajome. Żałował, że podczas katastrofy utracił swój rejestrator kierowania inercyjnego. Gdyby tylko mógł mieć pewność…

Tam.

Mrugnął. Czy zdawało mu się, że widzi słaby, błękitny błysk?

— Kault!

Thennanianin powstrzymał swe ociężałe kroki.

— Hmm? — odwrócił się, by spojrzeć na Uthacalthinga. — Czy coś mówiłeś, kolego?

— Kault, myślę, że powinniśmy się skierować w tamtą strona Możemy dotrzeć do tych wzgórz na czas, żeby rozbić obóz i po szukać żywności, zanim zapadnie zmierzch.

— Hmm. Musielibyśmy zboczyć trochę z drogi — Kault sapał przez chwilę. — Bardzo dobrze. Ustąpię ci w tej sprawie.

Bez zwłoki skręcił i zaczął maszerować w kierunku trzech pagórków o zielonych wierzchołkach.

Gdy dotarli do strumienia i przystąpili do rozbijania obozu, została jeszcze mniej więcej godzina do zachodu słońca. Podczas gdy Kault wznosił ich zamaskowane schronienie, Uthacalthing przetestował papkowate, czerwonawe, podłużne owoce, które ze rwał z gałęzi pobliskich drzew. Jego przenośny analizator orzekł że są jadalne. Miały słodki, ostry smak. Nasiona w ich wnętrzu były jednak mocne i twarde. Niewątpliwie ewolucja ukształtowała je tak, by mogły oprzeć się kwasom żołądkowym, przejść przez przewód pokarmowy zwierzęcia i zostać rozsiane na ziemi wraz z jego kałem. Była to typowa adaptacja występująca u drzew owocowych na wielu światach.

Zapewne jakieś wielkie, wszystkożerne stworzenie polegało ongiś na tych owocach jako na źródle pożywienia i odwzajemniało się za tę przysługę, rozsiewając szeroko ich nasiona. Jeśli wspinało się po swój posiłek na drzewa, zapewne miało zaczątki rąk. Być może posiadało nawet Potencjał. Pewnego dnia te stworzenia mogły stać się przedrozumne, wkroczyć w cykl Wspomagania i wreszcie stać się gatunkiem zaawansowanych istot.

Wszystkiemu jednak położyli kres Bururalli. Nie tylko wielkie zwierzęta zginęły. Owoce padały teraz zbyt blisko rodzicielskiego drzewa. Tylko nieliczne embriony mogły się wydostać z mocnych nasion, które powstały, by nadtrawiały je soki żołądkowe zaginionych symbiotów. Te drzewa, które zdołały wykiełkować, marniały w cieniu swych rodzicieli.

W tym miejscu powinien rosnąć las, a nie maleńka, z trudem utrzymująca się przy życiu kępa drzew.

Ciekawe, czy trafiliśmy we właściwe miejsce — pomyślał Uthacalthing. Na tej falistej równinie było tak mało punktów orientacyjnych. Rozejrzał się wokół, nie dostrzegł już jednak żadnych zwodniczych blasków błękitu.

Kault siedział przy wejściu do ich schronienia i gwizdał niskie atonalne melodie przez szczeliny oddechowe. Uthacalthing wysypał przed Thennanianinem naręcze owoców i zszedł w dół, ku bulgocącej wodzie. Strumień, który omywał brzeg złożony z na wpół omszałych kamieni, zaczął przybierać czerwonawe odcienie zmierzchu.

Tam właśnie Uthacalthing znalazł sztucznie wykonany przedmiot.

Pochylił się, podniósł go i przyjrzał się.

Kawałek miejscowego rogowca, obłupany i wygładzony, poobtłukiwany wzdłuż ostrych, szklistych linii, zaś z jednej strony tępy i zaokrąglony, by ręka mogła znaleźć wygodny uchwyt…

Korona Uthacalthinga zafalowała. Lurrunanu ponownie nabrało kształtu, unosząc się pomiędzy srebrzystymi witkami. Glif wirował wolno, gdy Uthacalthing obracał powoli w rękach mały, kamienny toporek. Kiedy przypatrywał się prymitywnemu narzędziu, lurrunanu zwróciło swą uwagę na Kaulta, który wciąż pogwizdywał do siebie, siedząc wyżej na zboczu.

Glif naprężył się i wystartował w stronę potężnego Thennanianina.

Kamienne narzędzia — jedne z charakterystycznych cech przedrozumności — pomyślał Uthacalthing. Prosił Athaclenę, by poszukiwała jej oznak, gdyż krążyły pogłoski… opowieści o stworzeniach widywanych wśród dzikich pustkowi Garthu…

— Uthacalthing!

Odwrócił się, przesuwając się tak, by ukryć przedmiot za plecami i spojrzał na wielkiego Thennanianina.

— Słucham, Kault?

— Hmm… — Kault sprawiał wrażenie niepewnego. — Metoh kanmi, b’twu.il’ph… hmm… — Kault potrząsnął głową. Jego oczy zamknęły się i ponownie otworzyły. — Zastanawiałem się, czy sprawdziłeś te owoce pod kątem moich potrzeb, podobnie jak swoich.

Uthacalthing westchnął.

Czego będzie trzeba? Czy Thennanianie w ogóle nie znają ciekawości?

Pozwolił, by prymitywne narzędzie wyśliznęło mu się z rąk i upadło w rzeczny muł, gdzie je odnalazł.

— Tak, mój kolego. Możesz się nimi odżywiać, pod warunkiem, że będziesz pamiętał o przyjmowaniu swych dodatków.

Wrócił do swego towarzysza, by spożyć razem z nim kolację bez ogniska w coraz jaśniej migoczącym świetle galaktyk.

52. Athaclena

Goryle opuszczały się z obu stromych brzegów wąskiego kanionu, schodząc w dół po zerwanych z drzew leśnych pnączach. Przechodziły ostrożnie obok dymiących szczelin powstałych w miejscach, gdzie niedawne eksplozje rozerwały skarpę. Nadal groziło obsunięcie się ziemi. Niemniej goryle się spieszyły.

Po drodze w dół przeszły przez migotliwe tęcze. Futro wielkich małp zalśniło pod warstwami maleńkich kropelek wody.

Zejściu temu towarzyszył straszliwy grzmot, odbijający się echem od ścian urwiska i zagłuszający ich wymęczony oddech. Stłumił on hałas bitwy, zdusił ryk śmierci, który szalał tu zaledwie kilka minut temu. Przez chwilę huczący wodospad miał konkurencję, nie trwało to jednak długo.

Tam, gdzie jego grzmiący potok spadał uprzednio na lśniące, gładkie kamienie, teraz rozpryskiwał się, tworząc pianę, na porozrywanym metalu i polimerach. Głazy wyrwane ze zboczy urwiska runęły na świeże szczątki u stóp wodospadu. Teraz woda miażdżyła je jeszcze bardziej.

Athaclena spoglądała na to ze szczytu pobliskich urwisk.

— Nie chcemy, żeby się dowiedzieli, w jaki sposób zdołaliśmy tego dokonać — powiedziała do Benjamina.

— Włókna, które zgromadziliśmy pod wodospadem, poddaliśmy procesowi wywołującemu szybki rozkład — odparł szym. — W ciągu kilku godzin wszystko się zmyje, ser. Kiedy nieprzyjaciel wyśle tu ekipę ratunkową, nie dowie się, jakiego podstępu użyliśmy, by zwabić w pułapkę tę bandę.

Obserwowali, jak goryle przyłączyły się do grupy szymskich wojowników grzebiących w szczątkach trzech gubryjskich czołgów poduszkowych. Wreszcie, upewniwszy się, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, szymy zawiesiły na plecach swe kusze i zaczęły wydobywać różne, zdatne jeszcze do użytku przedmioty, rozkazując gorylom, by usunęły im z drogi ten głaz czy tamten kawałek roztrzaskanego pancerza.

Nieprzyjacielski patrol zjawił się szybko, podążając za wonią ukrytej zwierzyny. Instrumenty powiedziały Gubru, że ktoś znalazł schronienie za wodospadem. Było to zresztą miejsce znakomicie nadające się na podobną kryjówkę, otoczone barierą trudną do spenetrowania dla zwykłych detektorów. Jedynie ich specjalne rezonansowe anteny przeszukujące rozjarzyły się, zdradzając Ziemian, którzy zabrali tam ze sobą produkty swej techniki.

By wziąć przebywających w ukryciu z zaskoczenia, czołgi poleciały prosto wzdłuż kanionu, osłaniane od góry przez rój gotowych do walki robotów bojowych najwyższej jakości.

Nie czekało ich tam jednak wiele walki. W rzeczywistości za kaskadą wody nie było żadnych Ziemian, a jedynie wiązki cienkiego jak pajęczyna włókna.

I drut wyzwalający pułapkę.

I — porozmieszczane wokół na zboczach — kilkaset kilogramów nitrogliceryny domowej roboty.

Pył wodny zmył kurz, a wiry zabrały miriady maleńkich fragmentów, niemniej większa część gubryjskiego oddziału szturmowego spoczywała tam, gdzie znajdowała się w chwili, gdy wznoszącymi się nad nią ścianami wstrząsnęły eksplozje, które wypełniły niebo deszczem ciemnego, wulkanicznego kamienia. Athaclena obserwowała wydostającego się ze szczątków szyma. Wyciągnął, pohukując, rękę, w której trzymał mały, śmiercionośny pocisk gubryjski. Wkrótce strumień nieziemskiej amunicji znalazł drogę do plecaków oczekujących goryli. Wielkie, przedrozumne istoty zaczęły wspinać się z powrotem przez wielobarwny pył wodny.

Athaclena przyjrzała się uważnie wąskim paskom błękitnego nieba widocznym pomiędzy koronami drzew. Za kilka minut najeźdźcy sprowadzą tu myśliwce. Kolonialne oddziały nieregularne muszą do tego czasu zniknąć albo podzielą los nieszczęsnych szymów, które w zeszłym tygodniu wznieciły powstanie w dolinie Sindu.

Tylko nieliczni uchodźcy zdołali po tej klęsce dotrzeć w góry. Fiben Bolger nie znajdował się wśród nich. Nie zjawił się też żaden posłaniec z obiecanymi notatkami Gailet Jones. Ze względu na brak informacji, sztab Athacleny mógł jedynie zgadywać, ile czasu upłynie, zanim Gubru zareagują na tę ostatnią zasadzkę.

— Tempo, Benjamin — Athaclena spojrzała znacząco na swój czasomierz. Jej adiutant skinął głową.

— Pójdę ich pogonić, ser.

Zbliżył się bokiem do sygnalistki. Młoda szymka zaczęła wymachiwać powiewającymi na wietrze chorągiewkami.

Na krawędzi urwiska pojawiło się więcej goryli i szymów. Wdrapały się na lśniącą, wilgotną trawę. Gdy szymscy poszukiwacze cennych szczątków wygramolili się z wyrzeźbionej przez wodę rozpadliny, uśmiechnęli się do Athacleny i ruszyli przed siebie, wskazując swym większym kuzynom drogę ku tajnym ścieżkom prowadzącym przez las.

Teraz Athaclena nie musiała już ich do niczego nakłaniać pochlebstwem i perswazją. Została honorową Ziemianką. Nawet ci, którzy przedtem czuli się dotknięci, że rozkazuje im „nieziemniaczka”, teraz wykonywali jej polecenia szybko i z radością.

Był w tym element ironii. Podpisując umowę, która uczyniła ich małżonkami, Athaclena i Robert spowodowali, że widywali się teraz rzadziej niż kiedykolwiek. Jako że nie był jej już potrzebny jego autorytet jedynego przebywającego na wolności dorosłego człowieka, Robert wyruszył w inne miejsce, by siać tam spustoszenie na własną rękę.

Żałuję, że nie nauczyłam się więcej o takich sprawach — zadumała się. Nie była pewna, jakie skutki prawne miało podpisanie podobnego dokumentu w obecności świadków. Międzygatunkowe „małżeństwa” zawierano z reguły celem uproszczenia formalności prawnych. Współudziałowcy w przedsiębiorstwie mogli zawrzeć „ślub”, nawet jeśli pochodzili z całkowicie różnych linii genetycznych. Gadopodobny Bi-Gle mógł wstąpić w podobny związek z pokrytym chityną F’ruthianinem. Nie spodziewano się po podobnych małżeństwach potomstwa, na ogół jednak oczekiwano, że partnerzy będą lubić przebywać w swoim towarzystwie.

Athaclena czuła się dziwnie z powodu całej tej sprawy. W pewnym, szczególnym sensie miała teraz „męża”.

I był on nieobecny.

A więc tak to wyglądało dla Mathicluanny przez te wszystkie, samotne lata — pomyślała, dotykając palcami medalionika, który miała zawieszony na łańcuszku na szyi. Pasmo stanowiące przekaz od Uthacalthinga dołączyło tam do witki jej matki. Być może ich duchy laylacllapt’n splotły się tam razem w węzeł tak ciasny, jak łączący ich za życia.

Być może zaczynam rozumieć coś, czego nigdy o nich nie wiedziałam — pomyślała.

— Ser?… Hmm, proszę pani?

Athaclena mrugnęła i podniosła wzrok. Benjamin kiwał na nią ręką z początku ścieżki, gdzie jedna z wszechobecnych kępek pnączy zgromadziła się wokół małej kałuży różowawej wody. Szymska techniczka przykucnęła przy luce w skupieniu roślin, nastawiając delikatny instrument.

Athaclena podeszła do niej.

— Czy masz wiadomość od Roberta?

— Tak jest, ser — odparła szymka. — Wyraźnie wykrywam jeden ze śladowych związków chemicznych, jakie zabrał ze sobą.

— Który? — zapytała z napięciem Athaclena. Szymka uśmiechnęła się.

— Ten z lewoskrętną spiralą adeniny. Ten, który — jak się umówiliśmy — oznacza zwycięstwo.

Athaclena odetchnęła nieco swobodniej. A więc grupa Roberta również odniosła sukces. Wyruszyła ona z zamiarem zaatakowania niewielkiego nieprzyjacielskiego posterunku obserwacyjnego, położonego na północ od Przełęczy Lorne. Atak musiał nastąpić wczoraj. Dwa drobne sukcesy w ciągu dwóch dni. W tym tempie uda im się wyczerpać siły Gubry za jakiś, powiedzmy, milion lat.

— Odpowiedz, że my również osiągnęliśmy swój cel. Benjamin uśmiechnął się, gdy wręczał sygnalistce fiolkę z przezroczystym płynem. Szymka wlała go do kałuży. Po upływie kilku godzin dodane do niego molekuły będzie można wykryć w odległości wielu mil stąd. Jutro zapewne sygnalista Roberta zamelduje mu o jej przekazie.

Ta metoda była powolna, lecz Athaclena sądziła, że Gubru nie mają o niej absolutnie żadnego pojęcia — przynajmniej na razie.

— Skończyli z wydobywaniem materiałów, pani generał. Lepiej spływajmy stąd. Skinęła głową.

— Tak jest. Zaraz spłyniemy, Benjaminie.

Po upływie minuty biegli już razem zieloną ścieżką w stronę przełęczy i domu.

W niedługą chwilę później drzewa za ich plecami zaskrzypiały i niebem wstrząsnął grzomt. Zabrzmiał donośny huk i przez chwilę ryk wodospadu ustąpił miejsca wrzaskowi drapieżnego ptaka zawiedzionego w swym pragnieniu zemsty.

Za późno — cisnęła pogardliwie ku nieprzyjacielskim myśliwcom.

Tym razem.

53. Robert

Nieprzyjaciel zaczął używać lepszych robotów. Tym razem dodatkowy wydatek ocalił go przed unicestwieniem.

Sponiewierany gubryjski patrol wycofywał się przez gęstą dżunglę, niszcząc po drodze wszystko w promieniu dwustu metrów. Drzewa rozpadały się, a kręte pnącza wiły niczym torturowane robaki. Poduszkowe czołgi nie zaprzestały dzieła zniszczenia, dopóki nie dotarły na teren wystarczająco otwarty, by mogły na nim wylądować ciężkie dźwigacze. Tam pozostałe wehikuły utworzyły krąg, skierowany na zewnątrz, i kontynuowały niemal nieprzerwany ogień we wszystkich kierunkach.

Robert widział, że jedna grupa szymów zapuściła się zbyt blisko ze swymi ręcznymi katapultami i chemicznymi granatami. Eksplozja ogarnęła je wraz z okolicznymi drzewami, które zasypały oddział gradem drzazg. Prowadzony na oślep ogień koszący rozerwał je na strzępy.

Robert użył znaków migowych, by wysłać rozkaz: „wycofać się i rozproszyć”, który przechodził falą od jednej drużyny do drugiej. Temu konwojowi nie można było wyrządzić więcej szkód, gdyż pełna potęga gubryjskiej armii bez wątpienia była już w drodze. Jego przyboczni strażnicy złapali zdobyczne szablokarabiny i pognali w cienie rozciągające się z przodu i po bokach.

Robert nie znosił tej sieci ochronnej, którą otaczały go szymy zabraniające mu zbliżać się do miejsca potyczki, dopóki nie będzie mógł się tam czuć w pełni bezpiecznie. Nie było jednak na to żadnej rady. Cholera, one miały rację.

Od podopiecznych oczekiwano, że będą chronić swych opiekunów jako jednostki, podczas gdy oni w zamian będą chronić swych podopiecznych jako gatunek.

Athaclena chyba lepiej potrafiła sobie radzić z takimi problemami. Pochodziła z kultury, która od chwili swojego powstania przyjmowała, że tak właśnie mają się rzeczy.

Ponadto — przyznał — ona nie dba o machismo.

Jednym z jego problemów był fakt, że rzadko miał okazję ujrzeć lub dotknąć nieprzyjaciela. A tak bardzo pragnął dotknąć Gubru.

Odwrót zakończył się powodzeniem, zanim niebo wypełniło się wehikułami bojowymi nieziemców. Jego kompania ziemskich sił nieregularnych rozdzieliła się na małe grupki, z których każda miała udać się na własną rękę do jednego z rozproszonych obozów, gdzie pozostaną, zanim znowu nie otrzymają wezwania do broni za pośrednictwem leśnych pnączy. Jedynie drużyna Roberta skierowała się z powrotem w stronę gór, w których mieściła się ich jaskiniowa kwatera główna.

To wymagało znacznego nadłożenia drogi, gdyż znajdowali się daleko na wschód wśród gór Mulun, a nieprzyjaciel rozmieścił na kilku górskich szczytach posterunki, łatwo zaopatrywane z powietrza i bronione za pomocą rozmieszczonej w kosmosie broni. Jeden z nich stał na ich najkrótszej drodze do domu, więc szymscy zwiadowcy poprowadzili grupę Roberta biegnącą przez dżunglę rozpadliną tuż na północ od Przełęczy Lorne.

Wszędzie mnożyły się przypominające powrozy pnącza transferowe. Były to niewątpliwie cudowne rośliny, tutaj, na mniejszych wysokościach, spowolniały jednak marsz. Robert miał mnóstwo czasu na rozmyślania. Przede wszystkim zastanawiał się nad tym, po co w ogóle Gubru pchają się w te góry.

Och, cieszył się, że się tu zjawiają, gdyż dawało to ruchowi oporu szansę na zadanie im ciosu. W przeciwnym razie nieregularne oddziały mogłyby równie dobrze pluć na nieprzyjaciela z jego przemożnie potężną bronią.

Dlaczego jednak Gubru w ogóle zawracali sobie głowę słabiutkim ruchem partyzanckim w Mulunie, podczas gdy trzymali resztę planety w mocnym uścisku? Czy istniał jakiś symboliczny powód — coś w galaktycznej tradycji — który wymagał, by zlikwidowali każde izolowane gniazdo oporu?

Nawet jednak to nie tłumaczyło obecności wielkiej liczby cywilów w tych rozmieszczonych na szczytach gór placówkach. Gubru masowo sprowadzali w rejon Mulunu uczonych. Szukali czegoś.

Robert rozpoznał tę okolicę. Nakazał ręką postój.

— Zatrzymajmy się i przypatrzmy gorylom.

Jego porucznik, nosząca okulary szymka w średnim wieku, imieniem Elsie, zmarszczyła brwi i popatrzyła na niego z powątpiewaniem.

— Nieprzyjacielskie roboty gazowe bombardują czasem jakiś obszar całkiem bez powodu, sir. Po prostu przypadkowo wybrany. My, szymy, będziemy się czuć spokojnie dopiero wówczas, gdy znajdzie się pan bezpiecznie pod ziemią.

Robert z pewnością nie tęsknił za jaskiniami, zwłaszcza że Athaclena przez kilka jeszcze dni nie miała wrócić ze swej kolejnej misji. Spojrzał na swój kompas i mapę.

— Daj spokój, ich schronienie leży tylko kilka mil od naszej trasy, a zresztą, jeśli znam was — szymy z Centrum Howlettsa — na pewno trzymacie swoje bezcenne goryle w miejscu, które jest nawet bezpieczniejsze niż jaskinie.

Tu ją zagiął i Elsie najwyraźniej o tym wiedziała. Włożyła palce do ust i wydała z siebie krótki gwizd. Usłyszawszy go, zwiadowcy ruszyli w nowym kierunku, na południowy zachód, przemykając górnymi partiami drzew.

Mimo że teren był nierówny, Robert poruszał się głównie po ziemi. Nie potrafiłby gnać na łeb, na szyję po wąskich gałęziach, nie mila za milą, jak robiły to szymy. Ludzie po prostu nie byli odpowiednio przystosowani do podobnych rzeczy.

Wdrapali się na przeciwległą ścianę kanionu, który był niczym więcej niż szczeliną w stoku gigantycznego kamiennego przedmurza gór. Wzdłuż wąskiego wąwozu przepływały delikatne wstęgi mgły, lśniące opalizujące w załamującym się w wielu miejscach świetle dnia. Widać było tęcze, a raz, gdy zza jego pleców przebiły się padające z góry promienie słońca, Robert spojrzał w dół, na wał unoszącej się w powietrzu wilgoci i zobaczył własny cień otoczony trójbarwną aureolą, przypominającą te, z jakimi wyobrażano świętych w starożytnej ikonografii.

To była gloria… nadzwyczaj odpowiednie specjalistyczne określenie doskonałej, rozciągającej się na sto osiemdziesiąt stopni odwróconej tęczy, spotykanej znacznie rzadziej niż jej bardziej prozaiczni kuzyni przebiegający łukiem nad każdym zamglonym krajobrazem, by podnosić na duchu na równi niewinnych i grzesznych.

Gdybym tylko nie był takim cholernym racjonalistą — pomyślał. — Gdybym nie wiedział dokładnie, co to jest, mógłbym to uznać za znak.

Westchnął. Zjawisko zniknęło, zanim zdążył odwrócić się, by ruszyć w dalszą drogę.

Były chwile, gdy Robert naprawdę zazdrościł swym przodkom, którzy przed dwudziestym pierwszym wiekiem żyli w nieświadomej ciemnocie i — jak się zdawało — spędzali większą część życia na wynajdowaniu dziwacznych, wymyślnych interpretacji świata, które miały przesłonić ich ignorancję. Wtedy można było uwierzyć absolutnie we wszystko.

Proste, zachwycające, eleganckie wyjaśnienia ludzkiego zachowania — najwyraźniej nigdy nie było ważne, czy są prawdziwe, czy nie, pod warunkiem, że recytowano je we właściwy sposób. Panowała obfitość „linii partyjnych” i cudownych teorii spiskowych. Jeśli ci na tym zależało, mogłeś nawet uwierzyć we własną świętość. Nie było nikogo, kto by ci wykazał, za pomocą jasnego eksperymentalnego dowodu, że nie istnieje żadne łatwe rozwiązanie, magiczna kula czy kamień filozoficzny, a jedynie prosty, nudny rozsądek.

Jakże krótki wydawał się, patrząc wstecz, złoty wiek. Nie więcej niż stulecie upłynęło między końcem czasów ciemnoty a kontaktem ze społeczeństwem galaktycznym. Przez niespełna sto lat wojna była na Ziemi czymś nieznanym.

A jak wyglądamy teraz — pomyślał Robert. — Zastanawiam się, czy wszechświat uknuł przeciwko nam spisek? Dorośliśmy wreszcie, osiągnęliśmy pokój ze sobą… i dotarliśmy do gwiazd, by się przekonać, że stanowią już one własność wariatów i potworów.

Nie — poprawił siebie. — Nie tylko potworów.

W gruncie rzeczy większość galaktycznych klanów była całkiem przyzwoita. Jednakże fanatycy rzadko pozwalali żyć w pokoju umiarkowanej większości, czy to w przeszłości na Ziemi, czy obecnie w Pięciu Galaktykach.

Być może złote wieki po prostu z natury nie trwają długo.

Dźwięk przemieszczał się nietypowo w tych zamkniętych skalnych przestrzeniach, wśród splecionych ze sobą koronek miejscowych pnączy. W jednej chwili Robertowi zdawało się, że wspina się pośród świata pogrążonego w całkowitej ciszy, jak gdyby przemykające obok wstęgi lśniącej mgły były fałdami bawełnianej tkaniny, która otaczała go, tłumiąc wszystkie dźwięki. W następnym momencie mógł usłyszeć nagle strzępek rozmowy — tylko kilka słów — i wiedział, że jakaś dziwaczna sztuczka akustyki doniosła do niego uwagę wymienianą szeptem pomiędzy dwoma z jego zwiadowców w odległości, być może, setek metrów.

Obserwował szymy. Ci nieregularni żołnierze, którzy jeszcze kilka miesięcy temu byli rolnikami, górnikami oraz skierowanymi w ostępy pracownikami ekologicznymi, wciąż sprawiali wrażenie nerwowych. Z dnia na dzień stawali się jednak bardziej pewni siebie. Twardzi i bardziej zdeterminowani.

A także bardziej dzicy — zdał sobie również sprawę Robert widząc, jak pojawiają się w powietrzu i znikają z pola widzenia pomiędzy rosnącymi swobodnie drzewami. Było coś gwałtownego i srogiego w sposobie ich poruszania się oraz w tym, jak rzucali spojrzenia, gdy przeskakiwali z gałęzi na gałąź. Wydawało się, że rzadko potrzeba im słów, by wiedzieć, co robi drugi. Chrząknięcie, szybki gest, grymas — to wszystko było często aż nadto wystarczające.

Pomijając łuki, kołczany oraz ręcznie tkane worki na broń, szymy zwykle wędrowały nago. Zniknęły wszystkie łagodzące przejawy cywilizacji — buty i fabrycznie produkowane tkaniny — a wraz z nimi niektóre złudzenia.

Robert przyjrzał się sobie. Nagie łydki, przepaska na biodra, mokasyny i tornister z materiału. Pogryziony, podrapany i z dnia na dzień coraz twardszy. Paznokcie miał brudne. Włosy przeszkadzały mu, więc ściął je z przodu i związał z tyłu. Jego zarost już dawno przestał swędzieć.

Niektórzy nieziemniacy sądzą, że ludziom potrzeba jeszcze Wspomagania — że sami jesteśmy niewiele więcej niż zwierzętami — Robert skoczył na lianę, przemknął nad ciemną plamą groźnie wyglądających cierni i wylądował, kucając zgrabnie, na leżącej na ziemi kłodzie. — To dość powszechne przekonanie wśród Galaktów. Kim jestem, by móc im powiedzieć, że nie mają racji?

Przed nim, na górze, coś poruszyło się szybko. Błyskawiczne sygnały migowe przemknęły ponad lukami między drzewami. Najbliżsi strażnicy Roberta, którzy byli bezpośrednio odpowiedzialni za jego bezpieczeństwo, skinęli na niego, każąc mu dokonać obejścia wzdłuż zachodniej, położonej pod wiatr strony kanionu. Gdy wspiął się kilkadziesiąt metrów wyżej, zrozumiał dlaczego. Mimo panującej wilgoci wyczuł stęchły, przesadnie słodki zapach starego pyłu zniewalającego, skorodowanego metalu i śmierci.

Wkrótce dotarł do punktu, z którego mógł dostrzec po drugiej stronie niewielkiej dolinki wąską bliznę — gojącą się już pod warstwami nowej roślinności — która kończyła się zgniecioną masą opływowej kiedyś maszynerii, osmalonej teraz i zniszczonej.

Zwiadowcy wymienili pomiędzy sobą ciche, szymskie szepty oraz znaki migowe. Zbliżyli się nerwowo do szczątków i zaczęli w nich grzebać. Pozostali tymczasem złapali w dłonie broń i obserwowali niebo. Robertowi wydało się, że widzi we wraku sterczące, białe kości, oczyszczone już przez wiecznie głodną dżunglę. Gdyby spróbował podejść bliżej, szymy musiałyby, rzecz jasna, powstrzymać go siłą, czekał więc, aż Elsie wróci, by złożyć raport.

— Byli przeciążeni — oznajmiła, dotykając małego, czarnego urządzenia rejestrującego dane lotu. Emocje najwyraźniej utrudniały jej wydobycie z siebie słów. — Próbowali zabrać zbyt wielu ludzi do Port Helenia, w dzień po tym, gdy po raz pierwszy użyto gazu zniewalającego. Niektórzy już zaczęli chorować, a to był ich jedyny środek transportu. Latadło nie zdołało wznieść się ponad ten szczyt — wskazała w kierunku spowitych mgłą turni na południu. — Musiało odbić się od skał z tuzin razy, żeby spaść tak nisko. Czy… czy zostawimy tu parę szymów, sir? Eki… ekipę pogrzebową?

Robert pogrzebał nogą w ziemi.

— Nie. Oznakujcie to miejsce. Zróbcie mapę. Zapytam Athaclenę, czy powinniśmy je potem sfotografować, jako dowód. Tymczasem niech Garth weźmie od nich to, czego mu potrzeba. Ja…

Odwrócił się. Szymy nie były jedynymi, którym słowa przychodziły w tej chwili z trudnością. Skinieniem głowy rozkazał grupie ponownie ruszyć w drogę. Gdy Robert gramolił się pod górę, głowa mu płonęła. Musiał istnieć sposób na zadanie nieprzyjacielowi większych strat niż udało im się to do tej pory!

Kilka dni temu, podczas ciemnej, bezksiężycowej nocy, przyglądał się, jak dwanaście wybranych szymów spłynęło nad gubryjski obóz, unosząc się w powietrzu na praktycznie niewidzialnych papierowych szybowcach własnej roboty. Opadły na wroga, zrzuciły swą nitroglicerynę oraz bomby gazowe i umknęły w świetle gwiazd, zanim nieprzyjaciel zdążył się zorientować, że coś się stało.

Spowodowało to hałas i dym, harmider i rozskrzeczane zamieszanie, nie sposób jednak było ocenić, na ile skuteczny był atak. Niemniej Robert pamiętał wściekłość, jaką czuł, obserwując go zza linii autowej. Był wyszkolonym pilotem i miał większe kwalifikacje do podobnej akcji niż którykolwiek z tych górskich szymów!

Athaclena jednak wydała stanowcze instrukcje, których przestrzegały wszystkie neoszympansy. Dupa Roberta była świętością.

To moja własna, cholerna wina — pomyślał, przedzierając się przez gęste zarośla. Czyniąc Athaclenę formalną małżonką zapewnił jej dodatkowy status, którego potrzebowała, by kierować tą małą insurekcją… a również pewien zakres władzy nad sobą. Nie mógł już robić wszystkiego, na co tylko miał ochotę.

Była więc teraz, w pewnym sensie, jego żoną.

Też mi małżeństwo — pomyślał. Choć Athaclena wciąż zmieniała swój wygląd, by bardziej upodobnić się do człowieka, przypominało to tylko Robertowi o tym, czego nie mogła zrobić. Przyprawiało go to o frustrację. Z pewnością był to jeden z powodów, dla których międzygatunkowe małżeństwa były tak rzadkie!

Ciekawe, co pomyślała Megan, gdy się dowiedziała… ciekawe, czy nasz posłaniec w ogóle do niej dotarł.

— Psst!

Spojrzał szybko w prawą stronę. Elsie stała, utrzymując równowagę, na gałęzi drzewa. Wskazała ręką w górę zbocza, gdzie przerwa we mgle odsłaniała widok na wysokie chmury ślizgające się niczym łodzie o szklanym dnie po niewidzialnych warstwach atmosfery na głęboko błękitnym niebie. Pod chmurami można było dostrzec otoczone drzewami zbocze góry. Wąskie spirale dymu wzbijały się ze skrytych za całunem punktów na jego stokach.

— Mount Fossey — oznajmiła zwięźle Elsie. Robert natychmiast zrozumiał, dlaczego szymy uznały, że to miejsce może być bezpieczne… wystarczająco bezpieczne nawet dla ich drogocennych goryli.

Wzdłuż wybrzeża Morza Ciimarskiego leżało tylko kilka półaktywnych wulkanów. Niemniej w całym Mulunie były miejsca, w których ziemia trzęsła się od czasu do czasu. Niekiedy, rzadko, wypływała też lawa. Te góry nadal rosły.

Mount Fossey syczał. Opary kondensowały się, tworząc kosmate, wijące się kształty nad otworami geotermicznymi, gdzie sadzawki gorącej wody parowały i od czasu do czasu eksplodowały w pienistych gejzerach. Wszechobecne pnącza transferowe zbiegły się tu ze wszystkich stron i zwijały w grube liny, wpełzając na zbocza na wpół uśpionego wulkanu. Tutaj urządzały sobie targ, w cienistych, dymiących kałużach, gdzie pierwiastki śladowe, które przesączały się przez wąskie szczeliny w gorącym kamieniu, wkraczały wreszcie do ekonomii lasu.

— Powinienem się domyślić — Robert roześmiał się. Było, rzecz jasna, wątpliwe, by Gubru zdołali cokolwiek tu wykryć. Kilka nie ubranych antropoidów na tych zboczach byłoby niczym wobec całego tego ciepła, piany i chemicznego bigosu. Jeśli najeźdźcy kiedykolwiek zapragnęliby sprawdzić ten rejon, goryle i ich strażnicy mogliby po prostu roztopić się w okolicznej dżungli i powrócić, gdy intruzi już się oddalą.

— Czyj to był pomysł? — zapytał, gdy zbliżali się pod osłoną wysokich koron drzew. Zapach siarki był coraz silniejszy.

— Pani generał na to wpadła — odparła Elsie.

No jasne.

Robert nie czuł zazdrości. Wiedział, że Athaclena jest inteligentna, nawet jak na Tymbrimkę, podczas gdy on sam niewiele — jeśli w ogóle — przekracza ludzką przeciętną.

— Dlaczego mi o tym nie powiedziano? — zapytał. Elsie miała niepewną minę.

— Hmm, nigdy pan nie pytał, ser. Był pan zajęty swymi eksperymentami nad włóknami optycznymi i sztuczką, za pomocą której nieprzyjaciel je wykrywa. Ponadto… — jej głos ucichł.

— Ponadto co? — nie ustępował. Wzruszyła ramionami.

— Nie byliśmy pewni, czy prędzej czy później nie otrzyma pan dawki gazu. Jeśli by do tego doszło, musiałby się pan zgłosić do miasta po antidotum. Zadawano by panu pytania, a być może zrobiono też przegląd psi.

Robert zamknął oczy. Otworzył je. Skinął głową.

— Dobra. Przez chwilę zastanawiałem się, czy macie do mnie zaufanie.

— Ser!

— Nieważne — machnął ręką. Decyzja Athacleny była trafna i logiczna — po raz kolejny. Wolał myśleć o tym jak najmniej.

— Chodźmy zobaczyć goryle.

Siedziały w małych grupkach rodzinnych. Łatwo można je było odróżnić już z oddali. Były znacznie większe, ciemniejsze i bardziej włochate niż ich kuzyni neoszympansy. Na ich wielkich, spiczastych twarzach — czarnych jak obsydian — widniał wyraz spokojnej koncentracji, gdy jadły posiłki, iskały się nawzajem lub zajmowały się głównym zadaniem, jakie im wyznaczono — tkaniem materiałów na potrzeby wojny.

Czółenka śmigały w poprzek szerokich, drewnianych krosien, przenosząc ręcznie przędzony wątek ponad nićmi osnowy. Wielkie małpy śpiewały dudniącym głosem w rytm ich stukotu i klekotania. Odgłosy mechanizmów zapadkowych oraz cichy, atonalny pomruk podążały za Robertem, gdy on i jego grupa posuwali się w stronę centrum kryjówki.

Tu i ówdzie tkaczka przerywała pracę i odkładała czółenko na bok, by wszcząć konwersację z sąsiadką, poruszając błyskawicznie rękoma. Robert znał język migowy wystarczająco dobrze, by być w stanie zrozumieć część plotek, wydawało się jednak, że goryle posługują się dialektem wyraźnie odmiennym od używanego przez szymskie dzieci. Co prawda język ten był prosty, lecz również na swój sposób elegancki. Miał łagodny styl, który pochodził całkowicie od nich.

Najwyraźniej nie były to po prostu wielkie szymy, lecz całkiem odmienny, wędrujący odrębną drogą gatunek. Inna ścieżka ku rozumności.

Wydawało się, że każda grupa goryli składa się z pewnej liczby dorosłych samic i ich młodych, a także garstki niedorostków i jednego potężnego, dorosłego samca o srebrzystych plecach. Futro patriarchy było zawsze siwe wzdłuż kręgosłupa i żeber. Szczyt jego głowy był spiczasty i okazały. Wspomaganiowa inżynieria zmieniła postawę neogoryli, lecz większe samce wciąż musiały przy chodzeniu podpierać się przynajmniej jedną ręką. Potężne klatki piersiowe oraz barki sprawiały, że ich górna część nadal była zbyt ciężka, by mogły się poruszać na dwóch nogach.

W przeciwieństwie do nich gibkie dzieci goryli chodziły wyprostowane z łatwością. Ich czoła były zaokrąglone i gładkie. Brak im było ostrej pochyłości oraz kostnych wałów nadoczodołowych, które w późniejszym wieku miały nadać ich obliczom zwodniczo srogi wyraz. Robertowi wydało się interesujące, jak podobnie do siebie wyglądają małe dzieci wszystkich trzech gatunków — goryli, szymów i ludzi. Dopiero w późniejszym okresie życia dramatyczne różnice w dziedzictwie i przeznaczeniu stawały się w pełni widoczne.

Neotenia — pomyślał Robert. Była to klasyczna, przedkontaktowa teoria i więcej faktów potwierdzało ją niż jej przeczyło. Twierdziła ona, że część sekretu rozumności polega na pozostaniu tak dziecinnym, jak tylko można, przez najdłuższy możliwy okres. Na przykład ludzie zachowywali twarze, zdolność przystosowania oraz (jeśli jej nie ostudzono) nienasyconą ciekawość młodych człekokształtnych nawet do pełnej dorosłości.

Czy cecha ta, która umożliwiła przedrozumnym Homo habilis dokonanie rzekomo niemożliwego skoku — wspomożenia samego siebie aż do poziomu inteligencji gwiezdnych wędrowców bez niczyjej pomocy — powstała przypadkowo, czy też był to dar od tych tajemniczych istot, które — jak niektórzy sądzili — musiały kiedyś grzebać w ludzkich genach? Zaginionych opiekunów ludzkości, o których od dawna wysuwano hipotezy?

Wszystko to były przypuszczenia. Jedno jednak było jasne. Inne ziemskie ssaki z reguły traciły wszelkie zainteresowanie uczeniem się i zabawą po osiągnięciu dojrzałości. Jednakże ludzie i delfiny — a teraz, z każdym pokoleniem w większym stopniu również neoszympansy — zachowywały tę fascynację światem, z którą się na nim zjawiły.

Któregoś dnia dorosłe goryle również mogą posiąść tę cechę. Już w tej chwili ci członkowie przekształconego plemienia byli inteligentniejsi i zachowywali ciekawość dłużej niż ich pozostawieni samym sobie ziemscy kuzyni. Któregoś dnia ich potomkowie również będą mogli zachować przez całe życie wieczną młodość.

To znaczy, o ile Galaktowie na to pozwolą.

Goryle dzieci włóczyły się swobodnie, wścibiając nosy we wszystko. Nigdy jednak nie dawano im klapsów ani bury, a jedynie odsuwano łagodnie na bok, gdy wchodziły w drogę. Z reguły towarzyszyły temu głaskanie po głowie oraz będące wyrazem uczuć pochrapywanie. Gdy Robert mijał jedną z grup, zauważył nawet przelotnie, jak samiec o siwych bokach pokrywał w krzakach jedną ze swych samic. Trzy młode osobniki wspięły się na jego szerokie plecy i szarpały za masywne ramiona. Ignorował je. Zamknął po prostu oczy i, przykucnięty, wykonywał swój obowiązek względem gatunku.

Inne dzieciaki przemknęły przez spadające z gałęzi listowie i runęły na ziemię przed Robertem. Z ich ust zwisały paski jakiegoś plastycznego materiału, które przeżuły na poszarpane strzępy. Dwoje spośród dzieci spojrzało na niego z wyrazem przypominającym zachwyt. Ostatnie jednak, mniej nieśmiałe od pozostałych, zaczęło ruszać łapkami, tworząc znaki z entuzjazmem, choć niezbyt starannie. Robert uśmiechnął się i podniósł malucha w górę.

Wyżej na zboczu, ponad łańcuchem skrytych w tumanach mgły gorących źródeł, ujrzał inne brązowe postacie poruszające się na drzewach.

— To młode samce — wyjaśniła Elsie. — Oraz te, które są zbyt stare, by utrzymać pozycję patriarchy. Przed inwazją planiści w Centrum Howlettsa próbowali podjąć decyzję, czy ingerować w ich system rodzinny. Faktem jest, że to ich sposób życia, ale to takie okrutne dla biednych samców — parę lat przyjemności i chwały, ale kosztem samotności przez większą część reszty ich egzystencji — potrząsnęła głową. — Nie dokonaliśmy jeszcze wyboru, gdy przybyli Gubru. Teraz możemy już nigdy nie mieć okazji.

Robert powstrzymał się od komentarzy. Nienawidził traktatów narzucających ludziom ograniczenia, nadal jednak trudno mu było zaakceptować to, co koledzy Elsie robili w Centrum Howlettsa. Przyznanie sobie prawa do podjęcia podobnej decyzji było arogancją. Nie widział szczęśliwego rozwiązania tej sytuacji.

Gdy zbliżali się do gorących źródeł, ujrzał szymy zajmujące się z powagą różnymi zadaniami. Tu jakaś szymka zaglądała w usta potężnemu gorylowi o masie co najmniej sześć razy większej od niej, sondując je za pomocą narzędzia dentystycznego, ówdzie inna cierpliwie uczyła języka migowego klasę złożoną z dziesięciu gorylich dzieci.

— Ile szymów się nimi opiekuje?

— Doktor de Shriver z centrum, około tuzina szymskich techników, którzy pracowali tam z nią, plus mniej więcej dwudziestu strażników oraz ochotników z okolicznych osad. To zależy. Czasami zabieramy górki ze sobą, żeby nam pomagały w wojnie.

— Jak dają radę je wszystkie wykarmić? — zapytał Robert, gdy zeszli na brzeg jednego ze źródeł. Niektóre z szymów z jego grupy dotarły tam przed nimi i wylegiwały się już na mokrym stoku, popijając zupę z kubków. W pobliskiej, niewielkiej jaskini znajdował się prowizoryczny magazyn, gdzie miejscowi pracownicy w fartuchach napełniali chochlami kolejne parujące garnuszki.

— To jest pewien problem — Elsie skinęła głową. — Goryle mają delikatny układ trawienny i trudno jest skomponować dla nich odpowiednio zrównoważoną dietę. Nawet w zrekonstruowanym środowisku Afryki wielki samiec o srebrnych grzbiecie potrzebuje do sześćdziesięciu funtów roślinności, owoców i owadów dziennie. W naturze goryle muszą ciągle pozostawać w ruchu, by znaleźć taką ilość żeru, a my nie możemy im na to pozwolić.

Robert schylił się ku wilgotnym kamieniom i wypuścił gorylka, który popędził w dół, na brzeg sadzawki, nie przestając żuć swego postrzępionego paska plastiku.

— To brzmi jak poważny dylemat — powiedział do Elsie.

— Tak. Na szczęście doktor Schultz rozwiązał w zeszłym roku ten problem. Cieszę się, że miał przed śmiercią tę satysfakcję.

Robert ściągnął mokasyny. Woda wyglądała na gorącą. Zanurzył w niej palec u nogi i cofnął go szybko.

— Oj! Jak on to zrobił?

— Hmm, przepraszam?

— Jakie było rozwiązanie doktora Schultza?

— Mikrobiologia, ser — Elsie podniosła nagle wzrok. Jej oczy zalśniły. — Och, niosą zupę i dla nas!

Robert przyjął kubek z rąk szymki, której fartuch z pewnością wykonano z materiału utkanego na krosnach goryli. Szymka utykała. Robert zastanawiał się, czy została ranna podczas walk.

— Dziękuję — powiedział, napawając się aromatem. Nie zdawał sobie dotąd sprawy, jaki jest głodny.

— Elsie, co to znaczy, mikrobiologia? Popijała powolutku zupę.

— Bakterie jelitowe. Symbionty. Wszyscy je mamy. Malutkie stworzonka żyjące w naszych wnętrznościach i w ustach. Najczęściej to nieszkodliwi partnerzy. Pomagają nam strawić żywność w zamian za lokum.

— Och — rzecz jasna Robert wiedział o biosymbiontach. Każde dziecko szkolne o nich wiedziało.

— Doktor Schultz zdołał zmajstrować szereg mikrobów, które pomagają górkom jeść — ze smakiem — całą masę miejscowej, garthiańskiej roślinności. One…

Przerwał jej cichy, wysoki krzyk, niepodobny do niczego, co mogłaby wydobyć z siebie małpa.

— Robert! — rozdarł się piskliwy głos. Robert podniósł wzrok. Uśmiechnął się.

— April. Mała Aprii Wu. Jak się masz, słoneczko? Była ubrana jak Sheena, dziewczynka z dżungli. Jechała na lewym ramieniu dorastającego samca goryla, którego czarne oczy były cierpliwe i łagodne. April pochyliła się do przodu i zamigała rękoma w szybkiej serii znaków. Goryl puścił jej nogi. Dziewczynka wspięła się w górę, by stanąć mu na ramieniu. Złapała goryla za głowę, by utrzymać równowagę. Jej strażnik pochrapywał cierpliwie.

— Złap mnie, Robert!

Zerwał się na nogi. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, by ją powstrzymać, dziewczynka wyskoczyła w górę — opalony wiatrak powiewający włosami blond. Schwycił ją w plątaninie nóg. Przez chwilę, zanim złapał ją pewnie, serce biło mu szybciej niż podczas walki czy górskiej wspinaczki.

Wiedział, że dziewczynkę trzymano z gorylami dla jej bezpieczeństwa. Ze smutkiem zdał sobie sprawę, jak bardzo był zajęty od chwili, gdy odzyskał zdrowie po swych obrażeniach. Zbyt zajęty, by pomyśleć o tym dziecku, jedynym poza nim człowieku przebywającym na wolności w górach.

— Cześć, dynieczko — powiedział. — Jak ci się teraz wiedzie? Czy dobrze opiekujesz się górkami? Skinęła z powagą głową.

— Musę się nimi dobze opiekować, Robert. Musimy sprawować dowództwo, bo zostaliśmy tylko my.

Robert przycisnął ją mocno do siebie. Nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak bardzo brak mu było towarzystwa ludzi.

— Aha. Zostaliśmy tu tylko ty i ja — powiedział cicho.

— Ty i ja, i Tymbimka Athaclena — przypomniała mu. Spojrzał jej prosto w oczy.

— Mimo to robisz wszystko, o co cię prosi doktor de Shriver, prawda?

Skinęła głową.

— Doktor de Shriver jest fajna. Mówi, ze może już niedługo będę się mogła zobacyć z mamą i tatą.

Robert skrzywił twarz. Będzie musiał porozmawiać z de Shriver na temat oszukiwania dzieci. Kierująca placówką szymka zapewne nie mogła znieść myśli o powiedzeniu ludzkiemu dziecku prawdy — że będzie przebywało pod ich opieką przez jeszcze długi czas. Wysłanie jej teraz do Port Helenia oznaczałoby zdradzenie tajemnicy goryli, czemu nawet Athaclena była w tej chwili zdecydowana zapobiec.

— Zanieś mnie tam, Robert — zażądała Aprii ze słodkim uśmiechem, wskazując ręką na płaską skałę, gdzie mały gorylek brykał przed niektórymi z członków jego grupy. Szymy śmiały się pobłażliwie z wygłupów małego samca. Zadowolony, lekko zarozumiały ton ich głosów był dla Roberta czymś zrozumiałym. Było naturalne, że bardzo młody gatunek podopiecznych żywił tego rodzaju uczucia do gatunku jeszcze młodszego. Szymy odnosiły się do goryli w sposób bardzo rodzicielski, traktując je niczym swoją własność.

Robert z kolei czuł się trochę jak ojciec mający przed sobą nieprzyjemne zadanie wytłumaczenia w jakiś sposób dzieciom, że piesek nie będzie mógł zostać w domu na stałe.

Przeniósł Aprii na drugi brzeg i postawił na ziemi. Temperatura wody była tu znacznie znośniejsza. Nie, była cudowna. Zrzucił z nóg mokasyny i poruszył palcami u nóg w wywołującym mrowienie cieple.

Aprii i mały gorylek usiedli po obu stronach Roberta, wspierając łokcie na jego kolanach. Elsie spoczęła u jego boku. Była to przelotna, spokojna scenka. Gdyby w sadzawce pojawił się w magiczny sposób neodelfin, który wyskoczyłby z wody, by ich podglądać z szerokim uśmiechem, ten żywy obraz byłby dobrym portretem rodzinnym.

— Hej, co takiego masz w ustach? — wyciągnął dłoń w stronę gorylka, który szybko umknął poza jej zasięg. Przyglądał mu się wielkimi, ciekawymi oczyma.

— Co on żuje? — zapytał Robert Elsie.

— Wygląda na pasek plastiku. Ale… ale co on tu robi? Tutaj nie powinno być niczego, co zostało wyprodukowane na Garthu.

— To nie jest garthiański wyrób — odezwał się ktoś.

Podnieśli wzrok. Była to szymka, która podawała im zupę. Uśmiechnęła się i wytarła ręce w fartuch, zanim pochyliła się, by podnieść gorylka. Oddał jej materiał bez protestów.

— Wszystkie maluchy żują te paski. Testy wykazały, że jest to nieszkodliwe, i mamy absolutną pewność, że nic w nich nie krzyczy: „ Terranie!” do gubryjskich detektorów.

Elsie i Robert wymienili zaintrygowane spojrzenia.

— Skąd możecie być aż tak pewni? Co to za materiał? Szymka drażniła małą małpę, machając przed jej nosem, aż ta zaszczebiotała, złapała go i włożyła sobie dobrze przeżuty kawałek z powrotem do ust.

— Niektórzy z ich rodziców przynieśli poszarpane kawałki tej substancji z naszej pierwszej udanej zasadzki, w Centrum Howlettsa. Mówili, że „ładnie pachnie”. Teraz bachory żują to przez cały czas.

Uśmiechnęła się do Elsie i Roberta.

— To jest superplastyczne włókno z gubryjskich wehikułów bojowych. No wiecie, ten materiał, który zatrzymuje kule w locie. Robert i Elsie wybałuszyli oczy.

— Hej, Konguś, a co ty na to? — szymka gaworzyła do gorylka. — Ty malutki spryciarzu. Posłuchaj, jeśli lubisz żuć płyty pancerne, to może potem wziąłbyś się za coś naprawdę smacznego? Może by tak miasto? Może coś prostego, na przykład Nowy Jork?

Dziecko opuściło postrzępiony, mokry koniec na tyle nisko, by móc ziewnąć, ukazując szeroką jamę pełną ostrych, połyskujących zębów.

Szymka uśmiechnęła się.

— Mniam! Wiecie co, myślę, że małemu Kongusiowi spodobał się ten pomysł.

54. Fiben

— Siedź teraz nieruchomo — polecił Fiben Gailet, gdy przeczesywał palcami jej futro.

Nie musiał nic mówić. Choć szymka odwróciła się, zwracając ku niemu plecy, wiedział, że gdy ją iskał, na jej twarzy widniał przez chwilę wyraz błogiej radości. Kiedy wyglądała w ten sposób — spokojna, odprężona i uszczęśliwiona prostą radością płynącą z dotykania — jej z reguły surowe oblicze nabierało blasku, który całkowicie przeobraziło jej dość pospolite rysy.

Niestety, trwało to tylko chwilkę. Wzrok Fibena przyciągnęło coś małego, co poruszało się szybko. Chwycił to instynktownie, zanim zdążyło zniknąć w jej delikatnych włosach.

— Au! — krzyknęła, gdy jego paznokcie uszczypnęły kawałek skóry wraz z małą, wijącą się wszą. Łańcuchy szymki zaszczekały, gdy wymierzyła mu klapsa w stopę. — Co ty robisz!

— Jem — mruknął, miażdżąc wijącego się insekta między zębami. Nawet wtedy nie zaprzestał jeszcze walki.

— Kłamiesz — odrzekła niepewnym głosem.

— Czy mam ci ją pokazać? Zadrżała.

— Nieważne. Po prostu rób to dalej.

Fiben wypluł martwą wesz, choć biorąc pod uwagę, jak karmiono ich w więzieniu, białko zapewne by mu się przydało. Mimo że już tysiące razy oddawał się wraz z innymi szymami wzajemnemu iskaniu — z przyjaciółmi, kolegami z klasy, rodziną Throopów na wyspie Ciimar — nigdy dotąd nie przypominano mu tak dobitnie o jednym z pierwotnych celów tego odziedziczonego po dawnych czasach w dżungli rytuału — a mianowicie uwalnianiu innego szyma od pasożytów. Miał nadzieję, że Gailet nie będzie zbyt wybredna, by zrobić to samo dla niego. Po ponad dwóch tygodniach spania na słomie zaczynało go okrutnie swędzieć.

Ręce go bolały. Musiał je wyciągać, żeby dosięgnąć Gailet, ponieważ byli przykuci w innych miejscach kamiennej celi i zaledwie mogli zbliżyć się do siebie na tyle, by być w stanie wykonać tę robotę.

— Cóż — powiedział — już prawie skończyłem. Przynajmniej z tymi miejscami, które jesteś gotowa odkryć. Nie mogę uwierzyć, że szymka, która parę miesięcy temu powiedziała do mnie: „różowa”, jest tak pruderyjna, jeśli chodzi o nagość.

Gailet prychnęła tylko pogardliwie. Nie raczyła mu nawet odpowiedzieć. Wczoraj, gdy szymscy zdrajcy przyprowadzili go tutaj z miejsca, gdzie był więziony przedtem, sprawiała wrażenie, że cieszy się, iż go widzi. Tak wiele dni pozostawania w izolacji spowodowało, że uradowali się ze swego widoku niczym od dawna rozłączone rodzeństwo.

Teraz jednak wyglądało na to, że wróciła do zwyczaju krytykowania wszystkiego, co robił.

— Jeszcze trochę — nalegała. — Bardziej w lewo.

— Czego znowu truje — mruknął Fiben pod nosem, spełnił jednak jej prośbę. Szymom potrzebne było wzajemne dotykanie się, być może w znacznie większym stopniu niż ich ludzkim opiekunom, którzy czasami trzymali się w miejscu publicznym za ręce, rzadko jednak robili coś więcej. Fibenowi sprawiało przyjemność, że po tak długim czasie znowu ma kogoś do iskania. Robienie tego komuś innemu było niemal równie miłe, jak poddawanie się iskaniu samemu.

Gdy był w college’u czytał, że ludzie ograniczali ongiś wzajemne dotykanie się niemal wyłącznie do partnerów seksualnych. W ciemnych wiekach niektórzy rodzice powstrzymywali się nawet przed przytulaniem swych dzieci! Ci prymitywni ludzie niemal nigdy nie uprawiali niczego, co można by porównać do szymskiego iskania — całkowicie nieerotycznego wzajemnego drapania się, czesania czy masowania dla samej przyjemności kontaktu nie mającej nic wspólnego z seksem.

Krótkie poszukiwania w Bibliotece, ku jego zdumieniu, potwierdziły tę oszczerczą plotkę. Żadna historyczna anegdota nie wyjaśniła mu równie dobitnie, jak wiele ciemnoty i szaleństwa musieli przecierpieć biedni ludzcy mele i fem. Ułatwiło mu to nieco wybaczenie im, gdy ujrzał również obrazy starożytnych ogrodów zoologicznych, cyrków oraz trofeów „myśliwskich”.

Fibena wyrwał z zamyślenia szczęk kluczy. Staromodne drewniane drzwi uchyliły się. Ktoś zapukał, a potem wszedł do środka.

Była to szymka, która przyniosła im wieczorny posiłek. Od chwili, gdy przeniesiono go tutaj, Fiben nie poznał jeszcze jej imienia, lecz twarz o kształcie serca zwracała uwagę i wydawała mu się skądś znajoma. Jej jaskrawy, zapinany na zamek błyskawiczny kombinezon miał taki sam fason jak noszone przez bandę nadzorowanych, która pracowała dla Gubru. Był on przewiązany elastycznymi taśmami w kostkach i nadgarstkach, a wyobrażone na holoprojekcyjnej opasce na ramieniu wyciągnięte ptasie pazury wystawały w przestrzeń na kilka centymetrów.

— Ktoś przyjdzie się z wami zobaczyć — powiedziała powoli, łagodnym tonem nadzorowana. — Pomyślałam sobie, że wolelibyście o tym wiedzieć. Żeby mieć czas się przygotować.

Gailet skinęła chłodno głową.

— Dziękuję.

Niemal nie spoglądała na szymkę. Fiben jednak, mimo sytuacji w jakiej się znajdował, wpatrywał się w kołyszący krok strażniczki, gdy ta odwróciła się i odeszła.

— Cholerni zdrajcy! — mruknęła Gailet. Szarpnęła za swój cienki łańcuch, który zagrzechotał. — Och, są chwile, gdy żałuję, że nie jestem szenem. Wtedy… wtedy…

Fiben spojrzał na sufit i westchnął.

Gailet naciągnęła łańcuch, by odwrócić się i spojrzeć na niego.

— Co! Masz coś do powiedzenia? Fiben wzruszył ramionami.

— Jasne. Gdybyś była szenem, może udałoby ci się zerwać z tego małego, chudziutkiego łańcuszka. Ale gdybyś była samcem szyma, nie użyliby do przykucia cię czegoś takiego, prawda?

Podniósł własne ramiona tak wysoko, jak tylko zdołał. Zaledwie wystarczyło to, by znalazły się w jej polu widzenia. Ciężkie ogniwa zaszczekały. Boleśnie ocierał sobie w ten sposób zabandażowany prawy nadgarstek, pozwolił więc, by jego ręce opadły na betonową podłogę.

— Myślę, że są inne powody, dla których wolałaby być samcem — odezwał się głos dochodzący od drzwi.

Fiben podniósł wzrok i ujrzał nadzorowanego imieniem Irongrip, przywódcę zdrajców. Uśmiechał się on teatralnie, obracając w palcach koniuszek nawoskowanego wąsa. Fiben miał już serdecznie dość tej jego pozy.

— Przykro mi, moi drodzy. Nie mogłem nie usłyszeć tej ostatniej części rozmowy.

Gailet skrzywiła pogardliwie górną wargę.

— No to słuchałeś. I co z tego? To dowodzi jedynie, że jesteś nie tylko zdrajcą, ale i podsłuchiwaczem.

Potężnie zbudowany szym uśmiechnął się.

— Czy mam spróbować zostać też podglądaczem? Dlaczego nie miałbym kazać skuć was dwojga razem, hę? Powinna być z tego kupa zabawy, skoro tak bardzo się lubicie.

Gailet żachnęła się. Ostentacyjnie odsunęła się od Fibena i przeszła, powłócząc nogami, pod przeciwległą ścianę.

Fiben nie chciał sprawiać nadzorowanemu przyjemności, udzielając mu odpowiedzi. Odwzajemnił spokojnie spojrzenie Irongripa.

— W gruncie rzeczy — ciągnął ten pełnym zadumy tonem — łatwo jest zrozumieć, dlaczego taka szymka jak ty wolałaby być szenem. Zwłaszcza z tą twoją białą kartą rozpłodową. Kurde, u dziewczyny biała karta właściwie się marnuje! Trudno mi się tylko połapać — zwrócił się do Fibena — po co wy dwoje robiliście to, co robiliście — biegaliście we wszystkie strony, bawiąc się w żołnierzyków dla człowieka. Ciężko się w tym pokapować. Ty masz niebieską kartę, ona białą, kurde, moglibyście to robić za każdym razem, kiedy się zrobi różowa — bez pigułek, bez pytania jej kuratora, bez zezwolenia Urzędu Wspomagania. Tyle dzieciaków, ile tylko zechcecie, kiedy wam się tylko spodoba.

Gailet obdarzyła go lodowatym spojrzeniem.

— Jesteś odrażający.

Irongrip zarumienił się. Było to szczególnie widoczne z uwagi na jego blade, wygolone policzki.

— Dlaczego? Bo fascynuje mnie to, czego mnie pozbawiono? Czego nie mogę mieć?

— Chyba raczej to, czego nie możesz zrobić — warknął Fiben. Rumieniec pogłębił się. Irongrip wiedział, że jego uczucia go zdradzają. Nachylił się, aż jego twarz znalazła się niemal na tym samym poziomie co oblicze Fibena.

— Nic się nie martw, chłopczyku z college’u. Kto wie, do czego ty będziesz zdolny, kiedy już zadecydujemy o twoim losie — uśmiechnął się.

Fiben zmarszczył nos.

— Wiesz co, kolor karty szena to nie wszystko. Na ten przykład nawet ty pewnikiem załapałbyś więcej dziewczyn, gdybyś od czasu do czasu przepłukał sobie us…

Chrząknął i zgiął się w pół, gdy pięść uderzyła go w brzuch.

Trzeba płacić za własne przyjemności — pomyślał, gdy jego żołądkiem wstrząsnęły konwulsje i usiłował zaczerpnąć tchu. Niemniej, sądząc z wyrazu twarzy zdrajcy, strzał musiał być celny. Reakcja Irongripa mówiła bardzo wiele.

Fiben podniósł wzrok i ujrzał troskę malującą się w oczach Gailet. Wyraz ten jednak natychmiast przerodził się w gniew.

— Przestańcie wreszcie! Zachowujecie się jak dzieci… jak przedrozumne…

Irongrip odwrócił się błyskawicznie i wskazał na nią palcem.

— A co ty o tym wiesz? Hę? Czy jesteś jakimś ekspertem? Członkiem cholernego Urzędu Wspomagania? Czy jesteś już chociaż mężatką?

— Jestem specjalistką od socjologii galaktycznej — odparła Gailet dość sztywnym tonem.

Irongrip roześmiał się z goryczą.

— Tytuł dany w nagrodę zmyślnej małpie! Musiałaś naprawdę pokazać niezłe sztuczki w dżunglowej sali gimnastycznej, żeby ci dali wyglądający jak prawdziwy model doktoratu na baraniej skórze, w skali zmniejszonej! — Przykucnął obok niej. — Czy nie pokapowałaś się w tym jeszcze, mała panienko? Pozwól, niech ci to wyjaśnię. Wszyscy, do cholery, jesteśmy przedrozumni! No proszę! Powiedz, że tak nie jest! Udowodnij mi, że się mylę!

Teraz na Gailet przyszła kolej, by się zarumienić. Spojrzała przelotnie na Fibena, który zrozumiał, że przypomniała sobie popołudnie w college’u w Port Helenia, gdy wdrapali się na szczyt dzwonnicy i spojrzeli na opróżniony z ludzi teren szkoły, pełen jedynie szymskich studentów i wykładowców starających się zachowywać tak, jakby nic się nie zmieniło. Musiała pamiętać, jak gorzkie było spojrzenie na tę scenę w sposób, w jaki patrzyłby na nią Galakt.

— Jestem istotą rozumną — mruknęła, wyraźnie starając się, by w jej głosie zabrzmiało przekonanie.

— Aha — Irongrip uśmiechnął się szyderczo. — To, co chciałaś powiedzieć, znaczy jednak, że jesteś odrobinę bliżej niż reszta z nas… bliżej tego, co Urząd Wspomagania określa jako cel dla nas neoszymów. Bliżej tego, czym — jak oni sądzą — powinniśmy być. Powiedz mi jednak, co by się stało, gdybyś udała się w podróż kosmiczną, kapitan skręciłby w niewłaściwą stronę do hiperprzestrzeni poziomu D i przyleciałabyś na miejsce za paręset lat? Jak myślisz, co by się wtedy stało z twoją drogocenną białą kartą?

Gailet odwróciła wzrok.

Sic transit glona mundi — Irongrip strzelił palcami. — Byłabyś wtedy przestarzałym reliktem, dawno pozostawionym z tyłu przez nieubłagany postęp Wspomagania — roześmiał się, wyciągnął rękę i ujął w dłoń jej brodę, by zmusić Gailet do spojrzenia mu w oczy. — Byłabyś nadzorowaną, kochanie.

Fiben rzucił się do przodu, lecz łańcuchy powstrzymały go w biegu. Pod wpływem wstrząsu ból przeszył jego prawą rękę od nadgarstka w górę, lecz rozgniewany szym niemal tego nie zauważył. Oburzenie przepełniało go tak, że nie był w stanie mówić. Warcząc na drugiego szena zdał sobie niejasno sprawę, że to samo dotyczy Gailet. Rozwścieczało go to tym bardziej, iż stanowiło jeszcze jeden dowód na to, że ten sukinsyn miał rację.

Irongrip spoglądał Fibenowi w oczy przez dłuższą chwilę, zanim wypuścił Gailet.

— Sto lat temu — ciągnął — ja byłbym czymś specjalnym. Wybaczyliby i zignorowali moje drobne dziwactwa i wady. Daliby mi białą kartę za mój spryt i siłę. Czas o tym decyduje, moi dobrzy mali szenie i szymko. Wszystko zależy od tego, w którym pokoleniu się urodziłeś. — Stanął prosto. — A może nie? — uśmiechnął się. — Może ważne jest też, kim są twoi opiekunowie, hę? Jeśli kryteria ulegną zmianie, a wraz z nimi obraz idealnych przyszłych Pan sapiens, cóż… — rozłożył ręce, pozwalając, by dotarły do nich implikacje.

Gailet odzyskała głos jako pierwsza.

— Czy… naprawdę… spodziewasz się… że Gubru… Irongrip wzruszył ramionami.

— Czas wszystko zmienia, moi najmilsi. Mogę mieć jeszcze więcej wnuków niż każde z was.

Fiben znalazł wreszcie klucz, który pozwolił mu wygnać paraliżujący go gniew i odblokować własny głos. Roześmiał się. Zarżał głośno.

— Tak? — zapytał uśmiechnięty. — No więc, najpierw będziesz musiał rozwiązać ten swój drugi problem, chłopczyku. Jak masz zamiar przekazać własne geny, kiedy nawet nie chce ci stanąć…

Tym razem Irongrip zadał cios bosą stopą. Fiben był lepiej przygotowany i przetoczył się na bok. by kopniak trafił go pod kątem. Za nim jednak posypał się deszcz głuchych ciosów.

Niemniej nie padło już więcej słów i szybkie spojrzenie powiedziało Fibenowi, że tym razem to Irongripowi odjęło mowę. Gdy jego usta otwierały się i zamykały, upstrzone pianą, wydobywały się z nich niskie dźwięki. Wreszcie, sfrustrowany, wysoki szym zrezygnował z kopania Fibena. Odwrócił się i wyszedł sztywnym krokiem.

Szymka z kluczami spojrzała w ślad za nim. Stała w drzwiach, sprawiając wrażenie, że nie jest pewna, co robić.

Fiben jęknął i przetoczył się na plecy.

— Uch — skrzywił się, macając swe żebra. Wydawało się, że żadne z nich nie jest złamane. — Przynajmniej nasz Simon Legree nie był w stanie wyjść z odpowiednim ostatnim słowem. Na wpół spodziewałem się, że powie: „Zaczekajcie no, ja tu wrócę!” albo coś równie oryginalnego.

Gailet potrząsnęła głową.

— Co możesz zyskać prowokując go? Wzruszył ramionami.

— Mam pewne powody.

Z wielką ostrożnością oparł się o ścianę. Szymka w wydętym kombinezonie zapinanym na zamek błyskawiczny przyglądała mu się, gdy jednak ich spojrzenia się spotkały, zamrugała pośpiesznie, odwróciła się i wyszła, zamykając za sobą drzwi.

Fiben podniósł głowę i zaczerpnął głęboko powietrza przez nos, kilka razy z rzędu.

— Co znowu wyprawiasz? — zapytała Gailet. Potrząsnął głową.

— Nic. Zabijam tylko czas.

Gdy wreszcie na nią spojrzał, Gailet ponownie odwróciła się do niego plecami. Zdawało się, że płacze.

Nic dziwnego — pomyślał Fiben. Zapewne siedzenie w więzieniu nie było dla niej tak przyjemne, jak kierowanie rebelią. Z tego, co oboje wiedzieli, ruch oporu był załatwiony, skończony, kaput. Nie było żadnego powodu, by wierzyć, że w górach sprawy poszły lepiej. Athaclena, Robert i Benjamin mogli już nie żyć lub być w niewoli. W Port Helenia nadal rządziły ptaki i quislingowie.

— Nie przejmuj się — powiedział, próbując ją pocieszyć. — Czy wiesz, co mówią o najprawdziwszym teście rozumności? Chcesz powiedzieć, że tego nie znasz? No więc, ona ujawnia się dopiero wtedy, kiedy szympansy śpią!

Gailet wytarła oczy i odwróciła głowę, by spojrzeć na niego.

— Och, zamknij się — powiedziała.

— No dobra, to stary kawał — przyznał sam przed sobą Fiben. — Warto jednak było spróbować.

Mimo to skinęła na niego, każąc mu się obrócić.

— No chodź. Teraz kolej na ciebie. Może… — uśmiechnęła się słabo, jak gdyby nie była pewna, czy ona też powinna spróbować żartów. — Może i ja znajdę dla siebie jakąś przekąskę.

Fiben uśmiechnął się. Przysunął się do niej, naciągając łańcuch, aż wreszcie jego plecy znalazły się tak blisko niej, jak to było możliwe. Nie zważał na to, jak bardzo nadweręża to jego rozmaite obolałe miejsca. Poczuł, jak jej ręce starają się rozsupłać jego splątaną, futrzaną sierść. Zatoczył oczyma ku górze.

— Ach. Aachch — westchnął.

Południowy posiłek — cienką zupę i dwie kromki chleba — przyniósł im inny strażnik. Ten nadzorowany nie posiadał ani śladu swobody wysławiania się Irongripa. W gruncie rzeczy wydawało się, że ma kłopoty nawet z najprostszymi zwrotami. Gdy Fiben próbował nawiązać z nim rozmowę, powarkiwał tylko. Przez jego lewy policzek przebiegał od czasu do czasu skurcz — nerwowy tik. Gailet szepnęła do Fibena, że drapieżny błysk w oczach tego szyma napełnia ją niepokojem.

Fiben próbował odwrócić jej uwagę.

— Opowiedz mi o Ziemi? — poprosił. — Jak tam jest? Wytarła resztę zupy za pomocą skórki od chleba.

— Co tu opowiadać? Każdy zna Ziemię.

— Aha. Z wideo i sześcianoksiążek typu „znajdź się tam”. To na pewno. Ale nie z własnego doświadczenia. Poleciałaś tam jako dziecko, z rodzicami, prawda? Tam zrobiłaś doktorat?

Skinęła głową.

— Na uniwersytecie w Dżakarcie.

— I co potem?

Spojrzała na niego nie widzącymi oczyma.

— Wystąpiłam o posadę w Terrageńskim Ośrodku Studiów Galaktycznych, w La Paz.

Fiben słyszał o tej instytucji. Wielu ziemskich dyplomatów, emisariuszy i agentów szkoliło się tam, ucząc się, w jaki sposób myślą i działają starożytne kultury Pięciu Galaktyk. Była to sprawa o kluczowym znaczeniu, jeśli przywódcy mieli zaplanować drogę, po której trzy gatunki Ziemian mogłyby się poruszać przez niebezpieczny wszechświat. Los klanu dzikusów w znacznej mierze zależał od absolwentów OSG.

— Jestem pod wrażeniem, że w ogóle o to wystąpiłaś — powiedział szczerze. — Czy cię… chciałem powiedzieć, czy się dostałaś?

Skinęła głową.

— Tak… z trudem. Dostałam się, ale zaledwie. Powiedzieli, że gdybym uzyskała tylko trochę lepszy wynik, nie byłoby żadnego problemu.

Najwyraźniej to wspomnienie było dla niej bolesne. Sprawiała wrażenie niezdecydowanej, jak gdyby odczuwała pokusę, by zmienić temat. Potrząsnęła głową.

— Potem powiedzieli mi, że woleliby, żebym wróciła na Garth. Stwierdzili, że powinnam zająć się nauczaniem. Otwarcie mi oznajmili, że tutaj będę bardziej użyteczna.

— Oni? Kim są ci „oni”, o których mówisz?

Gailet skubała nerwowo futro na zewnętrznej stronie swego ramienia. Zauważyła, co robi, i nakazała obu rękom spocząć nieruchomo na kolanach.

— Urząd Wspomagania — powiedziała cicho.

— Ale… ale co oni mają do powiedzenia w sprawie przyznawania stanowisk nauczycielskich albo i wyboru przez kogoś zawodu, skoro już o tym mowa?

Spojrzała na niego.

— Mają mnóstwo do powiedzenia, Fiben, jeśli uważają, że stawką jest genetyczny postęp neoszympansów lub neodelfinów. Na przykład mogą ci zabronić zostać astronautą, z obawy, że twoja cenna plazma może ulec napromieniowaniu. Mogą też uniemożliwić ci wybranie zawodu chemika z obawy przed nieprzewidzianymi mutacjami.

Wzięła w palce kawałek słomy i kręciła nim powoli.

— Och, mamy znacznie więcej praw niż inne gatunki podopieczne. Wiem o tym. Wciąż to sobie powtarzam.

— Zdecydowali jednak, że twoje geny są bardziej potrzebne na Garthu — spróbował odgadnąć cichym głosem Fiben. Skinęła głową.

— To zależy od liczby punktów. Gdybym uzyskała naprawdę dobry wynik na egzaminie do OSG, wszystko byłoby w porządku. Garstkę szymów tam przyjmują. Ja jednak byłam na granicy, więc zamiast tego dali mi tę cholerną białą kartę — jak gdyby był to jakiś rodzaj nagrody pocieszenia albo może hostia do jakiegoś sakramentu — i wysłali mnie z powrotem na rodzinną planetę, biedny, stary Garth. Wygląda na to, że moim raison d’etre są dzieci, które urodzę. Cała reszta ma znaczenie marginalne.

Roześmiała się z odrobiną goryczy.

— Do diabła, łamię prawo już od miesięcy, przez to tylko, że narażam swe życie i macicę w tej rebelii. Nawet gdybyśmy wygrali — marne szansę — mogłabym dostać wielki, gruby medal od TAASF, może nawet urządziliby na moją cześć paradę z rzucaniem wstążkami, ale to nic by nie zmieniło. Kiedy cała zabawa by się skończyła, Urząd Wspomagania i tak wsadziłby mnie do kicia!

— Och, Goodall — westchnął Fiben. Osunął się w dół, oparty plecami o chłodne kamienie. — Ale ty nie, chciałem powiedzieć, że jeszcze nie…

— Nie wydałam potomstwa? Trafne spostrzeżenie. Jedną z nielicznych zalet bycia samicą z białą kartą jest to, że mogę wybrać na ojca każdego z niebieską lub wyższą kartą, a także zdecydować o czasie, pod warunkiem, że będę miała troje lub więcej potomstwa, zanim skończę trzydziestkę. Nie muszę go nawet sama wychowywać! — ponownie dał się słyszeć ostry, gorzki śmiech. — Do diabła, połowa szymskich grup małżeńskich na Garthu ogoliłaby się na łyso, żeby zdobyć prawo adopcji jednego z moich dzieci.

Mówi o swojej sytuacji, jakby była taka okropna — pomyślał Fiben. — A przecież na całej planecie z pewnością nie ma nawet dwudziestu szymów tak wysoko cenionych przez Urząd. Dla członka podopiecznego gatunku to najwyższy zaszczyt.

Niemniej, może jednak ją rozumiał. Wróciła do domu, na Garth, wiedząc jedno: bez względu na to jak błyskotliwa będzie jej kariera, jak wielkie osiągnięcia, zwiększą one tylko dodatkowo wartość jej jajników… sprawią, że bolesne, inwazyjne wizyty w Banku Plazmy staną się częstsze, a nacisk, by donosiła jak najwięcej potomstwa we własnej macicy, ulegnie zwiększeniu.

Propozycje przyłączenia się do grup małżeńskich lub wstąpienia w związek dwuosobowy otrzymywałaby automatycznie. Łatwo. Zbyt łatwo. Nie miała sposobu, by sprawdzić, czy grupa pragnie jej dla niej samej. Samotni zalotnicy zwracaliby na nią uwagę ze względu na status, jaki przyniosłoby zostanie ojcem jej dziecka.

Dochodziła też zazdrość. Potrafił zrozumieć, co czuje Gailet. Szymy rzadko potrafiły dobrze ukrywać uczucia, szczególnie zawiść. Niektóre z nich okazywały ją brutalnie i bez ogródek.

— Irongrip miał rację — przyznała Gailet. — Dla szena musi to wyglądać inaczej. Potrafię zrozumieć, że samcowi szyma biała karta sprawiałaby kupę uciechy. Ale szymce? I to takiej, która ma ambicje i chciałaby sama coś osiągnąć? — Odwróciła wzrok.

— Cóż… — Fiben starał się wymyślić coś, co mógłby powiedzieć, w tej chwili jednak był w stanie tylko siedzieć bez ruchu, czując się jak tępak. Być może, któregoś dnia, jeden z jego późnych prawnuków mógłby się stać na tyle inteligentny, by znaleźć właściwe słowa, wiedzieć, jak pocieszyć kogoś, kto pogrążył się w goryczy tak głęboko, że już nawet nie pragnął pocieszenia.

Ten bardziej zaawansowany w procesie Wspomagania neoszym, oddalony w jego łańcuchu od Fibena o kilkadziesiąt pokoleń, mógłby być wystarczająco inteligentny. Fiben wiedział, że on taki nie jest. Był tylko małpą.

— Hmm — kaszlnął. — Pamiętam, jak kiedyś na wyspie Ciimar, to musiało być, zanim jeszcze wróciłaś na Garth. Zaczekaj. Dziesięć lat temu? Ifni! Byłem chyba dopiero na pierwszym roku… — westchnął. — Tak czy inaczej w tamtym roku całą wyspę ogarnęło podniecenie, gdy przybył Igor Patterson, by dać wykład i występ na uniwersytecie.

Głowa Gailet uniosła się lekko.

— Igor Patterson? Ten perkusista? Fiben skinął głową.

— A więc słyszałaś o nim? Uśmiechnęła się sarkastycznie.

— A kto nie słyszał? On jest… — Gailet rozłożyła ręce i pozwoliła im opaść, z wewnętrznymi powierzchniami dłoni skierowanymi ku górze. — Jest cudowny.

To trafnie określało sprawę. Igor Patterson był najlepszy.

Deszczowy taniec był tylko jednym z aspektów miłości, jaką neoszympansy żywiły do rytmu. Perkusja była ich ulubioną formą muzyki, od malowniczych, staroświeckich obszarów rolniczych na Hermesie aż po wyrafinowane wieże Ziemi. Nawet we wczesnych dniach — gdy szymy były jeszcze zmuszone do noszenia na piersiach wyposażonych w klawiatury monitorów, by w ogóle być w stanie mówić — nawet wtedy ich gatunek uwielbiał rytm.

Mimo to wszyscy najwięksi perkusiści na Ziemi i jej koloniach byli ludźmi. Dopóki nie zjawił się Igor Patterson.

On był pierwszy. Pierwszy szym ze znakomitą koordynacją palców, delikatnym wyczuciem rytmu i zwykłą zuchwałością, które zapewniły mu miejsce wśród najlepszych. Szym słuchający jak Patterson gra „Ciash Ceramic Lightning” nie tylko odczuwał przyjemność, lecz również nie posiadał się z dumy. Dla wielu sam fakt jego istnienia oznaczał, że szymy zbliżają się nie tylko do tego, co chciał z nich uczynić Urząd Wspomagania, lecz również tego, czym same chciały się stać.

— Fundacja Cartera wysłała go na tournee po koloniach — ciągnął Fiben. — Po części była to kurtuazja w stosunku do dalej leżących skupisk szymów, rzecz jasna jednak miał też podzielić się z nami odrobiną swego szczęścia.

Gailet żachnęła się, słysząc o tym oczywistym fakcie. Rzecz jasna, Patterson miał białą kartę. Szymscy członkowie Urzędu Wspomagania obstawaliby przy tym, nawet gdyby nie był też tak cudownie czarującym, inteligentnym i przystojnym egzemplarzem neoszympansa, jak tylko można było sobie tego życzyć.

Fiben sądził, że wie, co jeszcze pomyślała Gailet. Dla samca biała karta nie stanowiłaby większego problemu — po prostu jedna, długa zabawa.

— Założę się — powiedziała. Fiben odniósł wrażenie, że wykrywa w jej głosie wyraźny ton zazdrości.

— Aha. No więc, szkoda, że ciebie tam nie było, kiedy się zjawił, by dać koncert. Ja byłem jednym ze szczęściarzy. Moje miejsce znajdowało się daleko z tyłu i z boku. Tak się złożyło, że byłem tej nocy paskudnie przeziębiony. Miałem cholerne szczęście.

— Co? — brwi Gailet zetknęły się ze sobą. — Co to ma wspólnego… Och — spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi szczękami. — Och. Rozumiem.

— Założę się, że rozumiesz. Klimatyzację nastawiono na maksimum, ale mówili mi, że mimo to aromat był przytłaczający. Musiałem siedzieć pod dmuchawami i drżeć z zimna. Cholera, mało brakowało, żebym umarł…

— Czy przejdziesz do rzeczy? — Wargi Gailet stały się cienką linią.

— No więc, jak niewątpliwie się domyśliłaś, w jakiś sposób prawie wszystkie mieszkające na wyspie szymki z zieloną czy niebieską kartą, które akurat miały ruję, zdobyły bilet na koncert. Żadna z nich nie użyła dezodorantu. W większości przyszły mając całkowitą zgodę swych grupowych mężów. Umalowały się płomienną różową szminką, licząc, że może jak raz się uda…

— Wyobrażam to sobie — powiedziała Gailet. Fiben zastanowił się, czy przez krótką chwilę — gdy przed jej oczyma stanęła ta scena — nie powrócił na jej usta nieśmiały uśmiech. Jeśli nawet tak było, to jedynie na moment zmąciło to jej srogą, zasępioną minę. — I co się stało?

Fiben przeciągnął się i ziewnął.

— A czego byś się spodziewała? Rzecz jasna, rozpętała się orgia. Opadła jej żuchwa.

— Naprawdę? Na uniwersytecie?

— Tak jak tu siedzę.

— Ale…

— Och, przez pierwszych kilka minut wszystko było w porządku. Mówię ci, stary Igor naprawdę grał tak dobrze, jak mówi fama. Daję słowo. Widownia robiła się coraz bardziej podniecona. Nawet grupa akompaniująca to czuła. Potem wszystko tak jakby wyrwało się spod kontroli.

— Ale…

— Pamiętasz starego profesora Olvfinga, z Katedry Tradycji Terrageńskich? No wiesz, starszy szym noszący monoki? Spędzał wolny czas na organizowaniu poparcia dla ustawy o szymskiej monogamii.

— Tak, znam go — skinęła głową z szeroko rozwartymi oczyma. Fiben wykonał gest obiema rękami.

— Nie! Publicznie? Profesor Olvfing?

— Z panią dziekan skubanego Kolegium Dietetyki, ni mniej, ni więcej.

Gailet wydała z siebie ostry dźwięk. Odwróciła się na bok, z ręką przyciśniętą do piersi. Wydawało się, że dopadł ją nagły atak czkawki.

— Oczywiście wyłączna żona Olvfinga wybaczyła mu później. W przeciwnym razie utraciłaby go na rzecz dziesięcioosobowej grupy, której członkowie powiedzieli, że podobał im się jego styl.

Gailet klepnęła się w pierś, kaszląc. Odwróciła się jeszcze dalej od Fibena, potrząsając gwałtownie głową.

— Biedny Igor Patterson — ciągnął Fiben. — Miał, rzecz jasna, własne problemy. Jako bramkarzy zatrudniono niektórych chłopaków z drużyny futbolowej. Kiedy sytuacja zaczęła się wymykać spod kontroli, spróbowali użyć gaśnic. Wszystko zrobiło się od tego śliskie, ale to nikomu zbytnio nie przeszkadzało.

Gailet zakasłała głośniej.

— Fiben…

— Naprawdę szkoda — medytował na głos. — Igor dopiero wciągał się w porządny bluesowy riff. Zdrowo walił w te skóry. Wybijał taki rytm, że byś nie uwierzyła. Bawiłem się świetnie… dopóki ta czterdziestoletnia szymka, naga i śliska jak delfin, nie spadła na niego z krokwi.

Gailet zgięła się w pół, trzymając się za brzuch. Wyciągnęła rękę, by błagać o litość.

— Przestań, proszę… — szepnęła słabym głosem.

— Dzięki Bogu, że wpadła z bęben z drutem. Wydostanie się zajęło jej tyle czasu, że biedny Igor zdążył uciec tylnym wyjściem, choć tłuszcza deptała mu po piętach.

Przewróciła się na bok. Jej twarz była tak czerwona i przekrwiona, że przez chwilę Fiben odczuwał niepokój. Pohukiwała, waląc rękoma w podłogę. Łzy płynęły strumieniami z jej oczu. Przetoczyła się na drugi bok, wstrząsana salwami śmiechu.

Fiben wzruszył ramionami.

— I to wszystko wywołał już pierwszy numer Pattersona — jego własna, cholerna wersja hymnu narodowego! Szkoda. Nie udało mi się usłyszeć jego wariacji na temat „Inagadda Da Vita”. Kiedy jednak teraz się nad tym zastanowię — westchnął raz jeszcze — to może to i lepiej.


Prąd wyłączano o godzinie 2000, nie czyniąc wyjątków dla więzień. Przed zachodem słońca rozszalał się wicher. Wkrótce stukotał już żaluzjami ich małego okna. Dął znad oceanu i przyniósł ze sobą ciężki zapach soli. Z oddali dobiegły ciche grzmoty wczesnoletniej burzy.

Spali zwinięci na swych kocach, tak blisko siebie, jak na to pozwalały ich łańcuchy. Zwrócili się ku sobie głowami, by słyszeć swe oddechy w ciemności. Drzemiąc wciągali w siebie łagodną woń kamienia i stęchły zapach słomy, wypuszczali na zewnątrz ciche pomruki wywołane snami.

Dłonie Gailet wykonywały drobne, konwulsyjne poruszenia, jak gdyby w rytmie jakiejś wyśnionej ucieczki. Jej łańcuchy pobrzękiwały cicho.

Fiben leżał bez ruchu, mrugał jednak od czasu do czasu powiekami. Jego oczy otwierały się niekiedy i zamykały, choć nie było w nich światła świadomości. Czasami wciągał powietrze i zatrzymywał je przez dłuższy moment, zanim wreszcie wypuścił oddech.

Nie dosłyszeli niskiego, brzęczącego dźwięku, który dobiegał z korytarza, ani nie dostrzegli światła, które wpadło do ich celi przez szpary w drewnianych drzwiach. Rozległo się szuranie stóp oraz trzask uderzeń szponów o kamienie.

Gdy w zamku szczęknęły klucze, Fiben poderwał się, przetoczył na bok i usiadł. Potarł oczy kostkami dłoni. Zawiasy skrzypnęły. Gailet uniosła głowę. Użyła dłoni, by osłonić oczy przed ostrym blaskiem dwóch lamp trzymanych na wysokich tyczkach.

Fiben kichnął. Poczuł zapach lawendy i piór. Kilka szymów w kombinezonach zapinanych na zamki błyskawiczne podniosło ich siłą na nogi. Rozpoznał gruby głos dowódcy ich strażników, Irongripa.

— Wy dwoje lepiej bądźcie grzeczni. Macie ważnych gości.

Fiben zamrugał, próbując przyzwyczaić oczy do światła. Wreszcie zdołał dostrzec małą grupę pierzastych czworonogów — wielkich kuł białego puchu przyozdobionych wstęgami i szarfami. Dwa z nich trzymały w rękach drągi, z których zwisały jasne latarnie. Reszta stała, świergocząc, wokół czegoś, co wyglądało jak krótka tyczka zakończona wąskim pomostem. Na tej grzędzie stał ptak o bardzo szczególnym wyglądzie.

On również ustrojony był jaskrawymi wstążkami. Wielki, dwunożny Gubru przestępował nerwowo z jednej nogi na drugą. Mogło to być wywołane sposobem, w jaki światło padało na upierzenie nieziemca, lecz jego ubarwienie wydawało się bogatsze i bardziej lśniące niż zwykły białawy odcień. Przypominało to coś Fibenowi, jak gdyby widział już gdzieś tego najeźdźcę, lub innego, podobnego do niego.

Czemu, u diabła, ten stwór wałęsa się po nocy? — zastanowił się Fiben. — Myślałem, że one tego nie znoszą.

— Okażcie stosowny szacunek czcigodnym starszym, członkom wielkiego klanu Gooksyu-Gubru! — rozkazał ostrym tonem Irongrip, trącając łokciem Fibena.

— Już ja okażę sukinsynowi szacunek — Fiben wydał nieelegancki, gardłowy odgłos i zebrał flegmę.

— Nie! — krzyknęła Gailet. Złapała go za rękę i zaczęła szeptać nagląco: — Fiben, nie! Proszę. Zrób to dla mnie. Rób wszystko dokładnie tak jak ja.

Jej brązowe oczy pełne były błagania. Fiben przełknął ślinę.

— Niech ci będzie, Gailet.

Odwróciła się z powrotem w stronę Gubru i skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej. Fiben naśladował ją, nawet gdy pokłoniła się nisko.

Galakt spojrzał na nich, najpierw jednym wielkim, nie mrugającym okiem, a potem drugim. Przesunął się na jeden z końców grzędy, zmuszając trzymających ją do zmiany pozycji celem zachowania równowagi. Wreszcie zaczął ćwierkać, wydając z siebie serię ostrych, urywanych skrzeknięć.

Ze strony czworonogów nadbiegł niezwykły, kołyszący się akompaniament, który wznosił się i opadał. Brzmiało to mniej więcej jak:

Zuuun.

Jeden z przybocznych Kwackoo wystąpił z grupy spokojnym krokiem. Na łańcuchu na szyi miał zawieszony jaskrawy, metaliczny dysk. Z generatora głosu wydobyło się niskie, urywane tłumaczenie na anglic.

— Zostało osądzone… osądzone w honorze

osądzone w poprawności…

Że nie pogwałciliście…

nie złamaliście…

Zasad postępowania… zasad wojny.

Zuuun.

— Osądzamy, że Jest właściwe… odpowiednie…

stosowne wziąć poprawkę na dziecięcy status

Miłosiernie dać wiarę… uwierzyć…

że walczyliście o sprawę swych opiekunów.

Zuuun.

— Dotarło do naszej uwagi… świadomości…

wiedzy, że macie status

Pierwszych w swym strumieniu genetycznym… potoku rasy.

gatunku w tym miejscu i czasie.

Zuuun.

— W związku z tym proponujemy… zamierzamy…

raczymy zaszczycić was

Zaproszeniem… błogosławieństwem…

szansą na zasłużenie na łaskę reprezentacji.

Zuuun.

— Jest to zaszczyt… dobrodziejstwo…

chwała zostać wybranym,

By odkryć… przeniknąć…

stworzyć przyszłość własnego gatunku.

Zun!


W tym miejscu ptak skończył równie nagle, jak zaczął.

— Pokłoń się drugi raz! — ostrzegła Gailet szeptem.

Zgiął się w pół ze skrzyżowanymi ramionami tak, jak mu zademonstrowała. Gdy ponownie podniósł wzrok, mała grupa nieziemskich ptaszysk odwróciła się i ruszyła ku drzwiom. Grzędę opuszczono, lecz mimo to wysoki Gubru, aby przez nie przejść, musiał się pochylić, rozpościerając pierzaste ramiona, by utrzymać równowagę. Irongrip podążył za nim. W pożegnalnym spojrzeniu nadzorowanego widać było czystą nienawiść.

Fibenowi dzwoniło w głowie. Dał sobie spokój z próbami śledzenia dziwacznego, ceremonialnego dialektu trzeciego galaktycznego, w którym przemawiał ptak, już po pierwszej frazie. Nawet tłumaczenie na anglic było niemal niemożliwe do zrozumienia. Ostre światła przygasły, gdy procesja oddaliła się korytarzem z szemraniem gdaczącego bełkotu. W półmroku, który zostawiła za sobą, Fiben i Gailet odwrócili się i spojrzeli na siebie.

— No więc, kto to u diabła był? — zapytał Fiben. Gailet zmarszczyła brwi.

— Suzeren. Jeden z ich trzech przywódców. O ile nie jestem w błędzie — a bardzo łatwo mogę się pomylić — był to Suzeren Poprawności.

— To mi bardzo dużo mówi, Gailet. Czym, na koło ruletki Ifni, jest Suzeren Poprawności?

Gailet zbyła jego pytanie machnięciem ręki. Jej czoło zmarszczyło się pod wpływem głębokiej koncentracji.

— Dlaczego przyszedł do nas, a nie nas zaprowadzono do niego? — zastanawiała się na głos, choć z pewnością nie pytała Fibena o opinię. — I dlaczego spotkał się z nami w nocy? Czy zauważyłeś, że nie zaczekał nawet, by usłyszeć, czy akceptujemy jego propozycję? Zapewne czuł się zobowiązany zasadami poprawności, by złożyć nam ją osobiście, lecz odpowiedź jego przyboczni mogą otrzymać później.

— Odpowiedź na co? Jaką propozycję? Gailet, nie mogłem nawet pojąć…

Szymka zamachała jednak tylko nerwowo obiema rękami.

— Nie teraz. Muszę się zastanowić, Fiben. Daj mi kilka minut.

Podeszła z powrotem do ściany i usiadła na słomie, zwrócona twarzą w stronę kamienia. Fiben podejrzewał, że zanim skończy, upłynie zdecydowanie więcej czasu niż kilka minut.

Ale masz do nich szczęście — pomyślał. — Zasługujesz na coś takiego, jeśli się zakochujesz w genialnej…

Mrugnął powiekami. Potrząsnął głową.

Że co takiego?

Jednakże jakieś poruszenie w korytarzu przeszkodziło mu w dokonaniu analizy jego własnej, nieoczekiwanej myśli. Do celi wszedł szym niosący naręcze słomy oraz zwinięte sztuki ciemnobrązowego materiału. Ładunek zakrywał twarz niskiego neoszympansa. Dopiero, gdy go opuścił, Fiben zauważył, że była to ta sama szymka, która wpatrywała się w niego przedtem. Ta, która wydawała mu się tak dziwnie znajoma.

— Przyniosłam wam trochę świeżej słomy i parę dodatkowych kocy. Noce są jeszcze dość zimne. Skinął głową.

— Dziękuję.

Nie spojrzała mu w oczy. Odwróciła się i ruszyła z powrotem ku drzwiom. Poruszała się z gibką gracją widoczną wyraźnie nawet pod wybrzuszającym się kombinezonem.

— Zaczekaj! — odezwał się nagle Fiben.

Zatrzymała się, wciąż zwrócona w stronę drzwi. Fiben podszedł do niej tak blisko, jak na to pozwalały ciężkie łańcuchy.

— Jak masz na imię? — zapytał cicho, nie chcąc niepokoić Gailet w jej narożniku.

Barki szymki były pochylone. Nagle była odwrócona od niego.

— Jestem… — jej głos brzmiał cicho. — Niektórzy nazywają mnie Sylvie…

Nawet obracając się szybko, gdy wychodziła przez drzwi, poruszała się jak tancerka. Rozległ się szczęk kluczy, po czym dały się słyszeć szybkie kroki oddalające się korytarzem.

Fiben wbił wzrok w zamknięte drwi.

— No nie. Niech się stanę wnukiem zwierzokształtnej małpy. Odwrócił się i skierował z powrotem pod ścianę, gdzie siedziała, mrucząc do siebie, Gailet. Nachylił się, by narzucić jej koc na plecy, po czym ruszył do własnego kąta celi i zwalił się na stos słomy o słodkim zapachu.

55. Uthacalthing

Pieniste algi unosiły się na płyciznach, gdzie nieliczne, małe, miejscowe ptaki o szczudłowatych nogach poszukiwały na oślep owadów. Gęsto rosnące rośliny tworzyły kępy wyznaczające granice okolicznych stepów.

Ślady stóp wiodły od brzegów małego jeziorka aż do pobliskiego, porośniętego zaroślami stoku. Jedno spojrzenie na pozostawione w błocie tropy wystarczyło Uthacalthingowi, by stwierdzić, że ten, kto je zostawił, kroczył z palcami stóp zwróconymi do środka. Wyglądało na to, że posuwał się na trzech nogach.

Tymbrimczyk podniósł szybko wzrok, gdy kącikiem oka dostrzegł błysk błękitu — ten sam, który zaprowadził go w to miejsce. Spróbował skupić wzrok na słabym migotaniu, zniknęło jednak, zanim zdążył je zlokalizować.

Przyklęknął, by zbadać odciski pozostawione w błocie. Na jego twarzy wykwit! uśmiech, gdy zmierzył je dłońmi. Cóż za piękne ślady! Trzecia stopa znajdowała się nieco na zewnątrz pozostałych i jej odciski były znacznie mniejsze. Wyglądało to zupełnie tak, jakby jakieś dwunożne stworzenie przeszło od jeziora w zarośla, opierając się na lasce o tępym zakończeniu.

Uthacalthing podniósł leżącą na ziemi gałąź, zawahał się jednak przed zatarciem śladów.

Czy mam je zostawić? — zastanowił się. — Czy naprawdę koniecznie trzeba je ukrywać?

Potrząsnął głową.

Nie. Jak mówią ludzie, nie zmienia się planów w trakcie gry.

Odciski stóp zniknęły, gdy Uthacalthing zamiótł gałęzią w obie strony. Kiedy już kończył, usłyszał za sobą ciężkie kroki oraz odgłos łamania zarośli. Odwrócił się i ujrzał Kaulta, który wyłonił się zza zakrętu wąskiej, wydeptanej przez zwierzynę ścieżki prowadzącej do małego jeziorka na prerii. Glif, luminanu, zawisł w powietrzu i rzucił się na wielką, ozdobioną grzebieniem głowę niczym jakiś sfrustrowany pasożytniczy owad poszukujący z brzęczeniem miękkiego miejsca, którego nigdy jakoś nie mógł znaleźć.

Korona Uthacalthinga była obolała, niczym przeciążony mięsień. Pozwolił, by lurmnanu obijało się o prostoduszną niewzruszoność Kaulta jeszcze przez minutę, zanim przyznał się do porażki. Wciągnął pokonany glif z powrotem w siebie i upuścił gałąź na ziemię.

Thennanianin nie patrzył zresztą na teren. Jego uwaga skupiona była na małym instrumencie spoczywającym na jego szerokiej dłoni.

— Zaczynam coś podejrzewać, mój przyjacielu — powiedział Kault, gdy znalazł się obok Tymbrimczyka.

Uthacalthing poczuł, jak krew napłynęła gwałtownie do tętnic z tyłu jego szyi.

Czyżby wreszcie? — zadał sobie pytanie.

— Mianowicie co, mój kolego?

Kault złożył instrument i schował go w jednej z licznych kieszeni swej szaty.

— Są pewne znaki… — trzepał grzebieniem. — Słuchałem niezakodowanych transmisji Gubru. Wygląda na to, że dzieje się coś dziwnego.

Uthacalthing westchnął. Nie, jednotorowy umysł Kaulta skupił się całkowicie na innym temacie. Nie było sensu próbować odciągnąć go od niego za pośrednictwem subtelnych wskazówek.

— Co nowego kombinują najeźdźcy? — zapytał.

— Cóż, przede wszystkim, odbieram znacznie mniej podekscytowanych komunikatów militarnych. Wydaje się, że Gubru, którzy w ostatnich dniach i tygodniach wdawali się w tak wiele potyczek na małą skalę w górach, nagle przestali to robić. Pamiętasz na pewno, że zastanawialiśmy się obaj, dlaczego poświęcają tak wiele wysiłku na stłumienie tego, co musiało być ruchem partyzanckim o raczej niewielkim zakresie.

W gruncie rzeczy Uthacalthing był prawie całkiem pewien, że zna powód gorączkowego przypływu aktywności Gubru. Sądząc z tego, co obaj byli w stanie wspólnie wywnioskować, wyglądało na to, że najeźdźcy bardzo gorąco pragnęli coś znaleźć w górach Mulun. Wysłali żołnierzy i uczonych w dziki łańcuch górski z — jak się zdawało — lekkomyślną energią. Najwyraźniej też zapłacili za te wysiłki wysoką cenę.

— Czy potrafisz sobie wyobrazić powód, dla którego walki mogły osłabnąć? — zapytał Kault.

— To, co zdołałem odcyfrować, nie wystarczy, by nabrać pewności. Jedna możliwość to, że Gubru znaleźli już i schwytali to, czego tak rozpaczliwie poszukiwali…

Wątpliwe — pomyślał z przekonaniem Uthacalthing. — Trudno jest wsadzić do klatki ducha.

— Albo też mogli zrezygnować z poszukiwań…

To bardzo prawdopodobne — zgodził się Uthacalthing. Było nieuniknione, że prędzej czy później ptaszyska zorientują się, że zrobiono z nich durniów i zaprzestaną pościgu za senną marą.

— Bądź też — zakończył Kault. — Gubru po prostu stłumili już wszelki opór i zlikwidowali tych, którzy go im stawiali.

Uthacalthing modlił się, by ta ostatnia sugestia nie okazała się prawdziwa. Rzecz jasna, próbując sprowokować nieprzyjaciela do podobnego szału, podejmował między innymi i to ryzyko. Mógł jedynie mieć nadzieję, że jego córka i syn Megan Oneagle nie zapłacili najwyższej ceny za swą rolę w skomplikowanym oszustwie, jakiego dopuścił się w stosunku do złośliwych ptaszysk.

— Hmm — wyraził komentarz. — Czy nie powiedziałeś, że zastanawia cię jeszcze coś innego?

— To — ciągnął Kault — że po pięciu tuzinach dni planetarnych, podczas których nie uczynili absolutnie nic na rzecz tego świata, nagle Gubru zaczęli wydawać oświadczenia, oferując amnestię i zatrudnienie dla dawnych członków Służby Odnowy Ekologicznej.

— Tak? Cóż, może oznacza to tylko, że ustanowili już na dobre swe panowanie i mogą teraz poświęcić odrobinę uwagi ciążącym na nich obowiązkom.

Kault żachnął się.

— Być może. Jednakże Gubru mają naturę księgowych. Rachmistrzów. Brak im poczucia humoru, są samolubni i wiecznie wszystkim się przejmują. Przestrzegają z fanatyczną sztywnością tych aspektów galaktycznej tradycji, które ich interesują, sprawiają jednak wrażenie, że niemal ich nie obchodzi ochrona planet jako światów-wylęgarni, a jedynie krótkoterminowy status ich klanu.

Choć Uthacalthing zgadzał się z tą opinią, uważał, że Kault nie był bynajmniej bezstronnym obserwatorem. Ponadto Thennanianin nie miał raczej prawa oskarżać innych o brak poczucia humoru.

Jedno było jednak oczywiste. Dopóki uwaga Kaulta będzie w podobny sposób zaprzątnięta myślami o Gubru, nie mają sensu próby zwrócenia jego uwagi na ledwo uchwytne znaki i odciski stóp na ziemi.

Wyczuwał, że na prerii wokół niego kłębi się życie. Małe drapieżniki i ich ofiary szukały ukrycia, chowały się w niewielkie nisze i jamy, by przeczekać południe, gdy z nieba spływało gwałtowne gorąco lata i pościgi czy ucieczki kosztowałyby zbyt wiele energii. Pod tym względem rośli Galaktowie nie stanowili wyjątku.

— Chodź — powiedział Uthacathing. — Słońce stoi wysoko. Musimy znaleźć ocienione miejsce na odpoczynek. Widzę trochę drzew po drugiej stronie tej wody.

Kault podążył za nim bez komentarza. Wydawało się, że nie przeszkadzają mu drobne meandry ich trasy, dopóki odległe góry z dnia na dzień stawały się w dostrzegalny sposób coraz bliżej. Turnie o białych wierzchołkach były już teraz czymś więcej niż niewyraźną linią na horyzoncie. Mogły upłynąć tygodnie, zanim do nich dotrą, i dłuższy, trudny do określenia czas, nim odnajdą drogę prowadzącą przez nieznane im przełęcze do Sindu. Thennanianie byli jednak cierpliwi, o ile odpowiadało to ich celom.

Gdy Uthacalthing znalazł dla nich schronienie pod nazbyt gęstą kępą skarłowaciałych drzew, nie dostrzegł żadnych niebieskich błysków, choć na wszelki wypadek miał oczy otwarte. Niemniej wydało mu się, że za pośrednictwem swej korony wykennował dotknięcie dzikiej radości płynącej z jakiegoś umysłu ukrywającego się na stepie. Umysł ten należał do czegoś wielkiego, sprytnego i dobrze mu znanego.

— Jestem w istocie uważany za coś w rodzaju eksperta od Terran — powiedział w chwilę później Kault, gdy rozpoczęli konwersację pod osłoną sękowatych gałęzi. Małe owady brzęczały w pobliżu szczelin oddechowych Thennanianina, lecz gdy tylko się zbliżały, podmuchy powietrza odrzucały je do tyłu. — To, plus moja znajomość ekologii, zdobyło mi przydział na tę planetę.

— Nie zapominaj o swoim poczuciu humoru — dodał z uśmiechem Uthacalthing.

— Tak — grzebień Thennanianina nadął się w geście stanowiącym odpowiednik skinięcia głową. — W domu uważano mnie za nadzwyczaj zabawnego. Akurat taki tym, jakiego potrzeba do kontaktów z dzikusami i tymbrimskimi chochlikami — zakończył szybką serią niskich, chrapliwych oddechów. Z pewnością celowo udawał, gdyż Thennanianie nie posiadali odruchu śmiechu jako takiego.

Nieważne — pomyślał Uthacalthing. — Jak na thennański zmysł humoru było to całkiem niezłe.

— Czy miałeś wcześniej wiele bezpośrednich doświadczeń z Ziemianami?

— O tak — odrzekł Kault. — Byłem na Ziemi. Miałem szczęście spacerować po jej deszczowych lasach i oglądać jej niezwykłe, różnorodne formy życia. Spotkałem neodelfiny i wieloryby. Choć moi ziomkowie wierzą, że ludzie w żadnym wypadku nie powinni zostać uznani za w pełni rozwiniętych i bardzo by im się przydało jeszcze kilka tysiącleci nabierania szlifu pod odpowiednim przewodnictwem, muszę przyznać, że ich świat jest piękny, a ich podopieczni obiecujący.

Jednym z powodów, dla których Thennanianie brali udział w obecnej wojnie, była nadzieja, że zagarną dla swego klanu wszystkie trzy ziemskie gatunki za pośrednictwem przymusowej adopcji — „dla własnego dobra Terran”, rzecz jasna. Niemniej — uczciwie mówiąc — było też oczywiste, że wśród samych Thennanian istnieją na tym tle podziały. Stronnictwo Kaulta, na przykład, wolało trwającą dziesięć tysięcy lat kampanię perswazji, która miała drogą „miłości” nakłonić Ziemian, by poddali się adopcji dobrowolnie.

Nie ulegało wątpliwości, że owo ugrupowanie nie dominowało w obecnym rządzie.

— Ponadto, rzecz jasna, poznałem kilku Ziemian w ramach służby w Galaktycznym Instytucie Migracji, podczas ekspedycji mającej na celu negocjacje z Fah’fah’n*fah.

Korona Uthacalthinga eksplodowała w wirze srebrzystych witek, otwarcie okazując zaskoczenie. Wiedział, że pełen oszołomienia wyraz jego twarzy jest łatwy do odczytania nawet dla Kaulta, nie dbał jednak o to.

— Uczestniczyłeś… uczestniczyłeś w spotkaniu z wodorodysznymi?

Nie wiedział nawet, w jaki sposób wymówić hiperobcą nazwę, która nie była częścią żadnego usankcjonowanego języka galaktycznego.

Kault zaskoczył go po raz kolejny!

— Fah’fah’n*fah — szczeliny oddechowe Thennanianina ponownie poruszyły się, naśladując śmiech. — Negocjacje odbywały się w subkwadrancie Poul-Kren, niedaleko obszaru, który ludzie nazywają sektorem Oriona.

— To bardzo blisko terrańskich kolonii Kanaan.

— Tak. To jeden z powodów, dla których zaproszono ich do wzięcia udziału w tych rozmowach. Mimo, że te rzadkie spotkania między tlenodysznymi i wodorodysznymi cywilizacjami należą do najbardziej krytycznych i delikatnych w każdej erze, uważano, że należy zaprosić na nie kilku Terran, by zaznajomić ich z tajnikami dyplomacji na wysokim szczeblu.

Musiało być to wywołane stanem zażenowanego zaskoczenia, lecz w tej chwili Uthacalthingowi wydawało się, że naprawdę wykennować coś u Kaulta… ślad czegoś ukrytego głęboko i przyprawiającego Thennanianina o zakłopotanie.

Nie mówi mi wszystkiego — zdał sobie sprawę Uthacalthing. — Istniały inne powody, dla których włączono Ziemian.

Przez miliardy lat pomiędzy dwiema równoległymi, całkowicie od siebie oddzielonymi kulturami utrzymywał się niepewny pokój. Wyglądało to prawie tak, jak gdyby Pięć Galaktyk było w rzeczywistości dziesięcioma, gdyż istniało co najmniej tyle stabilnych światów z atmosferą wodorową, co takich planet jak Carth, Ziemia i Tymbrim. Dwie wstęgi życia — każda z nich obejmująca ogromną liczbę gatunków i form — nie miały ze sobą niemal nic wspólnego. Fah’fah’n*fah nie pragnęli niczego, co składało się ze skał, a ich światy były nazbyt olbrzymie, zimne i ciężkie, by mogli ich pożądać Galaktowie.

Wydawało się też, że wodorodyszni funkcjonują na odrębnym poziomie, czy tempie czasu. Woleli powolne szlaki prowadzące przez hiperprzestrzeń poziomu D, czy nawet zwyczajną przestrzeń pomiędzy gwiazdami — królestwo, którym władała względność — i pozostawiali szybsze międzygwiezdne trasy żyjącym w większym tempie potomkom legendarnych Przodków.

Czasami dochodziło do konfliktów. Ginęły wówczas całe układy i klany. W takich wojnach nie obowiązywały żadne zasady.

Niekiedy nawiązywano wymianę handlową — metale za gazy, czy maszyneria w zamian za niezwykłe rzeczy, których nie można było znaleźć nawet w zapisach Wielkiej Biblioteki.

Istniały okresy, w których jedna czy druga cywilizacja porzucała całe ramiona spiralne. Galaktyczny Instytut Migracji organizował te potężne przesiedlenia dla istot tlenodysznych mniej więcej co sto milionów lat. Oficjalnym powodem był zamiar pozwolenia wielkim połaciom gwiazd na „leżenie odłogiem” na przeciąg ery, by dać ich planetom czas na rozwinięcie nowego, przed rozumnego życia. Niemniej powszechnie wiedziano o innym celu… Było nim oddalenie od siebie wodorowego i tlenowego życia tam, gdzie wzajemne ignorowanie się nie wydawało się już możliwe.

A teraz Kault mówił mu, że niedawno prowadzono negocjacje w sektorze Poul-Kren. I że ludzie brali w nich udział.

Dlaczego nigdy o tym nie słyszałem? — zastanowił się.

Pragnął podążyć za tym wątkiem, nie miał jednak okazji. Kault najwyraźniej nie chciał mówić o tym więcej i wrócił do poprzedniego tematu rozmowy.

— Nadal sądzę, że w gubryjskich transmisjach jest coś nienormalnego, Uthacalthing. Wynika z nich jasno, że przeczesują zarówno Port Helenia, jak i wyspy, wyszukując ziemskich ekspertów od ekologii i Wspomagania.

Uthacalthing uznał, że jego ciekawość może zaczekać, co było dla Tymbrimczyka niełatwą decyzją.

— Cóż, jak sugerowałem przedtem, być może Gubru zdecydowali się wreszcie spełnić swój obowiązek wobec Garthu.

Kault zabulgotał tonem, który — jak wiedział Uthacalthing — oznaczał powątpiewanie.

— Nawet gdyby tak było, potrzebni by im byli ekologowie, po co jednak specjaliści od Wspomagania? Intuicja mówi mi, że wciąż dzieje się coś ciekawego — zakończył Kault. — W ciągu kilku ostatnich megasekund Gubru byli maksymalnie podekscytowani.

Uthacalthing wiedziałby tyle nawet bez ich małego odbiornika i wiadomości przyniesionych na falach eteru. Implikowało to pokazujące się od czasu do czasu błękitne światełko, za którym podążał już od kilku tygodni. Ta migotliwa łuna oznaczała, że tymbrimski schowek dyplomatyczny z pewnością został naruszony. Przynęta, którą pozostawił wewnątrz kopca, wraz z wieloma innymi wskazówkami i tropami, mogła doprowadzić rozumną istotę tylko do jednego wniosku.

Było oczywiste, że dowcip, jaki spłatał Gubru, okazał się dla nich bardzo kosztowny.

Niemniej wszystko co dobre kiedyś się kończy. W tej chwili nawet Grubru musieli się połapać, że wszystko to był tymbrimski trik. Te ptaszyska nie były właściwie głupie. Prędzej czy później musiały odkryć, że w rzeczywistości nie istnieje nic takiego jak „Garthianie”.

Mędrcy powiadają, że posuwanie się w żarcie zbyt daleko może okazać się pomyłką. Czy popełniam błąd, starając się nabrać na ten sam numer Kaulta?

Och, ale w tym przypadku procedura była tak całkowicie odmienna! Oszukanie Kaulta przeradzało się w znacznie powolniejsze, trudniejsze, bardziej osobiste przedsięwzięcie.

A zresztą co innego mogę robić dla zabicia czasu?

— Opowiedz mi więcej o swych podejrzeniach — zwrócił się na głos Uthacalthing do swego towarzysza. — Jestem bardzo zainteresowany.

56. Galaktowie

Wbrew wszelkim oczekiwaniom nowy Suzeren Kosztów i Rozwagi naprawdę zaczął zdobywać punkty. Na jego upierzeniu zaledwie zdążyły uwidocznić się królewskie odcienie stanu kandydackiego, a ponadto wystartował do rywalizacji daleko, daleko za swymi konkurentami, lecz mimo to, gdy tańczył, pozostali suzerenowie byli zmuszeni do bacznej obserwacji i liczenia się z jego dobrze sformułowanymi argumentami.

— Te wysiłki były nierozważne, kosztowne, niemądre — ćwierkał, wirując w delikatnym rytmie. — Zmarnowaliśmy skarb czas i honor na pościg,

gonitwę,

pogoń

za chimerą!

Na korzyść nowego naczelnego biurokraty działało kilka czynników. Szkolił go jego poprzednik — wywołujący głębokie wrażenie zmarły Suzeren Kosztów i Rozwagi. Ponadto przyniósł on ze sobą na to konklawe zestaw wywołujących nie mniejsze wrażenie, stanowiących oskarżenie faktów. Na podłodze leżały rozsypane sześciany danych. Informacje przedstawione przez głównego urzędnika były w gruncie rzeczy druzgocące.

— Nie istnieje możliwość, ewentualność, szansa, by na tym świecie mogła się ukrywać przedrozumna istota ocalała przed Bururallimi! Było to oszustwo, podstęp, diabelski spisek dzikusów i Tymbrimczyków, który miał nas skłonić byśmy

zmarnowali,

roztrwonili,

rozpuścili

nasze bogactwo!

Dla Suzerena Poprawności było to nadzwyczaj upokarzające. W gruncie rzeczy niewiele dzieliło go od katastrofy.

Podczas przerwy, gdy wybierano nowego biurokratycznego kandydata, kapłan i admirał królowali niepodzielnie. Nie było nikogo, kto trzymałby ich w ryzach. Wiedzieli dobrze, że nie jest mądrze podejmować działanie, gdy brakuje głosu trzeciego partnera, który by ich powstrzymywał; jaka istota jednak zawsze postępowała mądrze, gdy usłyszała kuszący zew szansy?

Admirał osobiście udawał się w misje mające na celu wyszukiwanie i niszczenie górskich partyzantów, w pogoni za blichtrem, który zwiększyłby jego osobisty honor.

Kapłan, ze swojej strony, rozkazał budowę kolejnych kosztownych konstrukcji i przyśpieszył dostawę nowej planetarnej Filii Biblioteki.

Było to cudowne interregnum dwuosobowego consensusu. Suzeren Wiązki i Szponu zatwierdzał każdy zakup, a Suzeren Poprawności błogosławił każdą decyzję Żołnierzy Szponu. W góry wysyłano ekspedycję za ekspedycją. Ściśle strzeżeni uczeni poszukiwali bezcennego skarbu.

Popełniono błędy. Dzikusy okazały się diabelsko sprytne w swych zasadzkach i zwierzęcej nieuchwytności. Mimo to nikt by nie narzekał na koszty, gdyby naprawdę znaleźli to, czego szukali. Opłaciłoby im się to, gdyby tylko…

Jednakże oszukano nas, nabrano, zrobiono z nas durniów — pomyślał z goryczą kapłan. Skarb okazał się kłamstwem. Teraz zaś nowy Suzeren Kosztów i Rozwagi wytykał im popełniony błąd bez najmniejszej litości. Biurokrata wykonał wspaniały taniec potępiający brak umiaru. Już w tej chwili zdołał zdominować kilka punktów consensusu — na przykład ten, że nie będzie więcej bezużytecznych pościgów w górach, dopóki nie znajdzie się tańszego sposobu na wyeliminowanie bojowników ruchu oporu.

Upierzenie Suzerena Wiązki i Szponu obwisło z przygnębienia. Kapłan wiedział, jak bardzo musiało to irytować admirała. Obu ich jednak zahipnotyzowała sprawiedliwa prawidłowość Tańca Potępiającego. Dwóch nie mogło przegłosować jednego, gdy ten jeden w tak oczywisty sposób miał rację.

Biurokrata rozpoczął teraz kolejną kadencję, prowadzącą do następnego tańca. Proponował, by porzucono nowe projekty budowlane. Nie miały one nic wspólnego z obroną gubryjskiego panowania nad tym światem. Prace nam nimi rozpoczęto przypuszczając, że uda się odnaleźć owych „Garthian”. Teraz kontynuacja budowy bocznika hiperprzestrzennego oraz kopca ceremonialnego była po prostu bez sensu!

Taniec był potężny i przekonujący. Wspierały go mapy, dane statystyczne oraz tabele pełne liczb. Suzeren Poprawności zdał sobie sprawę, że trzeba coś robić, i to szybko, gdyż w przeciwnym razie ten parweniusz zakończy dzień na pozycji lidera. Było niewyobrażalne, by miało dojść do takiego odwrócenia hierarchii w chwili, gdy zaczęli odczuwać w swych ciałach kłucie stanowiące wstęp do pierzenia!

Nawet pomijając sprawę jego hierarchii, trzeba było też wziąć pod uwagę wiadomość od Władców Grzędy. Zapytania nadsyłane z domu przez królowe i książąt stały się wręcz rozpaczliwe. Czy trójka na Garthu wypracowała już nową, śmiałą linię polityczną? Kalkulacje wskazywały, że ważne było szybkie wyjście z czymś oryginalnym i pełnym wyobraźni, gdyż w przeciwnym razie inicjatywa przejdzie na stale w ręce jakiegoś innego klanu.

Onieśmielała myśl, że los gatunku podąża za tobą w strumieniu poślizgowym.

Mimo całej widocznej finezji i piękna wymuskanych piór nowego biurokraty, łatwo było dostrzec jedną rzecz. Nowemu Suzerenowi Kosztów i Rozwagi brak było głębi i czystości wizji jego zmarłego poprzednika. Suzeren Poprawności wiedział, że żadna znakomita linia polityczna nie wyłoni się ze skąpstwa i krótkowzrocznego redukowania wydatków.

Trzeba było coś zrobić, i to teraz! Kapłan przybrał pozę przeczucia. Rozpostarł szeroko ramiona, demonstrując ich jaskrawe upierzenie. Biurokrata przerwał uprzejmie, być może nawet pobłażliwie, swój taniec i opuścił dziób, na znak, że oddaje mu pole.

Suzeren Poprawności zaczął powoli. Przemieszczał się na grzędzie małymi kroczkami. Kapłan celowo przejął kadencję użytą wcześniej przez swojego adwersarza.

— Choć Garthianie mogą nie istnieć, pozostaje jednak szansa, możliwość, okazja, byśmy użyli ceremonialnego obiektu, który zaplanowaliśmy, zbudowaliśmy, oddaliśmy do użytku takim kosztem.

— Istnieje plan, projekt, pomysł, który może jeszcze

zdobyć

chwałę,

honor,

poprawność

dla naszego klanu.

— Jako sedno, ośrodek, istotę tego planu musimy

poddać

egzaminowi,

inspekcji,

badaniom

podopiecznych dzikusów.

Po drugiej stronie komnaty Suzeren Wiązki i Szponu podniósł wzrok. W oku przygnębionego admirała zalśniło pełne nadziei światło. Kapłan wiedział, że odniósł chwilowe zwycięstwo, a przynajmniej odwlókł sprawę.

Wiele, bardzo wiele w następnych dniach będzie zależało od tego, czy ten nowy, śmiały pomysł okaże się trafny.

57. Athaclena

— Widzisz? — zawołał w dół do niej. — Poruszyło się w ciągu nocy!

Athaclena musiała osłonić dłonią oczy, gdy spoglądała w górę na swego ludzkiego przyjaciela, który siedział na gałęzi drzewa na wysokości ponad trzydziestu stóp nad ściółką leśną. Ciągnął on za zieloną, ulistnioną linę, która opuszczała się ku niemu pod kątem czterdziestu pięciu stopni z jeszcze wyżej położonego miejsca zaczepienia.

— Czy jesteś pewien, że to to samo pnącze, które odciąłeś poprzedniej nocy? — zawołała.

— No jasne! Wlazłem na górę i wylałem litr wody bogatej w chrom — pierwiastek, w którym specjalizuje się akurat to pnącze — w rozwidlenie tamtej gałęzi, daleko nade mną. Sama widzisz, że przyczepiło się na nowo dokładnie w tym miejscu.

Athaclena skinęła głową. Wyczuła otaczającą jego słowa otoczkę prawdy.

— Widzę, Robercie. I teraz w to wierzę.

Musiała się uśmiechnąć. Czasami Robert zachowywał się tak bardzo podobnie do tymbrimskiego młodzieńca — bystry, impulsywny i psotny. Było to, na swój sposób, lekko niepokojące. Obcy powinni się zachowywać w sposób dziwny i niepojęty, ale nie całkiem jak… cóż, chłopcy.

Ale Robert nie jest obcym — pomyślała. — Jest moim małżonkiem.

Zresztą żyła wśród Terran tak długo, że zastanawiała się, czy nie zaczęła myśleć jak jeden z nich.

Czy gdy — jeśli w ogóle do tego dojdzie — wrócę do domu, będę zbijać z tropu wszystkich wokół, przerażając ich i zdumiewając przenośniami? Dziwacznymi, przejętymi od dzikusów poglądami? Czy ta perspektywa mnie pociąga?

W wojnie zapanował zastój. Gubru przestali wysyłać w góry podatne na atak ekspedycje. Ich wysunięte placówki opanował bezruch. Nawet nieustanny warkot bojowych robotów nie docierał w wysoko położone doliny już od z górą tygodnia, ku wielkiej uldze szymskich farmerów i wieśniaków.

Mając teraz trochę więcej czasu, Athaclena i Robert postanowili wziąć sobie jeden dzień wolny, dopóki mają okazję, i spróbować lepiej poznać się nawzajem. Ostatecznie kto mógł wiedzieć, kiedy dojdzie do wznowienia walk? Czy będą jeszcze mieli podobną szansę?

Obojgu zresztą potrzebna była chwila odpoczynku. Nadal nie nadeszła wiadomość od matki Roberta, a los ambasadora Uthacalthinga pozostawał niejasny, choć Athaclena uzyskała przelotny wgląd w plany ojca. Jedyne, co mogła zrobić, to postarać się wykonać swoją część najlepiej jak potrafiła i mieć nadzieję, że Uthacalthing nadal żyje i jest w stanie zrobić resztę.

— No dobrze — zawołała do Roberta. — Zgadzam się. Pnącza można w pewien sposób wytresować. Ale teraz złaź! Ta gałąź wygląda niepewnie.

Robert jednak uśmiechnął się tylko.

— Zejdę na dół na swój własny sposób. Znasz mnie, Clennie. Nie mógłbym się oprzeć podobnej okazji.

Athaclena wytężyła mięśnie. Znowu wyczuła to kapryśne uczucie na krawędziach jego emocjonalnej aury. Nie różniło się ono zbytnio od syulff-kuonn, koronowego kennowania otaczającego młodego Tymbrimczyka delektującego się figlem, który zamierzał spłatać.

Robert szarpnął mocno za pnącze. Wciągnął powietrze, rozszerzając swą klatkę piersiową do stopnia nieosiągalnego dla żadnego Tymbrimczyka, po czym zaczął walić w nią szybko z głuchym odgłosem. Wydał z siebie przeciągłe, zawodzące jodłowanie.

Athaclena westchnęła.

Och. Na pewno składa hołd temu bóstwu dzikusów. Tarzanowi.

Robert odbił się od gałęzi, ściskając pnącze w obu rękach. Zakreślił, z wyciągniętymi, złączonymi nogami, łuk ponad leśną łąką, przelatując tuż nad niskimi krzewami. Krzyknął głośno.

Rzecz jasna, była to jedna z tych rzeczy, które ludzie wynaleźli w ciągu stuleci mroku dzielących pojawienie się inteligencji od odkrycia przez nich nauki. Żaden wychowany na Bibliotece gatunek Galaktów, nawet Tymbrimczycy, nigdy by nie pomyślał o podobnym sposobie transportu.

Zwrot trasy wahadła poprowadził Roberta z powrotem w górę, w kierunku gęstej masy liści i gałązek w połowie wysokości leśnego olbrzyma. Jego jodłowanie umilkło nagle, gdy przemknął z trzaskiem przez listowie i zniknął.

Ciszę przerwał jedynie słaby, ciągły deszcz drobnych szczątków roślinnych. Athaclena zawahała się, po czym zawołała.

— Robercie!

Z wysoko położonego gąszczu nie nadeszła odpowiedź. Nic się w nim nie poruszyło.

— Robercie! Czy nic ci się nie stało? Odpowiedz mi!

Anglickie słowa brzmiały ochryple w jej ustach.

Spróbowała zlokalizować go za pośrednictwem korony. Małe pasma nad jej uszami wyciągnęły się ku przodowi. Tak jest, był tam… mogła też stwierdzić, że cierpi pewien ból.

Pobiegła na drugą stronę łąki, przeskakując nad niskimi przeszkodami. Rozpoczęła się transformacja gheer. Nozdrza dziewczyny rozszerzyły się automatycznie, by wpuścić więcej powietrza. Akcja jej serca uległa trzykrotnemu przyśpieszeniu. W chwili, gdy dobiegła do drzewa, paznokcie na palcach jej rąk i nóg zaczęły już twardnieć. Zrzuciła ze stóp miękkie buty i natychmiast zaczęła się wspinać, szybko znajdując miejsca uchwytu na szorstkiej korze. Wlazła po olbrzymim pniu aż do pierwszego konaru.

Tworzyły tam kępę wszechobecne pnącza, biegnące pod kątem w kierunku grzęzawiska liści, które pochłonęło Roberta. Athaclena sprawdziła moc jednej z lepkich lin, po czym użyła jej, by wdrapać się na następny poziom.

Wiedziała, że powinna uważać z tempem. Bez względu na całą jej tymbrimską szybkość i zdolność przystosowania, jej muskulatura nie była tak silna jak u człowieka, a promieniowanie koronowe nie rozpraszało ciepła równie skutecznie jak gruczoły potowe Terran. Niemniej nie mogła zwolnić. Pędziła z pełną, używaną w nagłych przypadkach prędkością.

W liściastym gąszczu, w którym rozbił się Robert, było mroczno i ciasno. Athaclena mrugnęła i zaczęła węszyć, gdy tylko wkroczyła w ciemność. Zapachy przypominały jej, że jest to dziki świat, a ona nie jest dzikusem czującym się w dziewiczej dżungli jak w domu. Musiała wciągnąć witki, żeby nie zaplątały się w gąszcz. Dlatego właśnie dała się zaskoczyć, gdy coś wysunęło się z mroku i złapało ją mocno.

Nastąpił wypływ hormonów. Wciągnęła powietrze i okręciła się, by uderzyć w napastnika. W ostatniej chwili rozpoznała aurę Roberta, jego bardzo bliski, męski, ludzki odór oraz silne ramiona trzymające ją mocno. Athaclena doświadczyła chwilowego ataku zawrotów głowy, gdy reakcja gheer wyhamowywała ostro.

W tym stanie oszołomienia, gdy wciąż była unieruchomiona przez wywołaną zmianą sztywność, jej poczucie zaskoczenia zwiększyło się w dwójnasób. W tej właśnie chwili Robert zaczął dotykać jej ust swoimi ustami. W pierwszej chwili jego postępowanie wydało się jej bezsensowne i szalone. Później jednak, gdy jej korona rozwinęła się i Athaclena zaczęła znowu odbierać uczucia… nagle przypomniała sobie sceny z ludzkich wideodramatów, przedstawiające ludzkie metody poszukiwania partnerów oraz gry seksualne.

Burza emocji, która przewaliła się nad Athacleną, miała tak gwałtowny i sprzeczny charakter, że dziewczyna jeszcze przez moment stała jak wryta. Mogło być to też po części wywołane swobodną siłą jego uścisku. Dopiero gdy Robert wreszcie wypuścił ją z objęć, Athaclena cofnęła się od niego i wcisnęła w pień potężnego drzewa, dysząc ciężko.

An… An-thwillathbielna! Naha… Ty… ty blenchuqu! Jak się ośmieliłeś… Cleth-tnub… — zabrakło jej tchu i musiała, dysząc powoli, zaprzestać swych wielojęzycznych przekleństw. Nie wydawało się zresztą, by naruszyły one łagodny wyraz dobrego humoru Roberta.

— Hmm, nie skapowałem wszystkiego, Athacleno. Mój siódmy galaktyczny wciąż jest raczej kiepski, mimo że nad nim pracuję. Powiedz mi, co to takiego… blenchuq?

Athaclena wykonała gest głową, wykręcając ją w sposób, który stanowił tymbrimski ekwiwalent poirytowanego wzruszenia ramion.

— Mniejsza o to! Powiedz mi natychmiast! Czy jesteś poważnie ranny? A jeśli nie, to dlaczego zrobiłeś to, co przed chwilą zrobiłeś? A po trzecie powiedz mi, dlaczego nie miałabym cię ukarać za to, że oszukałeś mnie i napadłeś w taki sposób!

Robert rozwarł szerzej oczy.

— Och, nie traktuj tego aż tak poważnie, Clennie. Doceniam sposób, w jaki przybiegłaś mi na ratunek. Byłem chyba jeszcze trochę oszołomiony i poniosło mnie z radości, że cię zobaczyłem.

Nozdrza Athacleny rozwarły się. Jej witki zafalowały, przygotowując nie wiedziała jaki zgryźliwy glif. Robert najwyraźniej to wyczuł. Podniósł rękę.

— Dobrze. Dobrze. Po kolei. Nie jestem poważnie ranny, tylko lekko podrapany. Właściwie, to było całkiem fajne.

Robert wymazał swój uśmiech, ujrzawszy wyraz jej twarzy.

— Hmm, co do pytania numer dwa, przywitałem cię w ten sposób, ponieważ jest to pospolity ludzki rytuał zalotów i czułem silną motywację, by wykonać go z tobą, choć przyznaję, że mogłaś go nie zrozumieć.

Athaclena zmarszczyła brwi. Jej witki podwinęły się pod wpływem zakłopotania.

— I wreszcie — Robert westchnął. — Nie przychodzi mi do głowy żaden powód, dla którego nie miałabyś mnie ukarać za moje zapędy. Jest to twoim przywilejem, podobnie jak przywilejem każdej ludzkiej kobiety byłoby złamać rękę za to, że dobierałem się do niej bez pozwolenia. Nie wątpię też, że potrafiłabyś to zrobić. Jedyne, co mogę powiedzieć na swoją obronę, to to, że złamana ręka jest niekiedy dla młodego ludzkiego mela ryzykiem zawodowym. W połowie przypadków zaloty nie mogą się właściwie zacząć, dopóki facet nie zrobi czegoś impulsywnego. Jeśli prawidłowo odczytał wskazówki, fem się to spodoba i nie podbija mu ona oka. Jeśli się pomylił, zapłaci za to.

Athaclena zauważyła, że wyraz twarzy Roberta stał się zamyślony.

— Wiesz co — ciągnął. — Nigdy dotąd nie analizowałem tego w ten sposób. Niemniej to prawda. Skoro już o tym mowa, może ludzie faktycznie są zwariowanymi cleth-tnubami.

Athaclena mrugnęła. Napięcie zaczęło z niej uchodzić, skapując z koniuszków jej korony, w miarę jak ciało dziewczyny wracało do normy. Węzły przekształcające pod jej skórą zapulsowały, wchłaniając na nowo strumień gheer.

Jak małe myszy — przypomniała sobie. Tym razem zadrżała odrobinę mniej.

W gruncie rzeczy przyłapała się na tym, że się uśmiecha. Niezwykłe wyznanie Roberta w sposób logiczny, a zarazem niemal zabawny, nadało sprawie sensu.

— To zdumiewające — stwierdziła. — Jak zwykle, w tymbrimskiej metodologii istnieją analogie. Nasi mężczyźni również muszą podejmować ryzyko — przerwała, marszcząc brwi. — Ale stylistycznie ta wasza technika jest tak prymitywna! Stopa błędów musi być przerażająca, ponieważ brak wam koron, które pozwoliłyby wyczuć, co czuje kobieta. Poza waszym prymitywnym zmysłem empatii możecie się kierować tylko aluzjami, kokieterią oraz mową ciała. Jestem zaskoczona, że w ogóle możecie się rozmnażać, nie zabijając się przed tym nawzajem!

Twarz Roberta pociemniała lekko. Athaclena wiedziała, że się zaczerwienił.

— Och, chyba trochę przesadziłem.

Nie mogła nie uśmiechnąć się po raz kolejny — nie tylko delikatny ruch ust, lecz autentyczne, pełne poszerzenie odstępu między oczyma.

— Tyle, Robercie, zdołałam już odgadnąć.

Oblicze człowieka poczerwieniało jeszcze bardziej. Spojrzał w dół, na swe dłonie. Zapadła cisza. Athaclena poczuła poruszenie we własnej głębokiej jaźni. Wykennowała prosty glif zmysłowy ki-niwullun… symboliczny chłopiec przyłapany na tym, co chłopcy w nieunikniony sposób robią. Gdy Robert tak siedział, jego otwarta aura speszonej szczerości zdawała się przysłaniać obcość jego twarzy o nie zmieniających położenia oczach i wielkim nosie. Sprawiała ona, że wydawał się Athaclenie bliższy niż większość kolegów w szkole.

Wreszcie dziewczyna wyśliznęła się z zakurzonej wnęki, w którą wcisnęła się w samoobronie.

— W porządku, Robercie — westchnęła. — Pozwolę ci wytłumaczyć, dlaczego czułeś „silną motywację”, by podjąć próbę wykonanią tego klasycznego ludzkiego rytuału zalotów z członkiem innego gatunku — to znaczy ze mną. Przypuszczam, że powodem był fakt, iż podpisaliśmy umowę czyniącą nas małżonkami. Czy uważasz, że honor zobowiązuje cię do skonsumowania jej, by zadośćuczynić ludzkiej tradycji?

Wzruszył ramionami, odwracając wzrok.

— Nie. Nie mogę tego użyć jako usprawiedliwienia. Wiem, że międzygatunkowe małżeństwa mają za zadanie załatwiać interesy. Rzecz w tym, że, no więc… Myślę, że to po prostu dlatego, że jesteś ładna i inteligentna, a ja czuję się samotny i… i może troszeczkę się w tobie zakochałem.

Jej serce zabiło szybciej. Tym razem nie były za to odpowiedzialne związki chemiczne gheer. Jej witki podniosły się spontanicznie, nie wyłonił się jednak żaden glif. Zamiast tego zauważyła, że wyciągnęły się ku niemu wzdłuż delikatnych, mocno zakreślonych linii przypominających linie sił w polu dipola.

— Chyba, chyba rozumiem, Robercie. Chciałabym, żebyś się dowiedział, że ja…

Trudno było znaleźć słowa. Sama nie była pewna, co w tym momencie myśli. Potrząsnęła głową.

— Robercie? — odezwała się cicho. — Czy wyświadczysz mi przysługę?

— Wszystko, Clennie. Wszystko na świecie. Jego oczy były szeroko otwarte.

— Świetnie. W takim razie być może mógłbyś — uważając, by cię nie poniosło — wytłumaczyć mi i zademonstrować, co robiłeś, gdy dotknąłeś mnie wtedy… wliczając w to rozmaite aspekty fizyczne. Tylko tym razem wolniej, proszę cię.

Następnego dnia ruszyli powolnym krokiem w powrotną drogę do jaskiń. Nie spieszyło im się. Zatrzymywali się, by kontemplować światło słońca padające na małe polanki lub zatrzymywali się nad niewielkimi bajorkami zabarwionego płynu, zastanawiając się głośno, jaki śladowy związek chemiczny składowały tu czy tam wszechobecne pnącza wymieniające, choć odpowiedź na to pytanie właściwie ich nie obchodziła. Czasami trzymali się za ręce, wsłuchując się w ciche dźwięki leśnego życia planety Garth. Od czasu do czasu siadali i eksperymentowali delikatnie z wrażeniami wywołanymi dotykaniem się.

Athaclena z zaskoczeniem przekonała się, że większość potrzebnych szlaków nerwowych była już na miejscu. Nie trzeba było żadnej głębokiej autosugestii — wystarczyło subtelne przemieszczenie kilku naczyń włosowatych oraz receptorów ucisku — by eksperyment okazał się wykonalny. Najwyraźniej Tymbrimczycy mogli ongiś uprawiać rytuał zalotów taki jak pocałunki. Przynajmniej byli do tego zdolni.

Kiedy odzyska dawną postać, być może zachowa niektóre z adaptacji warg, gardła oraz uszu. Gdy wędrowała razem z Robertem, owiewał ich przyjemny wietrzyk. Było to zupełnie tak, jakby dość miły glif empatyczny podszczypywał koniuszki jej korony. Zaś całowanie, ten ciepły nacisk, pobudzało w niej intensywne, choć prymitywne uczucia.

Rzecz jasna, nic z tego nie byłoby możliwe, gdyby ludzie i Tymbrimczycy nie byli już przedtem tak podobni do siebie. Wśród niewykształconych przedstawicieli obu gatunków krążyło wiele uroczych, głupich teorii mających wyjaśnić tę przypadkową zbieżność, na przykład twierdzących, że mogły mieć one kiedyś wspólnego przodka.

Ten pomysł był, rzecz jasna, śmieszny. Athaclena wiedziała jednak, że jej przypadek nie był pierwszy. Bliskie stosunki utrzymywane w ciągu kilku stuleci doprowadziły do całkiem sporej liczby przypadków międzygatunkowego flirtu, niekiedy nawet otwarcie ujawnianych. Jej odkryć z pewnością dokonano przedtem już wielokrotnie.

Dorastając, nie zdawała sobie po prostu z tego sprawy, gdyż uważała podobne opowieści za, delikatnie mówiąc, niesmaczne. Zdała sobie sprawę, że przyjaciele na Tymbrimie musieli ją uważać za raczej pruderyjną. A teraz zachowywała się w sposób, który przyprawiłby większość z nich o szok!

Wciąż jednak nie była pewna, czy chce, by ktokolwiek w domu — zakładając, że zdoła tam wrócić — myślał, że jej związek z Robertem miał charakter inny niż czysto formalny. Uthacalthinga zapewne by to rozśmieszyło.

Nieważne — powiedziała sobie stanowczo. — Muszę żyć dniem dzisiejszym.

Eksperyment pomagał jej zabić czas. Miał też przyjemne aspekty. Ponadto Robert był pełnym entuzjazmu nauczycielem.

Rzecz jasna, będzie musiała wyznaczyć pewne granice. Była, na przykład, skłonna zmienić rozmieszczenie tkanki tłuszczowej w swych piersiach, a zabawa z wrażeniami umożliwionymi przez nowe zakończenie nerwowe była przyjemna. Gdy jednak dojdzie do rzeczy zasadniczych, będzie musiała być nieugięta. Nie zamierzała zmieniać nic w naprawdę podstawowych mechanizmach… dla żadnego człowieka!

Podczas drogi powrotnej zatrzymali się, by dokonać inspekcji kilku placówek buntowników. Morale było wysokie. Mający za sobą trzy miesiące ciężkich walk partyzanci pytali swych dowódców, kiedy znajdą sposób, by zwabić w góry więcej Gubru, aby mogli się do nich dobrać. Athaclena i Robert śmiali się oraz obiecywali, że zrobią, co będą mogli, by zapobiec brakowi celów do ćwiczebnego strzelania.

Niemniej zauważyli, że zaczyna brakować im pomysłów. Ostatecznie, jak można zaprosić na ponowną wizytę gościa, którego dziób raz za razem spryskiwało się krwią? Być może nadszedł czas, by spróbować przenieść wojnę na terytorium nieprzyjaciela.

Problem tkwił w braku miarodajnych danych wywiadowczych o tym, jak wyglądają sprawy w Sindzie i w Port Helenia. Dotarła do nich garstka niedobitków z powstania w mieście, którzy zameldowali, że ich organizacja uległa całkowitemu rozbiciu. Od owego fatalnego dnia nikt nie widział Gailet Jones ani Fibena Bolgera. Nawiązano ponownie kontakt z kilkoma osobami w mieście, lecz jedynie dorywczy i fragmentaryczny.

Zastanawiali się, czy nie wysłać nowych szpiegów. Wydawało się, że nadarza się odpowiednia okazja, gdyż Gubru ogłosili publicznie, że oferują lukratywne posady specjalistom od ekologii i Wspomagania. Do tej pory jednak ptaszyska z pewnością nastroiły już swój sprzęt do przesłuchań i zbudowały w miarę sprawny wykrywacz kłamstw dla szymów. Tak czy inaczej, Robert i Athaclena postanowili, że nie podejmą podobnego ryzyka. Przynajmniej na razie.

Wędrując w stronę domu wąską, rzadko odwiedzaną doliną, natknęli się na zwrócony w stronę południową stok pokryty osobliwą, niską roślinnością. Stali przez pewien czas spokojnie, przyglądając się zielonemu polu płaskich, odwróconych czasz.

— A jednak nie przygotowałem ci posiłku z pieczonych korzeni bluszczu talerzowego — zauważył wreszcie poważnym tonem Robert.

Athaclena prychnęła, doceniając jego ironię. Miejsce, gdzie doszło do wypadku, znajdowało się daleko stąd, lecz ten wyboisty stok przywołał żywe wspomnienia owego okropnego popołudnia, gdy zaczęły się wszystkie ich „przygody”.

— Czy te rośliny są chore? Czy coś jest z nimi nie w porządku? — wskazała ręką na pole talerzy, które zachodziły na siebie ciasno niczym łuski jakiegoś drzemiącego smoka. Górne warstwy nie były lśniące, gładkie i grube, jak to sobie przypominała. Najwyżej położone kapelusze w tej kolonii wydawały się znacznie cieńsze i mniej mocne.

— Hm — Robert nachylił się, by przyjrzeć się najbliższemu z nich. — Lato niedługo się skończy. Cały ten upał wysusza już najwyższe warstwy talerzy. W środku jesieni, gdy nadciągną wschodnie wiatry wiejące z Mulunu, kapelusze staną się cienkie i lekkie jak opłatek. Czy mówiłem ci już, że one roznoszą strąki z nasionami? Wiatr je porwie i wzlecą w niebo jak chmury motyli.

— Tak, tak. Pamiętam, że o tym wspominałeś — Athaclena skinęła z zamyśleniem głową. — Czy jednak nie powiedziałeś również, że… Przerwał jej ostry krzyk.

— Pani generał! Kapitanie Oneagle!

Ujrzeli grupę szymów pędzących z sapaniem wąską, leśną ścieżką. Dwa z nich były członkami ich eskorty, lecz trzecim był Benjamin! Wyglądał na wyczerpanego. Najwyraźniej pokonał całą drogę od jaskiń biegiem.

Athaclena poczuła, że Robert naprężył mięśnie pod wpływem nagłego niepokoju. Dzięki przewadze, jaką zapewniała jej korona, wiedziała już jednak, że Ben nie przynosi straszliwych wieści. Nie doszło do żadnej krytycznej sytuacji czy ataku nieprzyjaciela.

Niemniej jej szymski adiutant był wyraźnie zbity z tropu i zakłopotany.

— Co się stało, Benjaminie? — zapytała. Wytarł sobie czoło ręcznie utkaną chusteczką, po czym sięgnął do drugiej kieszeni i wyciągnął z niej mały, czarny sześcian.

— Serowie, nasz kurier, młody Petri, wrócił wreszcie. Robert zbliżył się do niego.

— Czy dotarł do kryjówki? Benjamin skinął głową.

— Tak jest, dotarł. Przyniósł wiadomość od Rady. Ona jest tutaj — wyciągnął dłoń, w której trzymał sześcian.

— Wiadomość od Megan? — Robertowi zabrakło tchu, gdy spojrzał na nagranie.

— Tak jest, ser. Petri mówi, że pańska matka czuje się dobrze i przesyła życzenia.

— Ale… ale to świetnie! — zawołał Robert. — Znowu nawiązaliśmy kontakt! Nie jesteśmy już sami!

— Tak jest, ser. To prawda. W gruncie rzeczy… — Athaclena obserwowała, jak Benjamin męczy się, by znaleźć właściwe słowa. — W gruncie rzeczy Petri dostarczył coś więcej niż tylko wiadomość. W jaskiniach czeka na was pięcioro ludzi.

Zarówno Robert, jak i Athaclena mrugnęli powiekami.

— Pięcioro ludzi?

Benjamin skinął głową, lecz wyraz jego twarzy wskazywał, że nie był właściwie pewien, czy ten termin jest najtrafniejszy.

— To Terrageńska Piechota Morska, ser.

— Och — odrzekł Robert.

Athaclena zachowała milczenie. Kennowała bardziej uważnie niż słuchała.

Benjamin skinął głową.

— To zawodowcy, ser. Pięcioro ludzi. Przysięgam, że to niewiarygodne uczucie po tak długim czasie bez… chciałem powiedzieć, tylko z wami dwojgiem aż do tej chwili. Szymy zdrowo się podnieciły. Myślę, że byłoby najlepiej, gdybyście oboje wrócili najszybciej, jak tylko można.

Robert i Athaclena przemówili niemal jednocześnie.

— Oczywiście.

— Tak, wracajmy natychmiast.

W niemal nieuchwytny sposób bliskość pomiędzy Athacleną i Robertem uległa przemianie. Gdy nadbiegł Benjamin, trzymali się za ręce. Teraz nie odnowili tego uścisku. Wydawałoby się to nieodpowiednie. Maszerowali obok siebie wąską ścieżką. Pomiędzy nich zakradł się nowy, nieznany czynnik. Nie musieli spoglądać na siebie nawzajem, by wiedzieć, co myśli drugie z nich.

Na lepsze czy gorsze, wszystko się zmieniło.

58. Robert

Major Prathachulthorn zagłębił się w odczyty, rozrzucone na stole mapowym niczym spadłe z drzew liście. Obserwując niskiego, ciemnoskórego mężczyznę przy pracy, Robert zdał sobie sprawę, że ten chaos jest jedynie pozorny. Prathachulthorn nigdy nie musiał niczego szukać. Gdy czegoś potrzebował, odnajdywał to jakoś jedynie za pomocą szybkiego poruszenia skrytych pod powiekami oczu oraz pokrytych zgrubieniami dłoni.

Od czasu do czasu oficer piechoty morskiej spoglądał na holozbiornik i mruczał coś bezgłośnie do mikrofonu na gardle. Dane wirowały w zbiorniku jak szalone, przesuwały się i obracały, zmieniając nieznacznie położenie na jego komendę.

Robert czekał, stojąc w postawie swobodnej, przed stołem z grubo ociosanych kłód. Już czwarty raz Prathachulthorn wezwał go, by odpowiadał na lapidarnie sformułowane pytania. Za każdym razem Robert czuł coraz większy podziw dla rzucających się w oczy precyzji i umiejętności tego mężczyzny.

Było jasne, że major Prathachulthorn to zawodowiec. W ciągu jednego tylko dnia on i jego nieliczny sztab zaczęli zaprowadzać porządek w prowizorycznych programach taktycznych partyzantów. Przegrupowywali dane, wyławiając z nich ukryte regularności oraz doszukując się rzeczy, których powstańcy-amatorzy nawet sobie nie wyobrażali.

Prathachulthorn prezentował sobą wszystko, czego potrzebował ich ruch. Był dokładnie tym, o co się modlili.

Nie budziło to wątpliwości. Robert jednak nie znosił go z całego serca. Starał się teraz dociec, dlaczego właściwie tak jest.

To znaczy, pomijając fakt, że każe mi tu czekać w milczeniu, zanim nie poczuje się gotowy.

Robert rozpoznał w tym prosty sposób na dobitne pokazanie mu, kto jest tu szefem. Wiedza ta pomagała mu znosić wszystko ze względnym spokojem.

Major w każdym calu wyglądał jak stuprocentowy terrageński komandos, mimo że jego jedyną ozdobą o charakterze militarnym były insygnia rangi na lewym ramieniu. Nawet w kompletnym mundurze wyjściowym Robert nie wyglądałby na żołnierza w takim stopniu jak Prathachulthorn w tej chwili — odziany jedynie w źle dopasowany strój z materiału utkanego przez goryle pod siarkowym wulkanem.

Ziemianin spędził trochę czasu na bębnieniu palcami w blat. Powtarzające się uderzenia przypominały Robertowi o bólu głowy, który już od co najmniej godziny próbował zwalczyć za pomocą biomechanizmu zwrotnego. Z jakiegoś powodu ta technika tym razem nie skutkowała. Czuł się uwięziony, odczuwał klaustrofobię, brak mu było tchu. Miał też wrażenie, że jego stan się pogarsza.

Wreszcie Prathachulthorn podniósł wzrok. Ku zaskoczeniu Roberta pierwszą uwagę majora można było zrozumieć jako coś odległe przypominającego komplement.

— No więc, kapitanie Oneagle — zaczął Prathachulthorn. — Przyznaję, że obawiałem się, iż sprawy będą wyglądały dużo, dużo gorzej niż się to ma w rzeczywistości.

— Słyszę to z ulgą, sir.

Prathachulthorn przymrużył oczy, jak gdyby podejrzewał, że w głosie Roberta kryje się cieniutka warstewka sarkazmu.

— Żeby wyrazić się precyzyjnie — ciągnął — obawiałem się, że okłamał pan w swym raporcie Radę na Wygnaniu i że będę musiał pana rozstrzelać.

Robert powstrzymał się przed przełknięciem śliny i zdołał zachować obojętny wyraz twarzy.

— Cieszę się, że nie okazało się to konieczne, sir.

— Ja również. Choćby dlatego, że jestem pewien, iż pana matka mogłaby być poirytowana. W obecnej sytuacji, biorąc pod uwagę, że pana przedsięwzięcie ma charakter ściśle amatorski, jestem skłonny przyznać, że dobrze się pan spisał — major Prathachulthorn potrząsnął głową. — Nie, to nie oddaje panu sprawiedliwości. Powiedzmy to w ten sposób. Jest wiele rzeczy, które zrobiłbym inaczej, gdybym tu był, biorąc jednak pod uwagę, jak kiepsko spisały się oficjalne siły, pan i pańskie szymy wypadliście naprawdę bardzo dobrze.

Robert poczuł, że pustka w jego piersi zaczyna się wypełniać.

— Jestem pewien, że szymy z radością to usłyszą, sir. Muszę jednak wskazać, że nie byłem tu jedynym dowódcą. Znaczną część tego brzemienia dźwigała Tymbrimka Athaclena.

Twarz majora przybrała kwaśny wyraz. Robert nie był pewien, czy powodem był fakt, że Athaclena była Galaktem, czy też to, że Robert jako oficer milicji powinien osobiście sprawować wyłączne dowództwo.

— Ach tak. „Pani generał” — jego lekceważący uśmiech był w najlepszym razie protekcjonalny. Skinął głową. — Wspomnę o jej współudziale w moim raporcie. Córka ambasadora Uthacalthinga jest najwyraźniej zaradną, młodą nieziemką. Mam nadzieję, że zechce nadal nam pomagać, w jakimś charakterze.

— Szymy ją uwielbiają, sir — wskazał Robert. Major Prathachulthorn skinął głową. Gdy spojrzał w stronę ściany, w jego głosie zabrzmiał ton zamyślenia.

— Tak, wiem o tym. Tymbrimska mistyka. Czasami zastanawiam się, czy media wiedzą, co, u diabła, robią, tworząc podobne idee. Sojusznicy czy nie, nasi ziomkowie muszą zrozumieć, że Ziemski Klan zawsze będzie z założenia samotny. Nigdy nie będziemy mogli w pełni ufać nikomu z Galaktów.

Nagle, jak gdyby poczuł, że mógł powiedzieć za dużo, Prathachulthorn potrząsnął głową i zmienił temat.

— Pomówmy o naszych przyszłych operacjach przeciw nieprzyjacielowi…

— Zastanawialiśmy się nad tym, sir. Wydaje się, że tajemniczy przypływ aktywności przeciwnika w górach dobiegł końca, choć nie wiemy na jak długo. Niemniej chodzi nam po głowie kilka pomysłów. Rzeczy, które moglibyśmy wykorzystać przeciwko nim, kiedy wrócą, o ile do tego dojdzie.

— Dobrze — Prathachulthorn skinął głową. — Musi pan jednak zrozumieć, że w przyszłości konieczna będzie koordynacja wszystkich naszych działań w Mulunie z posunięciami innych sił planetarnych. Nieregularne oddziały po prostu nie są w stanie uderzyć skutecznie w nieprzyjaciela tam, gdzie tkwią prawdziwe źródła jego siły. Dowodem jest sposób, w jaki szymscy powstańcy w mieście zostali doszczętnie rozbici, gdy spróbowali zaatakować baterie kosmiczne w pobliżu Port Helenia.

Robert rozumiał, o co chodzi Prathachulthornowi.

— Tak jest, sir. Co prawda od tego czasu udało nam się zdobyć trochę amunicji, która mogłaby okazać się użyteczna.

— W istocie, kilka pocisków. Mogą się przydać, jeśli zdołamy się połapać, w jaki sposób je odpalić. A zwłaszcza, jeśli będziemy mieli wystarczające informacje o tym, gdzie je wymierzyć. Mamy zdecydowanie zbyt mało danych — ciągnął major. — Chcę zebrać ich więcej i złożyć raport w radzie. Potem naszym zadaniem będzie przygotowanie się do wsparcia takiej akcji, jaką postanowi ona podjąć.

Robert zadał wreszcie pytanie, które odkładał od chwili, gdy wróciwszy zastał tu Prathachulthorna i jego małą grupę ludzkich oficerów, którzy przewracali podziemne schronienie do góry nogami, szperali we wszystkim i przejmowali kontrolę.

— Co się teraz stanie z naszą organizacją, sir? Athaclena i ja nadaliśmy pewnej liczbie szymów status tymczasowych oficerów. Oprócz mnie jednak nikt tutaj nie ma prawdziwego kolonialnego patentu oficerskiego.

Prathachulthorn wydął wargi.

— Cóż, pański przypadek jest najprostszy, kapitanie. Niewątpliwie zasługuje pan na odpoczynek. Może pan odprowadzić córkę ambasadora Uthacalthinga do kryjówki. Dostarczy pan nasz następny raport wraz z moją rekomendacją mówiącą, że powinien pan otrzymać awans i medal. Wiem, że pani koordynator to się spodoba. Będzie pan mógł przekazać im, w jaki sposób dokonał pan swego wspaniałego odkrycia dotyczącego gubryjskiej rezonansowej techniki wykrywania. — Major za pomocą tonu swego głosu dał wyraźnie do zrozumienia, co pomyślałby o Robercie, gdyby przyjął on tę propozycję. — Z drugiej strony, byłbym zadowolony, gdyby przyłączył się pan do mojego sztabu ze statusem tytularnego porucznika piechoty morskiej jako dodatkiem do pańskiego kolonialnego patentu. Przydałoby się nam pańskie doświadczenie.

— Dziękuję, sir. Myślę, że zostanę tutaj, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

— Świetnie. W takim razie wyznaczę kogoś innego, by odprowadził…

— Jestem przekonany, że Athaclena również zechce zostać — dodał pospiesznie Robert.

— Hmm. No dobrze. Jestem pewien, że mogłaby na razie być pomocna. Wie pan co, kapitanie. Poruszę tę sprawę w następnym liście do Rady. Jedna kwestia musi jednak zostać rozstrzygnięta. Ona nie ma już statusu wojskowego. Szymy mają zaprzestać zwracania się do niej jako do dowodzącego oficera. Czy to jasne?

— Tak jest, sir, całkiem jasne.

Robert zastanawiał się jedynie, jak można zmusić do przestrzegania podobnego rozkazu cywilne neoszympansy, które miały tendencję, by nazywać wszystkich i wszystko, jak im się tylko żywnie podobało.

— Dobrze. Teraz, co do tych, którzy uprzednio znajdowali się pod pańskim dowództwem… Tak się składa, że mam ze sobą kilka kolonialnych patentów oficerskich in blanco. Możemy je przyznać szymom, które wykazały godną uwagi inicjatywę. Nie wątpię, że może pan zarekomendować parę nazwisk.

Robert skinął głową.

— Zrobię to, sir.

Przypominał sobie jedynego poza nim członka ich „armii”, który należał już do milicji. Myśl o Fibenie — z pewnością od dawna już nieżyjącym — sprawiła, że poczuł się nagle jeszcze bardziej przybity.

Te jaskinie! Doprowadzą mnie do szaleństwa. Coraz trudniej jest znieść chwile, które muszę tu spędzać.

Major Prathachulthorn był zdyscyplinowanym żołnierzem i przeżył całe miesiące w podziemnej kryjówce Rady. Robert jednak nie miał równie silnego charakteru.

Muszę się stąd wyrwać!

— Sir — odezwał się pospiesznie. — Chciałbym prosić pana o pozwolenie na opuszczenie bazy na kilka dni. Chciałbym się udać w okolice Przełęczy Lorne… do ruin Centrum Howlettsa.

Prathachulthorn zmarszczył brwi.

— Tam gdzie dokonywano nielegalnych manipulacji genetycznych na gorylach?

— Tam gdzie odnieśliśmy nasze pierwsze zwycięstwo — przypomniał komandosowi. — I gdzie zmusiliśmy Gubru do zgody na parol.

— Hmm — mruknął major. — Co się pan spodziewa tam znaleźć? Robert stłumił chęć wzruszenia ramionami. Ze względu na swą narastającą raptownie klaustrofobię, potrzebę znalezienia jakiegokolwiek usprawiedliwienia, które pozwoliłoby mu się stąd wyrwać, uczepił się pomysłu, który do tej pory był jedynie przebłyskiem skrytym głęboko w jego umyśle.

— Być może broń, sir. Jest koncept, który mógłby się okazać bardzo pomocny, o ile się sprawdzi.

To pobudziło zainteresowanie Prathachulthorna.

— Co to za broń?

— Wolałbym na razie tego nie precyzować, sir, dopóki nie będę miał szansy, by sprawdzić kilka rzeczy. Będę nieobecny tylko trzy dni, maksimum cztery. Obiecuję.

— Hmm. Dobrze — wargi Prathachulthorna wydęły się. — Tyle czasu będzie potrzeba jedynie na to, by doprowadzić do porządku te systemy danych. Dopóki tego nie zrobimy, tylko by nam pan przeszkadzał. Później jednak będę pana potrzebował. Musimy przygotować raport dla Rady.

— Tak jest, sir. Wrócę najszybciej, jak będę mógł.

— A więc dobrze. Proszę zabrać ze sobą porucznik McCue. Chciałbym, żeby ktoś z moich ludzi obejrzał okolicę. Niech pan jej pokaże, w jaki sposób udało się panu osiągnąć ten mały triumf, przedstawi ją dowódcom ważniejszych szymskich grup partyzantów w tym rejonie, po czym wróci bez zwłoki. Może pan odejść.

Robert stanął na baczność.

Chyba już wiem, dlaczego go nie cierpię — zdał sobie sprawę, gdy zasalutował, zrobił w tył zwrot i wyszedł, odsuwając zwisający koc, który służył jako drzwi do podziemnego gabinetu.

Od chwili, gdy wrócił do jaskiń i zastał tam Prathachulthorna wraz z jego ludźmi, którzy zachowywali się jak właściciele, traktowali szymy z góry i osądzali wszystko, czego udało im się wspólnie dokonać, Robert nie potrafił się uwolnić od wrażenia, że jest dzieckiem, któremu do tej pory pozwalano na odgrywanie cudownie dramatycznej roli w naprawdę świetnej zabawie. Teraz jednak dziecko musiało znosić rodzicielskie poklepywania po głowie, które paliły, nawet jeśli miały w założeniu być pochwałą.

Była to zawstydzająca analogia, lecz Robert wiedział, że w pewnym sensie jest ona trafna.

Wydał z siebie milczące westchnienie i oddalił się pośpiesznie od gabinetu i ciemnej zbrojowni, którą uprzednio dzielił z Athacleną. Teraz całkowicie przejęli ją dorośli.

Dopiero gdy Robert znalazł się z powrotem pod wysokimi koronami drzew, poczuł, że znowu może oddychać swobodnie. Wydawało mu się, że znajome zapachy lasu oczyściły jego płuca z fetorów ociekających wilgocią jaskiń. Zwiadowcy mknący przed nim i obok niego byli tymi, których znał — szybcy, wierni i dziko wyglądający ze swymi kuszami i czarnymi jak sadza twarzami.

Moje szymy — pomyślał, czując się odrobinę winny, że sformułował to w tych słowach. Niemniej towarzyszyło mu poczucie własności. To było jak za „dawnych dni” — dawniejszych niż wczoraj — gdy czuł się ważny i potrzebny.

Złudzenie prysło jednak, gdy tylko ponownie odezwała się porucznik McCue.

— Te górskie lasy są bardzo piękne — stwierdziła. — Żałuję, że nie poświęciłam trochę czasu na to, by zajrzeć tutaj przed wybuchem wojny.

Ziemska oficer zatrzymała się z boku ścieżki, by dotknąć kwiatu o błękitnych żyłkach, ten jednak zwinął płatki pod wpływem jej dotyku i wycofał się w gąszcz.

— Czytałam o tym wszystkim, po raz pierwszy jednak mam okazję zobaczyć je na własne oczy.

Robert chrząknął niezobowiązująco. Miał zamiar być uprzejmy i odpowiadać na każde bezpośrednio zadane pytanie, nie był jednak zainteresowany konwersacją, zwłaszcza z zastępczynią majora Prathachulthorna.

Lydia McCue była młodą, atletycznie zbudowaną kobietą. Miała ciemną twarz o wydatnych rysach. Jej ruchy, gibkie jak u komandosa — lub zabójcy — były z tego właśnie powodu również pełne gracji. Ubrana była w ręcznie tkaną, krótką spódniczkę oraz bluzę. Można by ją wziąć za wiejską tancerkę, gdyby nie arbaleta z naciągiem samoczynnym, którą trzymała w zagięciu ramienia niczym dziecko. W tylnych kieszeniach miała wystarczająco wiele strzałek, by naszpikować połowę Gubru w promieniu stu kilometrów. Noże skryte w pochwach umocowanych u jej nadgarstków i kostek nie służyły jedynie na pokaz.

Wydawało się, że nadążanie za jego szybkim krokiem poprzez splątaną sieć wypełniających dżunglę pnączy sprawia jej bardzo mało trudności. I całe szczęście, gdyż Robert nie zamierzał zwolnić. W głębi umysłu wiedział, że jest dla niej niesprawiedliwy. Była zapewne — na swój sposób — całkiem sympatyczna jak na zawodowego żołnierza. Z jakiegoś jednak powodu wszystko w niej, co dawało się lubić, irytowało go tylko jeszcze bardziej.

Żałował, że Athaclena nie zgodziła się wyruszyć z nimi. Uparła się, że zostanie na swej polance nie opodal jaskiń, gdzie eksperymentowała z udomowionymi pnączami i kształtowała niezwykłe, ozdobne glify, o wiele zbyt subtelne, by mógł je wykennować za pomocą własnych, niewielkich mocy. Robert poczuł się urażony i ruszył naprzód jak burza, przez pierwszych kilka kilometrów niemal prześcigając eskortę.

— Tyle tu życia — ziemska kobieta dotrzymywała mu kroku, wdychając bogate wonie. — To takie spokojne miejsce.

Mylisz się pod obydwoma względami — pomyślał Robert ze śladem pogardy dla jej tępej, ludzkiej niewrażliwości na prawdę o Garthu, prawdę, którą wyczuwał wszędzie wokół siebie. Dzięki naukom Athacleny potrafił teraz sięgnąć na zewnątrz — aczkolwiek niepewnie i niezgrabnie — i śledzić fale życia, które przepływały przez cichy las.

— To nieszczęśliwa kraina — odpowiedział po prostu. Nie wdawał się w szczegóły, nawet gdy obdarzyła go zdziwionym spojrzeniem. Jego prymitywny zmysł empatyczny cofnął się przed jej zmieszaniem.

Przez chwilę poruszali się w milczeniu. Zbliżało się południe. Raz, na gwizd zwiadowców, skryli się pod grubymi konarami, gdyż nad nimi przelatywały ociężale wielkie krążowniki. Gdy droga ponownie stała się wolna, Robert ruszył naprzód bez słowa.

Wreszcie Lydia McCue odezwała się ponownie.

— To miejsce, do którego się udajemy, to Centrum Howlettsa? — zapytała. — Czy mógłbyś, proszę, opowiedzieć mi o nim?

Było to nieskomplikowane życzenie. Nie mógł jej odmówić, ponieważ Prathachulthorn wysłał ją z nim, by jej pokazał okolicę. Starał się być rzeczowy, lecz w jego głosie wciąż przebijały się emocje. Za jej niewielką podnietą Robert opowiedział Lydii McCue o smutnych, nierozważnych, lecz błyskotliwych wysiłkach przestępczych uczonych. Jego matka, rzecz jasna, nie wiedziała nic o Centrum Howlettsa. On sam dowiedział się o nim jedynie przez przypadek, jakiś rok przed inwazją, i postanowił zachować milczenie.

Oczywiście ten śmiały eksperyment dobiegł już końca. Potrzeba by było czegoś więcej niż cud, by uratować neogoryle przed sterylizacją, skoro tajemnicę poznali tacy ludzie, jak major Prathachulthorn.

Mógł on nienawidzić Cywilizacji Galaktycznej z pasją graniczącą z fanatyzmem, wiedział jednak, jak niezbędne było, by Terranie nie złamali uroczystych paktów zawartych przez nich z wielkimi Instytutami. W tej chwili jedyna nadzieja Ziemi leżała w starożytnych kodeksach Przodków. By zachować przez nie ochronę, słabe klany musiały być, jak żona Cezara, poza wszelkimi podejrzeniami.

Lydia McCue słuchała uważnie. Miała wysoko ustawione kości policzkowe, zaś oczy gorące i ciemne. Niemniej spoglądanie w nie sprawiało Robertowi ból. Te oczy wydawały mu się, z jakiegoś powodu, osadzone zbyt blisko siebie i zbyt nieruchome. Skupił swą uwagę na krętej ścieżce przed sobą.

Mimo to młoda oficer piechoty morskiej wyciągała go z izolacji swym łagodnie brzmiącym głosem. Robert zaczął nagle opowiadać o Fibenie Bolgerze, o ich szczęśliwej, wspólnej ucieczce przed nalotem gazowym na gospodarstwo Mendozów i o pierwszej podróży jego przyjaciela do Sindu.

Oraz o drugiej, z której nie wrócił.

Weszli na grań, na której szczycie stały niesamowicie wyglądające kamienne szpikulce i dotarli do polany znajdującej się nad wąską dolinką, tuż na zachód od Przełęczy Lorne. Wskazał palcem na zarysy kilku porozwalanych, spalonych budowli.

— Centrum Howlettsa — oznajmił bezbarwnym głosem.

— Tu właśnie zmusiliście Gubru do uznania szymskich wojowników, prawda? I do dania parolu? — zapytała Lydia McCue.

Robert zdał sobie sprawę, że słyszy w jej głosie uznanie i odwrócił się na chwilę w jej stronę, by na nią spojrzeć. Wynagrodziła jego spojrzenie uśmiechem. Robert poczuł, że twarz zrobiła mu się ciepła.

Odwrócił się pośpiesznie i wskazał na stok leżący najbliżej budynków. Opisał szybko, w jaki sposób zastawiono i zaciśnięto pułapkę, pomijając jedynie akrobatyczny wyczyn, którego dokonał, by wyeliminować gubryjskiego strażnika. Jego udział był zresztą nieistotny. Tego ranka kluczową rolę odgrywały szymy. Robert chciał, by ziemscy żołnierze o tym wiedzieli.

Kończył właśnie swą opowieść, gdy zbliżyła się Elsie. Szymka zasalutowała mu, co nigdy nie wydawało się konieczne przed przybyciem żołnierzy piechoty morskiej.

— Nie wiem, co tam naprawdę się dzieje, ser — powiedziała z przejęciem. — Nieprzyjaciel okazywał już zainteresowanie tymi ruinami. Może tu wrócić.

Robert potrząsnął głową.

— Kiedy Benjamin zwolnił za parolem ocalonych najeźdźców, jeden z warunków, które zaakceptowali, głosił, że mają od tej chwili trzymać się z daleka od tej doliny i nawet nie obserwować prowadzących do niej dróg. Czy były jakieś znaki świadczące, by złamali słowo?

Elsie potrząsnęła głową.

— Nie, ale… — zacisnęła mocno wargi, jak gdyby miała wrażenie, że powinna się powstrzymać od komentarzy na temat tego, czy mądrze jest ufać rękojmiom nieziemców.

Robert uśmiechnął się.

— No więc chodźmy. Jeśli się pośpieszymy, możemy tam dotrzeć i wrócić przed zapadnięciem zmroku.

Elsie wzruszyła ramionami. Wykonała szybki zestaw znaków migowych. Kilka szymów wypadło spomiędzy kamiennych szpikulców i skryło się w lesie. Po chwili usłyszeli gwizd oznaczający „droga wolna”. Reszta grupy pokonała lukę szybkim biegiem.

— Są bardzo dobre — powiedziała cicho Lydia McCue, gdy znaleźli się z powrotem pod osłoną drzew.

Robert skinął głową, zauważając, że nie obwarowała swej uwagi zastrzeżeniem „jak na amatorów”, co z pewnością uczyniłby Prathachulthorn. Był jej za to wdzięczny, choć wolałby, by nie starała się być tak uprzejma.

Wkrótce kierowali się już ku ruinom, uważnie poszukując znaków świadczących, że od czasu bitwy, przed miesiącami, ktoś tu był. Wyglądało na to, że takich znaków nie ma, nie zmniejszyło to jednak wytężonej czujności szymów.

Robert próbował kennować, użyć Sieci, by wykryć intruzów, lecz wciąż przeszkadzał mu w tym zamęt panujący w jego uczuciach. Żałował, że nie ma tu Athacleny.

Centrum Howlettsa popadło w jeszcze większą ruinę niż wydawało się to ze wzgórza. Poczerniałe od ognia budynki zawaliły się jeszcze bardziej pod naporem dzikiej roślinności dżungli, która panoszyła się teraz nieokiełznanie na dawnych trawnikach. Gubryjskie wehikuły, z których już dawno zabrano wszystko, co było użyteczne, leżały wśród plątaniny gęstej trawy sięgającej mu do pasa.

Nie, najwyraźniej nikogo tu nie było — pomyślał Robert, grzebiąc nogami w szczątkach. Nie zostało tu nic interesującego.

Dlaczego się upierałem, by tu przyjść? — zastanowił się. Wiedział, że jego przeczucie — bez względu na to, czy się sprawdzi, czy nie — było w rzeczywistości niewiele więcej niż pretekstem, by wyrwać się z jaskiń i uciec od Prathachulthorna.

Uciec od przelotnych, nieprzyjemnych wizji siebie samego.

Być może jednym z powodów, dla których postanowił udać się w to właśnie miejsce, był fakt, że to tu przez krótką chwilę nawiązał bezpośredni kontakt z nieprzyjacielem.

A może miał nadzieję, że uda mu się — gdy będzie wędrował nieskrępowany i przez nikogo nie osądzany — odtworzyć uczucia sprzed zaledwie kilku dni. Liczył na to, że przybędzie tu w towarzystwie innej kobiety niż ta, która podążała teraz za nim, rzucała spojrzeniem na lewo i prawo i poddawała wszystko profesjonalnemu osądowi.

Robert odpędził ponure myśli i podszedł do zniszczonych, nieziemskich czołgów poduszkowych. Opadł na jedno kolano i odsunął na bok wysoką, wybujałą trawę.

Gubryjska maszyneria, odsłonięte wnętrzności pancernych wehikułów, przekładnie, wirniki, grawitory…

Wiele z tych części pokrywała delikatna, żółta patyna. W niektórych miejscach lśniąca siatka plastyczna utraciła barwę, stała się cieńsza, a nawet uległa przebiciu. Robert pociągnął za mały kawałek, który odłamał się i skruszył mu w dłoniach.

Cóż. Niech się stanę niebieskonosym susłem. Miałem rację. Moje przeczucie było trafne.

— Co to jest? — zapytała porucznik McCue, spoglądając mu przez ramię.

Potrząsnął głową.

— Nie jestem jeszcze pewien. Wydaje się jednak, że coś przeżera znaczną część tych elementów.

— Czy mogę zobaczyć?

Robert wręczył jej kawałek skorodowanego cermetalu.

— Dlatego właśnie chciałeś tu przyjść? Spodziewałeś się tego? Nie widział sensu, by wyłuszczać jej wszystkie skomplikowane, osobiste powody.

— Przede wszystkim dlatego. Myślałem, że może da się z tego zrobić broń. Kiedy ewakuowali centrum, spalili wszystkie zapiski i urządzenia, nie mogli jednak wytępić wszystkich mikrobów wytworzonych w laboratorium doktora Schultza.

Nie dodał, że ma w plecaku fiolkę ze śliną goryla. Gdyby nie zastał tu gubryjskich pancerzy w takim stanie, miał zamiar przeprowadzić własne eksperymenty.

— Hm — Lydia McCue skruszyła materiał w dłoni. Opadła na ziemię i wczołgała się pod maszynę, by sprawdzić, które jej części uległy korozji. Wreszcie wyszła na zewnątrz i usiadła obok Roberta.

— To mogłoby się okazać użyteczne. Pozostaje jednak kwestia systemu rozprowadzania. Nie odważymy się opuścić gór, by opryskać tymi mikrobami gubryjski sprzęt w Port Helenia. Ponadto broń biosabotażowa ma bardzo krótki termin efektywności. Trzeba ją zużyć natychmiast, atakując z zaskoczenia, gdyż środki zaradcze z reguły działają szybko i skutecznie. Po kilku tygodniach mikroby zostałyby zneutralizowane — chemicznie, za pomocą powłok lub poprzez sklonowanie innego zwierzaka, który zeżarłby naszego. Niemniej — obróciła kolejny kawałek i spojrzała w górę, by uśmiechnąć się do Roberta — to świetna sprawa. Rzecz, którą zrobiliście tu przedtem, i teraz coś takiego… to są właściwe sposoby toczenia wojny partyzanckiej. Jestem za tym. Znajdziemy sposób na wykorzystanie twojego pomysłu.

Jej uśmiech był tak otwarty i przyjazny, że Robert nie mógł na to nie zareagować. W owym momencie bliskości poczuł impuls, który starał się stłumić przez cały dzień.

Cholera, ona jest atrakcyjna — zdał sobie sprawę, zdeprymowany. Jego ciało wysyłało mu sygnały potężniejsze niż kiedykolwiek robiło to w obecności Athacleny. A przecież prawie nie znał porucznik McCue! Nie kochał jej. Nie był z nią związany w taki sposób, jak ze swą tymbrimską małżonką.

Mimo to w ustach czuł suchość, a serce biło mu szybciej, gdy spoglądała na niego ta ludzka kobieta o wąsko rozstawionych oczach, cienkim nosie i wysokim czole…

— Lepiej wracajmy już do domu — powiedział pospiesznie. — Proszę wziąć parę próbek, pani porucznik. Zbadamy je, gdy wrócimy do bazy.

Zignorował jej przeciągłe spojrzenie, wstał i dał sygnał Elsie. Wkrótce wspinali się już z powrotem w stronę kamiennych szpikulców, z próbkami schowanymi w plecakach. Gdy czujni strażnicy założyli na plecy karabiny i wskoczyli z powrotem na drzewa, okazywali widoczną ulgę.

Robert podążał za eskortą, nie zwracając wielkiej uwagi na ścieżkę. Starał się zapomnieć o drugim przedstawicielu swego gatunku maszerującym obok niego, zmarszczył więc brwi i skrył się za mglistym obłokiem własnych myśli.

59. Fiben

Fiben i Gailet siedzieli obok siebie. Zamaskowani gubryjscy technicy, którzy nastawili na parę szymów swe instrumenty z beznamiętną kliniczną precyzją, spoglądali na nie nieruchomymi oczyma. Wielosoczewkowe kule i płaskie tablice grup wyrazowych unosiły się w powietrzu ze wszystkich stron, obserwując ich z góry. Komora testów stanowiła dżunglę lśniących rur i maszynerii o błyszczących powierzchniach. Wszystko było aseptyczne i sterylne.

Mimo to pomieszczenie cuchnęło nieziemskim ptactwem. Fiben zmarszczył nos. Po raz kolejny narzucił sobie dyscyplinę, by uniknąć nieprzyjaznych myśli na temat Gubru. Z pewnością kilka z tych okazałych maszyn było detektorami psi. Choć wydawało się wątpliwe, by Galaktowie mogli naprawdę „odczytać jego myśli” z pewnością będą w stanie określić jego powierzchniowe nastawienie.

Fiben poszukał czegoś innego, o czym mógłby myśleć. Pochylił się w lewą stronę i przemówił do Gailet.

— Hmm, rozmawiałem z Sylvie, zanim przyszli po nas dziś rano. Powiedziała mi, że nie była ani razu w „Małpim Gronie” od chwili, gdy przybyłem do Port Helenia.

Gailet odwróciła się, by spojrzeć na Fibena. Jej twarz wyrażała napięcie oraz dezaprobatę.

— I co z tego? Takie zabawy, jak jej striptiz, mogły już wyjść z użycia, jestem jednak pewna, że Gubru znajdą inne sposoby wykorzystania jej jedynych w swoim rodzaju talentów.

— Od tej pory odmawia robienia podobnych rzeczy, Gailet. Naprawdę. Nie rozumiem, dlaczego jesteś do niej tak wrogo nastawiona.

— A mnie trudno jest zrozumieć, jak mogłeś się tak zaprzyjaźnić z kimś z naszych strażników! — warknęła Gailet. — To nadzorowana i kolaborantka!

Fiben potrząsnął głową.

— Właściwie Sylvie wcale nie jest nadzorowaną. Ani nawet szarą czy żółtą. Ma zieloną kartę reprodukcyjną. Przyłączyła się do nich, bo…

— Guzik mnie obchodzi, jakie miała powody! Och, mogę sobie wyobrazić, jakiego rodzaju łzawą historyjkę ci wcisnęła, ty wielki frajerze, trzepocząc rzęsami i zmiękczając cię, aby…

Z jednej z pobliskich maszyn nadbiegł niski, atonalny głos.

— Młode istoty rozumne zwane neoszympansami… zachowajcie spokój. Zachowajcie spokój, młodzi podopieczni… — uspokajał głos.

Gailet odwróciła się twarzą w tamtą stronę, zaciskając żuchwę.

Fiben zamrugał powiekami.

Chciałbym potrafić zrozumieć ją lepiej — pomyślał. W połowie przypadków nie miał pojęcia, co wyprowadzi Gailet z równowagi.

To właśnie jej zmienne usposobienie sprawiło, że w ogóle zaczął rozmawiać z Gailet, uznał jednak, że nie da to żadnego rezultatu. Lepiej zaczekać. Przejdzie jej ten nastrój. Zawsze tak się działo.

Zaledwie przed godziną śmiali się i poszturchiwali nawzajem, borykając się ze skomplikowaną mechaniczną układanką. Byli w stanie na kilka minut zapomnieć o wpatrzonych w nich mechanicznych i nieziemskich oczach. Współpracowali ze sobą, sortując raz za razem części i składając je w całość. Kiedy wreszcie cofnęli się od gotowej wieży, którą ułożyli, i spojrzeli na nią, oboje wiedzieli, że sprawili niespodziankę prowadzącym notatki. W tej chwili satysfakcji dłoń Gailet wśliznęła się — na znak niewinnego uczucia — w jego dłoń.

Tak to już było w więzieniu. Niekiedy Fibenowi naprawdę się wydawało, że to doświadczenie przynosi mu korzyść. Na przykład po raz pierwszy w życiu miał dość czasu, by po prostu usiąść i pomyśleć. Pozwalano im teraz czytać książki i zdołał zaliczyć sporo tytułów, które zawsze pragnął przeczytać. Konwersacje z Gailet otworzyły przed nim tajemniczy świat ksenologii. Sam zaś z kolei opowiedział jej o wielkim dziele, jakiego dokonywano tutaj na Garthu — delikatnym nakierowywaniu zrujnowanego ekosystemu z powrotem ku zdrowiu.

Niemniej aż za często zdarzały się długie, mroczne okresy, podczas których godziny ciągnęły się bez końca. W takich chwilach wisiał nad nimi całun. Wydawało im się, że mury zacieśniają się wokół nich, a ich rozmowa zawsze wracała do wojny, do wspomnień ich nieudanego powstania, do utraconych przyjaciół i ponurych spekulacji na temat losu samej Ziemi.

W podobnych momentach Fiben myślał, że mógłby przehandlować całą nadzieję na długie życie w zamian za godzinę swobodnego biegania pod drzewami i czystym niebem.

Dlatego nawet te nowe gubryjskie testy okazały się dla nich obojga ulgą. Przynajmniej mieli coś do roboty.

Maszyny odsunęły się nagle, bez ostrzeżenia, otwierając przejście przed ich ławą.

— Skończyliśmy, skończyliśmy… Spisaliście się dobrze, dobrze, spisaliście… Podążajcie teraz za kulą, podążajcie w kierunku środka transportu.

Gdy Fiben i Gailet podnieśli się, uformowała się przed nimi brązowa, ośmiościenna projekcja. Nie spoglądając na siebie, ruszyli w ślad za hologramem. Minęli milczących, posępnych ptasich techników, wyszli z komory testów i podążyli długim korytarzem.

Roboty-sprzątacze przemknęły obok nich z cichym szeptem dobrze nastrojonej maszynerii. W pewnej chwili z drzwi gabinetu wypadł technik Kwackoo, który obdarzył ich zdumionym spojrzeniem i z powrotem skrył się w środku. Wreszcie Fiben i Gailet minęli syczące drzwi wejściowe i wyszli w jasne światło słońca. Fiben musiał osłonić oczy dłonią. Dzień był piękny, szczypał jednak chłodek przypominający, że krótkie lato miało się już ku końcowi. Szymy, które dostrzegł na ulicach, poza odgrodzonym przez Gubru terenem, były ubrane w lekkie swetry i trampki — następny pewny znak, że zbliża się jesień.

Żaden z szymów nie spojrzał w ich stronę. Odległość była zbyt wielka, by Fiben mógł cokolwiek wywnioskować na temat ich nastroju lub mieć nadzieję, że któryś z nich rozpozna jego czy Gailet.

— Nie będziemy wracać tym samym pojazdem — szepnęła jego towarzyszka. Wskazała ręką ku rampie ładowniczej znajdującej się na dole, za długą balustradą. Rzeczywiście, brunatny furgon wojskowy, który ich przywiózł, zastąpiła wielka, odkryta barka poduszkowa. Na jej otwartym pomoście, za stanowiskiem pilota, stał ozdobny piedestał. Przyboczni Kwackoo zamontowali markizę, która chroniła dziób i grzebień ich pana przed palącym światłem Gimelhai.

Wielkiego Gubru łatwo było rozpoznać. Jego gęste, połyskujące lekko upierzenie wydawało się bardziej zmierzwione niż wtedy, gdy go poprzednio widzieli, w tajemniczej ciemności ich podmiejskiego więzienia. Ten efekt sprawiał, że różnił się on jeszcze bardziej od typowych gubryjskich funkcjonariuszy, jakich mieli okazję ujrzeć.

W niektórych miejscach jego zmiennobarwne pióra zaczynały wyglądać na wystrzępione i poszarpane. Ptasi arystokrata nosił pasiasty kołnierz. Kroczył niecierpliwie po swej grzędzie.

— No, no — mruknął Fiben. — Czyż to nie nasz stary przyjaciel, ktoś tam od dobrego gospodarowania?

Gailet żachnęła się z dźwiękiem, któremu niewiele zabrakło do cichego śmiechu.

— On się nazywa Suzeren Poprawności — przypomniała mu. — Pasiasty naszyjnik oznacza, że jest przywódcą kasty kapłańskiej. Pamiętaj tylko, żebyś był grzeczny. Postaraj się nie drapać zbyt wiele i patrz na to, co ja robię.

— Będę dokładnie imitował twe kroki, o pani.

Gailet zignorowała jego sarkazm i podążyła za brązowym hologramem przewodnim wzdłuż długiej rampy, ku barce o jaskrawych kolorach. Fiben trzymał się tuż za nią.

Projekcja przewodnia zniknęła, gdy dotarli do lądowiska. Kwackoo, którego pierzasta krawatka zabarwiona była na kolor jaskrawożółty, obdarzył ich oboje bardzo płytkim ukłonem.

— Spotkał was ten zaszczyt — zaszczyt… że nasz opiekun — szlachetny opiekun raczy okazać wam — wam na wpół uformowanym… dar waszego przeznaczenia.

Kwackoo przemawiał bez pomocy generatora głosu, co samo w sobie było niemałym cudem, biorąc pod uwagę wysoko wyspecjalizowane organy głosowe tych istot. W gruncie rzeczy wypowiadał anglickie słowa całkiem wyraźnie, choć na bezdechu, co sprawiało wrażenie, że nieziemiec oczekuje czegoś z niepokojem.

Było mało prawdopodobne, by Suzeren Poprawności był najłatwiejszym szefem we wszechświecie. Fiben powtórzył ukłon Gailet i zachował milczenie, podczas gdy ona udzielała odpowiedzi.

— Jesteśmy zaszczyceni uwagą, jaką twój pan, potężny opiekun z wielkiego klanu, raczył nas obdarzyć — powiedziała w powolnym, wyraźnie wypowiadanym siódmym galaktycznym. — Niemniej zastrzegamy sobie, w imieniu naszych opiekunów, prawo do wyrażenia dezaprobaty dla jego działań.

Nawet Fiben wciągnął powietrze z wrażenia. Zebrani Kwackoo zagruchali z gniewu i nastroszyli groźnie upierzenie.

Trzy wysokie, wyćwierkane tony położyły nagły kres ich oburzeniu. Przewodnik Kwackoo odwrócił się szybko i pokłonił suzerenowi, który przesunął się na bliższy obojga szymów koniec grzędy. Gubru rozwarł szeroko dziób i pochylił się, by przyjrzeć się Gailet najpierw jednym okiem, a potem drugim. Fiben poczuł, że ciekną po nim strumyczki potu.

Wreszcie nieziemiec wyprostował się i wyskrzeczał oświadczenie we własnej, skracającej znacznie wyrazy, fleksyjnej wersji trzeciego galaktycznego. Jedynie Fiben spostrzegł drżenie ulgi, które przebiegło wzdłuż napiętego grzbietu Gailet. Nie mógł nadążyć za bombastyczną tyradą suzerena, lecz pobliski generator głosu natychmiast rozpoczął przekład.

— Dobrze powiedziane — powiedziane dobrze… dobrze wypowiedziane, jak na wziętych do niewoli żołnierzy z klasy podopiecznych, członków nieprzyjacielskiego klanu Terra… Chodźcie więc — chodźcie i zobaczcie… chodźcie, zobaczcie i usłyszcie propozycję, której z pewnością nie potępicie — nawet w imieniu waszych opiekunów.

Gailet i Fiben spojrzeli na siebie nawzajem. Następnie, jak jedno, pokłonili się.

Późnym rankiem powietrze było przejrzyste, a słaby zapach ozonu zapewne nie zapowiadał deszczu. Podobne starożytne wskazówki były zresztą bezużyteczne w obecności produktów zaawansowanej techniki.

Barka skierowała się na południe. Minęła nieczynne spacerowe mola Port Helenia i ruszyła dalej nad samą zatoką. Fiben po raz pierwszy miał okazję ujrzeć, jakie zmiany zaszły w porcie od czasu przybycia nieziemców.

Po pierwsze, sparaliżowana została flota rybacka. Tylko jeden trawler na cztery nie leżał na brzegu lub w suchym doku. Główny port handlowy był również niemal martwy. Skupisko morskich statków o przygnębiającym wyglądzie kołysało się na swych cumach. Najwyraźniej od miesięcy nikt z nich nie korzystał. Fiben przyglądał się, jak jeden z wciąż jeszcze funkcjonujących trawlerów rybackich wypłynął zza zamykającego zatokę przylądka. Zapewne wracał wcześniej z powodu szczęśliwego połowu lub też mechanicznego uszkodzenia, z którym szymska załoga nie czuła się na siłach poradzić sobie na morzu. Płaskodenna łódź podniosła się i opadła, mijając stojącą falę w miejscu, gdzie morze stykało się z zatoką. Załoga musiała się zdrowo wysilać, gdyż przejście było teraz węższe niż za czasów pokoju. Połowę cieśniny blokowała wyniosła, zakrzywiona powierzchnia urwiska — wielka forteca z nieziemskiego cermetalu.

Wydawało się, że gubryjski okręt liniowy otaczała słaba, lśniąca poświata. Kropelki wody kondensowały się na krawędziach jego ekranów ochronnych, tęcze iskrzyły się, a mgiełka opadała na posuwający się naprzód z wysiłkiem trawler, gdy wreszcie zdołał on utorować sobie drogę wokół północnego cypelka lądu. Fiben nie zdołał wypatrzeć twarzy szymskiej załogi, kiedy barka suzerena przemknęła nad statkiem, widział jednak, jak kilka długorękich postaci osunęło się z ulgą na pokład, gdy kuter dotarł wreszcie na spokojne wody.

Od Przylądka Borealis górne ramię brzegu zatoki ciągnęło się przez kilka kilometrów na północ i wschód w kierunku samego Port Helenia. Nie licząc małego znaku przybrzeżnego, jego skaliste wyniosłości były puste. Gałęzie rosnących na szczycie grani sosen szeleściły łagodnie na morskiej bryzie.

Na południe jednak, bliżej wąskiej cieśniny, sytuacja wyglądała całkiem odmiennie. Rozciągający się za spoczywającym na ziemi okrętem liniowym teren został przekształcony. Usunięto leśną roślinność i zmieniono zarysy urwisk. Z miejsca znajdującego się tuż za przesłaniającym widok przylądkiem wzbijał się w górę pył. Widać było rój poduszkowców oraz ciężkich dźwigaczy śmigających w obie strony.

Znacznie dalej na południe, bliżej kosmoportu, wzniesiono nowe kopuły stanowiące część gubryjskiego systemu obronnego. Miejscy partyzanci podczas swego nieudanego powstania sprawili tym fortyfikacjom jedynie niewielki kłopot. Barka jednak najwyraźniej nie kierowała się w tamtą stronę. Zmierzała ku nowej konstrukcji wznoszącej się na wąskich, górzystych zboczach pomiędzy Zatoką Aspinal a Morzem Ciimarskim.

Fiben wiedział, że nie ma sensu pytać strażników, o co tu chodzi. Technicy i przyboczni Kwackoo zachowywali się uprzejmie, był to jednak sztywny rodzaj uprzejmości. Zapewne takie mieli rozkazy. Nie byli zbyt skorzy do udzielania informacji.

Gailet podeszła do poręczy, stanęła obok niego i ujęła go za łokieć.

— Popatrz — szepnęła ściszonym głosem. Wspólnie przyglądali się, jak barka wznosi się ponad urwiskami. W pobliżu brzegu oceanu szczyt wzgórza ścięto płasko. Wokół jego podstawy skupiały się budynki, które Fiben rozpoznał jako elektrownie protonowe. Wychodzące z nich przewody prowadziły w górę wzdłuż zboczy. Na szczycie leżała zwrócona stroną wewnętrzną ku niebu półkulista konstrukcja, otwarta i lśniąca w świetle słońca niczym marmurowa czasza.

— Co to jest? Projektor pola siłowego? Jakiś rodzaj broni? Fiben skinął głową, potrząsnął nią, a wreszcie wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia. Nie wygląda na instalację wojskową. Cokolwiek to jednak jest, na pewno zżera mnóstwo prądu. Popatrz na te wszystkie elektrownie. Goodall!

Nad nimi przemknął cień — mający nierówne brzegi, puszysty chłód chmury przesłaniającej słońce, lecz nagły, ostry ziąb czegoś litego i wielkiego, co przelatywało z hukiem nad ich głowami. Fiben zadrżał, tylko w części z powodu obniżenia temperatury. Oboje z Gailet nie mogli się nie skulić, gdy spoglądali w górę na wielki dźwigacz transportowy, który przeleciał zaledwie sto metrów nad nimi. Ich ptasi strażnicy wyglądali za to na niewzruszonych. Suzeren stał na grzędzie, ignorując ze spokojem buczące pola, pod wpływem których szymy dygotały.

Nie lubią niespodzianek — pomyślał Fiben — ale są całkiem twardzi, kiedy wiedzą, co się dzieje.

Ich transportowiec rozpoczął długi, powolny, leniwy objazd wokół placu budowy. Fiben kontemplował białą, zwróconą ku górze misę znajdującą się pod nimi w chwili, gdy Kwackoo z różową krawatką podszedł do niego i pochylił leciutko głowę.

— Czcigodny raczy — oferuje łaskę… i zechce zasugerować wspólnotę — wzajemne uzupełnianie się… celów i dążeń.

Na drugim końcu barki można było dojrzeć Suzerena Poprawności, który przycupnął po królewsku na swym piedestale. Fiben żałował, że nie potrafi odczytać wyrazu gubryjskiej twarzy.

Co ten stary ptak kombinuje? — zastanawiał się. Nie był pewien, czy naprawdę chciałby to wiedzieć.

Gailet odwzajemniła płytki ukłon Kwackoo.

— Powiedz, proszę, swemu szanownemu opiekunowi, że pokornie rozważymy jego propozycję.

Trzeci galaktyczny suzerena był bombastyczny i ceremonialny, przyozdobiony drobiącymi, wytwornymi krokami tanecznymi. Przekład płynący z generatora głosu nie pomagał Fibenowi wiele. Złapał się na tym, że obserwuje raczej Gailet niż nieziemca, starając się zrozumieć, o czym, u diabła, rozmawiają.

— …dopuszczalna rewizja Rytuału Wyboru Wspomaganiowego Doradcy… modyfikacja wprowadzona w czasie napięcia przez czołowych reprezentantów podopiecznych… jeśli w istocie dokonano jej w najlepiej pojętym interesie gatunku ich opiekunów…

Gailet wyglądała na wstrząśniętą. Spoglądała w górę, na gubryjskiego przywódcę. Jej wargi zacisnęły się w wąską linię. Splatające się ze sobą palce zacisnęła tak mocno, że aż zbielały. Gdy suzeren przestał ćwierkać, generator głosu przemawiał jeszcze przez chwilę, po czym wokół nich zapadła cisza, którą mącił jedynie gwizd przecinanego powietrza i ciche brzęczenie silników wehikułu.

Gailet przełknęła ślinę. Pokłoniła się. Wydawało się, że trudno jej jest wydobyć z siebie głos.

Dasz sobie radę — zachęcał ją w milczeniu Fiben. Blokada mowy była czymś, co mogło trafić każdego szyma, zwłaszcza poddanego takiemu naciskowi, wiedział jednak, że nie odważy się zrobić nic, by jej pomóc.

Gailet odkaszlnęła, ponownie przełknęła ślinę i zdołała wykrztusić z siebie słowa.

— Czci… czcigodny starszy, nie… nie możemy przemawiać w imieniu naszych opiekunów, ani nawet wszystkich szymów na Garthu. To, o co pan prosi, jest… jest…

Suzeren przemówił ponownie, jak gdyby zakończyła już swą odpowiedź. Albo, być może, po prostu nie uważano za nieuprzejme, gdy istota z klasy opiekunów przerywała podopiecznemu.

— Nie jesteście zmuszeni — nie musicie… odpowiadać teraz — oznajmił generator głosu, gdy Gubru ćwierkał i huśtał się na swej grzędzie. — Przestudiujcie — poznajcie — rozważcie… materiały, które otrzymacie. Ta okazja przyniesie wam korzyść.

Ćwierkanie ponownie zamilkło, a w ślad za nim brzęczący generator głosu. Wyglądało na to, że suzeren nakazał im odejść, zamykając po prostu oczy.

Jak na jakiś niewidoczny dla Fibena sygnał pilot barki poduszkowej oddalił pojazd od gorączkowej krzątaniny trwającej na zdewastowanym wzgórzu i skierował go ponad zatoką na północ, w kierunku Port Helenia. Wkrótce okręt liniowy w zatoce — gigantyczny i niewzruszony — został za nimi w spowijającym go wieńcu mgły i tęcz.

Fiben i Gailet podążyli za Kwackoo do siedzeń z tyłu barki.

— O co w tym wszystkim chodziło? — szepnął do niej Fiben. — Co ten cholerny stwór gadał o jakiejś ceremonii? Czego od nas oczekuje?

— Psst! — Gailet kazała mu gestem być cicho. — Wytłumaczę ci to później, Fiben. W tej chwili pozwól mi, proszę, pomyśleć.

Gailet usiadła w kącie, ramionami obejmując kolana. Z nieobecną miną podrapała się w futro na lewej nodze. Jej oczy były skierowane w pustkę. Gdy Fiben wykonał gest sugerujący, że chciałby ją poiskać, nawet nie zareagowała. Spoglądała tylko w stronę horyzontu, jak gdyby jej umysł przebywał gdzieś bardzo daleko.

Wróciwszy do celi, stwierdzili, że dokonano tam wielu zmian. — Chyba zdaliśmy wszystkie te testy — zauważył Fiben, spoglądając na ich odmienioną kwaterę.

Łańcuchy zabrano wkrótce po pierwszej wizycie suzerena, która odbyła się owej ciemnej nocy, kilka tygodni temu. Po tym wydarzeniu słomę na podłodze zastąpiono materacami i pozwolono im na czytanie książek.

Teraz jednak wszystko to mogło im się wydać wręcz spartańskie. Podłogę wyłożono pluszowymi dywanami, a większą część jednej ze ścian pokrywał kosztowny hologobelin. Były tam też takie luksusy, jak łóżka, krzesła i biurko, a nawet muzyczny dek.

— To łapówki — mruknął Fiben, przeglądając sześciany z nagraniami. — Cholera jasna, mamy coś, czego oni chcą. Może ruch oporu nie został jeszcze rozbity. Może Athaclena i Robert kąsają ich i Gubru chcieliby, byśmy…

— To nie ma nic wspólnego z twoją panią generał — powiedziała Gailet bardzo cichym głosem, ledwie głośniejszym od szeptu. — A przynajmniej niewiele. Ta sprawa ma bez porównania szerszy zasięg.

Twarz miała napiętą. Przez całą drogę powrotną była milcząca i podenerwowana. Od czasu do czasu Fiben wyobrażał sobie, że słyszy odgłos pracy jakichś mechanizmów, turkoczących wściekle w jej głowie.

Gailet nakazała mu gestem, by podszedł za nią pod nową holościankę. W owej chwili nastawiono ją tak, by przedstawiała trójwymiarową scenę złożoną z abstrakcyjnych kształtów i wzorów — pozornie bezkresną aleję lśniących sześcianów, sfer i piramid rozciągającą się w nieskończoną dal. Gailet usiadła po turecku i zaczęła manipulować przy układzie sterującym.

— To kosztowne urządzenie — powiedziała odrobinę głośniej niż było to konieczne. — Pobawmy się trochę. Przekonajmy się, co potrafi zrobić.

Gdy Fiben usiadł obok niej, euklidesowe kształty rozmazały się i zniknęły. Regulator zaklekotał pod dotknięciem Gailet i nagle pojawiła się nowa scena. Wydawało się teraz, że ściana otwiera się na rozległą, piaszczystą plażę. Zwiastujące burzę chmury wypełniały nieboskłon aż po obniżający się, szary horyzont. Bałwany przewalały się w odległości niecałych dwudziestu metrów. Wyglądały tak realistycznie, że nozdrza Fibena rozwarły się, gdy spróbował pochwycić woń soli.

Gailet skupiła się na urządzeniach kontrolnych.

— Może to właśnie mamy zrobić — usłyszał jej mamrotanie. Niemal doskonały obraz plaży zamigotał i na jego miejscu zamajaczyła nagle ściana zielonych liści — scena z dżungli tak bliska i realna, że Fibenowi bez mała wydało się, iż mógłby wskoczyć do środka i uciec w zielone tumany, jak gdyby było to jedno z owych mitycznych „urządzeń teleportacyjnych”, o których czytało się w romantycznej literaturze, a nie po prostu hologobelin wysokiej jakości.

Fiben wpatrzył się w wybraną przez Gailet scenę. Od razu poznał, że nie jest to dżungla Garthu. Opleciony pnączami deszczowy las stanowił rozedrganą, żywą hałaśliwą scenę, pełną kolorów i różnobarwnych kształtów. Skrzeczały tam ptaki i darły się wyjce.

A więc to Ziemia — pomyślał i zastanowił się, czy Galaktyka pozwoli mu kiedykolwiek na spełnienie jego marzenia i ujrzenie rodzinnego świata na własne oczy.

Cholernie mało prawdopodobne w obecnej sytuacji.

Gailet przemówiła, przyciągając jego uwagę.

— Pozwól mi nastawić to tutaj, żeby scena była bardziej realistyczna.

Poziom dźwięku podniósł się. Nagle buchnęły wokół nich hałasy dżungli.

Co ona próbuje zrobić? — zastanowił się Fiben.

Nagle coś zauważył. Gdy Gailet manipulowała poziomem dźwięku, jej lewa ręka wykonała prymitywny, lecz wymowny gest. Fiben zamrugał powiekami. Był to znak dziecięcego języka, mowy znaków, której używały wszystkie szymskie dzieci do wieku czterech lat, gdy wreszcie uczyły się robić użytek z mowy.

Dorośli słuchają — oznajmiła.

Wydawało się, że dźwięki dżungli wypełniają sobą pomieszczenie, odbijając się od pozostałych ścian.

— Gotowe — powiedziała cichym głosem. — Teraz nie mogą nas podsłuchiwać. Możemy rozmawiać szczerze.

— Ale… — zaczął oponować Fiben, ponownie jednak ujrzał ten sam gest.

Dorośli słuchają.

Jego respekt dla inteligencji Gailet wzrósł po raz kolejny. Rzecz jasna, wiedziała, że ta prosta metoda nie przeszkodzi urządzeniom podsłuchowym w odebraniu każdego słowa. Gubru i ich agenci mogli jednak sobie wyobrażać, że szymy są na tyle głupie, by uwierzyć, że tak się stanie! Jeśli oboje będą się zachowywać tak, jakby wierzyli, że są bezpieczni przed podsłuchem…

Cóż za misterną pajęczynę przędziemy — pomyślał Fiben. To była prawdziwa szpiegowska robota. Na swój sposób sprawiało mu to przyjemność.

Wiedział też jednak, że jest to niebezpieczne jak diabli.

— Suzeren Poprawności ma pewien problem — powiedziała na głos Gailet. Jej ręce spoczywały nieruchomo na kolanach.

— Powiedział ci to? Ale jeśli Gubru mają kłopoty, to dlaczego…

— Nie powiedziałam „Gubru”, choć myślę, że to również jest prawdą. Mówiłam o samym Suzerenie Poprawności. Ma on kłopoty ze swymi partnerami. Jakiś czas temu kapłan zdecydowanie zbyt mocno zaangażował się w pewną sprawę i teraz wygląda na to, że musi za to diabelnie drogo zapłacić.

Fiben siedział bez ruchu, zdumiony, że wyniosły nieziemski władca raczył opowiadać nędznemu jak robak terrańskiemu podopiecznemu takie rzeczy. Nie spodobała mu się ta myśl. Podobne zwierzenia mogły łatwo okazać się niezdrowe.

— Na czym polegało to nadmierne zaangażowanie? — zapytał.

— Cóż, po pierwsze — ciągnęła Gailet, drapiąc się w rzepkę — kilka miesięcy temu uparł się, by w góry wysłano wiele oddziałów Żołnierzy Szponu oraz uczonych.

— Po co?

Twarz Gailet przybrała wyraz całkowitego opanowania.

— Mieli tam szukać… Garthian.

— Czego? — Fiben zamrugał. Parsknął śmiechem, lecz stłumił to nagle, gdy ujrzał ostrzegawczy błysk w jej oczach. Ręka szymki, drapiąca jej kolano, zwinęła się i odwróciła w geście oznaczającym ostrożność.

— Garthian — powtórzyła.

Taki bzdurny przesąd — pomyślał Fiben. — Ciemne, żółtokartowe szymy opowiadając dzieciom bajki o Garthianach, żeby je nastraszyć.

Można było pęknąć ze śmiechu na myśl, że wyrafinowani Gubru dali się nabrać na takie bajeczki.

Gailet jednak ten pomysł najwyraźniej nie wydawał się zabawny.

— Możesz sobie wyobrazić, dlaczego suzeren się podekscytował, Fiben, gdy ujrzał dowód, pozwalający mu uwierzyć, że Garthianie mogą istnieć. Wyobraź sobie, jakim fantastycznym sukcesem byłoby dla każdego klanu zdobycie praw adopcji przedrozumnego gatunku, który ocalał z Bururalskiej Masakry. Natychmiastowe przejęcie przez Gubru praw dzierżawy Garthu byłoby najmniej istotną z konsekwencji.

Fiben zrozumiał, o co jej chodzi.

— Ale… ale co, u diabła, w ogóle sprawiło, że pomyślał, iż…

— Wygląda na to, że za obsesję suzerena w znacznej mierze odpowiedzialny był nasz tymbrimski ambasador, Uthacalthing, Fiben. Czy pamiętasz dzień wybuchu w ambasadzie, gdy próbowałeś się włamać do tymbrimskiego schowka dyplomatycznego?

Fiben otworzył usta i zamknął je z powrotem. Spróbował pomyśleć. Jaką grę prowadziła teraz Gailet?

Suzeren Poprawności niewątpliwie wiedział, że to Fiben był szymem, którego widziano umykającego przez dym i smród upieczonych gubryjskich urzędników w dniu eksplozji w dawnej tymbrimskiej ambasadzie. Wiedział, że to Fiben odbył daremną zabawę w berka ze strażnikiem schowka, a potem uciekł po urwisku pod samymi dziobami drużyny Żołnierzy Szponu.

Czy wiedział o tym dlatego, że powiedziała mu Gailet? A jeśli tak, to czy poinformowała go również o tajemnej wiadomości, którą Fiben znalazł w głębi skrytki i przekazał Athaclenie?

Nie mógł zapytać jej o te rzeczy. Ostrzegawczy błysk jej oczu kazał mu zachować milczenie.

Mam nadzieję, że ona wie, co robi — modlił się gorączkowo. Czuł wilgoć pod pachami. Otarł z czoła strużkę potu.

— Mów dalej — powiedział bez tchu.

— Twoja wizyta unieważniła dyplomatyczny immunitet i dała Gubru pretekst, którego szukali, umożliwiający im włamanie się do schowka. Wtedy spotkało ich coś, co — jak myśleli — było prawdziwym uśmiechem losu. System autodestrukcji schowka częściowo zawiódł. W środku znajdowały się dowody, Fiben, dowody świadczące o prywatnych dochodzeniach w kwestii Garthian, które prowadził tymbrimski ambasador.

— Uthacalthing? Ale…

Nagle Fibena olśniło. Spojrzał na Gailet wybałuszonymi oczyma, po czym zgiął się w pół i zaczął kasłać, usiłując nie roześmiać się głośno. Wesołość wezbrała w jego piersi niczym para, samoistna siła, którą zaledwie zdołał powstrzymać. Nagły, krótki atak blokady mowy był w gruncie rzeczy błogosławieństwem, gdyż dzięki niemu Gailet nie musiała go uciszać. Kaszlnął jeszcze kilka razy i uderzył się w pierś.

— Przepraszam — powiedział cichym głosem.

— Gubru uważają teraz, że dowody były sfabrykowane i stanowiły sprytny podstęp — ciągnęła.

Nie mów — pomyślał po cichu Fiben.

— Oprócz tego, że sfałszował dane, Uthacalthing sprawił również, że Planetarną Bibliotekę ogołocono ze wszystkich plików dotyczących Wspomagania, co spowodowało, iż suzeren odniósł wrażenie, że coś tu próbuje się ukryć. Gubru ponieśli wielkie koszty, zanim się przekonali, że Uthacalthing ich oszukał. Na przykład sprowadzili tu Bibliotekę Planetarną klasy naukowej. Stracili też w górach sporo uczonych i żołnierzy, zanim się w tym połapali.

— Stracili? — Fiben przesunął się do przodu. — W jaki sposób?

— Szymskie oddziały nieregularne — odparła zwięźle Gailet. Ponownie pojawiło się to ostrzegawcze spojrzenie.

Daj spokój Gailet — pomyślał. — Nie jestem idiotą.

Fiben wiedział, że nie należy w żaden sposób wspominać o Robercie i Athaclenie. Wystrzegał się nawet myśli o nich.

Niemniej nie mógł całkowicie stłumić uśmiechu. A więc to dlatego Kwackoo byli tacy uprzejmi! Jeśli szymy prowadziły wojnę w sposób inteligentny i na dodatek zgodny z oficjalnymi regułami, w takim razie wszystkie z nich trzeba było traktować z pewną, minimalną dozą respektu.

— A więc górskie szymy przeżyły ten pierwszy dzień! Musiały wtedy przyłożyć najeźdźcom! Na pewno dalej to robią!

Wiedział, że ma prawo dać upust odrobinie radości. To będzie zgodne z jego rolą.

Uśmiech Gailet był blady. Ta wiadomość musiała u niej wywołać mieszane uczucia. Ostatecznie jej udział w powstaniu wypadł znacznie gorzej.

To znaczy — pomyślał Fiben — że starannie wypracowany podstęp Uthacalthinga przekonał Gubru, iż na planecie znajduje się coś przynajmniej równie ważnego jak wartość kolonii jako zakładnika. Garthianie! Kto by na to wpadł! Udali się w góry w pościg za mitem i pani generał wyszukała sposób, by zadać im cios, gdy tylko znaleźli się w jej zasięgu. Och, przykro mi z powodu tych wszystkich rzeczy, które pomyślałem o jej starym. Cóż za bombowy numer, Uthacalthing. Teraz jednak najeźdźcy przejrzeli już na oczy. Ciekawe, czy…

Fiben podniósł wzrok i ujrzał, że Gailet obserwuje go w skupieniu, jak gdyby chciała oszacować jego myśli. Fiben zrozumiał wreszcie jeden z powodów, dla których nie mogła być z nim całkowicie otwarta i szczera.

Musimy podjąć decyzję — zdał sobie sprawę. — Czy powinniśmy spróbować okłamać Gubru?

On i Gailet mogli spróbować podtrzymać dowcip Uthacalthinga przez jeszcze jakiś czas. Mogło im się udać przekonać suzerena, by jeszcze raz wyruszył na łowy na mitycznych Garthian. Warto było podjąć ten wysiłek, jeśli ściągnęłoby to jeszcze choć jeden oddział Gubru w zasięg górskich bojowników.

Czy jednak on lub Gailet posiadali choć w przybliżeniu wystarczającą dawkę wyrafinowania niezbędnego do przeprowadzenia podobnego fortelu? Co byłoby do tego potrzebne? Mógł to sobie wyobrazić: „A jużci, panie. Garthianie som. Tak, szefuniu. Może pan wierzyć staremu szymowi. Tak, tak.”

Albo, wprost przeciwnie, mogli spróbować psychologii odwrotnej: „Nieee rzucajcie mnie w tę kępę głogu!”

Rzecz jasna, żadna z tych metod w najmniejszym stopniu nie przypominała sposobu, w jaki zrobił to Uthacalthing. Gra sprytnego Tymbrimczyka polegała na subtelnym, chytrym zmyleniu przeciwnika. Fiben nawet nie myślał o próbie podjęcia działań o takim poziomie wyrafinowania.

Zresztą, gdyby jego i Gailet złapano na próbie okłamania Gubru, mogłoby to zdyskwalifikować ich jako kandydatów do owego specjalnego statusu, jaki Suzeren Poprawności zdawał się im oferować dziś po południu. Fiben nie miał pojęcia, czego chciała od nich ta istota, mogło to jednak oznaczać szansę na dowiedzenie się, co takiego najeźdźcy budują nad Morzem Ciimarskim. Ta informacja mogła mieć kluczowe znaczenie.

Nie, to po prostu nie jest warte ryzyka — uznał Fiben. Stanął teraz wobec następnego problemu: jak przekazać te myśli Gailet?

— Nawet najbardziej zaawansowany gatunek istot rozumnych może popełniać błędy — odezwał się powoli, starannie wymawiając słowa. — Zwłaszcza na obcym świecie.

Udając, że szuka pchły, ukształtował znak dziecięcej mowy oznaczający „koniec zabawy?”

Najwyraźniej Gailet zgadzała się z nim. Skinęła stanowczo głową.

— Zrozumieli już, że się mylili. Są pewni, że Garthianie to mit. Gubru przekonali się, że była to tylko tymbrimska pułapka. Odniosłam zresztą wrażenie, że pozostali suzerenowie — którzy sprawują dowództwo wspólnie z górskim kapłanem — nie pozwolą na dalsze bezsensowne wypady w góry, gdzie ptaki są łatwym celem dla guerrilli.

Fiben poderwał głowę. Serce zabiło mu mocno przez kilka przelotnych chwil. Wreszcie zrozumiał, co Gailet miała na myśli… jak dokładnie miało brzmieć ostatnie słowo, które wypowiedziała. Homonimy były jedną z uciążliwych wad, które nowoczesny anglic odziedziczył po dawnym angielskim, chińskim i japońskim. Podczas gdy języki galaktyczne skonstruowano z myślą o maksymalizacji zawartości informacji i eliminacji dwuznaczności, narzecza dzikusów wyewoluowały w sposób niekontrolowany i spontaniczny, więc pełno w nich było szczególnych cech, takich jak słowa o podobnym brzmieniu, lecz odrębnym znaczeniu.

Zauważył, że pięści ma zaciśnięte. Zmusił się do tego, by się odprężyć.

Guerrilli, nie goryli. Ona nic nie wie o tajnym projekcie wspomaganiowym w górach — zapewniał sam siebie Fiben. — Nie ma pojęcia, jak ironicznie zabrzmiała jej uwaga.

Był to jednak jeszcze jeden powód, by raz na zawsze położyć kres „żartowi” Uthacalthinga. Tymbrimczyk nie mógł zdawać sobie sprawy z istnienia Centrum Howlettsa w większym stopniu niż jego córka. Gdyby wiedział o prowadzonych tam tajnych pracach, z pewnością wybrałby inny podstęp niż ten, który miał zaprowadzić najeźdźców akurat w te same góry.

Gubru nie mogą wrócić do Mulunu — zdał sobie sprawę Fiben. — To tylko przypadek, że do tej pory nie odkryli gorków.

— Głupie ptaszyska — mruknął, grając wyznaczoną przez Gailet rolę. — Wyobraź sobie, że dały się nabrać na naiwną bajeczkę dzikusów. Za co się wezmą po Garthianach? Za Piotrusia Pana?

Twarz Gailet wyrażała dezaprobatę. — Musisz się postarać okazywać im więcej szacunku, Fiben.

Pod pozorami przygany wyczuwał jednak silną nutę pochwały. Ich powody mogły nie być takie same, jak dotąd jednak zgadzali się ze sobą. Żart Uthacalthinga dobiegł końca.

— Tym, za co wezmą się potem, Fiben, jesteśmy my. Zamrugał powiekami.

— My? Skinęła głową.

— Podejrzewam, że wojna nie układa się zbyt dobrze dla Gubru. Z pewnością nie odnaleźli statku delfinów, który wszyscy ścigają, gdzieś po drugiej stronie Galaktyki. Wydaje się też, że wzięcie Garthu na zakładnika nie wpłynęło na Ziemię ani na Tymbrimczyków. Idę o zakład, że w ten sposób wzmocnili tylko opór i pozyskali dla Terry trochę sympatii wśród tych, którzy dotąd byli neutralni.

Fiben zmarszczył brwi. Upłynęło już wiele czasu, odkąd ostatnio myślał o większym polu wydarzeń — o zamieszaniu panującym wszędzie w Pięciu Galaktykach — o Streakerze — o oblężeniu Terry. Ile jednak Gailet wiedziała, a ile było tylko spekulacją?

Wewnątrz znajdującej się obok ściany pogodowej pojawił się wielki, czarny ptak z potężnym, wesoło ubarwionym dziobem. Wylądował z szelestem bardzo blisko dywanu, na którym siedzieli Fiben i Gailet. Postąpił krok naprzód i spojrzał na Fibena najpierw jednym okiem, a potem drugim. Tukan przypominał szymowi Suzerena Poprawności. Fiben zadrżał.

— Zresztą — ciągnęła Gailet — wygląda na to, że przedsięwzięcie na Garthu wyczerpuje zasoby Gubru w sposób, na który nie mogą sobie oni za bardzo pozwolić, zwłaszcza jeśli do galaktycznego społeczeństwa powróci pokój i Instytut Sztuki Wojennej każe im oddać planetę zaledwie po jakichś kilku dekadach. Myślę sobie, że Gubru bardzo intensywnie zastanawiają się, w jaki sposób można by wyciągnąć z całego tego interesu jakiś zysk.

Fibena nagle olśniło.

— Cała ta budowla przy Przylądku Południowym stanowi część owej sprawy, zgadza się? To element planu, który ma pomóc suzerenowi wykaraskać się z tego bigosu.

Gailet wydęła wargi.

— Barwnie powiedziane. Czy domyśliłeś się, co budują?

Wielobarwny ptak na gałęzi zakrakał ostro, jak gdyby śmiał się z Fibena. Gdy jednak ten spojrzał ostro w jego stronę, ptak wrócił już do poważnego zajęcia, jakim było grzebanie w wyimaginowanym detrytusie ściółki leśnej. Fiben przeniósł wzrok z powrotem na Gailet.

— Powiedz mi — poprosił.

— Nie jestem pewna, czy zapamiętałam to, co mówił suzeren. Jak pamiętasz, byłam raczej podenerwowana. — Jej oczy zamknęły się na chwilę. — Czy… czy mówi ci coś nazwa „bocznik hiperprze-strzenny”?

Ptak w ścianie wystartował w eksplozji piór i liści, gdy Fiben zerwał się na nogi i cofnął o ponad metr od Gailet. Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

— Co takiego? Ale… ale to szaleństwo! Wybudować bocznik na powierzchni planety? To po prostu nie…

Nagle przerwał. Przypomniał sobie wielką murowaną misę i gigantyczne elektrownie. Jego wargi zadrżały. Złączył dłonie, ciągnąc za przeciwstawne kciuki. W ten sposób przypominał sobie, że jest oficjalnie niemal równy człowiekowi i — postawiony w obliczu czegoś tak niewiarygodnego i nieprawdopodobnego — powinien być w stanie myśleć równie sprawnie jak on.

— Do… — szepnął. Oblizał wargi i skupił się na słowach. — Do czego ma służyć?

— Nie jestem całkiem pewna — odrzekła Gailet. Jej głos ledwie przebijał się przez skrzeczenie dobiegające z imitacji lasu. Narysowała palcem na dywanie znak migowy oznaczający niepewność. — Myślę, że rozpoczęto jego budowę z myślą o jakiejś ceremonii dla Garthian, gdyby Gubru udało się ich znaleźć i zdobyć dla siebie. Teraz suzerenowi potrzebne jest coś, co pozwoliłoby zwrócić koszty tej inwestycji, zapewne inny użytek dla bocznika. O ile zrozumiałam gubryjskiego przywódcę, Fiben, ma on zamiar wykorzystać to urządzenie dla nas.

Fiben znów usiadł. Przez długą chwilę nie spoglądali na siebie. Pozostały jedynie wzmocnione odgłosy dżungli, kolory fosforyzującej mgły unoszącej się pomiędzy liśćmi holograficznego lasu deszczowego oraz niesłychany szept ich własnego, pełnego niepewności strachu. Podobizna jaskrawego ptaka obserwowała ich jeszcze przez jakiś czas z repliki gałęzi wysoko nad nimi. Gdy jednak widmowa mgła obróciła się w niematerialny deszcz, ptak rozpostarł wreszcie fikcyjne skrzydła i odleciał.

60. Uthacalthing

Thennanianin był nieczuły. Wyglądało na to, że nie ma żadnego sposobu, by się do niego przebić.

Kault wydawał się niemal stereotypem, karykaturą własnego gatunku — prostoduszny, otwarty, honorowy aż do przesady i tak ufny, że groziło to doprowadzeniem Uthacalthinga do paroksyzmów frustracji. Glif teev’nus nie był w stanie wyrazić jego zawodu. W ciągu ostatnich kilku dni między witkami jego korony zaczynało się kształtować coś mocniejszego — coś zjadliwego, co przypominało ludzką przenośnię.

Uthacalthing zdał sobie sprawę, że zaczyna się „wkurzać”.

Czego by było trzeba, by wzbudzić podejrzenia Kaulta? Tymbrimczyk zastanowił się, czy powinien udawać, że mówi przez sen, mamrotać złowieszcze aluzje i wyznania. Czy wzbudziłoby to jakieś przeczucie pod grubą czaszką Thennanianina? A może powinien porzucić wszelkie subtelności, napisać cały scenariusz i pozostawić rozłożone kartki w widocznym miejscu, by Kaułt je tam znalazł!

W obrębie gatunku jednostki mogą się znacznie różnić od siebie — pomyślał Uthacalthing. Kault stanowił anomalię nawet jak na Thennanianina. Zapewne nigdy nie przyszłoby mu do głowy, by szpiegować swego tymbrimskiego towarzysza. Uthacalthingowi trudno było zrozumieć, w jaki sposób mógł on zajść tak wysoko w korpusie dyplomatycznym jakiegokolwiek gatunku.

Na szczęście mroczniejsze aspekty thennańskiej natury nie osiągały w nim podobnie przesadnych proporcji. Członkowie stronnictwa Kaulta nie byli — jak się zdawało — tak po kołtuńsku świętoszkowaci i totalnie przekonani o własnej słuszności jak ci. którzy aktualnie kierowali polityką klanu. Tym bardziej szkoda, że jednym z ubocznych efektów zaplanowanego przez Uthacalthinga żartu — o ile się on uda — będzie dalsze osłabienie owego umiarkowanego skrzydła.

Godne pożałowania. Jednakże — przypomniał sobie Uthacalthing — potrzebny byłby cud, by grupa Kaulta kiedykolwiek zdobyła władzę.

Zresztą, jeżeli sprawy nadal będą zmierzać w tę stronę, zostanie mu oszczędzony moralny dylemat wywołany niepokojem o konsekwencje jego dowcipu. W obecnej chwili nie przynosił on dokładnie żadnych skutków. Jak dotąd była to nadzwyczaj frustrująca podróż. Jedyną pociechę stanowił fakt, że nie trafili jednak do gubryjskiego obozu jenieckiego.

Znajdowali się na nizinnym, falistym terenie wznoszącym się nieubłaganie ku południowym zboczom gór Mulun. Odarty z różnorodności ekosystem równin ustępował stopniowo miejsca nieco mniej monotonnej scenerii — skarłowaciałym drzewom i wyżłobionym tarasom, których czerwone i brunatne warstwy osadowe lśniły w świetle poranka, jak gdyby mrugały do nich na znak posiadanej sekretnej wiedzy o dawno minionych dniach.

W miarę jak trasa wędrowców wiodła coraz bliżej gór, Uthacalthing wciąż dokonywał w niej poprawek, kierowany błękitnym migotaniem na horyzoncie — blaskiem tak słabym, że niekiedy jego oczy niemal nie mogły go dostrzec. Wiedział z całą pewnością, że aparat wzrokowy Kaulta w ogóle nie potrafił wykryć tej iskry. Tak to zaplanował.

Uthacalthing wskazywał drogę, wiernie podążając za pokazującym się sporadycznie blaskiem. Uważnie poszukiwał pozostawionych znaków. Za każdym razem, gdy dostrzegał jeden z nich, wykonywał cały rytuał: sumiennie zacierał ślady na ziemi, ukradkiem wyrzucał kamienne narzędzia, potajemnie czynił notatki, które ukrywał pospiesznie, gdy towarzysz jego wędrówki wyłaniał się zza zakrętu.

Każdy inny w tej chwili gotowałby się już wprost z ciekawości. Ale nie Kault. Nie, nie Kault.

Tego poranka przyszła kolej na Thennanianina i on maszerował jako pierwszy. Ich trasa prowadziła brzegiem błotnistej równiny, wciąż jeszcze wilgotnej po ostatniej serii jesiennych deszczów. Tam, wyraźnie widoczne, ścieżkę przecinały ślady liczące sobie nie więcej niż kilka godzin, najwyraźniej pozostawione przez coś, co posuwało się na dwóch nogach, podpierając się jedną ręką. Kault jednak minął je po prostu, węsząc swymi wielkimi szczelinami oddechowymi, i wyraził swym huczącym głosem komentarz o tym, jak rześki dziś poranek!

Uthacalthing pocieszał się myślą, że ta częć jego planu nigdy nie rokowała wielkich nadziei. Być może nie miała się udać i tyle.

A może po prostu nie jestem wystarczająco inteligentny. Oba nasze gatunki mogły wyznaczyć na placówkę na tej znajdującej się w zapadłej części ramienia Galaktyki planecie swych najbardziej tępych przedstawicieli.

Nawet wśród ludzi byli tacy, którzy z pewnością byliby w stanie wykombinować coś lepszego. Na przykład któryś z tych legendarnych agentów Rady Terrageńskiej.

Rzecz jasna, na Garthu w chwili wybuchu kryzysu nie było żadnych agentów ani innych, obdarzonych większą wyobraźnią Tymbrimczyków. Uthacalthing był zmuszony do stworzenia takiego planu, na jaki go było stać.

Zastanowił się nad drugą częścią swego żartu. Było oczywiste, że Gubru dali się nabrać na jego fortel. Do jakiego jednak stopnia? Ile kłopotu i wydatków ich to kosztowało? I, co ważniejsze z punktu widzenia galaktycznego dyplomaty, jak głębokim wstydem się okryli?

Gdyby okazali się równie tępi i niepojętni jak Kautl… Ale nie, na Gubru można polegać — zapewniał sam siebie Uthacalthing. — Oni, przynajmniej, są biegli w oszustwach i hipokryzji. To czyniło ich łatwiejszymi nieprzyjaciółmi od Thennanian. Osłonił dłonią oczy, kontemplując coraz późniejszy poranek. Powietrze stawało się ciepłe. Dał się słyszeć szeleszczący dźwięk, skrzypienie pękających liści. Kilka metrów z tyłu pojawił się maszerujący wielkimi krokami Kault. Mruczał niską melodię marszową i posługiwał się długim kijem, by odsuwać krzaki ze swej drogi.

Jeśli nasze rasy są oficjalnie w stanie wojny, to dlaczego Kaultowi jest tak trudno zauważyć, że wyraźnie coś przed nim ukrywam? — zastanowił się Uthacalthing.

— Hmmm — mruknął wielki Thennanianin, gdy zbliżył się do niego. — Kolego, czemu się zatrzymaliśmy?

Mówił w anglicu. Ostatnio urządzili sobie zabawę polegającą na tym, że codziennie, dla wprawy, porozumiewali się w innym języku. Uthacalthing wskazał dłonią ku niebu.

— Jest już prawie południe, Kault. Gimelhai pali coraz mocniej. Lepiej wyszukajmy jakieś miejsce i zejdźmy ze słońca. Skórzasty grzebień grzbietowy Kaulta nadął się.

— Zejdźmy ze słońca? Ależ my nie jesteśmy na… Och. Aha. Ha. Ha. Idiom dzikusów. Bardzo komiczne. Tak, Uthacalthing. Gdy Gimelhai osiągnie zenit, możemy faktycznie poczuć się trochę tak, jakbyśmy piekli się w jej zewnętrznej powłoce. Znajdźmy schronienie.

Na szczycie pagórka, w niezbyt wielkiej odległości, rósł niewielki, gęsty zagajnik. Tym razem Kault ruszył jako pierwszy, wymachując swą własnoręcznie wykonaną laską, by utorować im drogę przez wysoką, trawiastą roślinność.

Podział pracy mieli już dobrze opracowany. Kault wykonywał ciężką robotę, jaką było wykopywanie wygodnej niszy, aż do miejsca, gdzie gleba była chłodna, podczas gdy zwinne dłonie Uthacalthinga zawiązywały pelerynę Thennanianina, by zrobić z niej osłonę przed słońcem. Ułożyli się, oparci o swe plecaki, i przeczekali gorącą, środkową część dnia.

Podczas gdy Uthacalthing drzemał, Kault spędzał czas na wprowadzaniu informacji do swej przenośnej studni danych. Podnosił w górę gałązki, jagody i grudki ziemi, rozcierał je między swymi wielkimi, potężnymi palcami, po czym przysuwał pył do swych szczelin węchowych zanim poddał go badaniom za pomocą podręcznego zestawu instrumentów ocalonych z rozbitego jachtu.

Pracowitość Thennanianina była dodatkowym źródłem frustracji dla Uthacalthinga, gdyż prowadzone przez Kaulta poważne badania ekosystemu z jakiegoś powodu nie wykryły ani jednej ze wskazówek, które podsuwał mu Tymbrimczyk.

Może to dlatego, że mu je podsunięto — zastanowił się Uthacalthing. Thennanianie byli systematycznym gatunkiem. Być może wyznawany przez Kaulta pogląd na świat uniemożliwiał mu dostrzeżenie tego, co nie pasowało do wzorca odkrytego przez jego starannie prowadzone badania.

Interesująca myśl.

Korona Uthacalthinga ukształtowała glif wyrażający przyjemne zaskoczenie, gdy w jednej chwili zrozumiał, że metody Thennanianina mogą nie być tak nieskuteczne, jak się mu zdawało. Przyjął założenie, że to głupota czyni Kaulta nieczułym na jego sfałszowane wskazówki, ale…

Ostatecznie one naprawdę są oszustwem. Mój wspólnik ukrywający się w buszu pozostawia je dla mnie, bym mógł je „znaleźć” i „ukryć”. Jeśli Kault je ignoruje, to czy może to oznaczać, że jego ciasnogłowy światopogląd naprawdę jest doskonalszy? W rzeczywistości okazało się, że niemal nie sposób go oszukać!

Prawdziwy czy nie, był to interesujący koncept. Syrtunu płynęło wartko i spróbowało wzbić się w górę, lecz korona Uthacalthinga leżała obwisła, zbyt leniwa, by pobudzić glif.

Zamiast tego jego myśli powędrowały ku Athaclenie.

Wiedział, że jego córka żyje. Próby dowiedzenia się czegoś więcej mogłyby się zakończyć wykryciem przez psioniczne urządzenia nieprzyjaciela. Niemniej w tych śladach było coś — drżące półszepty głęboko na poziomach uczuć nahakieri — co mu mówiło, że dowie się wiele nowego o Athaclenie, jeśli jeszcze kiedykolwiek spotkają się na tym świecie.

Gdy Uthacalthing unosił się bezwładnie w półdrzemce, wydało mu się, że słyszy cichy głos mówiący:

— Ostatecznie, istnieją granice rodzicielskiego przewodnictwa. Poza nimi przeznaczenie dziecka zależy od niego.

A co z obcymi, którzy wkraczają w jego życie? — zapytał ambasador lśniącą postać swej dawno zmarłej żony, której kształt zdawał się unosić przed nim od chwili, gdy zamknął powieki.

— Jak to co, mężu? Oni również je ukształtują. Podobnie jak ono ich. Nasz czas jednak już się kończy…

Jej twarz była tak wyraźna… Był to sen, jaki — jak mówiono — często miewali ludzie. U Tymbrimczyków jednak zdarzało się to rzadziej. Miał on charakter wizualny, a jego znaczenie wyrażone było raczej za pośrednictwem słów niż glifów. Przypływ emocji sprawił, że końce palców Uthacalthinga zadrżały.

Oczy Mathicluanny oddaliły się od siebie. Jej uśmiech przypominał mu ten dzień w stolicy, gdy ich korony po raz pierwszy zetknęły się ze sobą… i oszołomiony Uthacalthing stanął jak wryty na samym środku zatłoczonej ulicy. Na wpół oślepiony przez glif, który nie miał żadnej nazwy, podążał jej śladem przez zaułki, mosty i mroczne kawiarnie, poszukując jej z rosnącą desperacją, aż wreszcie znalazł ją czekającą na niego na ławce w odległości mniejszej niż dwanaście sistaarów od miejsca, w którym po raz pierwszy ją wyczuł.

— Widzisz? — zapytała go we śnie głosem tamtej dziewczyny z dawnych czasów. — Jesteśmy kształtowani. Zmieniamy się. Niemniej to, czym ongiś byliśmy, również pozostaje na zawsze.

Uthacalthing poruszył się. Obraz jego żony zmarszczył się, po czym zniknął wśród drobnych, rozkołysanych fal światła. Glifem unoszącym się w miejscu, gdzie się wcześniej znajdowała, było syulif-tha… symbolizujące radość płynącą z nie rozwiązanej jeszcze zagadki.

Westchnął i usiadł, pocierając sobie oczy.

Z jakiegoś powodu Uthacalthing sądził, że jasne światło dnia może rozproszyć glif. Syulif-tha było już jednak teraz czymś więcej niż tylko snem. Bez żadnego impulsu z jego strony uniosło się w górę i oddaliło powoli w stronę jego towarzysza, wielkiego Thennanianina.

Kault siedział zwrócony do Uthacalthinga plecami, wciąż pochłonięty swymi badaniami. Kompletnie nie zauważył syulif-tha, które przekształciło się subtelnie… i zmieniło w syulif-kuonn. Glif ulokował się powoli nad grzebieniem grzbietowym Kaulta, obniżył się, osiadł na nim i zniknął. Uthacalthing wytrzeszczył oczy ze zdumienia, gdy Kault chrząknął i podniósł wzrok. Ze szczelin oddechowych Thennanianina popłynęło sapanie. Odłożył on instrumenty i odwrócił się w stronę Uthacalthinga.

— Jest tu coś bardzo dziwnego, kolego. Coś, czego nie potrafię wyjaśnić. Uthacalthing zwilżył wargi, zanim udzielił odpowiedzi.

— Powiedz mi, co cię niepokoi, szanowny ambasadorze. Głos Kaulta brzmiał jak niskie dudnienie.

— Wygląda na to, że istnieje stworzenie… które niedawno żerowało w tych kępach jagód. Dostrzegałem ślady jego posiłków już od kilku dni, Uthacalthing. Jest wielkie… bardzo wielkie jak na mieszkańca Garthu.

Tymbrimczyk wciąż próbował oswoić się z myślą, że syulif-kuonn przebiło się do Kaulta, podczas gdy tak wiele bardziej subtelnych i potężniejszych glifów nie zdołało tego dokonać.

— Doprawdy? Czy to jest ważne?

Kault przerwał, jak gdyby nie był pewien, czy ma powiedzieć coś więcej. Wreszcie Thennanianin westchnął.

— Mój przyjacielu, to nadzwyczaj dziwne. Muszę ci jednak powiedzieć, że od czasów Bururalskiej Masakry nie powinno tu być zwierzęcia zdolnego sięgnąć tak wysoko między te krzaki. Ponadto sposób jego żerowania jest zgoła nadzwyczajny.

— Nadzwyczajny pod jakim względem? Grzebień Kaulta nadął się w krótkich sapnięciach, co wskazywało na niepewność.

— Proszę cię, żebyś się ze mnie nie śmiał, kolego.

— Śmiać się z ciebie? Nigdy! — skłamał Uthacalthing.

— W takim razie powiem ci wszystko. Nabrałem już przekonania, że to stworzenie ma ręce, Uthacalthing. Jestem tego pewien.

— Hm — wyraził niezobowiązujący komentarz Tymbrimczyk. Głos Thennanianina stał się jeszcze cichszy.

— Kryje się w tym jakaś tajemnica, kolego. Tu na Garthu dzieje się coś bardzo dziwnego.

Uthacalthing zapanował nad swą koroną. Wymazał z twarzy wszelki wyraz. Teraz zrozumiał dlaczego syulif-kuonn — symbolizujące oczekiwanie na wypełnienie się dowcipu — zdołał się przebić tam, gdzie nie zdołał tego dokonać żaden inny glif.

To ja padłem ofiarą tego dowcipu!

Tymbrimczyk wyjrzał za krawędź ich markizy, gdzie jasne popołudnie zaczęło nabierać kolorów pod wpływem chmur przelewających się nad górami.

Jego ukrywający się w buszu wspólnik podrzucał „wskazówki” już od tygodni, od czasu gdy tymbrimski jacht rozbił się tam, gdzie pragnął tego Uthacalthing — na krawędzi bagien, daleko na południowy wschód od gór. Mały Jo-Jo — atawistyczny szym, który nie potrafił nawet mówić inaczej jak za pomocą rąk — wędrował tuż przed Uthacalthingiem nagi jak zwierzę, pozostawiał zwodnicze odciski stóp, wykonywał kamienne narzędzia, które podrzucał na ich drodze, i utrzymywał słaby kontakt z Uthacalthingiem za pośrednictwem błękitnej kuli strażniczej.

Wszystko to stanowiło część skomplikowanego planu, który miał w nieubłagany sposób doprowadzić Thennanianina do wniosku, że na Garthu istnieje przedrozumne życie. Kault jednak nie dostrzegł żadnego ze śladów! Żadnej ze specjalnie spreparowanych wskazówek!

Nie, tym, co Kault wreszcie zauważył, był sam Jo-Jo… ślady pozostawione przez małego szyma, gdy żerował w okolicy!

Uthacalthing zdał sobie sprawę, że syulif-kuonn miało całkowitą rację. Żart, którego ofiarą padł, był naprawdę przezabawny.

Odniósł wrażenie, że niemal może usłyszeć ponownie głos Mathicluanny.

— Nigdy nie wiadomo… — zdawała się mówić.

— To zdumiewające — rzekł do Thennanianina. — To po prostu zdumiewające.

61. Athaclena

Od czasu do czasu niepokoiła się, że za bardzo przyzwyczaja się do zmian, które w niej zaszły. Przestawione zakończenia nerwowe, przemieszczona tkanka tłuszczowa, zabawna wyniosłość jej tak teraz humanoidalnego nosa — były to rzeczy, z którymi tak już się zżyła, że czasami zastanawiała się, czy będzie w stanie wrócić do standardowej tymbrimskiej morfologii.

Ta myśl napawała ją strachem.

Do tej pory istniały poważne powody do podtrzymywania tych upodabniających ją do człowieka przekształceń. Gdy dowodziła armią znajdujących się w połowie procesu Wspomagania podopiecznych dzikusów, upodobnienie się wyglądem do ludzkiej kobiety mogło być dobrym posunięciem politycznym. Tworzyło to rodzaj więzi pomiędzy nią a szymami i gorylami.

Oraz Robertem — przypomniała sobie.

Athaclena zastanowiła się, czy będą jeszcze kiedyś eksperymentować we dwoje — jak robili to ongiś — z na wpół zakazaną słodyczą międzygatunkowego flirtu? W tej chwili wydawało się to bardzo mało prawdopodobne. Ich związek małżeński uległ redukcji do pary podpisów na kawałku kory drzewa — użytecznego aktu politycznego. Nic już nie było takie jak przedtem.

Spojrzała w dół. W mrocznej wodzie rozciągającej się przed nią zobaczyła własne odbicie.

— Ni pies, ni wydra — szepnęła w anglicu. Nie pamiętała, gdzie przeczytała lub usłyszała ten zwrot, rozumiała jednak jego przenośny sens. Każdy młody tymbrimski mężczyzna, który ujrzałby ją w jej obecnym kształcie, z pewnością pękłby ze śmiechu. Jeśli zaś chodzi o Roberta, cóż, przed niespełna miesiącem czuła się mu bardzo bliska. Jego narastający pociąg do niej — ten surowy głód dzikusa — pochlebiał jej i sprawiał przyjemność w dość śmiały sposób.

Teraz jednak Robert jest z powrotem wśród swoich. A ja jestem sama.

Athaclena potrząsnęła głową. Postanowiła odpędzić od siebie podobne myśli. Wzięła w rękę manierkę i rozproszyła swe odbicie, wlewając do sadzawki ćwierć litra jasnego płynu. Błoto w pobliżu brzegu zabulgotało, przesłaniając delikatną, oplatającą staw pajęczynę wąsów zwisających z przebiegających nad nim pnączy.

Był to ostatni z łańcucha małych zbiorników odległych od jaskiń o kilka kilometrów. Przy pracy Athaclena koncentrowała się i starannie prowadziła notatki. Wiedziała, że brak jej naukowego wyszkolenia i musi to nadrobić skrupulatnością. Niemniej jej proste eksperymenty zaczęły już przynosić obiecujące rezultaty. Jeśli jej asystenci wrócą na czas z sąsiedniej doliny, przynosząc dane, po które ich wysłała, może zdoła uzyskać coś ważnego, co będzie mogła pokazać majorowi Prathachulthornowi.

Mogę wyglądać jak dziwoląg, ale nadal jestem Tymbrimką! Dowiodę mojej użyteczności, nawet jeśli Ziemianie nie uważają mnie za wojownika.

Jej koncentracja była tak intensywna, a cisza panująca w lesie tak głęboka, że słowa, które się nagle rozległy, zabrzmiały jak uderzenie gromów.

— A więc tutaj jesteś, Clennie! Wszędzie cię szukałem. Athaclena odwróciła się nagle, omal nie wylewając z fiolki płynu koloru umbry. Nagle przytłoczyło ją wrażenie, że otaczające ją ze wszystkich stron pnącza są siecią utkaną po to, by ją schwytać. Jej puls zabił mocniej przez ułamek sekundy, którego potrzebowała, by rozpoznać Roberta. Młodzieniec spoglądał na nią z góry z wyginającego się w łuk korzenia gigantycznego prawiedębu.

Miał na sobie mokasyny, miękki, skórzany kaftan oraz bryczesy. Łuk i kołczan na jego plecach sprawiały, że wyglądał jak bohater jednego z tych starożytnych romansów dzikusów, które matka czytała Athaclenie, gdy ta była jeszcze dzieckiem. Odzyskanie spokoju zajęło jej więcej czasu niż by tego pragnęła.

— Robercie, przestraszyłeś mnie. Zaczerwienił się.

— Przepraszam. Nie chciałem.

Wiedziała, że nie jest to całkiem prawda. Osłona psioniczna Roberta była lepsza niż poprzednio i odczuwał on wyraźną dumę z powodu tego, że zdołał zbliżyć się do niej nie zauważony. Prosta, lecz wyraźna wersja kiniwiillun zamigotała jak chochlik nad jego głową. Gdy Athaclena przymrużyła oczy, mogła sobie niemal wyobrazić, że stoi tam młody tymbrimski mężczyzna…

Zadrżała. Zdecydowała już, że nie może sobie na to pozwolić.

— Chodź tu i usiądź, Robercie. Opowiedz, co ostatnio robiłeś. Trzymając się pobliskiego pnącza, opuścił się lekko na usianą liśćmi glebę i podszedł do miejsca, gdzie obok ciemnej sadzawki leżała otwarta skrzynka doświadczalna Athacleny. Robert zdjął z pleców łuk oraz kołczan i usiadł na ziemi po turecku.

— Szukałem jakiegoś sposobu, żeby być użytecznym — wzruszył ramionami. — Prathachulthorn przestał już wyciągać ze mnie informacje i chce teraz, bym stał się czymś w rodzaju otoczonego lipną chwałą oficera od morale szymów. — Jego głos stał się wyższy o ćwierć oktawy, gdy Robert naśladował południowoazjatycki akcent oficera Terrageńskiej Piechoty Morskiej: — „Musimy podnieść na duchu naszych małych przyjaciół, Oneagle. Spraw, żeby poczuli, iż są ważni dla ruchu oporu!”

Athaclena skinęła głową. Rozumiała nie wypowiedziany sens słów Roberta. Mimo dotychczasowych sukcesów partyzantów, Prathachulthorn najwyraźniej uważał szymy za zbyteczne, a w najlepszym razie nadające się do wykorzystania tylko do dywersji lub czarnej roboty. Rola łącznika z dziecinnymi podopiecznymi wydawała się odpowiednią fuchą dla niedostatecznie wyszkolonego i zapewnię również rozpieszczonego syna Koordynatora Planetarnego.

— Myślałam, że Prathachulthornowi spodobał się twój pomysł, by użyć przeciwko Gubru bakterii trawiennych — powiedziała.

Robert prychnął pogardliwie. Podniósł z ziemi gałązkę i zaczął owijać ją sobie zgrabnie wokół palców.

— Och, przyznał, że to intrygujące, iż mikroby z wnętrzności goryli rozpuszczają gubryjskie pancerze. Zgodził się wyznaczyć Benjamina i niektórych szymskich techników do mojego projektu.

Athaclena usiłowała prześledzić mroczny układ jego uczuć.

— Czy porucznik McCue nie pomogła ci go przekonać? Robert odwrócił wzrok na wspomnienie o młodej Ziemiance. Jego osłona zasunęła się w tej samej chwili, co potwierdziło niektóre z podejrzeń Athacleny.

— Lydia pomogła, to fakt. Ale Prathachulthorn mówi, że będzie niemożliwe dostarczenie odpowiedniej ilości bakterii do ważnych gubryjskich instalacji, zanim najeźdźcy je wykryją i zneutralizują. Nadal mam wrażenie, iż uważa to za sprawę marginalną, o co najwyżej niewielkiej użyteczności dla jego głównego projektu.

— Czy masz jakieś pojęcie, co on planuje?

— Uśmiecha się i mówi, że zakrwawi ptakom dzioby. Wywiad doniósł o jakiejś wielkiej konstrukcji, którą Gubru wznoszą na południe od Port Helenia. To może być dobry cel. Major nie chce jednak podać więcej szczegółów. Ostatecznie strategia i taktyka są dla zawodowców, rozumiesz? Zresztą nie przyszedłem tutaj, żeby rozmawiać o Prathachulthornie. Przyniosłem coś, co chcę ci pokazać — Robert sięgnął do środka i wydobył stamtąd jakiś przedmiot owinięty w materiał. Odwinął go. — Czy to ci coś przypomina?

Na pierwszy rzut oka wyglądało to na stos zmiętych szmat, z którego krawędzi zwisały pokryte węzłami sznurki. Gdy Athaclena przyjrzała się bliżej, trzymany przez Roberta na kolanach przedmiot wydał się jej podobny do jakiegoś wysuszonego grzyba. Robert złapał za największy węzeł, gdzie większość cienkich włókien łączyła się ze sobą, tworząc zbitą masę, i pociągnął za sznurki, aż błoniasty materiał rozwinął się całkowicie na łagodnym wietrze.

— To… to wydaje się znajome, Robercie. Powiedziałabym, że to mały spadochron, ale to coś w oczywisty sposób jest naturalne… jak gdyby pochodziło z jakiejś rośliny — potrząsnęła głową.

— Jesteś blisko. Spróbuj cofnąć się myślą o kilka miesięcy, Clennie, do pewnego dramatycznego dnia… którego, jak sądzę, żadne z nas nigdy nie zapomni.

Jego słowa były niezrozumiałe, lecz przebłyski empatii ożywiły jej wspomnienia.

— To? — Athaclena wskazała palcem na miękki, niemal przezroczysty materiał. — To pochodzi z bluszczu talerzowego?

— Zgadza się — Robert skinął głową. — Na wiosnę górne warstwy są gładkie i przypominają konsystencją gumę. Są tak sztywne, że można je odwrócić i jechać na nich jak na saniach…

— Jeśli ma się dobrą koordynację ruchów — zauważyła uszczypliwie Athaclena.

— Hmm, to fakt. Kiedy jednak nadchodzi jesień, górne warstwy usychają, aż wreszcie wyglądają tak — pomachał na wietrze oklapniętym, przypominającym spadochron talerzem, trzymając go za włókniste całuny. — Za kilka tygodni staną się jeszcze lżejsze.

Athaclena potrząsnęła głową.

— Pamiętam, że wyjaśniałeś mi, dlaczego tak jest. W ten sposób się rozmnażają, prawda?

— Zgadza się. Ten mały strąk z zarodnikami — Robert otworzył pięść, by ukazać niewielką kapsułkę leżącą w miejscu, gdzie spotykały się linie dłoni — unosi się na spadochronie na późnojesiennych wiatrach. Te przedmioty wypełniają niebo, sprawiając, że przez jakiś czas podróże powietrzne stają się niebezpieczne. W mieście wywołuje to niezły bałagan. Na szczęście, jak się zdaje, starożytne stworzenia, które zapylały bluszcz wyginęły podczas bururalskiego fiaska i niemal wszystkie strąki są bezpłodne. Gdyby tak nie było, to w tej chwili pewnie połowę Sindu porastałby już bluszcz talerzowy. Zwierzęta, które go zjadały, również od dawna są przeszłością.

— Fascynujące — Athaclena podążyła za drżeniem w aurze Roberta. — Masz odnośnie do nich jakieś plany, prawda? Robert ponownie złożył nośnik zarodników.

— Aha. A przynajmniej pomysł. Co prawda nie przypuszczam, żeby Prathachulthorn chciał mnie wysłuchać. Zbyt głęboko mnie już zaszufladkował, dzięki mojej matce.

Rzecz jasna Megan Oneagle była po części odpowiedzialna za lekceważącą opinię, jaką ziemski oficer powziął o Robercie.

Jak matka może w takim stopniu nie rozumieć własnego dziecka? — zastanowiła się Athaclena. Możliwie, że od wieków ciemnoty ludzie pokonali już długą drogę, nadal jednak czuła litość dla k’chu-non, biednych dzikusów. Musieli się jeszcze wiele nauczyć o sobie.

— Prathachulthorn może nie wysłuchać cię bezpośrednio, Robercie, szanuje jednak porucznik McCue. Ona z pewnością cię wysłucha i przekaże twe pomysły majorowi.

Robert potrząsnął głową.

— Nie jestem pewien.

— Dlaczego nie? — zapytała Athaclena. — Widzę, że ta młoda Ziemianka cię lubi. W gruncie rzeczy jestem całkiem pewna, że wykryłam w jej aurze…

— Nie powinnaś tego robić, Clennie — odwarknął Robert. — Nie można tak wścibiać nosa w uczucia innych. To… to nie twój interes. Opuściła wzrok.

— Być może masz rację. Jesteś jednak moim przyjacielem i małżonkiem, Robercie. Kiedy czujesz napięcie i frustrację, jest to niedobre dla nas obojga, zgadza się?

— Chyba tak.

Nie spojrzał jej w oczy.

— Czy więc czujesz pociąg seksualny do tej Lydii McCue? — zapytała Athaclena. — Czy żywisz dla niej uczucie?

— Nie rozumiem, dlaczego musisz pytać…

— Dlatego, że nie mogę cię wykennować, Robercie! — przerwała mu Athaclena, częściowo pod wpływem irytacji. — Nie jesteś już przede mną otwarty. Jeśli żywisz podobne uczucia, powinieneś się nimi ze mną podzielić. Być może potrafię ci pomóc.

Wreszcie na nią spojrzał, z rumieńcem na twarzy.

— Pomóc mi?

— Oczywiście. Jesteś moim małżonkiem i przyjacielem. Jeśli pożądasz tej kobiety z własnego gatunku, to czy nie powinnam z tobą współpracować? Czy nie powinnam ci pomóc w osiągnięciu szczęścia?

Robert mrugnął tylko, lecz w jego szczelnej osłonie Athaclena odkryła teraz szczeliny. Poczuła, że witki uniosły się nad jej uszami, sondując granice tych luźniejszych obszarów i formując delikatny, nowy glif.

— Czy czułeś się winny z powodu tych uczuć, Robercie? Czy uważałeś, że jesteś mi w jakiś sposób niewierny? — Athaclena roześmiała się. — Ależ międzygatunkowi małżonkowie mogą mieć kochanków i partnerów z własnego gatunku. Wiedziałeś o tym! Czegóż więc pragniesz ode mnie, Robercie? Z pewnością nie mogę dać ci dzieci! A nawet gdybym mogła, to czy możesz sobie wyobrazić, jakie by z nich były kundle?

Tym razem Robert się uśmiechnął. Odwrócił wzrok. W przestrzeni między nimi jej glif przybrał wyraźniejszą postać.

— Jeśli zaś chodzi o rekreacyjny seks, to z tym, co mam, przyprawiłabym cię tylko o frustrację, ty pod jednym względem nadmiernie, a pod drugim niedostatecznie wyposażony małpoludzie o nieodpowiedniej budowie! Dlaczego miałoby ci nie przynieść radości, jeśli znalazłeś kogoś, z kim możesz dzielić podobne przyjemności?

— To… to nie takie proste, Clennie. Ja… Wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się, błagając go, by nic nie mówił i otworzył się przed nią.

— Jestem tutaj, Robercie — powiedziała cicho.

Zakłopotanie młodego mężczyzny przypominało niepewny potencjał kwantowy wahający się pomiędzy dwoma stanami. Jego spojrzenie przeszyło powietrze, gdy podniósł wzrok ku górze i spróbował go skupić na nierzeczy, którą stworzyła. Potem przypomniał sobie, czego się nauczył, ponownie odwrócił oczy i pozwolił, by kennowanie otworzyło go na glif, jej dar.

La’thstkoon unosiło się w powietrzu i tańczyło, przywołując go. Robert wypuścił powietrze. Jego oczy rozwarły się pod wpływem zaskoczenia, gdy jego własna aura otworzyła się bez udziału świadomej woli. Rozwijając się niczym kwiat, coś — bliźniak la’thsthoon — wyłoniło się na zewnątrz i wpadło we wzmacniający rezonans z koroną Athacleny.

Dwie wstęgi nicości, jedna ludzka, druga tymbrimska, dotknęły się, odskoczyły od siebie figlarnie i ponownie połączyły.

— Nie obawiaj się, że utracisz to, co łączy cię ze mną, Robercie — szepnęła Athaclena. — Ostatecznie, czy jakakolwiek ludzka kochanka potrafiłaby zrobić z tobą coś takiego?

Uśmiechnął się na te słowa. Roześmiali się razem. Nad nimi, odbite jak w zwierciadle la’thstkoon manifestowało intymność spełnianą w parach.

Dopiero później, gdy Robert ponownie się oddalił, Athaclena rozluźniła głęboką osłonę, którą otoczyła własne najskrytsze uczucia. Dopiero gdy odszedł, pozwoliła sobie na dostrzeżenie swej zazdrości.

Idzie teraz do niej.

To, co zrobiła, było słuszne, według wszelkich znanych jej standardów. Postąpiła jak należało.

Mimo to było to tak niesprawiedliwe!

Jestem dziwolągiem. Byłam nim, zanim jeszcze przybyłam na tę planetę, a teraz stałam się czymś, czego w ogóle nie sposób rozpoznać.

Robert mógł mieć ziemską kochankę, lecz Athaclena była pod tym względem całkiem samotna. Nie mogła szukać podobnego pocieszenia u kogoś ze swego rodzaju.

Żeby mnie dotknął, objął, połączył swe witki i ciało z moimi, sprawił, bym zapłonęła…

Z niejakim zaskoczeniem zauważyła, że był to pierwszy raz, gdy kiedykolwiek poczuła coś takiego… to pragnienie, by znaleźć się z mężczyzną z własnego gatunku — nie przyjacielem czy kolegą, ale kochankiem, być może małżonkiem.

Mathicluanna i Uthacalthing mówili jej, że któregoś dnia to się zdarzy, że każda dziewczyna ma własne tempo. Teraz jednak przyniosło jej to jedynie gorycz. Pogłębiło jej samotność. Częścią swej osobowości winiła Roberta za ograniczenia jego gatunku. Gdyby tylko i on potrafił przekształcić własne ciało! Gdyby tylko mógł się z nią spotkać w pół drogi!

Była jednak Tymbrimką, jedną z „mistrzów zdolności przystosowania”. Jak daleko posunęła się ta podatność, stało się jasne, gdy Athaclena poczuła na policzkach wilgoć. Wytarła, przygnębiona, słone łzy, pierwsze w swym życiu.

Tak właśnie zastali ją jej pomocnicy kilka godzin później, po powrocie z misji, na które ich wysłała. Siedziała na brzegu małej, błotnistej sadzawki, podczas gdy wśród wierzchołków drzew dęły jesienne wiatry pędzące złowieszcze chmury na wschód, ku szarym górom.

62. Galaktowie

Suzeren Kosztów i Rozwagi był zmartwiony. Wszystkie znaki wskazywały na zbliżanie się pierzenia i kierunek, w którym najwyraźniej zmierzały sprawy, nie podobał mu się.

Po drugiej stronie namiotu Suzeren Wiązki i Szponu przechadzał się przed swymi adiutantami. Wydawał się bardziej sztywny i majestatyczny niż kiedykolwiek. Pod zmierzwioną pokrywą piór zewnętrznych widać były niewyraźny, czerwonawy połysk spodniego upierzenia dowódcy armii. Żaden z obecnych Gubru nie mógłby nie zauważyć choćby i śladu tego koloru. Wkrótce, być może nie później niż za tuzin dni, proces ten osiągnie punkt, w którym nie można go już będzie odwrócić.

Siły okupacyjne będą miały królową.

Suzeren Kosztów i Rozwagi zastanawiał się nad niesprawiedliwością tego wszystkiego, zajęty muskaniem własnych piór. One również zaczynały wysychać, nie było jednak jeszcze widać żadnych możliwych do odróżnienia śladów ostatecznego koloru.

Najpierw podniesiono go do statusu kandydata i głównego biurokraty po śmierci jego poprzednika. Marzył o podobnym przeznaczeniu, nie o tym jednak, że zostanie ciśnięty w sam środek dojrzałego już triumwiratu! Jego partnerzy byli już wtedy daleko zaawansowani na swej drodze do seksualności. Został zmuszony do prób nadrobienia strat.

Z początku nie wydawało się to zbyt istotne. Ku zaskoczeniu wielu zdobył na starcie wiele punktów. Odkrycie głupstw, jakie popełnili dwaj pozostali podczas interregnum, umożliwiło Suzerenowi Kosztów i Rozwagi uczynienie wielkich skoków naprzód.

Potem osiągnięto ową równowagę. Okazało się, że admirał i kapłan potrafią błyskotliwie i z wyobraźnią bronić swych politycznych pozycji.

A przecież o wyniku pierzenia powinna rozstrzygać trafność linii politycznej! Nagroda miała przypaść temu przywódcy, którego mądrość okaże się największa. O to w tym wszystkim chodziło!

Niemniej biurokrata wiedział, że o tych sprawach równie często rozstrzyga przypadek lub kaprysy metabolizmu.

Albo sojusz dwóch przeciwko trzeciemu — powtórzył sobie. Suzeren Kosztów i Rozwagi zastanawiał się, czy mądre było popieranie w tych ostatnich kilku tygodniach armii przeciw Poprawności, co dało teraz admirałowi niemal nienaruszalną przewagę.

Nie miał jednak wyboru! Kapłanowi trzeba się było przeciwstawić, gdyż wydawało się, że utracił on wszelkie panowanie nad sobą!

Najpierw pojawiła się ta bzdura z „Garthianami”. Gdyby poprzednik biurokraty żył, być może udałoby się ograniczyć marnotrawstwo, pod jego nieobecność jednak roztrwoniono olbrzymie sumy… sprowadzono nową Planetarną Filię Biblioteki, wysyłano ekspedycje w niebezpieczne góry i rozpoczęto budowę hiperprzestrzennego bocznika dla Ceremonii Adopcji, zanim uzyskano jakiekolwiek potwierdzenie, że istnieje coś, co można by zaadoptować!

Potem wypłynęła sprawa programu ekologicznego. Suzeren Poprawności uparł się, że sprawą o kluczowym znaczeniu jest, by przynajmniej w minimalnym stopniu odtworzyć plan wprowadzany na Garthu w życie przez Ziemian. Suzeren Wiązki i Szponu, jednak absolutnie nie wyrażał zgody na to, by ktoś z ludzi opuścił wyspy. Wysłano więc po bardzo kosztowną pomoc spoza planety. Statek pełen linteńskich ogrodników — neutralnych w obecnym kryzysie — był już w drodze. Jedno Wielkie Jajko wiedziało, jak mieli im zapłacić!

Teraz, gdy budowa bocznika zbliżała się już do końca, zarówno Suzeren Poprawności, jak i Suzeren Wiązki i Szponu byli gotowi przyznać, że pogłoski o „Garthianach” były po prostu tymbrimskim podstępem. Czy jednak chcieli pozwolić na przerwanie budowy?

Nie. Obaj, jak się zdawało, mieli powody, by pragnąć jej ukończenia. Gdyby biurokrata się zgodził, oznaczałoby to consensus, krok w kierunku linii politycznej, której tak pragnęli Władcy Grzędy. Jak jednak mógł się zgodzić na podobną bzdurę!

Suzeren Kosztów i Rozwagi zaćwierkał, sfrustrowany. Suzeren Poprawności spóźniał się na kolejną debatę. Jego pasja dla prawości nie obejmowała najwyraźniej uprzejmości dla partnerów.

W tym punkcie, teoretycznie, początkowa rywalizacja pomiędzy kandydatami powinna zacząć przeradzać się w respekt i uczucie, by wreszcie doprowadzić do prawdziwego związku. Oni jednak na samej krawędzi pierzenia wciąż tańczyli taniec wzajemnej odrazy.

Suzeren Kosztów i Rozwagi nie był zadowolony, że wypadki zmierzały w tym kierunku, jeśli jednak wszystko obróci się tak, jak się na to zanosiło, będzie miał jedną satysfakcję — gdy Poprawność zostanie wreszcie ściągnięta w dół ze swej wyniosłej grzędy.

Jeden z pomocników głównego biurokraty podszedł do niego. Suzeren wziął podaną mu płytkę informacyjną. Po unaocznieniu jej zawartości stanął bez ruchu pogrążony w myślach.

Na zewnątrz doszło do zamieszania… niewątpliwie wreszcie przybywał trzeci partner. Przez chwilę jednak Suzeren Kosztów i Rozwagi wciąż rozważał wiadomość, którą otrzymał od swych szpiegów.

Wkrótce, tak jest, wkrótce. Już niedługo przenikniemy tajne plany, plany, które mogą nie być dobrą linią polityczną. Wtedy być może ujrzymy zmianę, zmianę w seksualności… wkrótce…

63. Fiben

Głowa go bolała.

Gdy jeszcze studiował na uniwersytecie, również bywał zmuszony do nauki godzina za godziną, przez całe dni, gdy wkuwał do testów. Nigdy nie uważał nauki za rzecz najważniejszą i niekiedy przed egzaminami robiło mu się niedobrze. Wtedy jednak przynajmniej miał też ponadprogramowe zajęcia, podróże do domu — chwile wytchnienia, podczas których szen mógł się oderwać i odrobinę zabawić!

Ponadto na uniwersytecie Fiben lubił niektórych ze swych profesorów, w tej chwili zaś napatrzył się już na Gailet Jones po dziurki w nosie.

— A więc myślisz, że galaktyczna socjologia jest nudna i drętwa? — oskarżyła go Gailet, gdy odrzucił z niesmakiem książki i odszedł do najdalszego kąta pomieszczenia, by połazić tam w kółko. — Cóż, przykro mi, że nie uczymy się zamiast niej ekologii planetarnej — oznajmiła. — Wtedy może ty byłbyś nauczycielem, a ja uczennicą.

Fiben żachnął się.

— Dziękuję, że dopuszczasz taką możliwość. Zaczynałem myśleć, że wiesz już wszystko.

— To nieuczciwe! — Gailet odłożyła na bok masywną księgę, którą trzymała na kolanach. — Wiesz, że do ceremonii zostały już tylko tygodnie. W owej chwili ty i ja możemy zostać powołani do wystąpienia jako rzecznicy całego naszego gatunku! Czy nie powinniśmy postarać się przygotować do tego jak najlepiej?

— Czy rzeczywiście jesteś pewna, że wiesz, jaki rodzaj wiedzy okaże się istotny? Skąd wiadomo, że ekologia planetarna nie będzie miała kluczowego znaczenia, hę?

Gailet wzruszyła ramionami.

— Może się zdarzyć i tak.

— Albo mechanika, albo pilotaż kosmiczny, albo… albo picie piwa czy uzdolnienia seksualne, na miłość Goodall!

— W tym przypadku nasz gatunek będzie miał szczęście, że wybrano cię na jednego z reprezentantów, prawda? — odszczeknęła Gailet. Zapadło długie, pełne napięcia milczenie. Oboje spoglądali na siebie spode łba. Wreszcie Gailet uniosła rękę. — Fiben. Przepraszam cię. Wiem, że to dla ciebie frustrujące, ale, no wiesz, sama też o to nie prosiłam.

To fakt. Niemniej to nie ma znaczenia — pomyślał. — Jesteś do tego skonstruowana. Neoszympansi rodzaj nie mógłby marzyć o szymce, która byłaby lepiej przystosowana do tego, by być racjonalna, opanowana i tak bardzo chłodna, gdy nadejdzie czas.

— Co zaś do galaktycznej socjologii, Fiben, to wiesz, że istnieje kilka powodów, dla których jest to przedmiot o zasadniczym znaczeniu.

Znowu to samo. Ten wyraz w oczach Gailet. Fiben wiedział, że oznacza on, iż w jej słowach kryje się całe mnóstwo ukrytych znaczeń.

Powierzchownie głosiły one, że dwoje szymskich reprezentantów będzie musiało znać właściwe protokoły i przejść przez pewne surowe testy podczas Rytuałów Akceptacji, gdyż w przeciwnym razie przedstawiciele Instytutu Wspomagania uznaliby ceremonie za nieważne.

Suzeren Poprawności wytłumaczył im bardzo dobitnie, że gdyby do tego doszło, skutki będą nadzwyczaj nieprzyjemne.

Istniał jednak jeszcze inny powód, dla którego Gailet pragnęła, by Fiben dowiedział się jak najwięcej.

Niedługo przejdziemy punkt krytyczny… po którym nie będziemy już mogli zmienić zdania odnośnie współpracy z suzerenem. Nie możemy dyskutować o tym ze sobą otwarcie, gdyż Gubru zapewne przez cały czas podsłuchują. Będziemy musieli działać jednomyślnie, a to dla niej oznacza, że trzeba mnie dokształcić.

A może chodziło po prostu o to, że Gailet nie chciała sama dźwigać brzemienia ich decyzji, gdy już nadejdzie pora?

Z pewnością Fiben wiedział teraz znacznie więcej o galaktycznej cywilizacji niż przed schwytaniem. Być może nawet więcej niż kiedykolwiek pragnął się dowiedzieć. Zawiłości liczącej sobie trzy miliardy lat kultury złożonej z tysiąca rozmaitych, pogrążonych we wzajemnych sporach klanów — linii opiekunów i podopiecznych — utrzymywanych w luźnym związku przez sieć starożytnych instytutów i tradycji sprawiły, że Fibenowi kręciło się w głowie. W połowie przypadków ogarniał go cyniczny niesmak — był przekonany, że Galaktowie są niewiele więcej niż potężnymi, rozpieszczonymi bachorami, obdarzonymi wszystkimi najgorszymi cechami dawnych ziemskich państw narodowych z czasów przed osiągnięciem przez ludzkość dojrzałości.

Potem jednak coś zwracało jego uwagę i Gailet wyjaśniała mu jakąś tradycję czy zasadę, która cechowała się niesamowitą subtelnością i w trudzie zdobytą mądrością, rozwiniętymi w ciągu setek milionów lat.

Zaczął docierać do punktu, w którym nie wiedział już nawet, co ma myśleć.

— Muszę zaczerpnąć powietrza — oznajmiła. — Pójdę się przejść. Podszedł do wieszaka i złapał swoją parkę.

— Zobaczymy się gdzieś za godzinę.

Zastukał w drzwi, które uchyliły się. Wyszedł na zewnątrz zamknął je za sobą, nie oglądając się. — Potrzebna ci eskorta, Fiben?

Szymka, Sylvie, wzięła w rękę studnię danych i napisała naprędce komunikat. Miała na sobie prostą, sięgającą kostek suknię z długimi rękawami. Gdy się na nią spojrzało teraz, trudno ją było sobie wyobrazić na wzgórku tanecznym w „Małpim Gronie”, gdzie doprowadzała tłumy szenów ku krawędzi gwałtownych rozruchów. Jej uśmiech był niepewny, niemal nieśmiały. Fibenowi przyszło do głowy, że dzisiejszej nocy jest z jakichś niezrozumiałych powodów podenerwowana.

— A co, jeśli powiem „nie”? — zapytał. Zanim Sylvie zdążyła zrobić zaniepokojoną minę, uśmiechnął się. — Żartuję tylko. Jasne, Sylvie. Daj mi „Kazika Dwanaście”. To sympatyczna, stara kulka i nie przeraża zbytnio tubylców.

— Robot strażniczy KZS-12. Zapisany jako eskorta dla Fibena Bolgera, wypuszczonego na zewnątrz — powiedziała do studni danych. W korytarzu za jej plecami otworzyły się drzwi, zza których wychynęła kula zdalnego strzeżenia, prosta wersja robota bojowego, której jedynym zadaniem było dotrzymywanie towarzystwa więźniowi i pilnowanie, by nie uciekł.

— Życzę miłego spaceru, Fiben.

Mrugnął do Sylvie i odparł niewyraźnym tonem:

— A jaki inny może się trafić więźniowi?

Ostatni — odpowiedział sam sobie. — Ten, który wiedzie na szafot.

Zamachał jednak radośnie ręką.

— No chodź, Kazik.

Drzwi frontowe odsunęły się z sykiem, by umożliwić mu wyjście w wietrzne, jesienne popołudnie.

Wiele się zmieniło od chwili ich schwytania. Warunki w więzieniu stały się lżejsze, odkąd on i Gailet najwyraźniej nabrali większe go znaczenia dla tajemniczego planu Suzerena Poprawności.

I tak nienawidzę tego miejsca — pomyślał Fiben, gdy zszedł po betonowych schodach i skierował się poprzez zaniedbany ogród w stronę bramy wyjściowej. Roboty inwigilacyjne o zaawansowane konstrukcji obracały się powoli wokół osi w narożnikach muru. Blisko bramy Fiben napotkał szymskich strażników.

Irongrip nie był, na szczęście, obecny, lecz pozostali pełniący służbę nadzorowani nie byli bynajmniej życzliwsi, albowiem choć Gubru wciąż płacili im pensje, wyglądało na to, że ich panowie zdradzili ostatnio ich sprawę. Nie doszło do przewrotu w programie Wspomagania na Garthu, do nagłego odwrócenia eugenicznej piramidy.

Suzeren próbował znaleźć niedociągnięcia w sposobie, w jaki wspomaga się neoszympansy — pomyślał Fiben. — Musiało mu się jednak nie udać. W przeciwnym razie dlaczego przygotowywałby do swej ceremonii niebiesko- i białokartowego szyma — mnie i Gailet?

W gruncie rzeczy użycie nadzorowanych w charakterze oddziałów posiłkowych zaszkodziło w pewnym sensie najeźdźcom. Szymskiej populacji się to nie spodobało.

Fiben i odziani w zapinany na zamek błyskawiczny kombinezony strażnicy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Obie strony dobrze rozumiały rytuał. On ich ignorował, a oni zwlekali tak długo, jak się odważyli, nie dając mu pretekstu do poskarżenia się. Pewnego razu, gdy klucznik zmitrężył zbyt wiele czasu, Fiben po prostu odwrócił się i pomaszerował z powrotem do środka. Nie musiał nawet nic mówić Sylvie. Podczas następnej zmiany tych strażników już nie było. Fiben nigdy już ich nie ujrzał.

Tym razem, pod wpływem impulsu, złamał tradycję i odezwał się:

— Fajna pogoda, nie?

Wyższy z nadzorowanych podniósł wzrok w zaskoczeniu. Coś w odzianym w kombinezon szenie wydało się nagle Fibenowi niesamowicie znajome, choć był pewien, że nigdy dotąd go nie widział.

— Co ty, wygłupiasz się? — Strażnik spojrzał w górę, na kłębiące się cumulonimbusy. Nadciągał zimny front. Deszcz nie mógł być zbyt daleko.

— Aha — Fiben uśmiechnął się. — Wygłupiam się. Tak naprawdę, to jak na mój gust jest zbyt słonecznie.

Strażnik obrzucił Fibena skwaszonym spojrzeniem i usunął się na bok. Brama otwarła się z piskiem i Fiben wyśliznął się w boczną ulicę przebiegającą między porośniętymi bluszczem murami. Ani on, ani Gailet nigdy nie widzieli nikogo ze swych sąsiadów. Zapewne mieszkające w okolicy szymy starały się nie rzucać w oczy bandzie Irongripa oraz czujnym nieziemskim robotom.

Zagwizdał i ruszył w stronę zatoki. Starał się ignorować unoszącą się w powietrzu kulę strażniczą, która podążała za nim w odległości metra, zawieszona również o metr nad jego głową. Gdy pierwszy raz wypuszczono go w podobny sposób, Fiben unikał mieszkalnych obszarów Port Helenia. Trzymał się bocznych zaułków i niemal całkowicie teraz porzuconej strefy przemysłowej. Teraz, choć nadal nie opuszczał się na centralne tereny handlowe, gdzie zbierały się wokół niego tłumy gapiów, nie uważał już, że musi całkowicie unikać spotykania kogokolwiek.

Wcześniej dostrzegał inne szymy, którym towarzyszyły kule strażnicze. Z początku myślał, że są to więźniowie, tacy jak on. Sze ny i szymki w ubraniach roboczych ustępowały strzeżonym szmom z drogi i omijały ich szerokim łukiem, podobnie jak jego.

Potem jednak zauważył różnice. Tamte eskortowane szymy miały na sobie piękne ubrania i zachowywały wyniosłą postawę. Soczewki kamer oraz broń ich kuł strażniczych były skierowane na zewnątrz a nie na tych, których strzegły.

To quislingowie — zdał sobie sprawę Fiben. Z zadowoleniem widział miny, z jakimi wielu szymskich obywateli spoglądało na tych wysokich rangą kolaborantów, gdy ci odwrócili się już plecami. Wyrażały one posępną, źle ukrywaną pogardę.

Później, gdy wrócił na kwaterę, wypisał przez szablon z tyłu swej parki dumne litery: W-I-Ę-Z-I-E-Ń. Od tej chwili spojrzenia, które za nim podążały, były mniej oziębłe. Stały się pełne ciekawość a może nawet szacunku.

Kula nie była zaprogramowana tak, by pozwolić mu rozmawia z innymi. Pewnego razu, gdy jakaś szymka upuściła na jego drodze złożoną kartkę papieru, Fiben zbadał granice tolerancji maszyn w ten sposób, że schylił się, by podnieść kartkę…

Przebudził się w jakiś czas później, unieruchomiony przez kuli w drodze powrotnej do więzienia. Upłynęło kilka dni, zanim ponownie pozwolono mu wyjść.

Nie szkodzi. Warto było to zrobić. Wiadomość o tym epizodzie rozeszła się szeroko. Teraz szeny i szymki kiwały do niego głowami, gdy mijał wystawy sklepów i długie kolejki po racje. Niektórzy nawet przekazywali mu krótkie, dodające otuchy sygnały w język migowym.

Nie wypaczyli nas — pomyślał z dumą Fiben. Garstka zdrajców nie miała właściwie znaczenia. Liczyło się to, jak zachowywał się dany lud jako całość. Fiben przypominał sobie, że czytał, iż podczas najstraszniejszej z dawnych, przedkontaktowych wojen światowych na Ziemi, obywatele małego państwa zwanego Danią oparli się wszelkim wysiłkom nazistowskich zdobywców, którzy chcieli ich zdehumanizować. Nie pozwolili na to i zachowywali się zdumiewająco godnie i przyzwoicie. Opowieść owa godna była tego, by stać się źródłem inspiracji.

Wytrwamy — odpowiadał w języku migowym. — Terra pamięta i wróci po nas.

Trzymał się tej nadziei, bez względu na to, jak trudne się to stawało. Gdy nauczył się od Gailet subtelności galaktycznego prawa, zrozumiał, że nawet gdyby we wszystkich ramionach spiralnych nastał pokój, może to nie wystarczyć do wygnania najeźdźców. Istniały triki znane klanom tak starym jak Gubru, sposoby na unieważnienie praw dzierżawy słabszego klanu do takiej planety jak Garth.

Było widoczne, że jedna z frakcji ptasiego nieprzyjaciela pragnęła położyć kres ziemskiej dzierżawie i zagarnąć planetę.

Fiben wiedział, że Suzeren Poprawności na próżno poszukiwał dowodów na to, iż Ziemianie źle kierują ekologiczną odnową Garthu. Teraz, po tym, jak wojska okupacyjne zmarnowały dekady ciężkiej pracy, nie odważali się nawet poruszać tego tematu.

Suzeren poświęcił także kilka miesięcy na polowanie na nieuchwytnych „Garthian”. Gdyby się okazało, że tajemnicze przedrozumne istoty istnieją naprawdę, uzyskanie prawa do nich stanowiłoby usprawiedliwienie dla każdego wydanego tu grosza. Wreszcie przejrzeli dowcip Uthacalthinga, nie położyło to jednak kresu ich wysiłkom.

Przez cały czas, już od chwili inwazji, Gubru starali się wyszukać błędy w sposobie, w jaki wspomagano neoszympansy. Sam fakt, że najwyraźniej zaakceptowali status zaawansowanych szymów, takich jak Gailet, nie oznaczał, że całkowicie z tego zrezygnowali.

Istniała wciąż sprawa tej cholernej Ceremonii Akceptacji, której implikacje ciągle umykały Fibenowi, bez względu na to, jak intensywnie Gailet starała się mu je wyjaśnić.

Niemal nie zauważał szymów na ulicach. Jego stopy kopały unoszące się na wietrze liście. Wracały do niego urywki wyjaśnień Gailet.

— …podopieczne gatunki przechodzą przez fazy, z których każdą wyznaczają ceremonie usankcjonowane przez Galaktyczny Instytut Wspomagania… Są one kosztowne, a ponadto mogą zostać zablokowane przez polityczne manewry… Fakt, że Gubru zaproponowali, że pokryją koszty i udzielą poparcia ceremonii dla podopiecznych ludzkich dzikusów jest więcej niż bezprecedensowy… Suzeren obiecuje też, że zobowiąże się w imieniu swej rasy do podjęcia nowej linii politycznej, kończącej działania wojenne przeciwko Ziemi… Rzecz jasna, jest w tym pewien haczyk…

Och, Fiben świetnie potrafił sobie wyobrazić, że haczyk będzie!

Potrząsnął głową, jak gdyby chciał wygnać z niej wszystkie słowa. W Gailet było coś nienaturalnego. Wspomaganie było czymś naprawdę ekstra, a ona mogła stanowić niezrównany przykład neoszympansiego rodzaju, ale było po prostu sprzeczne z naturą, by myśleć i mówić tak dużo, nie dając mózgowi ani trochę czasu wolnego na zaczerpnięcie tchu!

Dotarł wreszcie do miejsca położonego niedaleko od doków, gdzie łodzie rybackie leżały wyciągnięte na brzeg ze względu na nadchodzącą burzę. Morskie ptaki szczebiotały, nurkując nagle, by schwytać ostatni posiłek w czasie, jaki pozostał, zanim woda stanie się zbyt wzburzona. Jeden z nich zapuścił się zbyt blisko Fibena i otrzymał w nagrodę ostrzegawczy wstrząs od „Kazika”, robota strażniczego. Ptak — który nie był biologicznie spokrewniony z najeźdźcami w większym stopniu niż Fiben — zaskrzeczał rozgniewany i odleciał ku zachodowi.

Fiben usiadł na ławce w końcu mola. Wyjął z kieszeni połowę kanapki, którą schował tam wcześniej. Przeżuwał ją spokojnie, obserwując chmury i wodę. Przynajmniej przez chwilę był w stanie przestać myśleć, przestać się przejmować. W jego głosie nie niosły się echem żadne słowa.

W tej chwili wszystkim, czego potrzebowałby do szczęścia, były banan, piwo i wolność.

W jakąś godzinę później „Kazik” zaczął brzęczeć natarczywie. Robot strażniczy ustawił się w pozycji pomiędzy nim a wodą i podskakiwał nagląco.

Fiben wstał z westchnieniem i otrzepał się. Ruszył z powrotem wzdłuż doków. Wkrótce już wędrował przez sterty liści ku swemu miejskiemu więzieniu. Na wietrznych ulicach pozostało bardzo mało szymów.

Strażnik o dziwnie znajomej twarzy spojrzał na niego z zasępioną miną, gdy Fiben pojawił się przy bramie, przepuszczono go jednak bez zwłoki.

Zawsze łatwiej było dostać się do więzienia niż z niego wyjść — pomyślał Fiben.

Sylvie wciąż pełniła dyżur za swym biurkiem.

— Miałeś miły spacer, Fiben?

— Ehe. Powinnaś się czasem ze mną przejść. Zatrzymalibyśmy się w parku i pokazałbym ci, jak udaję geparda — obdarzył ją przyjaznym mrugnięciem.

— Już to widziałam, pamiętasz? Nic nadzwyczajnego, o ile sobie przypominam — ton Sylvie nie zgadzał się z jej kpiącymi słowami. Sprawiała wrażenie spiętej. — Właź do środka, Fiben. Schowam „Kazika”.

— No dobra. — Drzwi otworzyły się z sykiem. — Dobranoc, Sylvie. Gailet siedziała na pluszowym dywaniku przed ścianą pogodową, którą teraz nastawiono na scenę z parnej, upalnej sawanny. Podniosła wzrok znad trzymanej na kolanach książki i zdjęła okulary, których używała do czytania.

— Cześć. Czujesz się lepiej?

— Aha — skinął głową. — Przepraszam za to, co było wcześniej. Chyba po prostu miałem ostry atak klaustrofobii. Teraz już wezmę się w garść i wrócę do roboty.

— Nie ma potrzeby. Na dzisiaj skończyliśmy — poklepała ręką dywanik. — Czemu tu nie przyjdziesz, żeby mnie podrapać w plecy? Później ci się odwzajemnię.

Fibena nie trzeba było prosić dwa razy. Musiał przyznać Gailet jedno: była naprawdę świetną partnerką do iskania. Zrzucił z siebie parkę, podszedł do niej i usiadł z tyłu. Położyła swobodnie jedną rękę na jego kolanie, podczas gdy on zaczął przeczesywać palcami jej włosy. Wkrótce oczy miała już zamknięte. Oddychała w łagodnych, cichych westchnieniach.

Próby zdefiniowania związku, jaki łączył go z Gailet, przyprawiały go o frustrację. Nie byli kochankami, zresztą z większością szymek było to możliwe lub sensowne jedynie podczas pewnych fragmentów ich cykli cielesnych. Ponadto Gailet bardzo wyraźnie dała do zrozumienia, że jej poczucie seksualności ma nader prywatny charakter. Przypominała pod tym względem raczej ludzką kobietą. Fiben rozumiał to i nie poddał jej żadnym naciskom.

Kłopot w tym, że po prostu nie mógł przestać o niej myśleć.

Powtarzał sobie, że nie powinien mieszać swego popędu seksualnego z innymi sprawami.

Mogę mieć na jej punkcie obsesję, ale jeszcze nie oszalałem.

Nie był pewien, czy czuł się gotowy do rozważenia nawiązania związku tak ścisłego, jakiego wymagałoby uprawianie miłości z tą szymką.

Gdy posuwał się przez futro z tyłu szyi Gailet, natknął się na stwardnienia wywołane napięciem.

— Hej, jesteś naprawdę podenerwowana! Co się stało? Czy ci cholerni Gu…

Jej palce wpiły się głęboko w jego kolano, choć poza tym Gailet nie poruszyła się w ogóle. Fiben zastanowił się szybko i zmienił to, co miał zamiar powiedzieć.

— Gówniarze próbowali się do ciebie dobierać? Czy ci nadzorowani zaczęli się robić zbyt zuchwali?

— A co, gdyby tak było? Co byś w tej sprawie zrobił? Wymaszerował na zewnątrz, by bronić mojej czci? — roześmiała się. Fiben czuł jednak jej ulgę, wyrażaną za pośrednictwem ciała. Coś tu się działo. Nigdy nie widział Gailet tak podenerwowanej.

Gdy drapał jej plecy, jego palce natrafiły na przedmiot ukryty w futrze… coś okrągłego i cienkiego, przypominającego kształtem dysk.

— Chyba włosy mi się tam skołtuniły — powiedziała pośpiesznie Gailet, gdy zaczął go wyszarpywać. — Ostrożnie, Fiben.

— Hmm, dobra — nachylił się nad nią. — Ehe, masz rację. Rzeczywiście się splątały. Będę to musiał rozsupłać zębami.

Jej plecy dygotały, a aromat potu był bardzo silny, gdy zbliżył do niej twarz.

Tak jak myślałem. Kapsułka z wiadomością!

Gdy jego oko znalazło się na jej wysokości, rozjarzył się maleńki, holograficzny projektor. Wiązka przedostała się do tęczówki i automatycznie przestroiła, by skupić się na siatkówce.

Znalazł tam tylko kilka prostych linijek tekstu, lecz to, co przeczytał, sprawiło, że zamrugał z zaskoczenia. Był to dokument napisany w jego imieniu!

DEKLARACJA DLACZEGO TO ROBIĘ: NAGRANE PRZEZ PORUCZNIKA FIBENA BOLGERA, NEOSZYMPANSA.

CHOĆŻEM BYŁ DOBRZE TRAKTOWANY, ODKĄD MNIE ZŁAPANO I DOCENIAM ŁASKAWĄ UWAGĘ, JAKĄ MI POŚWIĘCONO, OBAWIAM SIĘ, ŻE NIESTETY MUSZĘ STĄD UCIEC. NADAL TRWA WOJNA I JEST MOIM OBOWIĄZKIEM TO ZROBIĆ. JEŚLI ZDOŁAM.

PRÓBĄ UCIECZKI NIE CHCĘ OBRAZIĆ SUZERENA POPRAWNOŚCI ANI KLANU GUBRU. RZECZ W TYM, ŻE PO PROSTU JESTEM WIERNY LUDZIOM I MOJEMU KLANOWI I DLATEGO MUSZĘ TAK POSTĄPIĆ I JUŻ.

Pod tekstem znajdował się obszar, który pulsował czerwonym światłem, jak gdyby na coś oczekiwał. Fiben mrugnął. Odsunął się nieco i wiadomość zniknęła.

Rzecz jasna, słyszał o podobnych nagraniach. Jedyne, co musiał zrobić, to spojrzeć na czerwoną plamę i szczerze tego zapragnąć, a dysk zarejestruje jego akceptacje wraz ze wzorem siatkówki. Taki dokument byłby wiążący przynajmniej w równym stopniu jak podpis na jakimś kawałku papieru.

Ucieczka! Na samą myśl o tym serce Fibena zabiło szybciej. Ale… jak tego dokonać?

Nie przeoczył faktu, że nagranie wymieniało jedynie jego nazwisko. Gdyby Gailet miała zamiar udać się z nim, z pewnością dołączyłaby do niego swoje.

A jeśli nawet byłoby to możliwe, to czy powinien tak postąpić? Najwyraźniej Suzeren Poprawności wybrał go na partnera Gailet w być może najbardziej skomplikowanym i potencjalnie niebezpiecznym przedsięwzięciu w dziejach ich gatunku. Jak mógłby ją opuścić w podobnej chwili?

Zbliżył oko do kapsułki i ponownie przeczytał wiadomość, zastanawiając się szybko.

Kiedy Gailet miała okazję, by to napisać? Czy w jakiś sposób nawiązała kontakt z członkami ruchu oporu?

Ponadto Fiben odnosił wrażenie, że coś w tym tekście nie jest w porządku. Nie chodziło tylko o błędy w pisowni i niezbyt doskonałą gramatykę. Już na pierwszy rzut oka mógł pomyśleć o kilku poprawkach, które bezwzględnie należało wprowadzić do deklaracji, jeśli miała ona przynieść jakąkolwiek korzyść.

No jasne. Napisał ją ktoś inny, a Gailet tylko przekazała mu ją celem przeczytania!

— Sylvie była tu jakiś czas temu — odezwała się szymka. — Iskałyśmy się nawzajem. Miała kłopoty z samym węzłem.

Sylvie! No tak. Nic dziwnego, że była przedtem tak podenerwowana.

Fiben zastanowił się dogłębnie. Starał się złożyć w całość tę układankę. Sylvie musiała podrzucić dysk Gailet… nie, z pewnością miała go na sobie, dała Gailet do przeczytania, a dopiero później przeniosła na jej futro, za jej pozwoleniem.

— Być może myliłam się co do niej — ciągnęła Gailet. — Wydaje mi się, że mimo wszystko miła z niej szymka. Nie jestem pewna, jak dalece można jej zaufać, ale sądzę, że w głębi duszy to rzetelna osoba.

Co chciała mu Gailet w ten sposób powiedzieć? Że nie był to wcale jej pomysł, lecz Sylvie? Z pewnością musiała rozważyć propozycję drugiej szymki, w ogóle nie mogąc odezwać się na głos. Nie mogła nawet udzielić Fibenowi żadnej rady. Przynajmniej nie otwarcie.

— To trudny węzeł — stwierdził Fiben. Porzucił skrawek mokrego futra i usiadł. — Za minutę spróbuję jeszcze raz.

— W porządku. Masz czas. Jestem pewna, że go rozpracujesz.

Fiben przeczesywał inny obszar, blisko jej prawego barku, lecz jego myśli przebywały daleko.

Kurczę, pogłówkuj — czynił sobie wymówki.

Ale to wszystko było tak cholernie mętne! Skomplikowany sprzęt testujący Suzerena Poprawności musiał mieć spięcie w chwili, gdy technicy wybrali go jako „zaawansowanego” neoszympansa. W tej chwili Fiben odnosił wrażenie, że bardzo wiele dzieli go od wzorcowego egzemplarza istoty rozumnej.

No dobra — skupił się. — A więc oferują mi szansę ucieczki. Po pierwsze, czy propozycja jest uczciwa?

Na przykład Sylvie mogłaby być wtyczką, a jej oferta stanowić pułapkę.

To jednak nie miało żadnego sensu! Przede wszystkim, Fiben nigdy nie dał parolu, nie zobowiązał się, że nie ucieknie, o ile tylko będzie miał na to szansę. W gruncie rzeczy było to jego obowiązkiem jako terrańskiego oficera, zwłaszcza jeśli mógł to uczynić uprzejmie, z poszanowaniem galaktycznej etykiety.

W rzeczy samej zaakceptowanie propozycji mogło być uznane za poprawną odpowiedź. Jeśli był to kolejny gubryjski test, właściwą reakcją mogłoby być powiedzenie „tak”. Być może to właśnie zadowoliłoby nieprzeniknionych nieziemców… okazało się, że rozumie obowiązki podopiecznego.

Z drugiej strony, oferta mogła być szczera. Fiben przypomniał sobie poprzednie podniecenie Sylvie. W ciągu ostatnich kilku tygodni odnosiła się do niego bardzo przyjaźnie, w taki sposób, że żadnemu szenowi nie spodobałaby się myśl, iż była to tylko gra.

Dobra. Jeśli jednak propozycja jest szczera, to w jaki sposób Sylvie zamierza wykręcić ten numer?

Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Zapytać ją. Z pewnością do ucieczki niezbędne było oszukanie systemu inwigilacji. Być może istniał sposób, by tego dokonać, lecz Sylvie będzie w stanie uczynić to jedynie raz. Gdy tylko on i Gailet zaczną zadawać na głos otwarte pytania, decyzja będzie musiała być już podjęta.

A więc tak naprawdę mam postanowić, czy powiedzieć Sylvie:

„Dobra, opowiedz nam, jaki masz plan”. Jeśli powiem „tak”, powinienem być zdecydowany się zmyć.

Tak, ale dokąd?

Istniała, rzecz jasna, tylko jedna odpowiedź na to pytanie. W góry, by powtórzyć Athaclenie i Robertowi wszystko, czego się dowiedział. To oznaczało, że musi się wydostać nie tylko z więzienia, lecz również z Port Helenia.

— Jest taka sorańska opowieść — zaczęła cichym głosem Gailet. Jej oczy były zamknięte. Sprawiała wrażenie niemal odprężonej. Pocierała sobie bark. — Mówi ona o pewnym pahańskim wojowniku z czasów, gdy Pahańczycy nie ukończyli jeszcze Wspomagania. Czy chciałbyś ją usłyszeć?

Zaskoczony Fiben skinął głową.

— Jasne. Opowiedz mi o tym, Gailet.

— Dobra. No więc, na pewno słyszałeś o Pahańczykach. To dzielni wojownicy, wierni swym sorańskim opiekunom. W owych czasach bardzo dobrze wypadli w testach urządzonych przez Instytut Wspomagania, więc pewnego dnia Soranie postanowili powierzyć im odpowiedzialne zadanie. Wysłali całą ich grupę, by strzegła emisariusza wysłanego do Siedmiu Klanów Spinowych.

— Klanów Spinowych… Hmm, to cywilizacja maszyn, prawda?

— Tak. Ale nie są wyjęci spod prawa. To jedna z nielicznych kultur maszyn, które przyłączyły się do galaktycznego społeczeństwa w charakterze członków honorowych. Z reguły nie wchodzą innym w drogę, trzymając się obszarów ramion spiralnych o wysokiej gęstości, które są bezużyteczne zarówno dla tleno-, jak i wodorodysznych. Do czego ona zmierza? — zastanowił się Fiben.

— W każdym razie, gdy sorański ambasador targował się z wielkimi ważniakami Siedmiospinowców, jeden pahański zwiadowca wykrył coś na krawędzi lokalnego układu planetarnego i poleciał się temu przyjrzeć. No więc, tak się złożyło, że gdy już tam dotarł, zobaczył, że jeden z siedmiospinowych statków towarowych atakują wyjęte spod prawa maszyny.

— Berserkery? Niszczyciele planet? Gailet zadrżała.

— Czytasz za dużo science fiction, Fiben. Nie, po prostu roboty-bandyci, zajmując się rabunkiem. Tak czy inaczej, gdy nasz pahański zwiadowca nie otrzymał odpowiedzi na swe prośby o instrukcje, postanowił przejąć inicjatywę i ruszył do ataku, grzejąc ze wszystkich dział.

— Pozwól mi zgadnąć. Uratował ten statek towarowy. Skinęła głową.

— Zmusił bandytów do ucieczki. Siedmiospinowcy okazali wdzięczność. Dzięki nagrodzie niezbyt korzystna umowa obróciła się w zysk dla Soran.

— A więc Pahańczyk został bohaterem? Gailet potrząsnęła głową.

— Nie. Wrócił do domu okryty hańbą, gdyż zadziałał na własną rękę bez przewodnictwa.

— Zwariowani nieziemniacy — mruknął Fiben.

— Nie, Fiben — dotknęła jego kolana. — To ważny szczegół. Zachęcanie nowego gatunku podopiecznego do okazywania inicjatywy jest w porządku, ale nie w trakcie trudnych negocjacji na poziomie galaktycznym. Czy powierzyłbyś inteligentnemu dziecku elektrownię termojądrową?

Fiben zrozumiał, do czego zmierza Gailet. Im dwojgu złożono ofertę, która wydawała się bardzo korzystna dla Ziemi — przynajmniej z pozoru. Suzeren Poprawności zaproponował, że sfinansuje wielką Ceremonię Akceptacji dla neoszympansów. Gubru mieli zerwać ze swą polityką blokowania wysiłków ludzkości zmierzających do wzrostu jej statusu jako opiekunów, a także zaprzestać wszelkich działań wojennych przeciwko Ziemi. Wszystko, czego suzeren pragnął w zamian, to by Fiben i Gailet powiedzieli Pięciu Galaktykom poprzez bocznik hiperprzestrzenny, jakimi wspaniałymi facetami są Gubru.

Wyglądało to na próbę uratowania twarzy przez Suzerena Poprawności i wielki triumf dla ziemskiego rodzaju.

Ale, zastanowił się Fiben, czy on i Gailet mają prawo podjąć taką decyzję? Czy mogły istnieć możliwe konsekwencje wykraczając poza to, co potrafili wykalkulować sami? Potencjalnie śmiercionośne konsekwencje?

Suzeren Poprawności powiedział im, że istnieją powody, dla których nie pozwala się im skonsultować z ludzkimi przywódcami przebywającymi w obozach jenieckich na wyspach. Jego rywalizacja z pozostałymi suzerenami zbliżała się do fazy krytycznej, a nie mogli nie aprobować tego, jak wiele Suzeren Poprawności zamierza oddać. Potrzebne mu było zaskoczenie, by ich wyprowadzić w poi i postawić wobec fait accompli.

Coś w tym rozumowaniu wydawało się Fibenowi osobliwe. Ostatecznie jednak obcy byli z definicji obcy. Nie potrafił sobie wyobrazić, by jakiekolwiek wywodzące się z Terry społeczeństwo funkcjonowało w podobny sposób.

A więc Gailet mówiła mu, że powinni wymigać się od ceremonii Fiben nie miał nic przeciwko temu, by to ona podjęła decyzję. Ostatecznie musieli tylko powiedzieć „nie”… z szacunkiem, rzecz jasna.

— To jeszcze nie koniec tej opowieści — odezwała się Gailet.

— Jest jeszcze coś więcej?

— O tak. W kilka lat później Siedem Klanów Spinowych przedstawiło dowody, że ów pahański wojownik faktycznie podjął wysiłki by zwrócić się o instrukcje, zanim rozpoczął swą interwencję, lecz warunki panujące w podprzestrzeni uniemożliwiły przedostanie się jakiejkolwiek wiadomości.

— I co z tego?

— To, że dla Soran była to olbrzymia różnica! W jednym wypadku wziął na siebie odpowiedzialność przekraczającą jego kwalifikacje, a w drugim zrobił tylko wszystko, co mógł! Zwiadowca został pośmiertnie oczyszczony z zarzutów, a jego dziedzicom przyznał podwyższone uprawnienia wspomaganiowe.

Zapadła długa cisza. Żadne z nich nie odzywało się. Fiben zastanawiał się głęboko. Nagle wszystko stało się dla niego jasne.

Liczy się podjęcie próby. To właśnie chciała powiedzieć. Byłoby niewybaczalne, gdybyśmy współpracowali z suzerenem, nawet nie próbując skonsultować się z naszymi opiekunami. Może mi się nie udać i zapewne tak się stanie, muszę jednak to uczynić.

— Popatrzmy na ten węzeł jeszcze raz — nachylił się i zbliżył oko do kapsułki z wiadomością. Ponownie pojawiły się linijki tekstu wraz z pulsującą czerwoną plamą. Fiben spojrzał prosto na oczekujący kleks i pomyślał intensywnie: Zgadzam się na to.

Plama zmieniła natychmiast kolor, potwierdzając jego akceptację. Co teraz? — zastanowił się Fiben, gdy usiadł z powrotem.

Odpowiedź otrzymał w chwilę później. Drzwi otworzyły się cicho i do środka weszła Sylvie, ubrana w tę samą, sięgającą kostek suknię, co poprzednio. Usiadła przed nimi.

— Inwigilacja nie działa. Puszczam przed kamerami pętlę z taśmy. Powinna upłynąć co najmniej godzina, zanim ich komputer zacznie coś podejrzewać.

Fiben wyszarpnął dysk z futra Gailet, która wyciągnęła po niego rękę.

— Daj mi minutę — szepnęła, po czym popędziła do swej osobistej studni danych i wrzuciła kapsułkę do środka. — Bez obrazy, Sylvie, ale dobór słów trzeba poprawić. Fiben może zawizować moją korektę.

— Nie czuję się obrażona. Wiedziałam, że będziesz musiała to przerobić. Chciałam tylko, żeby było na tyle jasne, byście mogli oboje zrozumieć, co proponuję.

Wszystko działo się tak szybko. Mimo to Fiben czuł już śpiew adrenaliny, który zaczął pobrzmiewać w jego żyłach.

— A więc uciekam?

— Uciekamy — poprawiła go Sylvie. — Ty i ja. Mam przygotowane zapasy, przebrania i drogę prowadzącą z miasta.

— To znaczy, że należysz do podziemia?

Potrząsnęła głową.

— Chciałabym się przyłączyć, rzecz jasna, ale to jest wyłącznie moja akcja. Ja… nie robię tego za darmo.

— Czego żądasz?

Sylvie potrząsnęła głową, by wskazać, że chce zaczekać na powrót Gailet.

— Jeśli oboje zgodzicie się podjąć ryzyko, wyjdę z powrotem na zewnątrz i zawołam nocnego strażnika. Wybrałam go starannie i bardzo się napracowałam, żeby Irongrip wyznaczył mu służbę dziś w nocy.

— Co jest takiego szczególnego w tym facecie?

— Może zauważyłeś, Fiben, że ten nadzorowany wyglądem bardzo przypomina ciebie. Jest też zbliżonej budowy. To chyba wystarczy, żeby po ciemku oszukać na pewien czas komputery szpiegowskie.

— A więc to dlatego szen u bramy wydawał mu się taki znajomy! Zastanawiał się przez chwilę na głos:

— Podać mu narkotyk. Zostawić go z Gailet, podczas gdy ja wymknę się na zewnątrz w jego łachach i z jego przepustką.

— Uwierz mi, jest w tym znacznie więcej — Sylvie wyglądała na podenerwowaną i wycieńczoną — ale w skrócie tak to wygląda. On i ja schodzimy ze służby za dwadzieścia minut, musimy więc to zrobić wcześniej.

Wróciła Gailet, która wręczyła kapsułkę Fibenowi. Ten podniósł ją do oka i przeczytał uważnie poprawiony tekst, nie dlatego, że zamierzał poddać krytyce dzieło Gailet, lecz po to, by móc wyrecytować go słowo w słowo, jeśli kiedykolwiek zdoła dotrzeć do Athacleny i Roberta.

Gailet napisała wiadomość zupełnie od nowa.

DEKLARACJA INTENCJI: ZAREJESTROWANE PRZEZ FIBENA BOLGERA, A-SZYM-AB-CZŁOWIEK, PODOPIECZNEGO OBYWATELA FEDERACJI TERRAGEŃSKIEJ ORAZ PORUCZNIKA REZERWY GARTHIAŃSKICH KOLONIALNYCH SIŁ OBRONNYCH.

DOCENIAM UPRZEJMOŚĆ, JAKĄ MI OKAZANO PODCZAS MOJEGO UWIĘZIENIA I JESTEM ŚWIADOMY ŁASKAWEJ UWAGI, KTÓRĄ OBDARZYLI MNIE CZCIGODNI I SZANOWNI SUZERENOWIE WIELKIEGO KLANU GUBRU. NIEMNIEJ UWAŻAM, ŻE MOJE OBOWIĄZKI JAKO ŻOŁNIERZA BIORĄCEGO UDZIAŁ W TOCZĄCEJ SIĘ WOJNIE POMIĘDZY MOJĄ A GUBRYJSKĄ LINIĄ ZMUSZAJĄ MNIE DO PEŁNEJ SZACUNKU ODMOWY DALSZEGO PRZEBYWANIA W NIEWOLI, BEZ WZGLĘDU NA TO, JAK UPRZEJMEJ.

PODJĘCIE PRÓBY UCIECZKI BYNAJMNIEJ NIE OZNACZA, ŻE Z POGARDA ODTRĄCAM ZASZCZYT, JAKIM OBDARZYŁ MNIE CZCIGODNY SUZEREN, BIORĄC MNIE POD UWAGĘ JAKO POTENCJALNEGO KANDYDATA NA REPREZENTANTA GATUNKU. MAM NADZIEJĘ, ŻE KONTYNUUJĄC HONOROWY OPÓR PRZECIWKO GUBRYJSKIEJ OKUPACJI GARTHU ZACHOWUJĘ SIĘ TAK, JAK PRZYSTOI PODOBNEJ PODOPIECZNEJ ISTOCIE ROZUMNEJ I OKAZUJĘ NALEŻYTE POSŁUSZEŃSTWO WOLI MOICH OPIEKUNÓW.

DZIAŁAM TERAZ ZGODNIE Z TRADYCJAMI GALAKTYCZNEGO SPOŁECZEŃSTWA, TAK JAK MNIE ICH NAUCZONO.

Tak jest. Dzięki pomocy Gailet Fiben nauczył się wystarczające wiele, by zrozumieć, o ile lepsza jest ta wersja. Ponownie zarejestrował swą akceptację i po raz kolejny plama rejestrująca zmieniła barwę. Fiben oddał dysk Gailet.

Liczy się podjęcie próby — powiedział sobie, zdając sobie sprawę, jak beznadziejne z pewnością było to przedsięwzięcie.

— A więc — Gailet zwróciła się do Sylvie. — O jakiej cenie mówiłaś? Czego pragniesz?

Sylvie przygryzła wargę. Zwróciła się twarzą w stronę Gailet, lecz ręką wskazała na Fibena.

— Jego — powiedziała szybko. — Chcę, żebyś się nim ze mną podzieliła.

— Co? — Fiben zaczął się podnosić z miejsca, lecz Gailet uspokoiła go szybkim gestem. — Wyjaśnij to — poleciła Sylvie. Ta wzruszyła ramionami.

— Nie byłam pewna, jaki rodzaj układu małżeńskiego macie wy dwoje.

— Nie mamy żadnego! — odparł gwałtownie Fiben. — I co ci do…

— Zamknij się, Fiben — nakazała mu spokojnym tonem Gailet. — To prawda, Sylvie. Nie mamy żadnego układu, grupowego czy monogamicznego. O co w tym wszystkim chodzi? Czego od niego chcesz?

— Czy to nie oczywiste? — Sylvie spojrzała na Fibena. — Bez względu na to, jaką miał wcześniej kategorię wspomaganiową, teraz jest praktycznie białokartowcem. Spójrz na jego zdumiewające wyczyny wojenne i na to, jak, w beznadziejnej sytuacji, pokrzyżował szyki nieziemniakom w Port Helenia i to nie raz, tylko dwa razy. Każda z tych rzeczy wystarczyłaby do awansu ze statusu niebieskiego. A teraz suzeren wytypował go na reprezentanta gatunku. Taki fakt nie mija bez echa. Zapamiętają go bez względu na to, kto wygra wojnę. Wiesz o tym, doktor Jones.

Sylvie dokonała podsumowania:

— On ma białą kartę. Ja zieloną. Tak się też składa, że podoba mi się jego styl. To cała sprawa.

Niech mnie Goodall! Ja? Białasem?

Fiben wybuchnął śmiechem wywołanym absurdalnością tej sytuacji. Dopiero teraz zaczęło do niego docierać, do czego zmierza Sylvie.

— Bez względu na to, kto wygra — ciągnęła spokojnie ta, ignorując go — czy Ziemia, czy Gubru, chcę, by moje dziecko popłynęło na szczycie fali Wspomagania, chronione przez Urząd. Pragnę, by czekało je wielkie przeznaczenie. Będę miała wnuki, a wraz z nimi udział w jutrze.

Sylvie najwyraźniej żywiła w tej kwestii namiętne uczucia. Fiben jednak nie był w nastroju odpowiednim do okazywania zrozumienia.

Cóż za metafizyczne bajdurzenie! — pomyślał. Ponadto Sylvie nawet nie rozmawiała o tym z nim. Mówiła tylko do Gailet, do niej zwracała się z prośbą!

— Hej, a czy ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia? — zaprotestował.

— Oczywiście, że nie, głuptasie — odparła Gailet, potrząsając głową. — Jesteś szenem. Samiec szyma jest gotów przerżnąć kozę albo liść, jeśli nie ma pod ręką nic lepszego.

Była to przesada, lecz ów stereotyp miał wystarczająco wielke oparcie w prawdzie, by Fiben się zaczerwienił.

— Ale…

— Sylvie jest atrakcyjna i zbliża się do różowości. Jak sądzisz, co uczynisz, gdy tylko wyrwiesz się na wolność, jeśli wszyscy troje zgodzimy się z góry, że twój obowiązek i przyjemność łączą się ze sobą? — Gailet przesunęła się. — Nie, decyzja nie należy do ciebie. Teraz, po raz ostatni, bądź cicho, Fiben.

Gailet odwróciła się z powrotem do Sylvie, by zadać jej nowe pytanie, lecz tym razem Fiben nie mógł nawet dosłyszeć słów. Huk w jego uszach zagłuszał wszelkie pozostałe dźwięki. Jedynym, o czym mógł w tej chwili myśleć, był ów perkusista, nieszczęść Igor Patterson.

Nie. Och, Goodall, ratuj mnie!

— …samcy już tacy są.

— Tak, oczywiście. Myślę sobie jednak, że łączy cię z nim więź, bez względu na to, czy ma ona charakter formalny. W teorii brzmi to fajnie, każdy jednak może zauważyć, że on ma żyłkę honoru grubą na milę. Mógłby się okazać uparty, gdyby nie wiedział, że nie masz nic przeciwko temu.

Czy tak właśnie samice myślą w głębi duszy o nas, szenach? — zastanowił się Fiben. Przypomniał sobie lekcje „zdrowia” w szkole średniej, gdy młodych szymów-samców prowadzono na wykład o uprawnieniach rozrodczych oraz filmy o chorobach wenerycznych. Podobnie jak inni szymscy chłopcy zastanawiał się często o czym wtedy uczyły się szymki.

Czy to w szkołach wpajają im tę nieczułą logikę? A może uczą się tego na własnej skórze? Od nas?

— On nie jest moją własnością — Gailet wzruszyła ramionami. — Jeśli masz rację, nikt nigdy nie będzie miał do niego podobnych praw… nikt poza Urzędem Wspomagania. Biedaczysko — zmarszczyła brwi. — Jedyne, czego od ciebie żądam, to żebyś go zaprowadziła bezpiecznie w góry. Do tej chwili cię nie dotknie, jasne? Otrzymasz zapłatę, gdy będzie już bezpieczny wśród partyzantów.

Ludzki mężczyzna nie zniósłby czegoś takiego — pomyślał z goryczą Fiben. Z drugiej strony jednak ludzcy mężczyźni nie byli nie do końca uformowanymi istotami na poziomie podopiecznych, gotowymi „przerżnąć kozę lub liść, jeśli nie ma pod ręką nic lepszego”, prawda?

Sylvie skinęła głową na znak zgody. Wyciągnęła rękę. Gailet ją uścisnęła. Obrzuciły się wzajemnie długim spojrzeniem, po czy rozłączyły się.

Sylvie podniosła się na nogi.

— Zanim wejdę, zapukam. To potrwa jakieś dziesięć minut — spojrzała na Fibena, na jej twarzy malowała się satysfakcja, jak gdyby ubiła jakiś bardzo korzystny interes. — Bądź gotowy do opuszczenia celi — dorzuciła, po czym odwróciła się i odeszła.

Gdy już wyszła, Fiben odzyskał wreszcie głos.

— Zanadto wierzysz tym wszystkim swoim gładkim teoryjkom, Gailet. Dlaczego, u diabła, jesteś taka pewna…

— Nie jestem niczego pewna! — odburknęła. Jej zakłopotana, dotknięta mina oszołomiła Fibena bardziej niż wszystko, co wydarzyło się tego wieczoru.

Gailet przesunęła dłoń przed swymi oczyma. — Przepraszam cię, Fiben. Zrób to, co uznasz za najlepsze. Tylko, proszę, nie obrażaj się. Żadne z nas nie może sobie w tej chwili pozwolić na dumę. Zresztą, w ogólnym rozrachunku, Sylvie nie prosi znowu o tak wiele, prawda?

Fiben dostrzegł stłumione napięcie w oczach Gailet i jego oburzenie rozwiało się. Zastąpiła je troska o nią.

— Czy… czy jesteś pewna, że nic ci nie grozi? Wzruszyła ramionami.

— Chyba nic. Suzeren zapewne znajdzie mi nowego partnera. Zrobię wszystko, co będę mogła, by jak najbardziej odwlec sprawę. Fiben przygryzł wargę.

— Prześlemy do ciebie wiadomość od ludzi. Obiecuję. Jej mina powiedziała mu, że Gailet nie żywi zbyt wiele nadziei. Mimo to uśmiechnęła się.

— Zróbcie to, Fiben — wyciągnęła rękę do góry i dotknęła nią delikatnie boku jego twarzy. — Wiesz co? — szepnęła. — Naprawdę będę za tobą tęskniła.

Chwila minęła. Gailet cofnęła dłoń i jej twarz ponownie stała się poważna.

— Lepiej już zbieraj wszystko, co chcesz ze sobą zabrać. Jest też parę rzeczy, które — jak sądzę — powinieneś przekazać swojej pani generał. Spróbujesz je zapamiętać, Fiben?

— No jasne.

Na krótką chwilę jednak pogrążył się w żalu, zastanawiając się, czy ujrzy jeszcze kiedyś łagodny blask, który na przelotny moment zagościł w jej oczach. Znowu w stu procentach rzeczowa, podążała za nim wokół pomieszczenia, gdy zbierał prowiant i ubranie. Nie przestała jeszcze mówić, kiedy w kilka minut później rozległo się pukanie do drzwi.

64. Gailet

W ciemności, gdy już ją opuścili, usiadła na materacu z głową skrytą pod kocem. Objęła rękoma kolana i kołysała się powoli w rytm własnej samotności.

W tym roku nie była jednak zupełnie sama. W gruncie rzeczy czułaby się znacznie lepiej, gdyby tak było. Gailet wyczuwała śpiącego obok niej szena, owiniętego w pościel Fibena. Wydychał on cicho słabo wyczuwalne opary narkotyku, który pozbawił go przytomności. Pełniący funkcję strażnika nadzorowany nie obudzi się jeszcze przez wiele godzin. Gailet sądziła, że spokój zapewne nie potrwa równie długo, jak jego drzemka.

Nie, nie była zupełnie sama. Nigdy jednak nie czuła się równie odcięta od świata i izolowana.

Biedny Fiben — pomyślała. — Może Sylvie ma rację co do niego. Z pewnością to jeden z najlepszych szenów, jakich spotkałam. Ale mimo to… — potrząsnęła głową. — Mimo to przejrzał tylko część tej intrygi. A ja nawet nie mogłam powiedzieć mu reszty, gdyż ujawniłabym to, co wiem, podsłuchując w ukryciu.

Gailet nie była pewna, czy Sylvie jest uczciwa. Nigdy nie potrafiła dobrze oceniać innych.

Postawię jednak gamety przeciw zygotom, że ani na chwilę nie udało się jej oszukać gubryjskiej inwigilacji.

Gailet prychnęła pogardliwie na samą myśl o tym, że jedna mała szymka mogłaby zakłócić pracę nieziemniackich monitorów w taki sposób, by nie zostało to natychmiast zauważone.

Nie, wszystko poszło zdecydowanie zbyt łatwo. To było zaaranżowane. Przez kogo? W jakim celu? Czy to naprawdę było ważne? Nie mieliśmy, rzecz jasna, żadnego wyboru. Fiben musiał przyjąć propozycję.

Gailet zastanowiła się, czy go jeszcze kiedyś ujrzy. Jeśli był to po prostu kolejny test rozumności zarządzony przez Suzerena Poprawności, Fiben mógł wrócić choćby jutro, mając na swym koncie kolejną „odpowiednią reakcję”… odpowiednią dla szczególnie zaawansowanego neoszympansa, przedstawiciela awangardy swego znajdującego się na poziomie podopiecznych gatunku.

Gailet zadrżała. Aż do obecnej nocy nigdy nie rozważała możliwych implikacji tej sytuacji. Sylvie jednak wyraziła wszystko aż nadto jasno. Jeśli nawet ona i Fiben znowu znajdą się razem, nic już nigdy nie będzie pomiędzy nimi takie samo. O ile jej biała karta stanowiła pomiędzy nimi barierę, to jego karta niemal na pewno stanie się ziejącą przepaścią.

Gailet zaczynała zresztą podejrzewać, że nie był to po prostu kolejny test zaaranżowany przez Suzerena Poprawności, a w takim razie za dzisiejszą eskapadę musiała być odpowiedzialna jakaś inna frakcja Gubru. Być może któryś z pozostałych suzerenów albo…

Ponownie potrząsnęła głową. Za mało wiedziała, by choć próbować to odgadnąć. Brak było wystarczających danych. Albo być może była po prostu zbyt ślepa czy głupia, by dostrzec kryjącą się w tym logikę.

Wszędzie wokół nich toczyło się przedstawienie i wydawało się, że w żadnej z jej scen nie mają wyboru odnośnie kierunku akcji. Fiben musiał dziś w nocy uciec, bez względu na to, czy propozycja była pułapką. Ona natomiast musiała zostać, by borykać się z komplikacjami przekraczającymi zasięg jej pojmowania. To było jej pisane.

Poczucie, że nią manipulują i że nie ma żadnej kontroli nad własnym przeznaczeniem, było Gailet dobrze znane, nawet jeśli Fiben dopiero zaczynał się do niego przyzwyczajać. Jej towarzyszyło ono przez całe życie.

W skład niektórych z dawnych ziemskich religii wchodziło pojęcie predestynacji — przekonanie, że wszystkie wypadki są z góry przesądzone już od początku procesu stworzenia i że tak zwana wolna wola jest niczym więcej jak tylko złudzeniem.

Wkrótce po Kontakcie, dwa stulecia temu, ludzcy filozofowie zapytali pierwszych Galaktów, których spotkali, co sądzą o tej i o wielu innych ideach. Dość często nieziemscy mędrcy odpowiadali w protekcjonalny sposób. Typowa odpowiedź brzmiała:

— To są pytania, które można sformułować jedynie w nielogicznym języku dzikusów. Paradoksy nie istnieją — zapewniali.

Podobnie jak nie rozwiązane jeszcze tajemnice… a przynajmniej nie takie, które mogliby pojąć podobni Ziemianom.

W gruncie rzeczy predestynacja nie była bynajmniej konceptem trudnym do zrozumienia dla Galaktów. Większość z nich sądziła, że predestynacja klanu dzikusów jest krótka i smutna historia.

Mimo to Gailet przypomniała sobie nagle chwilę, gdy — kiedy jeszcze przebywała na Ziemi — spotkała pewnego neodelfina — starszego, emerytowanego poetę — który opowiadał jej, jak ongiś pływał w strumieniu wielkich wielorybów i słuchał godzinami bez przerwy ich jękliwych pieśni o starożytnych bogach waleni. Czuła się pochlebiona i zafascynowana, gdy postarzały fin skomponował poemat specjalnie dla niej.

Dokąd piłka opada

Poprzez jasne powietrze?

Uderz ją swym pyskiem!

Gailet doszła do wniosku, że haiku musiało być jeszcze bardziej sarkastyczne w troistym, hybrydowym języku, którego z reguły delfiny używały dla potrzeb swej poezji. Choć, rzecz jasna, nie znała troistego, nawet wypowiedziana w anglicu, drobna alegoria przylgnęła do jej pamięci. Myśląc o tym, Gailet zdała sobie stopniowo sprawę, że się uśmiecha.

Uderz ją swym pyskiem, tak jest!

Postać śpiąca obok niej pochrapywała cicho. Gailet zaczęła uderzać językiem w przednie zęby, udając, że wsłuchuje się w rytm bębnów.


Nadal tam siedziała, pogrążona w myślach, kilka godzin później, gdy drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem i z korytarza napłynęło światło. Do środka wmaszerowało kilka czworonożnych ptasich postaci. Kwackoo. Na czele procesji Gailet rozpoznała pastelowo zabarwiony puch przybocznego Suzerena Poprawności. Podniosła się, lecz jej płytki ukłon nie doczekał się odpowiedzi.

Kwackoo wbił w nią wzrok, po czym wskazał ręką w dół na postać leżącą pod kocami.

— Twój towarzysz nie wstał. To niestosowne.

Najwyraźniej, gdy w pobliżu nie było Gubru, przyboczny nie czuł się zobowiązany do zachowania uprzejmości. Gailet spojrzała w sufit.

— Być może jest niedysponowany.

— Czy potrzebna mu opieka medyczna?

— Przypuszczam, że wróci do siebie bez niczyjej pomocy. Poirytowany Kwackoo zaszurał stopami o trzech palcach.

— Będę szczery. Chcemy obejrzeć twojego towarzysza, by się upewnić co do jego tożsamości.

Gailet uniosła brwi, choć wiedziała, iż owo stworzenie nie zrozumie tego gestu.

— A kim, waszym zdaniem, mógłby być? Dziadkiem Bonzo? Czy wy, Kwackoo, nie prowadzicie rejestru swych więźniów? Podniecenie ptaszyska jeszcze wzrosło.

— To więzienie oddano pod pieczę neoszympansich oddziałów posiłkowych. Jeśli doszło do jakichś błędów, to jest to wina ich zwierzęcej niekompetencji. Ich nierozumnego niedbalstwa.

Gailet roześmiała się.

— Gówno prawda.

Kwackoo przerwał swój taniec irytacji, by wysłuchać przenośnego urządzenia tłumaczącego. Gdy gapił się na nią w milczeniu, Gailet potrząsnęła głową.

— Nie zwalisz tego na nas, Kwackoo. Oboje wiemy, że oddanie kierownictwa nad więzieniem szymskim nadzorowanym było czystą lipą. Jeśli doszło do naruszenia zasad bezpieczeństwa, to miało to miejsce w waszych szeregach.

Dziób przybocznego otworzył się pod kątem kilku stopni. Jego język śmignął w geście, który — jak już zdążyła się dowiedzieć Gailet — oznaczał czystą nienawiść. Nieziemiec zagestykulował i dwa sferyczne roboty ruszyły z jękiem naprzód. Łagodnie, lecz zdecydowanie uniosły śpiącego neoszympansa za pomocą pól grawitacyjnych, nie poruszając nawet koców, po czym wycofały się z nim ku drzwiom. Ponieważ Kwackoo nie zadał sobie trudu, by zajrzeć pod koce, najwyraźniej wiedział już, co tam znajdzie.

— Odbędzie się dochodzenie — zapowiedział, po czym odwrócił się, by odejść.

Gailet wiedziała, że już za kilka minut będą czytać „list pożegnalny” Fibena, który zostawiono przytwierdzony do chrapiącego strażnika. Podjęła próbę dopomożenia uciekinierowi poprzez sprowokowanie kolejnej zwłoki.

— Świetnie — stwierdziła. — Tymczasem, mam pewną prośbę… nie, żądanie, które pragnę postawić.

Przyboczny kroczył już w kierunku drzwi na czele swego orszaku trzepoczących skrzydłami Kwackoo. Na słowa Gailet zatrzymał się jednak, wywołując niewielki korek. Rozległo się gniewne gruchanie. Jego towarzysze ocierali się o siebie i śmigali językami w stronę Gailet. Ich dowódca o różowym grzebieniu odwrócił się i spojrzał na nią.

— Nie możesz stawiać żadnych żądań.

— Robię to w imieniu galaktycznej tradycji — nie ustępowała Gailet. — Nie zmuszaj mnie, bym wysłała swą petycję bezpośrednio do jego eminencji Suzerena Poprawności.

Nastąpiła długa przerwa, podczas której Kwackoo najwyraźniej zastanawiał się nad mogącym mu grozić ryzykiem. Wreszcie zapytał:

— Jak brzmi twoje głupie żądanie?

Teraz jednak to Gailet czekała w milczeniu.

Wreszcie, z wyraźnie widoczną niechęcią, przyboczny pokłonił się, pochylając ciało tak minimalnie, że niemal nie sposób było tego dostrzec. Gailet odwzajemniła jego gest, pod takim samym kątem.

— Chcę się udać do Biblioteki — oznajmiła w bezbłędnym siódmym galaktycznym. — A właściwie, zgodnie z moimi prawami galaktycznej obywatelki, domagam się tego.

65. Fiben

Wyjście na zewnątrz w ubraniu uśpionego strażnika okazało się niemal absurdalnie łatwe, gdy tylko Sylvie nauczyła go prostego wyrażenia kodowego, które musiał powtórzyć robotom unoszącym się nad bramą. Jedyny pełniący służbę szym zajęty był przeżuwaniem kanapki. Nakazał im przejść machnięciem ręki, niemal na nich nie spoglądając.

— Dokąd mnie prowadzisz? — zapytał Fiben, gdy tylko zostawili za sobą ciemny, porośnięty bluszczem mur więzienia.

— Do doków — odparła Sylvie, oglądając się przez ramię. Narzuciła ostre tempo. Prowadziła go po wilgotnych, usianych liśćmi chodnikach, poprzez kwartały ciemnych, pustych domostw w ludzkim stylu. Później, idąc dalej, minęli szymską dzielnicę, składającą się głównie z wielkich, bezplanowo zbudowanych, pomalowanych na jaskrawe kolory domów małżeństw grupowych, z przypominającymi drzwi oknami oraz mocnymi kratami, po których mogły wspinać się dzieci. Tu i ówdzie, gdy gnali przed siebie, Fiben dostrzegał przelotnie sylwetki widoczne przez szczelnie zaciągnięte zasłony.

— Dlaczego do doków?

— Dlatego, że tam są łodzie! — odparła lapidarnie Sylvie, miotając spojrzenia we wszystkie strony. Kręciła wmontowanym w pierścionek chronometrem, który miała na lewej dłoni, i wciąż spoglądała przez ramię, jak gdyby obawiała się, że mogą ich śledzić.

Było naturalne, że sprawiała wrażenie podenerwowanej, niemniej jednak cierpliwość Fibena osiągnęła swe granice. Złapał ją za ramię, każąc jej się zatrzymać.

— Posłuchaj, Sylvie. Doceniam wszystko, co uczyniłaś dotąd, ale czy nie uważasz, że już czas, żebyś wtajemniczyła mnie w plan? Westchnęła.

— Tak. Chyba tak.

Jej niespokojny uśmieszek przypominał mu o owej nocy w „Małpim Gronie”. To, co tamtego wieczoru wydawało mu się zwierzęcą żądzą, musiało w rzeczywistości być czymś podobnym do tego — strachem ukrytym pod dobrze nałożoną warstewką udawanej odwagi.

— Nie licząc bram w ogrodzeniu, miasto można opuścić jedynie łodzią. Mój plan polega na tym, żebyśmy zakradli się na pokład jednego z kutrów. Nocni rybacy z reguły wypływają w morze o — spojrzała na zegarek na palcu — och, gdzieś tak za godzinę.

Fiben skinął głową.

— I co dalej?

— Później wyskoczymy za burtę, gdy łódź wypłynie z Zatoki Aspinal. Dopłyniemy do Parku Przylądka Północnego. Stamtąd czeka nas ciężki marsz na północ, wzdłuż wybrzeża, ale powinno nam się udać dotrzeć w górzyste okolice, zanim wstanie świt.

Fiben skinął głową. To wyglądało na dobry plan. Podobał mu się fakt, że po drodze mieli kilka punktów, w których mogli zmienić zamiary, jeśli wystąpiłyby jakieś trudności lub nadarzyły się korzystniejsze okazje. Na przykład mogli spróbować dotrzeć do południowego przylądka zatoki, a nie północnego. Z pewnością nieprzyjaciel nie będzie się spodziewał, że dwoje uciekinierów skieruje się prosto w kierunku jego nowego hiperbocznika! Będzie tam zaparkowana cała masa sprzętu budowlanego. Pomysł, by ukraść jeden z gubryjskich statków, spodobał się Fibenowi. Jeśli udałoby mu się wykręcić podobny numer, mógłby naprawdę zasłużyć na białą kartę!

Odpędził od siebie pośpiesznie tę myśl, gdyż przypominała mu ona o Gailet. Cholera, już za nią tęsknił.

— To wygląda na dobrze przemyślane, Sylvie. Uśmiechnęła się ostrożnie.

— Dziękuję, Fiben. Hmm, czy możemy już iść?

Nakazał jej gestem, by ruszyła pierwsza. Wkrótce posuwali się już krętą drogą między sklepami o zasuniętych żaluzjach i zamkniętymi straganami z żywnością. Nisko wiszące chmury tworzyły złowieszczą aurę. Noc pachniała nadciągającą burzą. Południowo-zachodni wiatr wiał w mocnych, lecz nieregularnych porywach. Gdy szli, obok ich kostek przemykały popychane nim liście oraz kawałki papieru.

Gdy zaczęło mżyć, Sylvie podniosła kaptur swej parki, Fiben jednak tego nie uczynił. W tej chwili mokre włosy nie przeszkadzały mu nawet w połowie tak, jak utrudniająca patrzenie i słuchanie osłona.

Ponad morzem ujrzał na niebie błysk, któremu towarzyszył odległy, ponury pomruk.

Do diabła — przemknęło mu przez głowę. — O czym ja myślę!

Ponownie złapał swą towarzyszkę za ramię.

— Przy takiej pogodzie nikt nie wyruszy na morze, Sylvie.

— Kapitan tej łodzi, Fiben — potrząsnęła głową. — Właściwie nie powinnam ci o tym mówić, ale on… on jest przemytnikiem. Był nim jeszcze przed wojną. Jego statek jest dostosowany do złej pogody i może częściowo zanurzyć się pod wodę.

Fiben zamrugał powiekami.

— Co on w dzisiejszych czasach szmugluje? Sylvie rozejrzała się w lewo i w prawo.

— Niekiedy też szymy. Z wyspy Ciimar i na nią.

— Ciimar! Czy zabrałby nas tam? Sylvie zmarszczyła brwi.

— Obiecałam Gailet, że zaprowadzę cię w góry, Fiben, a zresztą nie jestem pewna, czy mam do tego kapitana aż tyle zaufania.

W umyśle Fibena jednak rozpętała się burza. Połowa ludzi na planecie była internowana na wyspie Ciimar! Dlaczego miałby się zadowolić Robertem i Athacleną, którzy, ostatecznie, byli jeszcze prawie dziećmi, skoro mógł być w stanie przedstawić pytania Gailet ekspertom uniwersyteckim!

— Będziemy improwizować — oświadczył niezobowiązująco. Podjął już jednak decyzję, że sam oszacuje tego przemytniczego kapitana. Być może pod osłoną burzy realizacja tego pomysłu okaże się możliwa! Fiben zastanawiał się nad tym, gdy wznowili wędrówkę.

Wkrótce znaleźli się w pobliżu doków, w gruncie rzeczy niedaleko od miejsca, gdzie Fiben spędził część popołudnia na obserwacji mew. Deszcz padał teraz nagłymi, nieprzewidywalnymi strugami, Za każdym razem, gdy ustawał, powietrze było zdumiewająco czyste, co wzmacniało każdy zapach — od woni rozkładających się ryb aż po odór piwa bijący z rybackiej tawerny po drugiej stronie ulicy, gdzie wciąż paliły się nieliczne światła, a cicha, smutna muzyka przesączała się przez noc.

Nozdrza Fibena rozwarły się. Zaczął węszyć, starając się wyczuć coś, co zdawało pojawiać się i znikać wraz ze zmiennym deszczem. Ponadto zmysły Fibena dostarczały pożywienia jego wyobraźni, podsuwając mu możliwości, które musiał rozważyć.

Jego towarzyszka poprowadziła go wokół narożnika ostatniego domu. Fiben ujrzał trzy mola. Przy każdym z nich stało przycumowane kilka ciemnych, wielkich kształtów. Jeden z nich niewątpliwie był łodzią przemytników. Fiben po raz kolejny zatrzymał Sylvie, łapiąc ją za ramię.

— Lepiej się pośpieszmy — nalegała.

— Nie ma sensu przychodzić za wcześnie — odparł. — Ta łódź będzie ciasna i śmierdząca. Chodź tu do mnie. Jest coś, czego przez pewien czas możemy nie mieć okazji zrobić.

Spojrzała na niego z zakłopotaną miną, gdy pociągnął ją z powrotem za róg, w cienie. Kiedy objął ją ramionami, zesztywniała, po czym rozluźniła się i skierowała twarz ku górze.

Fiben pocałował ją. Sylvie odwzajemniła pocałunek.

Gdy zaczął wędrować wargami od jej lewego ucha wzdłuż linii żuchwy, a potem w dół szyi, Sylvie westchnęła.

— Och, Fiben. Gdybyśmy tylko mieli czas. Gdybyś tylko wiedział jak bardzo…

— Psst — powiedział, wypuszczając ją z objęć. Z pełnym przesady jestem zdjął parkę i położył ją na ziemi.

— Co… — zaczęła, on jednak pociągnął ją w dół, kazał usiąść na kurtce i spoczął obok niej.

Jej napięcie zelżało nieco, gdy zaczął przeczesywać palcami jej włosy, iskając ją.

— Uch — powiedziała Sylvie. — Przez chwilę myślałam…

— To nie w moim stylu. Powinnaś już znać mnie lepiej, kochanie. Ja jestem z tych, którzy lubią posuwać się powoli. Żadne tam na łapu-capu. Możemy chwilę zaczekać.

Odwróciła głowę, by uśmiechnąć się do niego.

— Cieszę się. Zresztą nie zrobię się różowa jeszcze przez tydzień. No, ale nie musimy wcale czekać aż tak długo. Rzecz w tym…

Jej słowa urwały się nagle, gdy lewe ramię Fibena zacisnęło się mocno wokół jej gardła. Sięgnął błyskawicznie do parki Sylvie i otworzył z trzaskiem jej scyzoryk. Szymka wybałuszyła oczy, gdy przytknął ostry nóż do jej tętnicy szyjnej.

— Jedno słowo — szepnął prosto w jej lewe ucho. — Jeden dźwięk, a będziesz dziś w nocy pokarmem dla mew. Rozumiesz?

Skinęła gwałtownie głową. Czuł jak jej puls wali, wywołując wibrację przemieszczającą się po ostrzu noża. Jego własne serce biło niewiele wolniej.

— Wypowiadaj słowa bezgłośnie — rozkazał jej ochrypłym tonem. — Odczytam je z warg. Teraz powiedz mi, gdzie są zamontowane nadajniki?

Sylvie mrugnęła. Powiedziała na głos:

— Co… — to było wszystko. Umilkła, gdy Fiben natychmiast zwiększył nacisk.

— Spróbuj raz jeszcze — szepnął.

Tym razem ukształtowała słowa w milczeniu.

— O… czym… mówisz, Fiben?

Jego głos był ledwie słyszalnym szeptem rozlegającym się w jej uchu.

— Czekają tam na nas, prawda, kochanie? I nie mówię o żadnych szymskich przemytnikach z bajki. Mówię o Gubru, słodziutka. Prowadzisz mnie prosto w ich piękne, pierzaste objęcia.

Sylvie zesztywniała.

— Fiben… ja… nie! Nie, Fiben.

— Czuję woń ptaka! — syknął. — Tak jest, oni tam są. Kiedy tylko poczułem ten zapach, wszystko nagle stało się całkiem logiczne!

Sylvie zachowywała milczenie. Jej oczy jednak były wystarczająco wymowne.

— Och, Gailet musiała uznać, że jestem konkursowym durniem.

Teraz, kiedy się nad tym zastanowię, jest oczywiste, że ucieczka musiała być zaaranżowana! W gruncie rzeczy datę z pewnością wyznaczono jakiś czas temu. Prawdopodobnie nie spodziewałaś się, że burza zmusi flotę rybacką do pozostania w porcie. Ta bajeczka o kapitanie-przemytniku była pomysłową improwizacją, mającą uśpić moje podejrzenia. Czy sama ją wymyśliłaś, Sylvie?

— Fiben…

— Zamknij się. Och, to było kuszące. Wyobraź sobie, że niektóre szymy są na tyle inteligentne, by odbywać kursy na Ciimar i z powrotem pod samym dziobem nieprzyjaciela! Próżność omal nie zwyciężyła, Sylvie. Byłem jednak kiedyś pilotem wywiadowczym, pamiętasz? Zacząłem się zastanawiać, jak trudno byłoby wykręcić podobny numer, nawet przy takiej pogodzie jak dzisiaj!

Wciągnął powietrze i ponownie zwęszył ten charakterystyczny, stęchły odór.

Teraz, gdy się nad tym zastanowił, zdał sobie sprawę, że żaden z testów, którym poddawano jego i Gailet w ciągu ostatnich kilku tygodni, nie dotyczył zmysłu węchu.

Jasne, że nie. Galaktowie uważają, że jest to relikt, odpowiedni tylko dla zwierząt.

Wilgoć skapywała na jego dłoń, mimo że w tej akurat chwili deszcz nie padał. Sylvie zalała się łzami. Potrząsnęła głową.

— Nic… ci… się nie stanie, Fiben. Suz… suzeren chce ci tylko za dać parę pytań. Potem pozwoli ci odejść! Ob… obiecał!

A więc jednak był to kolejny test.

Fiben miał ochotę się roześmiać. Był głupi, że w ogóle uwierzył, iż ucieczka jest możliwa.

Wygląda na to, że zobaczę Gailet szybciej, niż mi się zdawało.

Zaczął się wstydzić tego, że sterroryzował Sylvie w podobny sposób. Ostatecznie była to tylko „gra”. Po prostu jeszcze jeden egzamin. W takich warunkach nie miało sensu traktować czegokolwiek zbyt poważnie. Szymka wykonywała tylko swe zadanie.

Zaczął się rozluźniać i zwalniać ucisk na jej gardle, gdy nagle przypomniał sobie coś, o czym wspominała.

— Suzeren obiecał, że pozwoli mi odejść? — wyszeptał. — Chciałaś powiedzieć, że odeśle mnie z powrotem do więzienia, prawda? Potrząsnęła z wigorem głową.

— Nnie! — wypowiedziała bezgłośnie. — Wysadzi nas gdzieś w górach. Miałam zamiar dotrzymać tej części umowy z tobą i Gailet! Suzeren obiecał, że jeśli odpowiesz na jego pytania…

— Zaczekaj minutkę — warknął Fiben. — Nie mówisz o Suzerenie Poprawności, prawda?

Potrząsnęła głową.

Fibena ogarnęło nagłe oszołomienie.

— Który… który suzeren tam na nas czeka? Sylvie pociągnęła nosem.

— Suzeren Kosztów i… Kosztów i Rozwagi — wyszeptała.

Zamknął oczy. Zdał sobie z przerażeniem sprawę, co to oznacza. i więc to nie była „gra” ani test.

Och, Goodall — pomyślał. Teraz musiał głowić się nad tym, jak ratować własną skórę!

Gdyby był tu Suzeren Wiązki i Szponu, Fiben czułby się gotowy natychmiast rzucić ręcznik, gdyż w takim przypadku skierowano by przeciwko niemu wszystkie zasoby gubryjskiej machiny militarnej. W obecnej sytuacji szansę i tak były mizerne, lecz Fibenowi zaczynały przychodzić do głowy różne pomysły.

Księgowi. Agenci ubezpieczeniowi. Biurokraci. Z nich składała się armia Suzerena Kosztów i Rozwagi.

Kto wie — pomyślał Fiben. — Może się uda.

Zanim jednak cokolwiek zrobi, musi załatwić sprawę Sylvie. Nie mógł po prostu związać jej i zostawić, a z natury nie był krwiożerczym mordercą. To pozostawiało tylko jedną opcję. Musiał skłonić ją do współdziałania i to szybko.

Mógł jej powiedzieć, że czuje się pewien, iż Suzeren Kosztów i Rozwagi nie jest bynajmniej tak prawdomówny, jak Suzeren Poprawności. Gdy dowodem było jedynie jej słowo przeciw jego słowu, dlaczego ptak miałby dotrzymać obietnicy, że ich zwolni?

W gruncie rzeczy dzisiejszy atak przeprowadzony przez suzerena na własnego partnera mógł nawet być w myśl standardów najeźdźców nielegalny, a w takim przypadku byłoby głupotą wypuścić na wolność parę szymów, które o nim wiedziały. Znając Gubru, Fiben doszedł do wniosku, że Suzeren Kosztów i Rozwagi najpewniej rzeczywiście ich wypuści — przez śluzę prosto w próżnię.

Czy jednak Sylvie mi uwierzy, gdy jej to powiem?

Nie mógł podjąć takiego ryzyka. Sądził jednak, że zna inny sposób na przyciągnięcie niepodzielnej uwagi szymki.

— Chcę, żebyś wysłuchała mnie uważnie — powiedział. — Nie mam zamiaru spotkać się z twoim suzerenem. Nie pójdę tam z jednego, prostego powodu. Gdybym to zrobił, wiedząc to, co teraz wiem, ty i ja moglibyśmy pocałować się na pożegnanie z moją białą kartą.

Spojrzała mu prosto w oczy. Wzdłuż jej kręgosłupa przebiegło drżenie.

— Rozumiesz, kochanie, aby zasłużyć na ten zaszczyt muszę się zachowywać jak najznakomitszy przedstawiciel szympansiego rodzaju, a który superszympans wszedłby prosto w coś, o czym by już wiedział, że jest pułapką? Hę? Nie, Sylvie. Najprawdopodobniej i tak nas złapią, musi się to jednak stać w czasie, gdy będziemy ze wszystkich sił starać się uciec. W przeciwnym razie to nic nie da! Rozumiesz, o co mi chodzi?

Zamrugała kilka razy powiekami, aż wreszcie skinęła głową.

— Hej — szepnął z sympatią. — Nie przejmuj się! Powinnaś się cieszyć, że przejrzałem tę sztuczkę. To oznacza, że nasz dzieciak będzie jeszcze sprytniejszym małym skurczybykiem. Zapewne wykombinuje sposób na to, by wysadzić przedszkole w powietrze.

Sylvie mrugnęła i uśmiechnęła się niepewnie.

— Aha — powiedziała cicho. — Myślę, że to prawda.

Fiben opuścił rękę, w której trzymał nóż, i oswobodził gardło Sylvie, po czym wstał na nogi. To była chwila prawdy. Zapewne musiała tylko wydać z siebie krzyk, aby orszak Suzerena Kosztów i Rozwagi schwytał ich w parę chwil.

Nie zrobiła tego jednak, lecz zdjęła zegarek w pierścieni i wręczyła go Fibenowi.

Nadajnik.

Skinął głową i wyciągnął do niej rękę, by pomóc jej wstać. W pierwszej chwili zachwiała się na nogach. Wciąż drżała po przebytym szoku. On jednak objął ramieniem i cofnął się razem z nią o jedną przecznicę, po czym przeszedł kawałek w kierunku południowym.

Teraz tylko ten plan musi się udać — pomyślał.


Gołębnik znajdował się tam, gdzie — jak pamiętał — go widział — za zaniedbanym domem grupowym w rejonie przylegającym do portu. Najwyraźniej wszyscy spali, lecz mimo to Fiben zachowywał się najciszej, jak tylko potrafił. Przeciął kilka drutów i wpełzł do kojca.

Panowała tam wilgoć oraz nieprzyjemny, ptasi zapach, łagodne gruchanie gołębi przywodziło Fibenowi na myśl Kwackoo.

— No chodźcie, dzieciaki — szepnął do nich. — Dziś w nocy pomożecie mi oszukać swoich kuzynów.

Zauważył gołębnik podczas jednego ze swych spacerów. Fakt, że znajdował się on tak blisko, nie tylko był wygodny, lecz zapewne miał kluczowe znaczenie. On i Sylvie nie odważą się opuścić okolicy portu, dopóki nie pozbędą się nadajnika.

Gołębie odsuwały się od niego. Podczas gdy Sylvie stała na straży, Fiben osaczył tłustego ptaka, który wyglądał na silnego, i złapał go. Za pomocą kawałka sznurka przywiązał zegarek w pierścionku do jego łapki.

— Fajna noc na długi lot, nie sądzisz? — szepnął i wyrzucił gołębia w powietrze. Powtórzył ten sam proces z własnym zegarkiem, na wszelki wypadek.

Zostawił drzwi otwarte. Jeśli ptaki wrócą wcześnie, Gubru mogą dotrzeć tutaj podążając za sygnałem nadajnika, a typowe dla nich hałaśliwe zachowanie spowoduje, że całe stadko ponownie odfrunie, zmuszając ich do jeszcze jednej daremnej pogoni.

Fiben gratulował sobie inteligencji, gdy on i Sylvie pędzili na wschód, oddalając się od portu. Wkrótce dotarli do zrujnowanej dzielnicy przemysłowej. Wiedział, gdzie się znajdują. Był tu już przedtem, z łagodnym koniem, Tycho, podczas swego pierwszego wypadu do miasta po inwazji. W jakiejś chwili, zanim dotarli do ogrodzenia, nakazał gestem, by się zatrzymała. Musiał odzyskać oddech, choć Sylvie niemal nie wyglądała na zdyszaną. No jasne, przecież jest tancerką — pomyślał.

— Dobra, teraz się rozbieramy — powiedział.

Trzeba przyznać, że Sylvie nawet nie mrugnęła. Logika tego rozkazu była oczywista. Jej zegarek mógł nie być jedynym nadajnikiem, jaki im podrzucono. Pośpiesznie zrzuciła z siebie ubranie. Uporała się z tym szybciej od niego. Gdy już wszystko leżało zrzucone na stos, Fiben obdarzył ją krótkim, pełnym uznania gwizdem. Sylvie zaczerwieniła się.

— Co teraz? — zapytała.

— Teraz idziemy w stronę ogrodzenia — odparł.

— Ogrodzenia? Ale, Fiben…

— Chodź. Już od jakiegoś czasu chciałem mu się przyjrzeć z bliska.

Musieli przejść zaledwie kilkaset jardów, zanim dotarli do szerokiego, oczyszczonego przez nieziemców pasa ziemi, który otaczał cały Port Helenia. Sylvie zadrżała, gdy zbliżali się do wysokiej bariery, która połyskiwała wilgocią w świetle jasnych kul strażniczych rozmieszczonych w znacznych odstępach od siebie wzdłuż jej długości.

— Fiben — odezwała się Sylvie, gdy wkroczył na pas. — Nie możemy wejść na ten obszar.

— Dlaczego nie? — zapytał. Niemniej zatrzymał się i obejrzał na nią. — Czy znasz kogoś, kto to zrobił?

Potrząsnęła głową.

— Dlaczego ktoś miałby próbować? To oczywiste szaleństwo! Te kule strażnicze…

— Aha — odrzekł Fiben zamyślonym tonem. — Zastanawiam się tylko, ile by ich było trzeba, żeby zabezpieczyć ogrodzenie otaczające całe miasto? Dziesięć tysięcy? Dwadzieścia? Trzydzieści? Przypomniał sobie roboty strażnicze, które pilnowały znacznie krótszego i ważniejszego ogrodzenia otaczającego tymbrimską ambasadę, tego dnia gdy eksplodował budynek biura, a Fiben otrzymał lekcję nieziemskiego humoru. Te urządzenia nie okazały się szczególnie imponujące w porównaniu z „Kazikiem” albo typowym robotem bojowym, którego używali w akcji gubryjscy Żołnierze Szponu.

Ciekawe, jak jest z tymi — pomyślał i postąpił następny krok naprzód.

— Fiben! — Sylvie wydawała się bliska paniki. — Spróbujmy wydostać się przez bramę. Możemy powiedzieć strażnikom… możemy im powiedzieć, że nas obrabowano. Że jesteśmy wsiokami z farm, którzy wybrali się do miasta, i ktoś ukradł nasze ubrania oraz dowody tożsamości. Jeśli zagramy wystarczająco wielkich głąbów, może jak raz nas wypuszczą!

Już to widzę — pomyślał Fiben i zbliżył się do bariery o kolejny krok. Teraz dzieliło go od niej nie więcej niż pół tuzina metrów. Ujrzał, że składa się ona z rzędu wąskich listew połączonych ze sobą drutem na szczycie i u podstawy. Wybrał punkt pomiędzy dwiema jarzącymi się kulami, tak daleko od obu z nich, jak tylko można. Mimo to, gdy się zbliżał, odnosił intensywne wrażenie, że kule go obserwują.

To przekonanie napełniło Fibena rezygnacją. W tej chwili, rzecz jasna, gubryjscy żołnierze byli już w drodze. Mogli przybyć w każdej minucie. Najlepszym pociągnięciem byłoby odwrócić się. Uciec, Natychmiast!

Spojrzał na Sylvie. Stała tam, gdzie ją zostawił. Łatwo było zauważyć, że wolałaby się znaleźć w niemal jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Fiben nie miał w najmniejszym stopniu pewności dlaczego jeszcze tu była.

Złapał się prawą dłonią za lewy nadgarstek. Tętno miał szybkie i nitkowate. W ustach wyschło mu na wiór. Z drżeniem zdobył się na wysiłek woli i postąpił kolejny krok w stronę ogrodzenia.

Wydawało się, że ze wszystkich stron otoczyło go niemal dotykalne przerażenie — takie samo, jakie poczuł, gdy usłyszał śmiertelny krzyk nieszczęsnego Simona Levina podczas tej bezsensownej daremnej bitwy w kosmosie. Odczuwał mroczne przeczucie nadciągającej zagłady. Zaciskała się wokół niego świadomość, że jest śmiertelny, a życie nie ma sensu.

Odwrócił się powoli, by spojrzeć na Sylvie.

Uśmiechnął się.

— Nędzne, zasrane ptaszyska! — mruknął. — To wcale nie są kule strażnicze! To głupie promienniki psi!

Sylvie zamrugała powiekami. Jej usta otworzyły się. Zamknęły.

— Jesteś tego pewien? — zapytała z niedowierzaniem.

— Chodź tu i zobacz — nalegał. — W tamtym miejscu staniesz się nagle pewna, że cię obserwują, a potem wyda ci się, że każdy Żołnierz Szponu we wszechświecie ruszył w pościg za tobą!

Sylvie przełknęła ślinę. Zacisnęła pięści i wyszła na pusty pas. Fiben przyglądał się, jak posuwała się naprzód, krok za krokiem. Musiał poczuć dla niej uznanie. Mniej warta szymka rzuciłaby się z wrzaskiem do ucieczki na długo, zanim dotarłaby do miejsca, gdzie stał.

Perełki potu wystąpiły jej na czoło, łącząc się z kroplami padającego sporadycznie deszczu.

Część jego osoby, oddalona od burzy adrenaliny, podziwiała jej nagą postać. Pomogło mu to w odwróceniu uwagi.

A więc naprawdę karmiła — pomyślał. Szymki często podrabiały słabo widoczne rozstępy po ciąży i ślady laktacji, by wydać się atrakcyjniejszymi, w tym przypadku jednak nie ulegało wątpliwości, że Sylvie naprawdę urodziła dziecko.

Ciekawe, jak brzmi jej historia.

Gdy stanęła obok niego, z mocno zaciśniętymi oczyma, szepnęła:

— Co… co się teraz ze mną dzieje?

Fiben wsłuchał się we własne uczucia. Pomyślał o Gailet i jej długiej żałobie po wielkim szymie, Maxie, jej przyjacielu i obrońcy, a następnie o szymach, które widział rozrywane na strzępy przez niezwyciężoną broń nieprzyjaciela.

Wspomniał Simona.

— Czujesz się tak, jakby najlepszy przyjaciel, jakiego miałaś na świecie, właśnie przed chwilą umarł — odparł łagodnym tonem i ujął ją za rękę. Uścisk, którym mu się odwzajemniła, był mocny, lecz na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi.

— Emitery psi. To… to wszystko? — otworzyła oczy. — Te… te nędzne, zasrane ptaszyska!

Fiben parsknął śmiechem. Sylvie uśmiechnęła się powoli. Wolną ręką zakryła sobie usta.

Śmiali się, stojąc w deszczu w samym środku koryta rzeki smutku. Śmiali się, a gdy ich łzy zwolniły wreszcie bieg, razem przeszli resztę drogi dzielącej ich od płotu, wciąż trzymając się za ręce.


— A teraz, kiedy powiem „pchnij”, to pchnij!

— Jestem gotowa, Fiben — Sylvie przykucnęła poniżej niego, zaparła się stopami, przycisnęła bark do jednej z wysokich listew, a ręce zacisnęła na sąsiadującym z nią fragmencie ogrodzenia.

Stojący ponad nią Fiben przybrał podobną pozycję i wcisnął nogi w błoto. Zaczerpnął kilka głębokich oddechów.

— Dobra, pchnij!

Naprężyli się oboje. Listwy były już odsunięte od siebie o kilka centymetrów. Gdy on i Sylvie wytężyli mięśnie, wyczuwał, że ten odstęp zaczyna się poszerzać.

Ewolucja nigdy się nie marnuje — pomyślał Fiben, pchając ze wszystkich sił.

Milion lat temu ludzie przechodzili przez wszystkie męki samowspomagania, wytwarzając drogą ewolucji to, co — jak twierdzili Galaktowie — można było otrzymać tylko w darze — rozumność. Zdolność myślenia i pożądania gwiazd.

Tymczasem jednak przodkowie Fibena nie próżnowali.

Stawaliśmy się silni!

Skoncentrował się na tej myśli. Pot zalewał mu czoło. Listwy z plastiosłony uginały się. Chrząknął, czując rozpaczliwe wysiłki Sylvie, której plecy ocierały się z drżeniem o jego nogę.

— Ach! — Stopy Sylvie straciły oparcie w błocie i rozsunęły się na zewnątrz. Szymka upadła ciężko do tyłu. Odrzut zakręcił Fibenem. Sprężyste listwy odskoczyły z powrotem, ciskając go na nią.

Przez minutę czy dwie leżeli bez ruchu, chwytając powietrze w drżących oddechach. Wreszcie jednak Sylvie się odezwała.

— Proszę cię, kochanie… nie dzisiaj. Boli mnie głowa.

Fiben roześmiał się. Stoczył się z niej i przewrócił na plecy, kaszląc. Potrzebny im był humor. Stanowił ich najlepszą obronę przeciwko nieustannemu naporowi psionicznych kul. Rodząca się panika wciąż skradała się na krawędzi ich umysłów. Śmiech utrzymywał ją na dystans.

Pomogli sobie wstać i przyjrzeli się temu, co udało im się osiągnąć. Przerwa stała się zdecydowanie szersza. Mogła mieć teraz z dziesięć centymetrów. Nadal jednak była zdecydowanie za wąska. Fiben wiedział też, że zaczyna brakować im czasu. Będzie im potrzeba co najmniej trzech godzin, by mogli mieć jakąkolwiek nadzieję na dotarcie do podgórza przed świtem.

Przynajmniej jednak, jeśli uda się im przedostać, będą mieli po swojej stronie burzę. Następna struga deszczu omyła ich oboje, gdy ponownie oparli się o płot i zabrali do roboty. W ciągu ostatniej pół godziny błyskawice przybliżyły się do nich. Pioruny uderzały, wstrząsając drzewami i grzechocząc okiennicami.

Ma to też złe strony — pomyślał Fiben, gdyż choć deszcz niewątpliwie przeszkadzał gubryjskim antenom przeszukującym, utrudniał też porządny uchwyt na śliskim materiale ogrodzenia. Błoto było prawdziwym przekleństwem.

— Jesteś gotowa? — zapytał.

— Jasne, ale musisz przestać mi podtykać pod oczy tę rzecz — odparła Sylvie, spoglądając na niego. — No wiesz, ona odwraca uwagę.

— Sama prosiłaś Gailet, żeby się nią z tobą podzieliła, kochanie. A poza tym widziałaś ją już wcześniej, na deszczowym wzgórku.

— Tak — uśmiechnęła się. — Ale wtedy nie wyglądała całkiem tak samo.

— Och, zamknij się i pchaj — warknął Fiben. Znowu zaczęli napierać na płot, wkładając w to wszystkie siły.

Ustąp! Ustąp!

Usłyszał, jak Sylvie wciągnęła powietrze z wysiłku. Jego własnym mięśniom groziły już skurcze. Materiał ogrodzenia zaskrzypiał, przesunął się odrobinkę i znowu zaskrzypiał.

Tym razem to Fiben się pośliznął, pozwalając by sprężyste tworzywo odskoczyło z powrotem na miejsce. Po raz drugi zwalili się razem w błoto, zdyszani.

Deszcz padał już teraz bez przerwy. Fiben wytarł strumień wody zalewający mu oczy i ponownie spojrzał na lukę.

Może ze dwanaście centymetrów. Ifni! To w żadnym razie nie wystarczy.

Wyczuwał zniewalającą siłę psionicznych kul emitujących swe przygnębienie prosto do wnętrza jego czaszki. Wiedział, że ich przekaz odziera go z sił, popychając jego i Sylvie w stronę rezygnacji. Poczuł się straszliwie ciężki, gdy podźwignął się powoli na nogi i oparł o uparty płot.

Do diabła, próbowaliśmy. Zdobędziemy uznanie przynajmniej za to. Niemal nam się udało. Gdyby tylko…

— Nie! — krzyknął nagle. — Nie! Nie pozwolę wam!

Rzucił się na lukę, starając się przecisnąć przez nią ciało. Wił się i skręcał w opornym otworze.

Gdzieś w mrocznym królestwie tuż na zewnątrz uderzyła błyskawica, oświetlając otwarty teren — pola i lasy, a za nimi przyzywające ich podnóża Mulunu.

Ogrodzenie kołysało się pod wpływem huku piorunów. Listwy ścisnęły Fibena pomiędzy sobą, aż zawył z bólu. Gdy uwolnił się z uścisku, upadł na wpół odrętwiały z bólu na ziemię obok Sylvie. Natychmiast jednak zerwał się z powrotem na nogi. Kolejna elektryczna drabina rozświetliła groźnie wyglądające chmury. Fiben odpowiedział niebu krzykiem. Zaczął walić w ziemię. Błoto i kamyki pofrunęły w górę, gdy wyrzucił ich garść w powietrze. Następny piorun odrzucił je z powrotem i cisnął mu w twarz.

Nie istniało już nic takiego, jak mowa. Nie było słów. Ta jego część, która znała podobne rzeczy, zachwiała się pod wpływem szoku. W reakcji na to kontrolę przejęły inne — starsze i mocniejsze — pokłady.

Została teraz tylko burza. Wiatr i deszcz. Błyskawice i pioruny. Uderzał się w pierś, wykrzywiając wargi, by wystawić zęby na kąśliwy deszcz. Burza śpiewała do Fibena, niosąc się echem w glebie i pulsującym powietrzu. Zawył w odpowiedzi.

To nie była wydelikacona ludzka muzyka. Nie było to też poetyczne, jak fantomy snu wieloryba delfinów. Nie, to była muzyka, którą czuł mocno aż w swych kościach. Kołysała nim. Wstrząsała. Uniosła Fibena niczym szmacianą lalkę i cisnęła znowu w błoto. Zerwał się z powrotem na nogi, spluwając i pohukując.

Wyczuwał spoczywające na nim spojrzenie Sylvie. Uderzała w ziemię, podekscytowana, obserwując go szeroko rozwartymi oczyma. Sprawiło to tylko, że zaczął walić się w pierś mocniej i wrzeszczeć głośniej. Wiedział, że nie opada z sił! Podrzucił w górę kamyki i wykrzyczał wyzwanie pod adresem burzy, wzywając błyskawicę, by nadeszła i uderzyła w niego!

Spełniła jego życzenie. Blask wypełnił przestrzeń, napełniając ją ładunkiem elektrycznym. Włosy zjeżyły mu się, sypiąc iskrami. Bezdźwięczny ryk odrzucił go do tyłu niczym dłoń olbrzyma, która opuściła się, by cisnąć nim prosto o ogrodzenie.

Fiben wrzasnął, gdy uderzył o listwy. Zanim stracił przytomność, poczuł wyraźnie woń płonącego futra.

66. Gailet

W ciemności, słysząc dźwięk deszczu uderzającego o dachówki, otworzyła nagle oczy. Podniosła się w samotności, owinięta kocem, i podeszła do okna.

Na zewnątrz nad całym Port Helenia rozszalała się burza oznajmiająca nadejście prawdziwej jesieni. Ciemne chmury huczały gniewnie i groźnie.

Na wschodzie nie było nic widać, lecz mimo to Gailet oparła policzek o chłodne szkło i spojrzała w tamtą stronę.

Choć w pomieszczeniu panowało przyjemne ciepło, szymka zamknęła oczy i zadrżała, przeszyta nagłym dreszczem.

67. Fiben

Oczy… oczy… oczy były wszędzie. Wirowały i tańczyły. Lśniły w ciemności, urągając mu.

Pojawił się słoń. Przedzierał się przez dżunglę z trzaskiem i trąbieniem. Jego czerwone tęczówki płonęły. Fiben próbował uciekać, lecz zwierzę złapało go, dźwignęło w górę trąbą i uniosło ze sobą, podrzucając nim, trzęsąc i gruchocząc mu żebra.

Chciał powiedzieć bestii, by go wreszcie pożarła lub stratowała… żeby tylko to się wreszcie skończyło! Po chwili jednak przyzwyczaił się. Ból przeszedł w pulsujące pobolewanie, a podróż nabrała stałego rytmu…

Pierwszą rzeczą, z której zdał sobie sprawę po przebudzeniu, był fakt, że na jego twarz z jakiegoś powodu nie padał deszcz.

Leżał na plecach, na czymś, co chyba było trawą. Wszędzie wokół niego rozbrzmiewały bynajmniej nie cichsze niż przedtem odgłosy burzy. Czuł mokre strugi spływające po jego nogach i tułowiu. Mimo to żadna z kropli deszczu nie wpadała mu w nos czy usta.

Fiben otworzył oczy, by przekonać się, dlaczego tak jest… a przy okazji również, dlaczego jeszcze żyje.

Jakaś postać przesłaniała niewyraźną poświatę chmur. Błyskawica, która uderzyła w pobliżu, oświetliła na chwilę nachyloną nad nim twarz. Sylvie spoglądała na niego z zatroskaniem, trzymając jego głowę na swych kolanach.

Fiben spróbował przemówić.

— Gdzie… — wydobył jednak z siebie tylko charczenie. Wydawało się, że utracił większą część swego głosu. Przypomniał sobie niejasno epizod, podczas którego krzyczał i wył ku niebu… Na pewno dlatego tak go bolało gardło.

— Jesteśmy na zewnątrz — powiedziała, na tyle głośno, by jej głos był słyszalny poprzez deszcz. Fiben mrugnął.

Na zewnątrz?

Krzywiąc się, podniósł głowę na tyle, by się rozejrzeć.

Przez zasłonę ulewy trudno było cokolwiek zobaczyć, zdołał jednak rozróżnić niewyraźne kształty drzew oraz niskich, falistych wzgórz. Odwrócił się w lewo. Zarysów Port Helenia nie sposób było pomylić z niczym innym — zwłaszcza krętego szlaku maleńkich światełek podążających wzdłuż gubryjskiego ogrodzenia.

— Ale… ale jak się tu dostaliśmy?

— Przyniosłam cię — odparła rzeczowo. — Nie byłeś raczej w stanie iść po tym, jak rozwaliłeś ten płot.

— Rozwaliłem…

Skinęła głową. Wydawało się, że w jej oczach widać jasny błysk.

— Sądziłam, że już widziałam deszczowe tańce, Fibenie Bolgerze. Ten jednak pobił wszystkie, jakie dotąd odnotowano. Przysięgam. Jeśli nawet dożyję dziewięćdziesiątki i będę miała setkę szanujących mnie wnuków, nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek potrafiła opowiedzieć to tak, by mi uwierzono.

Cała scena zaczęła niewyraźnie wracać do niego. Przypomniał sobie gniew, oburzenie wywołane faktem, że znalazł się tak blisko, a jednocześnie tak daleko od wolności. Zawstydził się na wspomnienie, że uległ w podobny sposób frustracji, ukrytemu w nim zwierzęciu.

Ładny ze mnie białokartowiec — żachnął się Fiben myśląc, jak głupi musiał być Suzeren Poprawności, by wybrać do podobnej roli takiego szyma, jak on.

— Musiałem na chwilę stracić panowanie nad sobą. Sylvie dotknęła jego lewego barku. Skrzywił się i spojrzał w tamtą stronę. Zobaczył paskudne oparzenie. Co dziwniejsze, zdawało się, że nie boli go ono tak bardzo, jak cały zestaw pomniejszych potłuczeń i siniaków.

— Urągałeś burzy, Fiben — powiedziała wyciszonym głosem. — Rzucałeś jej wyzwanie, by uderzyła w ciebie. A gdy to zrobiła… kazałeś jej spełnić swoją rolę.

Fiben zamknął oczy.

Och, Goodall. Cóż za głupi, przesądny nonsens.

Niemniej jednak pewna głęboko ukryta część jego jaźni poczuła ciepłą satysfakcję. Było to tak, jakby ten jego fragment naprawdę wierzył, że miała tu miejsce więź przyczyny i skutku, że naprawdę dokonał tego, co opisywała Sylvie!

Zadrżał.

— Pomóż mi usiąść, dobra?

Nastąpiła jedna czy dwie chwile dezorientacji, podczas których horyzont nachylił się i Fibenowi zawirowało przed oczyma. Wreszcie jednak, gdy Sylvie posadziła go tak, że świat wokół niego przestał się chwiać, nakazał jej gestem, by pomogła mu wstać.

— Powinieneś odpocząć, Fiben.

— Kiedy dotrzemy do Mulunu — odparł. — Świt już nie może być daleko. Burza nie będzie trwała wiecznie. Chodź. Wesprę się na tobie.

Zarzuciła jego zdrową rękę na swe ramię, by go dźwignąć. W jakiś sposób udało im się postawić go na nogi.

— Wiesz co — powiedział. — Jest z ciebie silna, mała szymka. Hmm. Przydźwigałaś mnie aż w to miejsce, prawda?

Skinęła głową, spoglądając na niego z tym samym błyskiem w oczach. Fiben uśmiechnął się.

— Świetnie — powiedział. — Cholernie fajnie i świetnie. Wspólnie ruszyli, utykając, w drogę w kierunku groźnie wyglądających, ciemnych pagórków na wschodzie.

Загрузка...