CZĘŚĆ PIĄTA MŚCICIELE

W starożytnych dniach, gdy królował jeszcze Posejdon, a statki ludzi były kruche niczym huba, zły los spotkał pewien tracki frachtowiec, który zatonął i rozpadł się na kawałki we wczesnozimowym sztormie. Wszystkich pochłonęły straszliwe fale, jedynie z wyjątkiem małpy, która była maskotką statku.

Zgodnie ze zrządzeniem losu, w chwili gdy małpa wydawała już swój ostatni dech, pojawił się delfin. Wiedząc o wielkiej miłości panującej pomiędzy ludźmi a tymi stworzeniami, małpa krzyknęła:

— Uratuj mnie! Przez wzgląd na me nieszczęsne dzieci w Atenach! Szybki jak błyskawica delfin nadstawił swój szeroki grzbiet.

— Bardzo dziwny z ciebie człowiek. Mały i brzydki — stwierdził, gdy małpa złapała się go rozpaczliwie.

— Jak na człowieka mogę być całkiem przystojna — odparła małpa, która kasłała i trzymała się mocno delfina, zmierzającego w stronę lądu.

— Mówisz, że jesteś człowiekiem z Aten? — zapytało ostrożnie morskie stworzenie.

— Doprawdy, któż by się za niego podawał, gdyby nim nie był? — oznajmiła małpa.

— A jak tam Pireus? — dopytywał się dalej podejrzliwy delfin. Małpa zastanowiła się pośpiesznie.

— Świetnie! — krzyknęła — Pireus to mój bliski przyjaciel. Rozmawiałam z nim nie dalej niż w zeszłym tygodniu!

Usłyszawszy to, delfin bryknął gniewnie i zrzucił małpę do morza, by się utopiła. Morał tej historii, jak można przypuszczać, brzmi tak, że należy dokładnie poznać fakty, gdy udaje się kogoś, kim się nie jest.

M.N. PLANO

68. Galaktowie

Przedstawiona na holograficznym obrazie scena migotała. Nie było to zaskakujące, gdyż przekaz pochodził z odległości wielu parseków i uległ załamaniu w zwiniętej przestrzeni punktu transferowego Pourmin. Słaby obraz drgał i od czasu do czasu tracił ostrość.

Niemniej Suzeren Poprawności odbierał wiadomość aż nazbyt jasno.

Wyobrażenie różnorodnego zestawu istot stało tuż przy jego piedestale. Rozpoznawał z wyglądu większość gatunków. Był tam na przykład niski, pokryty futrem Pilanin o krótkich i grubych ramionach, a także wysoki, patykowaty Z’Tang stojący obok pająkokształtnej Serentinki. Bi-Gle spoglądał na niego leniwie spode łba, zwinięty obok istoty, której suzeren nie rozpoznał natychmiast. Mogła ona być podopiecznym lub dekoracyjnym zwierzęciem domowym.

Ponadto, ku przerażeniu suzerena, w skład delegacji wchodzili Synthianin i człowiek.

Człowiek!

Nie istniała możliwość, by wnieść skargę. Było stosowne, by wśród oficjalnych obserwatorów znalazł się Terranin — jeśli wykwalifikowany człowiek był pod ręką — ponieważ ten świat został oficjalnie przyznany dzikusom. Suzeren jednak sądził dotąd, że w Instytucie Wspomagania w tym sektorze nie było nikogo takiego!

Być może miał do czynienia z kolejnym znakiem świadczącym, że sytuacja polityczna w Pięciu Galaktykach pogorszyła się. Od Władców Grzędy ojczystego świata nadeszły wieści mówiące o poważnych niepowodzeniach, do których doszło pomiędzy spiralnymi ramionami. Bitwy zakończyły się niepomyślnie. Sojusznicy okazali się niegodni zaufania. Floty Tandu i Soran zdominowały przynoszące ongiś zyski szlaki handlowe i zmonopolizowały teraz oblężenie Ziemi.

Były to trudne czasy dla wielkiego i potężnego klanu Gooksyu-Gubru. Wszystko teraz zależało od pewnych ważnych, neutralnych linii opiekunów. Gdyby wydarzyło się coś, co przyciągnęłoby jedną lub dwie z nich do sojuszu, sprawiedliwi mogli jeszcze odnieść triumf.

Z drugiej strony skrzydła, byłoby katastrofą, gdyby ktokolwiek z neutralnych zwrócił się przeciwko Wielkiemu Klanowi!

Zamiar wpłynięcia na podobne sprawy był zasadniczym powodem, dla którego Suzeren Poprawności wystąpił z planem inwazji na Garth. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że celem tej ekspedycji było wzięcie zakładników celem wydarcia sekretów ziemskiego dowództwa. Psychologiczne profile zawsze jednak wskazywały, że sukces tego przedsięwzięcia nie jest prawdopodobny. Dzikusy były upartymi stworzeniami.

Nie, tym co przekonało Władców Grzędy do propozycji kapłana była możliwość, że przyniesie to honor sprawie klanu i stanie się sukcesem, który zdobędzie nowych sojuszników wśród wahających się grup. Na początku wydawało się, że wszystko idzie tak dobrze! Pierwszy Suzeren Kosztów i Rozwagi…

Kapłan wyćwierkał głęboką nutę żałoby. Nie zdawał sobie dotąd sprawy, ile mądrości utracił, jak dalece stary biurokrata powściągał popędliwą błyskotliwość młodszej dwójki swym głębokim i godnym zaufania zdrowym rozsądkiem.

Cóż za consensus, jedność, linię polityczną mogli osiągnąć.

Teraz jednak, na dodatek do nieustannych walk wewnątrz wciąż rozbitego triumwiratu, nadeszła nowa zła wiadomość. Wśród oficjalnych obserwatorów z Instytutu Wspomagania znajdzie się Terranin. Implikacje tego nie były przyjemne.

A na tym jeszcze nie koniec! Suzeren ujrzał z przerażeniem, że Ziemianin wystąpił naprzód jako rzecznik! Oświadczenie wygłosił w poprawnym siódmym galaktycznym.

— Pozdrowienia dla triumwiratu sił zbrojnych Gooksyu-Gubru, i pod których zakwestionowaną okupacją znajduje się świat ograniczonej dzierżawy znany jako Garth. Witam was w imieniu Kaszlnięcie* Quinn’3, Naczelnego Wielkiego Egzaminatora Instytutu Wspomagania. Tę wiadomość wysyłamy przed naszym statkiem, najszybszą z dostępnych dróg, byście mogli przygotować się na nasze przybycie. Warunki panujące w hiperprzestrzeni i na punktach transferowych wskazują, że przyczynowość niemal na pewno pozwoli nam na stawienie się na zaproponowane ceremonie i przeprowadzenie odpowiednich testów rozumności w czasie i miejscu wymienionym przez was. Ponadto powiadamia się was, że Galaktyczny Instytut Wspomagania poszedł wam w znacznym stopniu na rękę, spełniając waszą niezwykłą prośbę — po pierwsze przez to, że zareagował z podobnym pośpiechem, a po drugie podejmując działania na podstawie tak skąpej informacji. Ceremonie Wspomaganiowe są radosnymi uroczystościami, zwłaszcza w czasach niepokoju, takich jak obecne. Stanowią one celebrację ciągłości i nieustannego odnawiania się kultury galaktycznej w imieniu najbardziej czcigodnych Przodków. Podopieczne gatunki to nadzieja i przyszłość naszej cywilizacji. Przy takich okazjach, jak obecna, demonstrujemy naszą odpowiedzialność, nasz honor i naszą miłość. Oczekujemy więc na to wydarzenie przepojeni ciekawością, jaki cud klan Gooksyu-Gubru zamierza ukazać Pięciu Galaktykom.

Obraz zniknął, pozwalając suzerenowi na rozważenie tej wiadomości.

Było już, rzecz jasna, zbyt późno, by wycofać zaproszenia i odwołać ceremonię. Rozumieli to nawet pozostali suzerenowie. Trzeba było ukończyć bocznik. Musieli też przygotować się na przyjęcie dostojnych gości. Gdyby postąpili inaczej, mogłoby to wyrządzić niepowetowane straty sprawie Gubru.

Suzeren odtańczył taniec gniewu i frustracji. Wymruczał krótkie, ostre przekleństwa.

Zaraza na diabelskiego tymbrimskiego spryciarza! Patrząc wstecz, sam pomysł, że mogliby istnieć „Garthianie” — tubylcze istoty przedrozumne ocalałe z Bururalskiej Masakry — był absurdalny. A jednak ślad fałszywych dowodów był tak zdumiewająco wiarygodny, tak uderzająca była szansa, którą implikował!

Suzeren Poprawności rozpoczął tę ekspedycję w dominującej pozycji. Po przedwczesnym zgonie pierwszego Suzerena Kosztów i Rozwagi jego lokata w mającym nastąpić pierzeniu wydawała się pewna.

Wszystko to jednak uległo zmianie, gdy nie odnaleziono żadnych Garthian i gdy stało się jasne, jak doszczętnie Poprawność dała się oszukać. Fakt, że nie odkryto dowodów na to, by ludzie niewłaściwie obchodzili się z Garthem lub ze swymi podopiecznymi, spowodował, że suzeren nie postawił jeszcze stopy na glebie planety. To z kolei opóźniło pojawienie się hormonów spełnienia. Wszystkie te czynniki były niekorzystne i stawiały wynik pierzenia pod poważnym znakiem zapytania.

Potem insurekcja wśród neoszympansów ułatwiła armii wysunięcie się na plan pierwszy. Teraz Suzeren Wiązki i Szponu zmierzał szybko, w niepowstrzymany sposób, ku prymatowi.

Zbliżające się pierzenie napełniało Suzerena Poprawności złymi przeczuciami. Podobne wydarzenia powinny być triumfalne i nieprześcignione, nawet dla pokonanych. Pierzenia były momentami odnowy oraz seksualnego spełnienia gatunku. Miały też reprezentować krystalizację linii politycznej — consensus odnośnie do prawidłowego kierunku akcji.

Tym razem jednak consensusu było niewiele bądź też nie było go wcale. Coś w tym pierzeniu doprawdy było bardzo nie w porządku.

Jedyną rzeczą, co do której wszyscy trzej suzerenowie zgadzali się ze sobą, było to, że bocznika hiperprzestrzennego trzeba użyć dla jakiegoś rodzaju wspomaganiowej ceremonii. Gdyby w tym momencie postąpili inaczej, równałoby się to samobójstwu. Poza tym punktem jednak ich drogi rozchodziły się. Ich nieustanne spory zaczęły wpływać na całą ekspedycję. Co bardziej religijni spośród żołnierzy Szponu wszczynali sprzeczki ze swymi towarzyszami. Biurokraci, którzy byli żołnierzami w stanie spoczynku, brali stronę swych dawnych kolegów w sporach o wydatki logistyczne lub popadali w przygnębienie, gdy szef zmieniał ich decyzje. Nawet pomiędzy kapłanami często dochodziło do sporów, choć powinna wśród nich panować jednomyślność.

Kapłan dopiero niedawno odkrył, do czego może doprowadzić rozbicie na frakcje. Podziały posunęły się już tak daleko, że doprowadziły do zdrady! Cóż innego mogłoby wytłumaczyć fakt kradzieży jednego z gatunkowych przywódców szympansów?

Teraz Suzeren Kosztów i Rozwagi nalegał, by przyznano mu prawo współdecydowania o wyborze nowego samca. Niewątpliwie to biurokrata był odpowiedzialny za „ucieczkę” owego Fibena Bolgera! Cóż to było za obiecujące stworzenie! Teraz z pewnością zamieniono je już w parę i popioły.

Nie było rzecz jasna sposobu na to, by mógł udowodnić winę w tej sprawie któremuś z konkurencyjnych suzerenów.

Przyboczny Kwackoo podszedł do niego i przyklęknął. W wyciągniętym dziobie trzymał sześcian danych. Po otrzymaniu zezwolenia wcisnął nagranie do odtwarzacza.

W pomieszczeniu zrobiło się ciemniej. Suzeren Poprawności wpatrzył się w zarejestrowany przez kamerę obraz ukazujący lejący deszcz i ciemność. Zadrżał mimo woli. Nie podobało mu się brzydkie, wilgotne i obskurne miasto dzikusów.

Obraz przesunął się nad zabłoconym obszarem ciemnego zaułka… ukazała się rozbita buda z drutu i drewna, w której trzymano terrańskie ptaki domowe… stos mokrego ubrania leżący przy nieczynnej fabryce… ślady stóp prowadzące do zdeptanego obszaru błota w pobliżu poobijanego i wykrzywionego płotu… dalsze ślady niknące w zamazanym pustkowiu…

Wnioski były dla suzerena oczywiste, zanim raport badaczy dobiegł końca.

Samiec neoszympansa dostrzegł zastawioną na niego pułapkę! Wyglądało na to, że ucieczka mu się powiodła!

Suzeren odtańczył na swej grzędzie serię drobiących kroczków o starożytnym pochodzeniu.

— Szkoda, uszczerbek, straty

jakie poniósł nasz program są poważne.

Nie są jednak, mogą nie być

nie do naprawienia!

Na jego gest świta Kwackoo podążyła za nim. Pierwszy rozkaz suzerena był niedwuznaczny.

— Musimy zwiększyć, wzmocnić, poprawić

nasze zaangażowanie, nasze bodźce.

Powiedzcie samicy, że się zgadzamy,

wyrażamy zgodę, przychylamy do jej prośby.

— Może się udać do Biblioteki.

Przyboczny pokłonił się, a pozostali Kwackoo zanucili:

Zuuum!

69. Rząd na wygnaniu

Obraz w holozbiorniku zniknął, gdy międzygwiezdny przekaz dobiegł końca. Światła zapaliły się i członkowie Rady popatrzyli na siebie zakłopotani.

— Co… co to oznacza? — zapytał pułkownik Maiven.

— Nie jestem pewien — odparł komandor Kylie. — Jest jednak jasne, że Gubru coś knują.

Administrator kryjówki Mu Chen zabębniła palcami po stole.

— To najwyraźniej byli urzędnicy Instytutu Wspomagania. Wygląda na to, że najeźdźcy planują jakiś rodzaj wspomaganiowej ceremonii i zaprosili świadków.

Tyle przynajmniej jest oczywiste — pomyślała Megan.

— Czy sądzicie, że ma to coś wspólnego z tą tajemniczą konstrukcją na południe od Port Helenia? — zapytała. Obiekt ten był ostatnio przedmiotem wielu dyskusji.

Pułkownik Maiven skinął głową.

— Przedtem nie byłem skłonny przyznać, że to możliwe, teraz jednak muszę powiedzieć „tak”. Odezwał się szymski członek Rady.

— Dlaczego mieliby urządzać ceremonię wspomaganiową dla Kwackoo tutaj, na Garthu? To nie ma sensu. Czy wzmocniłoby to uzasadnienie ich pretensji do naszej dzierżawy?

— Wątpię w to — odparła Megan. — Może… może ta ceremonia wcale nie jest dla Kwackoo.

— W takim razie dla kogo? Megan wzruszyła ramionami.

— Wygląda na to, że przedstawiciele Instytutu Wspomagania również nic nie wiedzą — zauważył Kylie. Zapadła długa cisza. Ponownie przerwał ją Kylie.

— Jak sądzicie, jakie znaczenie ma fakt, że rzecznikiem był człowiek? Megan uśmiechnęła się.

— Najwyraźniej miało to być prztyczkiem dla Gubru. Mógł on być jedynie uczniem szkolącym się na młodszego urzędnika w lokalnej filii Instytutu Wspomagania, lecz fakt, że wysunięto go przed Pilanina, Z’Tanga i Serentinkę oznacza, że z Ziemią jeszcze nie koniec i że pewne siły pragną przypomnieć o tym Gubru.

— Hm. Pilanin. To twardzi goście. Członkowie sorańskiego klanu. Fakt, że człowiek jest rzecznikiem, może być obelgą dla Gubru, nie stanowi jednak gwarancji, że z Ziemią wszystko w porządku.

Megan zrozumiała, co miał na myśli Kylie. Jeśli Soranie zdobyli teraz dominację nad ziemskim obszarem przestrzeni, nadciągały ciężkie czasy.

Ponownie zapadła przeciągająca się cisza. Wreszcie odezwał się pułkownik Maiven.

— Wspominali o boczniku hiperprzestrzennym. To kosztowne urządzenie. Gubru muszą przywiązywać do tej ceremonii wielką wagę.

To fakt — pomyślała Megan, zdając sobie sprawę, że Radzie przedstawiono wniosek. Tym razem — zrozumiała — trudno będzie usprawiedliwić trzymanie się zdania Uthacalthinga.

— Czy proponuje pan cel, pułkowniku?

— Z pewnością tak, pani koordynator — Maiven wyprostował się i spojrzał jej w oczy. — Uważam, że to jest okazja, na którą czekaliśmy.

Wszyscy za stołem skinęli głową na znak zgody.

Głosują pod wpływem nudy, frustracji i czystej klaustrofobii — zdała sobie sprawę Megan. — Mimo to, czy faktycznie nie jest to cudowna okazja, którą należy wykorzystać, by jej nie utracić na zawsze?

— Nie będziemy mogli zaatakować, gdy przybędą już emisariusze z Instytutu Wspomagania — podkreśliła. Dostrzegła, że wszyscy rozumieją, jak bardzo jest to ważne. — Niemniej zgadzam się, że może istnieć okres szansy, podczas którego można będzie dokonać uderzenia.

Consensus nie podlegał dyskusji. W jakimś zakamarku umysłu Megan czuła, że powinno dojść do bardziej ożywionej debaty. Sama jednak również była po dziurki w nosie wypełniona niecierpliwością.

— W takim razie przygotujemy nowe rozkazy dla majora Prathachulthorna. Otrzyma on carte blanche, z tym tylko zastrzeżeniem, że ewentualnego ataku należy dokonać przed pierwszym listopada. Czy wszyscy są za?

Zebrani podnieśli po prostu ręce. Komandor Kylie zawahał się, po czym przyłączył do pozostałych, by głosowanie było jednomyślne.

Klamka zapadła — pomyślała Megan. Zadała sobie pytanie, czy w piekle jest zarezerwowane specjalne miejsce dla matek, które wysyłają swych synów do walki.

70. Robert

Nie musiała odchodzić, prawda? Sama przecież powiedziała, że wszystko w porządku.

Robert potarł swą porośniętą kilkudniowym zarostem brodę. Zastanawiał się, czy by nie wziąć prysznicu i nie ogolić się. W jakiejś chwili, kiedy już zrobi się zupełnie jasno, major Prathachulthorn zarządzi zebranie, a dowódca lubił, żeby jego oficerowie dbali o wygląd zewnętrzny.

Tak naprawdę, to potrzebny mi sen — pomyślał Robert. Dopiero niedawno zakończyli całą serię nocnych ćwiczeń i mądrze by było trochę to odespać.

Mimo to po paru godzinach przerywanej drzemki Robert stwierdził, że jest zbyt podenerwowany i pełen roznoszącej go energii, by móc dłużej pozostawać w łóżku. Wstał i podszedł do swego małego biurka. Ustawił studnię danych tak, by jej światło nie przeszkadzało drugiemu lokatorowi komory. Przez pewien czas czytał z uwagą przygotowany przez majora Prathachulthorna plan bitwy.

Był on pomysłowy i miał charakter profesjonalny. Różne opcje zdawały się oferować rozmaite, efektywne sposoby na wykorzystanie ich ograniczonych sił celem zadania nieprzyjacielowi ciosu i to mocnego. Jedyne, co pozostało, to wybór odpowiedniego celu. Było tu kilka możliwości, z których każda powinna spełniać zadanie.

Niemniej coś w całej tej konstrukcji wydawało się Robertowi nie w porządku. Dokument nie zwiększył jego pewności co do słuszności planu, na co Robert liczył. Wyobraził sobie niemal, że w przestrzeni nad jego głową coś nabiera kształtu — coś odległe spokrew niemego z mrocznymi chmurami, które spowiły góry podczas tak niedawnych burz — symboliczna manifestacja jego niepokoju.

Postać leżąca pod kocami po drugiej stronie małej komory poruszyła się. Jedno szczupłe ramię leżało odsłonięte, podobnie jak gładki odcinek łydki i uda.

Robert skoncentrował się i wymazał nie-rzecz, którą uformował mocą swej prostej aury. Zaczynała ona wpływać na sny Lydii. Nie byłoby w porządku, gdyby zarażał ją swym niepokojem. Bez względu na nawiązaną niedawno intymną więź fizyczną, pod wieloma względami nadal byli nieznajomymi.

Robert wspomniał, że kilka ostatnich dni miało też pewne pozytywne aspekty. Na przykład, plan bitwy wskazywał, że Prathachulthorn wreszcie zaczął traktować niektóre z jego pomysłów poważnie. Ponadto czas spędzony z Lydią przyniósł mu coś więcej niż tylko fizyczną przyjemność. Robert nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak bardzo było mu brak prostego dotyku współplemieńców. Ludzie mogli być w stanie znosić izolację lepiej niż szymy — które potrafiły popaść w głęboką depresję, jeśli przez bardzo długi czas były pozbawione partnera do iskania — lecz ludzcy mele i fem również mieli swe małpie potrzeby.

Mimo to myśli Roberta wciąż znosiło w bok. Nawet podczas najbardziej namiętnych chwil z Lydią nie przestawał myśleć o kimś innym.

Czy naprawdę musiała stąd odejść? Logicznie rzecz biorąc nie było powodu, by udawała się do Mount Fossey. Goryle i tak miały już dobrą opiekę.

Rzecz jasna, goryle mogły być jedynie pretekstem. Pretekstem do ucieczki przed aurą dezaprobaty roztaczaną przez majora Prathachulthorna. Pretekstem pozwalającym na uniknięcie iskrzących się wyładowań ludzkiej namiętności.

Athaclena mogła mieć rację twierdząc, że nie było nic złego w tym, że Robert szuka towarzyszki z własnego gatunku. Logika to jednak nie wszystko. Tymbrimska dziewczyna miała też uczucia. Była młoda i samotna. Mogła poczuć się zraniona nawet tym, o czym wiedziała, że jest słuszne.

— Cholera! — mruknął Robert. Słowa i diagramy Prathachulthorna stały się zamazaną plamą. — Cholera, tęsknię za nią.

Na zewnątrz, za zasłoną z tkaniny oddzielającej ich komorę od reszty jaskiń, doszło do jakiegoś poruszenia. Robert spojrzał na zegarek. Była dopiero czwarta rano. Wstał i złapał za spodnie. Każde niezaplanowane zamieszanie o tej porze najpewniej oznaczało złe wieści. Fakt, że nieprzyjaciel zachowywał się spokojnie przez cały miesiąc, nie oznaczał, że musi tak być dalej. Może Gubru dowiedzieli się o ich planach i postanowili dokonać prewencyjnego uderzenia!

Po kamieniach rozległ się tupot nieobutych stóp.

— Kapitanie Oneagle? — dobiegł głos tuż zza zasłony. Robert podszedł do niej i odsunął materiał na bok. Stała tam zasapana szymka, oddychając ciężko.

— Co się dzieje? — zapytał Robert.

— Hmm, sir, niech pan lepiej szybko idzie.

— Dobra. Zaczekaj tylko, niech wezmę broń. Szymka potrząsnęła głową.

— Nie chodzi o walkę, sir. To… para szymów właśnie przybyła z Port Helenia.

Robert zmarszczył brwi. Nowi rekruci przez cały czas przybywali małymi grupkami z miasta. Co tym razem wywołało takie podniecenie? Usłyszał, ze Lydia poruszyła się. Rozmowa zakłóciła jej sen.

— Świetnie — powiedział szymce. — Porozmawiamy z nimi za chwilę…

Przerwała mu.

— Sir! To jest Fiben! Fiben Bolger, sir. On wrócił. Robert zamrugał powiekami.

— Co?

Coś za nim się poruszyło.

— Rob? — rozległ się kobiecy głos. — Co…

Robert krzyknął z radości. Jego okrzyk poniósł się echem po zamkniętej przestrzeni. Objął i pocałował zaskoczoną szymkę, po czym złapał Lydię i podrzucił ją lekko do góry.

— Co… — zaczęła pytać, przerwała jednak, gdy dostrzegła, że zwraca się do pustej przestrzeni, w której uprzednio znajdował się Robert.

W rzeczywistości nie było specjalnych powodów do pośpiechu. Fiben i jego eskorta nadal znajdowali się w pewnej odległości. Zanim ich konie, posuwające się z sapaniem ścieżką wiodącą z północy, stały się dostrzegalne, Lydia zdążyła się ubrać i pójść za Robertem na skarpę, gdzie szare światło jutrzenki przyćmiewało właśnie ostatnie, blade gwiazdy.

— Wszyscy wstali — zauważyła. — Obudzili nawet majora. Szymy ganiają po całej okolicy, paplając z podniecenia. Ten szen, na którego czekamy, musi być nie byle kim.

— Fiben? — Robert roześmiał się. Wysmarkał się w dłonie. — Aha. Można powiedzieć, że staruszek Fiben jest kimś niezwykłym.

— Domyśliłam się tego — osłoniła ręką oczy przed bijącym ze wschodu blaskiem i przyjrzała się grupie jeźdźców mijających serpentynę na prowadzącej w górę, wąskiej ścieżce. — Czy to ten zabandażowany?

— Hę? — Robert przymrużył oczy. Wzrok Lydii wzmocniono bioorganicznie podczas jej szkolenia w piechocie morskiej. Zazdrościł jej tego. — Nie zdziwiłoby mnie to. Fiben zawsze obrywa po łbie, w taki czy inny sposób. Twierdzi, że tego nie znosi. Mówi, że wszystkiemu winna jest jego wrodzona niezgrabność i fakt, że wszechświat zawziął się na niego, ja jednak zawsze podejrzewałem, że po prostu ma skłonność do popadania w kłopoty. Nigdy nie znałem drugiego szyma, który posunąłby się tak daleko po to tylko, by mieć co opowiadać.

Po minucie był już w stanie rozróżnić rysy twarzy przyjaciela. Krzyknął i podniósł rękę. Fiben uśmiechnął się i zamachał do niego, choć jego lewe ramię spoczywało unieruchomione na temblaku. Obok niego, na jasnej klaczy, jechała szymka, której Robert nie znał.

Z wejścia do jaskiń wyłonił się posłaniec, który zasalutował.

— Serowie, major nakazał, byście zeszli na dół z porucznikiem Bolgerem, kiedy tylko przybędzie. Robert skinął głową.

— Proszę przekazać majorowi Prathachulthornowi, że zaraz się zjawimy.

Gdy konie mijały ostatni zakręt drogi, Lydia wsunęła rękę w jego dłoń i Robert poczuł nagły przypływ zadowolenia pomieszanego z poczuciem winy. Odwzajemnił jej uścisk, starając się nie okazać ambiwalencji swych uczuć.

Fiben żyje! — pomyślał. — Muszę przekazać wiadomość Athaclenie. Jestem pewien, że będzie zachwycona.

Major Prathachulthorn miał nerwowy nawyk pociągania się za jedno lub drugie z uszu. Wysłuchując raportów podwładnych, wiercił się na krześle i od czasu do czasu pochylał się, by wymamrotać coś do swej studni danych i otrzymać szybko w odpowiedzi jakiś kęs informacji. W takich chwilach mogło się wydać, że nie słucha, jeśli jednak mówiący umilkł lub choćby zaczął przemawiać wolniej, major strzelał niecierpliwie palcami. Najwyraźniej Prathachulthorn miał bystry umysł i potrafił poradzić sobie z kilkoma zadaniami jednocześnie. Niemniej jego zachowanie sprawiało bardzo wiele trudności niektórym z szymów, często wywołując u nich nerwowość i sprawiając, że zapominały języka w gębie. To z kolei nie poprawiało opinii majora o nieregularnych żołnierzach, którzy jeszcze do niedawna znajdowali się pod dowództwem Roberta i Athacleny.

W przypadku Fibena nie stanowiło to jednak problemu. Dopóki nie brakowało mu soku pomarańczowego, kontynuował swą opowieść. Nawet Prathachulthorn, który z reguły przerywał raporty często zadawanymi pytaniami, bezlitośnie dokopując się szczegółów, siedział w milczeniu, gdy ciągnęła się opowieść o nieszczęsnym powstaniu w dolinie, schwytaniu Fibena, wywiadach i testach przeprowadzanych przez świtę Suzerena Poprawności oraz teoriach doktor Gailet Jones.

Od czasu do czasu Robert spoglądał na szymkę, którą Fiben przyprowadził ze sobą z Port Helenia. Sylvie siedziała z boku, pomiędzy szymami Benjaminem i Elsi. Trzymała się prosto i wyraz twarzy miała spokojny. Od czasu do czasu, gdy ją proszono, by coś powiedziała lub podała więcej szczegółów, odpowiadała cichym głosem. Poza tymi chwilami nie spuszczała wzroku z Fibena.

Ten starannie opisywał sytuację polityczną panującą w obozie Gubru, tak jak ją rozumiał. Gdy doszedł do wieczoru ucieczki, opowiedział o pułapce zastawionej przez Suzerena Kosztów i Rozwagi i zakończył, mówiąc po prostu:

— Tak więc zdecydowaliśmy, Sylvie i ja, że lepiej będzie, jeśli opuścimy Port Helenia inną drogą niż morska — wzruszył ramionami. — Wydostaliśmy się przez dziurę w płocie i wreszcie dotarliśmy do wysuniętej placówki buntowników. W ten sposób trafiliśmy tutaj.

No jasne! — pomyślał z ironią Robert. Oczywiście Fiben pominął okoliczności, w których doznał obrażeń, oraz to, w jaki dokładnie sposób udało mu się uciec. Z pewnością poda te szczegóły w pisemnym raporcie, jaki przedstawi majorowi, wszyscy inni jednak będą musieli wyciągać je od niego drogą przekupstwa.

Robert zauważył, że Fiben spojrzał w jego stronę i mrugnął znacząco.

Założę się, że ta opowieść jest warta przynajmniej pięć piw — pomyślał.

Prathachulthorn pochylił się do przodu.

— Mówi pan, że naprawdę widział ten bocznik hiperprzestrzenny? Wie pan dokładnie, gdzie on jest usytuowany?

— Przeszedłem szkolenie zwiadowcy, panie majorze. Wiem, gdzie on jest. Do pisemnego raportu dołączę mapę oraz szkic urządzenia.

Prathacholthorn skinął głową.

— Gdyby już nie dotarły do mnie inne raporty, nigdy bym nie uwierzył w tę opowieść. W obecnej sytuacji jednak jestem zmuszony dać panu wiarę. Twierdzi pan, że jest to drogie urządzenie, nawet jak na gubryjskie standardy?

— Tak jest, sir. Oboje z Gailet doszliśmy do takiego przekonania. Proszę się nad tym zastanowić. Ludzie byli w stanie urządzić tylko po jednej ceremonii wspomaganiowej dla każdego z gatunków swoich podopiecznych w ciągu wszystkich lat, które upłynęły od Kontaktu, i obie musiały się odbyć na Tymbrinie. Dlatego właśnie inni podopieczni, tacy jak Kwackoo, mogą sobie pozwolić na to, by patrzeć na nas z góry. Jednym z powodów były polityczne przeszkody stawiane przez nieprzyjazne klany, jak Gubru i Soranie, które były w stanie przeciągać załatwianie ludzkich podań o status. Drugą przyczyną jednak jest fakt, że jesteśmy tak przerażająco ubodzy według galaktycznych kryteriów.

Fiben najwyraźniej wiele się nauczył. Robert zdał sobie sprawę, że przynajmniej części z tego musiał się dowiedzieć od owej Gailet Jones. Za pomocą swego wzmocnionego zmysłu empatii odbierał delikatne drżenia, nawiedzające jego przyjaciela, gdy tylko wymieniono jej nazwisko. Robert spojrzał na Sylvie.

Hmm. Wydaje się, że życie stało się dla Fibena skomplikowane. To, rzecz jasna, przypomniało Robertowi o jego własnej sytuacji. Fiben nie jest wyjątkiem — pomyślał. Przez całe życie pragnął się nauczyć być bardziej wrażliwym, lepiej rozumieć innych oraz własne uczucia. Teraz jego życzenie spełniło się i Robert fatalnie się czuł w tej sytuacji.

— Na Darwina, Goodall i Greenpeace! — Prathachulthorn uderzył pięścią w stół. — Panie Bolger, przyniósł nam pan te wieści w najodpowiedniejszym momencie! — Odwrócił się w stronę Lydii i Roberta. — Czy wiecie, co to oznacza?

— Hmm — zaczął Robert.

— Cel, sir — odparła zwięźle Lydia.

— Tak jest, cel! To świetnie współgra z wiadomością, którą właśnie otrzymaliśmy od Rady. Jeśli uda się nam rozwalić ten bocznik — najlepiej zanim przybędą dygnitarze z Instytutu Wspomagania — będziemy mogli uderzyć Gubru tam, gdzie ich najbardziej to zaboli — po kieszeni!

— Ale… — zaczął się sprzeciwiać Robert.

— Słyszał pan, co przed chwilą powiedział nasz szpieg — odparł Prathachulthorn. — Gubru ponoszą straty, tam w kosmosie! Nadmiernie rozciągnęli siły, a ich przywódcy tutaj na Garthu żrą się między ze sobą. To może przepełnić czarę! Mogłoby nam się nawet udać uderzyć w chwili, gdy cały ich triumwirat znajdzie się jednocześnie w tym samym miejscu!

Robert potrząsnął głową.

— Czy nie sądzi pan, że powinniśmy się nad tym nieco zastanowić, sir? Chodzi mi o to, co z tą propozycją, którą Suzeren Prawidłowości…

— Poprawności — poprawił go Fiben.

— Poprawności. Tak jest. Co z tą propozycją, którą złożył Fibenowi i doktor Jones?

Prathachulthorn potrząsnął głową.

— To oczywista pułapka, Oneagle. Niech pan będzie poważny.

— Jestem poważny, sir. Nie znam się na tych sprawach bardziej niż Fiben, a z pewnością mniej niż doktor Jones. Oczywiście przyznaję, że może to być pułapka. Na pierwszy rzut oka wydaje się jednak, że to wspaniały interes dla Ziemi! Nie sądzę, byśmy mogli odrzucić tę ofertę, nie przekazując przynajmniej wiadomości Radzie.

— Nie ma na to czasu — odparł Prathachulthorn potrząsając głową. — Rozkazy mówią, że mam kierować się własną opinią i, jeśli uznam to za stosowne, podjąć działania, zanim przybędą galaktyczni dygnitarze.

Robert czuł narastającą desperację.

— W takim razie skonsultujmy to przynajmniej z Athacleną. Jest córką dyplomaty. Może być w stanie dostrzec pewne możliwe implikacje, których my nie widzimy.

Mina Prathachulthorna była nadzwyczaj wymowna.

— Jeśli będzie na to czas, rzecz jasna, z radością spytam młodą Tymbrimkę o zdanie.

Było jednak jasne, że samo wystąpienie z tym pomysłem obniżyło wyraźnie opinię, jaką major żywił o Robercie.

Prathachulthorn uderzył dłonią w stół.

— W tej chwili, jak sądzę, powinniśmy odbyć naradę sztabową oficerów i rozważyć możliwości taktyczne ataku na ten hiperbocznik — odwrócił się w stronę szymów i skinął do nich głową. — To już będzie wszystko, Fiben. Dziękuję za pańską odważną, podjętą w odpowiedniej chwili akcję. To samo dotyczy pani — skinął głową w stronę Sylvie. — Z niecierpliwością oczekuję na wasze pisemne raporty.

Elsie i Benjamin wstali i skierowali się ku drzwiom. Jako jedynie tytularni oficerowie byli wyłączeni z wewnętrznego sztabu Prathachulthorna. Fiben podźwignął się i ruszył wolniej, podtrzymywany przez Sylvie.

Robert pośpiesznie przemówił cichym głosem do Prathachulthorna.

— Sir, jestem pewien, że umknęło to z pana pamięci, ale Fiben posiada pełen patent oficerski w kolonialnych siłach obronnych.

Gdyby został wyłączony, mogłoby to wywrzeć niekorzystne wrażenie, hmm, polityczne.

Prathachulthorn zamrugał powiekami. Przez jego twarz przemknął jedynie drobny cień, Robert jednak wiedział, że po raz kolejny nie udało mu się zdobyć jego uznania.

— Tak, oczywiście — odparł spokojnie major. — Proszę przekazać porucznikowi Bolgerowi, że może zostać, o ile nie jest zbyt zmęczony.

Powiedziawszy to, zwrócił się z powrotem do swej studni danych i zaczął wywoływać pliki. Robert czuł na sobie spojrzenie Lydii.

Może utracić nadzieję, że kiedykolwiek nauczę się taktu — pomyślał i pognał ku drzwiom. Złapał Fibena za ramię w chwili, gdy ten właśnie wychodził.

Jego przyjaciel uśmiechnął się do niego.

— Chyba znowu nastał tu czas dorosłych — powiedział półgłosem, spoglądając w stronę Prathachulthorna.

— Jest gorzej, niż ci się zdaje, stary szymie. Właśnie zdobyłem dla ciebie etykietkę honorowego dorosłego.

Gdyby spojrzenia mogły kaleczyć — pomyślał Robert na widok skwaszonej miny Fibena.

— Pewnie myślałeś, że to czas Nostradamusa, co?

Spierali się kiedyś ze sobą na temat możliwych historycznych początków tego wyrażenia.

Fiben ścisnął Sylvie za ramię i wrócił, utykając, do pokoju. Szymka spoglądała przez chwilę w ślad za nim, po czym odwróciła się i podążyła korytarzem za Elsie.

Benjamin jednak zwlekał przez chwilę. Dostrzegł gest, którym Robert kazał mu zaczekać. Mężczyzna wsunął szymowi w dłoń mały dysk. Nie odważył się powiedzieć nic na głos, lecz lewą dłonią wykonał prosty znak.

— Ciocia — powiedział w języku migowym.

Benjamin skinął pośpiesznie głową i oddalił się.

Gdy Robert powrócił do stołu, Prathachulthorna i Lydię pochłonęły już arkana planów wojennych. Major zwrócił się do niego, mówiąc:

— Obawiam się, że po prostu zabraknie czasu, by wykorzystać wzmocnione efekty bakteriologiczne, choć sam w sobie pański pomysł był udany…

Te słowa spłynęły po nim nie zauważone. Robert usiadł, myśląc jedynie o tym, że właśnie popełnił swe pierwsze przestępstwo. Nagrywając w tajemnicy spotkanie — łącznie z długim raportem Fibena — pogwałcił procedurę. Oddając kapsułkę Benjaminowi, naruszył protokół.

Zaś rozkazując szymowi, by oddał go nieziemce, popełnił, według niektórych, przed chwilą zdradę.

71. Max

Wielki neoszympans wszedł, powłócząc nogami, do rozległej, podziemnej komnaty. Ręce miał skute razem. Wleczono go na końcu mocnego łańcucha. Traktował z wyniosłością swych strażników — szymy noszące liberię najeźdźcy, które ciągnęły za drugi koniec jego smyczy — od czasu do czasu rzucał jednak wyzywające spojrzenie nieziemskim technikom obserwującym go z góry, z pomostów.

Jego twarz już uprzednio nie była bez skazy, teraz jednak świeże linie różowej tkanki bliznowatej rysowały się, sine i odkryte, na obszarach, z których zniknęło futro. Rany się goiły, nigdy jednak nie będą wyglądać ładnie.

— No jazda, buntowniku — odezwał się jeden z szymskich strażników, popychając więźnia do przodu. — Ptaszek chce ci zadać parę pytań.

Max ignorował nadzorowanego, na ile tylko mógł, gdy prowadzono go ku podwyższeniu znajdującemu się blisko środka wielkiej komnaty. Czekało tam kilku Kwackoo stojących na wysokim, pełnym instrumentów pomoście.

Max spojrzał prosto na tego, który wyglądał na dowódcę. Jego ukłon był płytki — akurat taki, by zmusić ptaszysko, aby pokłoniło mu się w odpowiedzi.

Obok Kwackoo stała jeszcze trójka quislingów. Dwaj z nich byli dobrze ubranymi szymami, które osiągnęły niezłe zyski na dostawach sprzętu budowlanego oraz wynajmie robotników dla Gubru. Plotki głosiły, że niektóre z interesów załatwiano na koszt ich nieobecnych ludzkich wspólników. Inne opowieści sugerowały, że internowani na Cilmar oraz pozostałych wyspach ludzie wyrazili na to zgodę, a nawet brali bezpośredni udział w zmowie. Max nie był pewien, w którą z tych wersji woli wierzyć. Trzecim szymem na pomoście był dowódca złożonych z nadzorowanych oddziałów posiłkowych — wysoki, butny szen zwany Irongripem.

Max wiedział również jak, zgodnie z protokołem, przywitać zdrajców. Uśmiechnął się, odsłaniając wielkie kły, i splunął im pod stopy. Nadzorowani szarpnęli z krzykiem za jego łańcuch, aż Max się zatoczył. Podnieśli pałki, lecz szybkie ćwierknięcie dowódcy Kwackoo powstrzymało ich przed zadaniem ciosów. Cofnęli się i pokłonili.

— Jesteś pewny — przekonany, że ten właśnie więzień — ten osobnik jest tym, którego szukamy? — zapytał Irongripa upierzony oficer.

Szym skinął głową.

— Znaleziono go rannego w pobliżu miejsca, gdzie schwytano Gailet Jones i Fibena Bolgera. Widziano go w ich towarzystwie przed powstaniem. Wiadomo również, że od wielu lat był jednym ze służących jej rodziny. Przygotowałem analizę wskazującą, dlaczego jego kontakt z tymi osobnikami powoduje, że należy mu poświęcić więcej uwagi.

Kwackoo skinął głową.

— Okazałeś się nadzwyczaj pomysłowy — powiedział do Irongripa. — Spotka cię nagroda — rekompensata w postaci wysokiego statusu. Aczkolwiek jeden z kandydatów Suzerena Poprawności wymknął się w jakiś sposób z naszej sieci, mamy teraz możliwość, by wybrać — wskazać tego, kto go zastąpi. Powiadomimy cię o tym.

Max przeżył pod gubryjską władzą okres wystarczająco długi, by rozpoznać, że są to biurokraci, świta Suzerena Kosztów i Rozwagi. Nie miał jednak pojęcia, czego od niego chcą i jaki użytek mogą z niego zrobić w swych wewnętrznych rozgrywkach.

Dlaczego sprowadzono go tutaj? Głęboko we wnętrznościach sztucznie wzniesionej góry, po przeciwnej stronie zatoki niż Port Helenia, znajdowała się przytłaczająca, przypominająca plaster miodu struktura złożona z maszynerii oraz brzęczących źródeł zasilania. Podczas długiej jazdy automatyczną windą w dół Max czuł, że włosy jeżą mu się na głowie pod wpływem statycznej elektryczności. To Gubru i ich podopieczni testowali tytaniczne urządzenia.

Funkcjonariusz Kwackoo zwrócił się w jego stronę i spojrzał na niego jednym okiem.

— Spełnisz dwie funkcje — oznajmił — posłużysz dwóm celom. Dostarczysz nam informacji — danych o twej dawnej pracodawczyni, informacji, które nam się przydadzą. Ponadto pomożesz — dopomożesz nam w eksperymencie.

Max uśmiechnął się po raz drugi.

— Nie zrobię żadnej z tych rzeczy i nic mnie nie obchodzi, czy oznacza to brak szacunku. Nic wam nie powiem. Równie dobrze możesz założyć strój klauna i pojeździć sobie na trójkołowym rowerku.

Kwackoo mrugnął raz i drugi, słuchając komputerowego tłumaczenia celem potwierdzenia. Wymienił, ćwierkając, uwagi ze swymi pomocnikami, po czym ponownie zwrócił się w jego stronę.

— Nie zrozumiałeś — nie pojąłeś naszych słów. Nie będzie pytań. Nie musisz nic mówić. Twoja współpraca nie jest konieczna.

Pełna samozadowolenia pewność tego stwierdzenia zabrzmiała złowieszczo. Max zadrżał pod wpływem nagłego przeczucia.

Gdy go schwytano, nieprzyjaciel starał się wyciągnąć z niego informację. Uzbroił się w męstwo, by opierać się ze wszystkich sił, naprawdę jednak rozśmieszyło go, gdy jedyną rzeczą, którą wróg wydawał się zainteresowany, okazali się „Garthianie”. O nich właśnie pytali go raz za razem.

— Gdzie są przedrozumne istoty? — dopytywali się.

Garthianie?

Łatwo było wprowadzić ich w błąd, kłamać bez względu na wszystkie narkotyki i psioniczną maszynerię, ze względu na to, że podstawowe założenia przeciwnika były tak absurdalnie głupie. Któż mógłby sobie wyobrazić, że Galaktowie dadzą się nabrać na dziecinną bajeczkę! Max miał wspaniały dzień i nauczył się wielu sztuczek, za pomocą których mógł oszukiwać przesłuchujących.

Na przykład bardzo się wysilał, by nie „przyznać”, że Garthianie istnieją. Przez chwilę wydawało się, że to jeszcze silniej przekonało ich, iż są na właściwym tropie.

Wreszcie dali sobie spokój i zostawili go samego. Być może w końcu połapali się, że zrobiono ich w konia. Zresztą wkrótce potem Maxa skierowano do pracy na jednej z budów i doszedł on do wniosku, że o nim zapomniano.

Najwyraźniej nie zapomniano — zrozumiał teraz. Ponadto zaniepokoiły go słowa Kwackoo.

— Co to znaczy, że nie będziecie zadawać pytań? Tym razem odpowiedzi udzielił dowódca nadzorowanych. Irongrip pogłaskał z zadowoleniem wąsy.

— To, że wszystko, co wiesz, zostanie z ciebie wyciśnięte. Całą tę maszynerię — zamachał ręką wokół — skupimy tylko na tobie, staruszku. Odpowiedzi wyjdą na zewnątrz. Ale ty już nie wyjdziesz.

Max wciągnął ostro powietrze. Poczuł, że serce zabiło mu szybciej. Tym, co pomogło mu się uspokoić, było jedno mocne postanowienie: nie da zdrajcom tej satysfakcji, by ujrzeli, że oniemiał! Skoncentrował się, by uformować słowa.

— To… to jest sprzeczne… z Zasadami Wojny. Irongrip wzruszył ramionami. Pozostawił wyjaśnienia biurokracie Kwackoo.

— Zasady chronią — dbają o gatunki i światy w znacznie większym stopniu niż o jednostki. A poza tym nikt z tych, których tu widzisz, nie jest członkiem świty kapłanów!

No tak — zdał sobie sprawę Max. — Jestem w rękach fanatyków. Powiedział w myślach „żegnajcie” szenom, szymkom i dzieciom ze swej grupowej rodziny, zwłaszcza najstarszej żonie grupy. Wiedział, że już nigdy jej nie ujrzy. Również w myśli, zgiął się w pół i pocałował na pożegnanie we własną tylną część ciała.

— Popełniliście dwa błędy — powiedział do swych strażników. — Pierwszy polegał na tym, że Gailet żyje, a Fiben znowu zrobił z was durniów. Ta wiadomość wynagradza mi wszystko, co możecie ze mną zrobić.

— Ciesz się tą przelotną satysfakcją — warknął Irongrip. — I tak bardzo nam pomożesz w porządnym utarciu nosa twojej byłej pracodawczyni.

— Możliwe — Max skinął głową. — Ale waszym drugim błędem było to, że zostawiliście mnie przytwierdzonego do czegoś takiego…

Dotąd pozwalał, by jego ramiona zwisały luźno. Teraz cofnął je z gwałtownym szarpnięciem i targnął za łańcuch z całej siły. Zbiło to obu nadzorowanych strażników z nóg, zanim ogniwa wyleciały im z rąk.

Max stanął mocno na nogach i trzasnął ciężkim łańcuchem niczym biczem. Jego eskorta padła na ziemię, nie wszystkim jednak udało się to zrobić wystarczająco szybko. Czaszkę jednego z szymskich przedsiębiorców budowlanych roztrzaskał cios, który odbił się od niej rykoszetem. Drugi z nich zatoczył się w desperackiej próbie ucieczki i zwalił na ziemię wszystkich trzech Kwackoo niczym kręgle.

Max krzyknął z radości. Kręcił swą zaimprowizowaną bronią aż wszyscy padli na podłogę lub znaleźli się poza jego zasięgiem. Następnie zaczął zataczać łuki na boki, zmieniając oś rotacji. Kiedy wypuścił łańcuch, poleciał on w górę i nieco w bok, po czym owinął się wokół balustrady przebiegającego nad nim pomostu.

Wdrapanie się w górę po ciężkich ogniwach było łatwym zadaniem. Strażnicy byli zbyt oszołomieni i nie zareagowali na czas, by go powstrzymać. Na szczycie jednak musiał zmarnować cenne sekundy na odwinięcie łańcucha. Ponieważ był przytwierdzony do jego kajdanek, Max był zmuszony zabrać go ze sobą.

Dokąd? — zastanowił się, zbierając ogniwa. Odwrócił się nagle, gdy dojrzał po prawej stronie białe pióra. Pobiegł w przeciwnym kierunku i pognał w górę po schodach, by dotrzeć na następną kondygnację.

Rzecz jasna, pomysł ucieczki byłby wręcz absurdalny. Miał jedynie dwa krótkoterminowe cele: wyrządzenie jak największych szkód, a potem zakończenie własnego życia, zanim uda im się go zmusić, by wbrew własnej woli zdradził Gailet.

Pierwszy z tych celów osiągnął, waląc w czasie ucieczki końcem łańcucha w każdą gałkę, rurę czy delikatnie wyglądający instrument w jego zasięgu. Niektóre z przyrządów były solidniejsze, niż się zdawało, inne jednak rozpryskiwały się z sympatycznym brzękiem. Tace z narzędziami fruwały nad balustradą, spadając na tych, którzy znajdowali się niżej.

Max rozglądał się jednak uważnie w poszukiwaniu innych możliwości. Jeśli żadne inne przydatne narzędzie czy broń nie wpadnie mu w ręce, zanim nadejdzie czas, powinien postarać się wspiąć wystarczająco wysoko, by porządny skok przez balustradę załatwił sprawę.

Zza rogu wyłonił się gubryjski technik w towarzystwie dwóch pomocników Kwackoo. Byli pogrążeni w specjalistycznej dyskusji prowadzonej w ich własnym, ćwierkającym dialekcie. Gdy podnieśli wzrok, Max krzyknął i zakręcił łańcuchem. Jeden z Kwackoo zyskał nowe apterium. Posypały się pióra. Uderzając z lewej strony Max krzyknął: — Buu! — na wpatrzonego w niego Gubru, który poderwał się ze skrzekiem trwogi, pozostawiając za sobą chmury pierza.

— Z wyrazami szacunku — dodał Max, zwracając się do pleców oddalającego się ptaszyska. Nigdy nie było pewne, czy danego wydarzenia nie rejestrują kamery, a Gailet powiedziała mu, że wolno zabijać ptaki, pod warunkiem że robi się to w uprzejmy sposób.

Ze wszystkich stron dobiegały sygnały alarmowe i syreny. Max odepchnął na bok Kwackoo, przeskoczył ponad następnym i wbiegł w górę po następnych schodach. Na wyższym piętrze natrafił na cel, który był po prostu zbyt kuszący, by mógł go ominąć. Wielki wózek, na którym znajdowała się mniej więcej tona delikatnych części fotonicznych, stał porzucony bardzo blisko krawędzi rampy załadowczej. Szybu windy nie zabezpieczała balustrada. Max zignorował krzyki i hałasy zbliżające się ze wszystkich stron i oparł się barkiem o tył wózka.

— No jazda! — chrząknął. Pojazd ruszył naprzód.

— Hej, on jest tam! — usłyszał okrzyk jakiegoś szyma. Max naprężył mięśnie mocniej, żałując że rany tak bardzo go osłabiły. Wózek zaczął się toczyć.

— Hej, ty! Buntownik! Zostaw to!

Rozległy się kroki, Max wiedział jednak, że jest już za późno, by mogli powstrzymać inercję przed dokonaniem jej dzieła. Wóz wraz z zawartością runął przez krawędź.

Teraz w ślad za nim — pomyślał Max.

Jednak w momencie, gdy przekazał to polecenie swym nogom, ogarnął je nagły niedowład. Max rozpoznał dręczące skutki działania neuroogłuszacza. Obrócił się pod wpływem impetu, akurat na czas, by ujrzeć broń w ręku szyma imieniem Irongrip.

Dłonie Maxa zacisnęły się spazmatycznie, jak gdyby gardło nadzorowanego znajdowało się w ich zasięgu. Rozpaczliwie zapragnął zmusić się siłą woli do spadnięcia w dół, do szybu.

Sukces! Max poczuł radość zwycięstwa, gdy zlatywał z podestu. Mrowiące odrętwienie nie miało trwać długo.

Teraz jesteśmy kwita, Fiben — pomyślał.

To jednak nie był jeszcze koniec. Max poczuł jak przez mgłę, że jego ramiona o odrętwiałych nerwach zostały na wpół wyrwane ze stawów. Zatrzymał nagle lot. Kajdanki rozerwały mu nadgarstki, pozostawiając na nich krwawiące rozdarcia. Napięty łańcuch prowadził w górę, za krawędź podestu. Poprzez metalową siatkę pomostu Max dostrzegł Irongripa, który ciągnął za łańcuch, wytężając wszystkie siły. Nadzorowany przeniósł powoli wzrok w dół, na niego i uśmiechnął się.

Max westchnął z rezygnacją i zamknął oczy.

Gdy odzyskał zmysły, parsknął i odsunął się mimo woli od źródła obrzydliwego zapachu. Zamrugał powiekami i dostrzegł jak przez mgłę wąsatego neoszympansa trzymającego w dłoni kapsułkę, z której wciąż wydobywały się cuchnące opary.

— Och, widzę, że już się ocknąłeś.

Max czuł się okropnie. Rzecz jasna, był jeszcze cały obolały z powodu ogłuszenia i niemal nie mógł się poruszyć, oprócz tego jednak wydawało mu się, że jego ramiona i nadgarstki płoną. Miał je związane z tyłu, mógł się jednak domyślić, że zapewne są połamane.

— Gdz… gdzie jestem? — zapytał.

— W ognisku bocznika hiperprzestrzennego — odpowiedział mu rzeczowym tonem Irongrip. Max splunął.

— Niech cię Goodall przeklnie, ty kłamco.

— Jak sobie uważasz — Irongrip wzruszył ramionami. — Pomyślałem sobie tylko, że zasługujesz na wyjaśnienie. Widzisz, ta maszyna to szczególny rodzaj bocznika. Nazywają ją wzmacniaczem. Ma za zadanie wyciągać obrazy z mózgu i uwidaczniać je tak, żeby wszyscy mogli je zobaczyć. Podczas ceremonii będzie pod kontrolą Instytutu, ale jego przedstawiciele jeszcze nie przybyli. Dzisiaj więc przeciążymy go trochę na próbę. Normalnie delikwent powinien być skłonny do współpracy i proces jest nieszkodliwy. Dzisiaj jednak, cóż, to nie będzie aż tak ważne.

Zza pleców Irongripa dobiegł ostry, ćwierkający ton skargi. Poprzez wąski luk można było dostrzec techników Suzerena Kosztów i Rozwagi.

— Czas! — warknął dowódca Kwackoo. — Szybko! Pośpieszcie się!

— Co się wam tak śpieszy? — zapytał Max. — Boicie się, że inne gubryjskie stronnictwa mogły zwrócić uwagę na to zamieszanie i wyruszyć w drogę?

Irongrip podniósł wzrok znad zamykającego się luku. Wzruszył ramionami.

— Oznacza to tylko tyle, że będziemy mieli czas na zadanie wyłącznie jednego pytania. Ale to wystarczy. Po prostu opowiedz nam o Gailet.

— Nigdy!

— Nie będziesz w stanie nic na to poradzić — Irongrip roześmiał się. — Czy próbowałeś kiedyś nie myśleć o czymś? Nie zdołasz uniknąć myśli o niej. A gdy tylko maszyna znajdzie coś, co będzie mogła uchwycić, wyszarpie z ciebie resztę.

— Ty… ty… — Max usiłował znaleźć słowa, tym razem jednak nie potrafił. Wił się, starając wyrwać się z ogniska potężnych, wyposażonych w cewki rur wycelowanych w niego ze wszystkich stron. Siła jednak go zawiodła. Nie był w stanie nic zrobić.

Poza nie myśleniem o Gailet Jones. Rzecz jasna, jednak przez to, że próbował o niej nie myśleć, właśnie o niej myślał! Max zajęczał. Maszyny zaczęły wydawać z siebie niskie buczenie, tworząc powierzchowny akompaniament. W jednej chwili poczuł się tak, jak gdyby pola grawitacyjne setki gwiazdolotów przenikały na wskroś jego skórę.

W umyśle wirowały mu tysiące obrazów. Coraz więcej z nich przedstawiało jego dawną pracodawczynię i przyjaciółkę.

— Nie! — Max rozpaczliwie poszukiwał pomysłu. Nie mógł próbować nie myśleć o czymś. Trzeba było wykombinować coś innego, o czym mógłby rozmyślać. Coś nowego, co przyciągnęłoby jego uwagę w ciągu tych niewielu sekund, jakie mu pozostały, zanim zostanie rozerwany na strzępy.

Oczywiście! Pozwolił, by nieprzyjaciel stał się jego przewodnikiem. Przesłuchiwano go całymi tygodniami, pytając o Garthian, tylko o Garthian, o nic innego niż o Garthian. Stało się to czymś w rodzaju zaśpiewu. Dla Maxa przerodziło się teraz w mantrę.

— Gdzie są istoty przedrozumne? — dopytywali się. Max skupił się i mimo bólu po prostu nie mógł się nie roześmiać. — Cóż za głupie… tępe… skretyniałe…

Przepełniła go pogarda dla Galaktów. Chcieli uzyskać od niego projekcję? Proszę bardzo, niech sobie wzmocnią to!

Max wiedział, że na zewnątrz, w górach i lasach, nadciąga właśnie świt. Wyobraził sobie te bory i najlepszą podobiznę „Garthian”, jaką potrafił ukształtować w swym umyśle. Roześmiał się z obrazu, który stworzył.

Ostatnie swe chwile spędził, zanosząc się ze śmiechu nad idiotycznością życia.

72. Athaclena

Jesienne burze wróciły, tym razem jednak w postaci potężnego, cyklonicznego frontu przetaczającego się ponad doliną Sindu. W górach wiatry o zwiększonej szybkości przechodziły niekiedy w gwałtowne porywy zrywające z drzew zewnętrzną warstwę liści i unoszące je w powietrzu w ciasnych wirach. Te szczątki nadawały kształt i substancję zarysom trąb powietrznych widocznym na szarym niebie.

Jak gdyby chciał stworzyć kontrapunkt, wulkan również zaczął pomrukiwać. Jego dudniące utyskiwanie było niższe i narastało wolniej niż wycie wiatru, lecz owe drżenia niepokoiły jeszcze bardziej leśne stworzenia, które tłoczyły się w swych norach lub chwytały ze wszystkich sił kołyszących się pni drzew.

Rozumność nie stanowiła niezawodnej ochrony przed przygnębieniem. Wewnątrz namiotów, pod okrytymi całunem stokami góry, szymy lgnęły do siebie, przysłuchując się zawodzeniu wichury. Od czasu do czasu któryś z nich poddawał się napięciu i uciekał z wrzaskiem w las, by wrócić w jakąś godzinę później, obdarty i zawstydzony, zostawiając za sobą ślad z zerwanego listowia.

Goryle również były wrażliwe na ów nastrój, okazywały to jednak w inny sposób. Nocą spoglądały w górę na falujące chmury z cichą, skupioną koncentracją i węszyły, jak gdyby szukały czegoś z nadzieją. Owego wieczoru Athaclena nie mogła do końca się zdecydować, co jej to przypomina, później jednak, gdy znalazła się już w namiocie skrytym pod gęstymi koronami drzew, wyraźnie słyszała ich niski, atonalny śpiew, którym odpowiadały burzy.

Kołysanka ta pomogła jej zasnąć, lecz nie za darmo.

Oczekiwanie… taka pieśń, rzecz jasna, musiała przywołać to, co nigdy całkowicie nie odeszło.

Athaclena rzucała głową na poduszce. Jej witki falowały — poszukiwały i odpychały, sondowały i przyciągały. Stopniowo, jak gdyby nie śpieszyło się jej szczególnie, zebrała się znajoma esencja.

Tutsunucann… — wydyszała dziewczyna, nie mogąc się obudzić ani uniknąć nieuniknionego. Glif uformował się nad jej głową, stworzony z tego, co nie istniało.

Tutsunucann, s’ah brannitsun. A’twillith’t

Tymbrimczycy wiedzieli, że nie ma sensu błagać o litość, zwłaszcza wszechświata Ifni. Athaclena jednak zmieniła się w coś, co było zarazem czymś więcej i mniej niż zwykła Tymbrimka. Tutsunucann miało teraz sojuszników. Dołączyły do niego wzrokowe wyobrażenia, przenośnie. Jego aura groźby uległa wzmocnieniu, stała się niemal dotykalna. Wypełniała ją dodatkowa substancja koszmaru w ludzkim stylu.

— …s’ah brannitsun… — westchnęła dziewczyna, wznosząc przez sen rozpaczliwe błagania.

Nocne wiatry ruszały klapami namiotu. Jej śniący umysł ukształtował skrzydła olbrzymich ptaków, które — pełne wrogości — przelatywały tuż nad wierzchołkami drzew. Ich błyszczące oczy szukały, szukały…

Słaby wstrząs pochodzenia wulkanicznego poruszył ziemią pod jej posłaniem. Athaclena zadrżała w synkopowym rytmie. Wyobraziła sobie kryjące się w norach stworzenia — martwe — niepomszczony, zmarnowany Potencjał tego świata, zrujnowany i zniszczony przez Bururallich tak dawno temu. Wiły się one tuż pod niepokojoną wstrząsami ziemią, szukając…

S’ah brannitsun, tutsunucann…

Dotknięcie własnych falujących witek przyniosło jej na myśl pajęczyny i łapki maleńkich pająków. Przypływ gheer sprawił, że pod jej skórą zaczęły się wić niewielkie gnomy, z wigorem przeprowadzające nie chciane zmiany.

Athaclena jęknęła, gdy glif straszliwego, wyczekującego śmiechu zbliżył się do niej, unosząc się w powietrzu, przyjrzał się jej, nachylił nad nią, sięgnął ku niej…

— Pani generał? Mizz Athacleno. Przepraszam, czy pani nie śpi? Przykro mi, że zakłócam pani spoczynek, ser, ale…

Szym przerwał. Odsunął klapę namiotu, by wejść do środka, lecz zatoczył się do tyłu, przerażony, gdy Athaclena usiadła nagle z szeroko rozstawionymi oczyma o rozszerzonych, kocich tęczówkach oraz wargami skrzywionymi w grymasie sennego strachu.

Nie wydawało się, by zdawała sobie sprawę z jego obecności. Szym wbił wzrok, mrugając, w tętnienie, które przebiegało powoli, niczym fale solitonowe, po jej szyi i barkach. Ponad jej pobudzonymi witkami dostrzegł przez chwilę coś straszliwego.

Omal wtedy nie uciekł. Wymagało to mobilizacji całej odwagi, by przełknąć ślinę, nachylić się i wykrztusić z siebie słowa.

— Pproszę ppani. To ja… Ssammy…

Powoli, jakby przyciągnięty maksymalnym natężeniem woli, blask świadomości powrócił do jej usianych złotymi cętkami oczu, które zamknęły się i otworzyły na nowo. Z drżącym westchnieniem Athaclena zadygotała, po czym osunęła się do przodu.

Sammy stał bez ruchu, podtrzymując ją, gdy łkała. W owym momencie, oszołomiony, przerażony i zdumiony, mógł pomyśleć jedynie o tym, jak lekka i krucha wydawała się w jego ramionach.


— …wtedy właśnie Gailet nabrała przekonania, że próba oszustwa — jeśli ceremonia w ogóle miała być oszustwem — będzie musiała mieć subtelny charakter. Rozumiecie, Suzeren Poprawności najwyraźniej dokonał zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni, jeśli chodzi o jego stosunek do Wspomagania szymów. Na początku był przekonany, że uda mu się znaleźć dowody niewłaściwego przewodnictwa, a może nawet doprowadzić do tego, że neoszympansy zostaną odebrane ludziom. Teraz jednak wydawało się, że szczerze pragnie odnaleźć… odnaleźć odpowiednich reprezentantów gatunku…

Głos Fibena Bolgera dobiegał z małego urządzenia odtwarzającego, które spoczywało na grubo ociosanych kłodach stołu Athacleny. Słuchała ona nagrania, które nadesłał Robert. Raport złożony przez tego szyma w jaskiniach miał swe zabawne momenty. Niepohamowana dobra natura Fibena oraz jego spokojny, ironiczny humor pomogły podnieść osłabionego ducha Tymbrimki. Teraz jednak, gdy szym przekazywał przypuszczenia doktor Gailet Jones odnośnie intencji Gubru, jego głos przycichł. Fiben sprawiał wrażenie powściągliwego, niemal zawstydzonego.

Athaclena wyczuwała jego skrępowanie poprzez wibrację powietrza. Czasami obecność drugiej osoby nie była potrzebna, by określić jej esencję.

Uśmiechnęła się pod wpływem zawartej w tym ironii.

Zaczyna rozumieć, kim oraz czym jest, i to go przeraża — pomyślała ze współczuciem. Zdrowa na umyśle istota pragnęła pokoju i równowagi ducha i nie chciała być moździerzem, w którym miele się na drobny proszek składniki przeznaczenia.

W dłoni trzymała medalionik zawierający pozostawioną przez matkę w spadku witkę wraz z drugą, pochodzącą od ojca. Na chwilę przynajmniej udało się jej oddalić od siebie tutsunucann. Athaclena wiedziała jednak skądś, że glif powrócił na dobre. Nie zazna teraz snu ani odpoczynku, dopóki tutsunucann nie zmieni się w coś innego. Taki glif stanowił jedną z największych znanych manifestacji mechaniki kwantowej — amplitudę prawdopodobieństwa, która brzęczała i pulsowała w chmurze niepewności, brzemienna tysiącem milionów możliwości. Gdy tylko funkcja falowa zapadnie się, jedynym, co pozostanie, będzie przeznaczenie.

— …subtelne manewry polityczne na tak wielu poziomach — pomiędzy miejscowymi dowódcami sił inwazyjnych, stronnictwami na ojczystym świecie Gubru, samymi Gubru i ich wrogami oraz ewentualnymi sojusznikami, a także Ziemią i wreszcie między różnymi Instytutami Galaktycznymi…

Athaclena pogłaskała medalionik. Czasami obecność drugiej osoby nie jest potrzebna, by określić jej esencję.

Było w tym zbyt wiele komplikacji. Co Robert zamierzał osiągnąć, wysyłając jej to nagranie? Czy miała zagłębić się w jakimś potężnym składzie nieomylnej galaktycznej mądrości — albo odprawić jakieś czary — i w ten sposób stworzyć linię polityczną, która byłaby dla nich przewodnictwem w tej sytuacji? W tej sytuacji?

Westchnęła.

Och, ojcze, jak wielkim rozczarowaniem muszę być dla ciebie!

Odniosła wrażenie, że medalionik zawibrował pod jej drżącymi palcami. Przez jakiś czas wydawało jej się, że nadciąga następny trans, który ściągnie ją w dół, ku rozpaczy.

— …Na Darwina, Goodall i Greenpeace! To głos majora Prathachulthorna wyrwał ją z tego nastroju. Wsłuchiwała się jeszcze przez chwilę.

— …cel!…

Athaclena zadrżała. No tak. Sytuacja była rzeczywiście bardzo poważna. Wszystko zostało teraz wyjaśnione. Zwłaszcza nagłe, brzemienne naleganie niecierpliwego glifu. Gdy nagranie na kapsułce dobiegło końca, Tymbrimka zwróciła się ku swym pomocnikom — Elayne Soo, Sammy’emu i doktor de Shriver. Szymy przyglądały się jej niecierpliwie.

— Udam się teraz na wyżej położony teren — oznajmiła.

— Ale… ale burza, proszę pani. Nie jesteśmy pewni, czy już się skończyła. Jest też wulkan. Rozmawialiśmy o ewakuacji. Athaclena wstała.

— Nie spodziewam się, by trwało to długo. Nie wysyłajcie, proszę, nikogo, by mnie pilnował, czy odszukał. To by mi tylko przeszkadzało i utrudniało wykonanie zadania.

Zatrzymała się przy klapie namiotu, czując wiatr napierający na tkaninę, jak gdyby szukał jakiejś szczeliny, przez którą mógłby się wcisnąć do środka.

Bądź cierpliwy. Nadchodzę.

Gdy ponownie odezwała się do szymów, mówiła cichym głosem.

— Proszę, przygotujcie konie na chwilę mojego powrotu. Klapa opadła za nią. Szymy spojrzały na siebie, po czym w milczeniu zabrały się do przygotowań do następnego dnia.


Z Mount Fossey biła gdzieniegdzie para, której nie można było w pełni przypisać unoszącym się w górę oparom rosy. Kropelki wilgoci wciąż opadały z liści kołyszących się na wietrze. Wiatr słabł teraz, lecz od czasu do czasu wciąż powracał w nagłych, gwałtownych porywach.

Athaclena wspinała się uparcie w górę wąską, wydeptaną przez zwierzynę ścieżką. Była w stanie stwierdzić, że uszanowano jej życzenia. Szymy pozostały w obozie, nie zakłócając spokoju.

Zaczął się dzień. Nisko wiszące chmury przesłaniały szczyty niczym straż przednia jakiejś powietrznej inwazji. Pomiędzy nimi Athaclena dostrzegła fragmenty ciemnoniebieskiego nieba. Ludzkie oko mogłoby tam zapewne nawet rozróżnić kilka nieustępliwych gwiazd.

Pragnęła dotrzeć jak najwyżej, przede wszystkim jednak szukała samotności. Na leżących w górze obszarach zwierzęta leśne występowały jeszcze rzadziej. Potrzebna jej była pustka.

W pewnym miejscu ścieżkę tarasowały szczątki zgromadzone tu przez burzę — płachty jakiegoś przypominającego tkaninę materiału, które wkrótce rozpoznała.

Spadochrony bluszczu talerzowego.

To jej o czymś przypomniało. Na dole, w obozie, szymscy technicy pracowali ciężko, by zmieścić się w ściśle wyznaczonym rozkładzie — stworzyć nowe warianty bakterii jelitowych goryli przed terminem określonym przez naturę. Teraz jednak wyglądało na to, że plan majora Prathachulthorna nie pozwoli na wykorzystanie pomysłu Roberta.

Cóż za głupota — pomyślała Athaclena. — Zastanawiam się, w jaki sposób ludzie zdołali przetrwać tak długo?

Być może było to po prostu szczęście. Czytała o ich dwudziestym wieku, gdy wydawało się, że coś więcej niż zbieg okoliczności Ifni pomogło im wykaraskać się z niemal pewnej zagłady… zagłady nie tylko dla nich, lecz również dla wszystkich przyszłych rozumnych gatunków, które mogły się zrodzić z ich bogatego, płodnego świata. Opowieść o tym szczęśliwym ocaleniu była, być może, jednym z powodów, dla których tak wiele gatunków bało się lub nienawidziło k’chu’non, dzikusów. Była to sprawa niesamowita i po dziś dzień nie wyjaśniona.

Ziemianie mieli przysłowie mówiące: „Tam bym się znalazł, gdyby nie miłość Boga”. Chore, zgwałcone ubóstwo Garthu było drobiazgiem w porównaniu z tym, co mogli z łatwością uczynić z Terrą.

Jak wielu spośród nas sprawiłoby się lepiej w podobnej sytuacji?

To było pytanie, które kryło się za wszystkimi zarozumiałymi, pełnymi poczucia wyższości pozami oraz pogardą wyrażaną przez wielkie klany. Ich nigdy nie poddano testowi wieków ciemnoty, przez jakie musiała przejść ludzkość. Jak by to było, gdyby nie miało się opiekunów, Biblioteki, ani starożytnej mądrości, a jedynie jasny płomień umysłu, któremu nie wytyczano torów i nie udzielano wskazówek, mogący swobodnie rzucić wyzwanie wszechświatowi bądź pochłonąć własny świat? Jedynie nieliczne klany odważały się zadać sobie to pytanie.

Athaclena odsunęła na bok małe spadochrony. Prześliznęła się obok splątanej kiści wczesnych nośników zarodników i kontynuowała marsz w górę, rozmyślając nad kaprysami przeznaczenia.

Wreszcie dotarła do kamienistego zbocza, z którego w kierunku południowym rozciągał się widok na następne szeregi gór, a w oddali można było dostrzec najbledszy z możliwych, barwny ślad pochyłego stepu. Zaczerpnęła głęboko tchu i wyciągnęła medalionik, który dał jej ojciec.

Coraz jaśniejsze światło dnia nie odegnało tego, co zaczęło się formować pośród jej falujących witek. Tym razem Athaclena nie próbowała nawet powstrzymać glifu. Po prostu zignorowała go — co zawsze jest najlepszym wyjściem, gdy obserwator nie chce jeszcze, by prawdopodobieństwo zapadło się do rzeczywistości.

Jej palce dotknęły zameczka. Medalionik otworzył się. Athaclena zatrzasnęła pokrywkę z powrotem.

Wasze małżeństwo było autentyczne — pomyślała o swych rodzicach, gdyż tam, gdzie przedtem leżały dwie witki, teraz znajdowała się tylko jedna, większa, która lśniła na aksamitnym materiale.

Koniec witki owinął się wokół jednego z jej palców. Medalionik upadł na kamienisty grunt i leżał tam zapomniany, podczas gdy Athaclena złapała w powietrzu drugi koniec. Rozciągnięta witka zabrzęczała, z początku cicho. Dziewczyna jednak trzymała ją naprężoną przed sobą, pozwalając, by głaskał ją wiatr, aż wreszcie zaczęła słyszeć tony harmoniczne.

Być może powinna była coś zjeść, aby nabrać sił przed próbą, którą miała zamiar podjąć. Było to coś, co tylko nieliczni członkowie jej gatunku robili choćby raz w życiu. Zdarzało się nawet, że Tymbrimczycy podczas tego umierali…

A t’ith’tuanoo, Uthacalthing — wydyszała. Dodała też imię matki. — A t’ith’tuanine, Mathicluanna!

Pulsowanie nabrało mocy. Wydawało się, że przebiega w górę po jej ramionach, wpadając w rezonans z rytmem uderzeń jej serca. Jej własne witki zareagowały na te nuty i Athaclena zaczęła się kołysać. — A t’ith’tuanoo, Uthacalthing


— Jest naprawdę cudna. Może kilka tygodni dodatkowej pracy uczyniłoby ją potężniejszą, ale ta partia jest wystarczająco silna i będzie gotowa na czas wysiewu bluszczu.

Doktor de Shriver włożyła kulturę z powrotem do inkubatora. Ich prowizoryczne laboratorium mieszczące się na zboczach góry było osłonięte przed wiatrami. Burza nie przeszkodziła w eksperymentach. Teraz wyglądało na to, że owoce ich wysiłków niemal już dojrzały.

Jej asystent jednak nie przestawał utyskiwać.

— I co to da? Gubru po prostu zastosują środki zaradcze. Zresztą major mówi, że atak się odbędzie, zanim nasz materiał będzie gotowy do użytku.

De Shriver zdjęła okulary.

— Rzecz w tym, że nie zaprzestaniemy pracy, dopóki nie nakaże nam tego miss Athaclena. Ja jestem cywilem. Ty również. Fiben i Robert mogą być zmuszeni do słuchania rozkazów starszych stopniem, nawet jeśli im się to nie podoba, ale ty i ja możemy podjąć decyzję…

Jej głos ucichł, gdy dostrzegła, że Sammy już jej nie słucha. Wbił wzrok w coś znajdującego się za jej plecami. Odwróciła się błyskawicznie, by zobaczyć co to takiego.

Jeśli rankiem, po przeżytym nocnym koszmarze, Athaclena robiła dziwne, niesamowite wrażenie, teraz na widok jej twarzy doktor de Shriver aż wciągnęła powietrze. Zszargana nieziemska dziewczyna zamrugała powiekami. Oczy miała przymknięte i zbliżone do siebie ze zmęczenia. Złapała się za tyczkę namiotu. Oba szymy rzuciły się do przodu, lecz gdy spróbowały przenieść ją na leżankę, pokręciła głową.

— Nie — powiedziała cicho. — Zaprowadźcie mnie do Roberta. Zaprowadźcie mnie do Roberta natychmiast.

Goryle znowu zaczęły śpiewać. W ich basowej muzyce brak było melodii. Sammy pobiegł po Benjamina, podczas gdy de Shriver usadziła Athaclenę na krześle. Nie wiedząc, co robić, spędziła kilka chwil na wyczesywaniu liści i ziemi z kołnierza młodej Tymbrimki. Witki jej korony zdawały się promieniować ciężkim, aromatycznym ciepłem, które doktor de Shriver wyczuwała swymi palcami.

Ponad nimi zaś, rzecz, w którą przerodziło się tutsunucann, sprawiła, że oszołomionej szymce wydało się, iż powietrze faluje przed jej oczyma.

Athaclena siedziała na krześle, wsłuchana w pieśń goryli. Po raz pierwszy odniosła wrażenie, że ją rozumie.

Wszystko, wszystko zagra swą rolę. Teraz to wiedziała. Szymy nie będą zbytnio zadowolone z tego, co się miało wydarzyć. To jednak był ich problem. Wszyscy mieli jakieś problemy.

— Zaprowadźcie mnie do Roberta — wydyszała ponownie.

73. Uthacalthing

Drżał, stojąc odwrócony plecami do wschodzącego słońca. Czuł się tak, jakby została z niego tylko pusta łupina.

Nigdy przedtem żadna przenośnia nie wydała mu się trafniejsza. Uthacalthing mrugnął, wracając powoli do świata… do suchego stepu zwróconego ku majaczącym w oddali górom Mulun. W jednej chwili wydało mu się, że jest stary. Lata zaciążyły mu bardziej niż kiedykolwiek.

Głęboko, na poziomie nahakieri, czuł odrętwienie. Po wszystkim, co zaszło, nie miał nawet sposobu, by sprawdzić, czy Athaclena w ogóle przeżyła doświadczenie, jakim było wchłonięcie w siebie tak wiele.

Musiała czuć wielką potrzebę — pomyślał. Po raz pierwszy jego córka spróbowała dokonać rzeczy, do której nie mogłoby jej przygotować żadne z rodziców. Nie było to też coś, czego można było nauczyć się w szkole.

— Wróciłeś — stwierdził rzeczowo Kault.

Thennanianin, który już od tylu miesięcy był towarzyszem Uthacalthinga, wspierał się na mocnym kiju, obserwując Tymbrimczyka z odległości kilku metrów. Stali w samym środku morza brązowej, porastającej sawannę trawy. Ich długie cienie stopniowo stawały się coraz krótsze, w miarę jak słońce wznosiło się w górę.

— Czy odebrałeś jakiś rodzaj wiadomości? — zapytał Kault. Cechowała go charakterystyczna dla wielu całkowicie pozbawionych zdolności parapsychicznych istot ciekawość spraw, które musiały mu się wydawać całkowicie nienaturalne.

— No więc… — Uthacalthing zwilżył wargi. Jak mógł wytłumaczyć Thennanianinowi, że niczego właściwie nie „odebrał”? Nie, wydarzyło się coś innego. Jego córka skorzystała z propozycji, jaką przedstawił, zostawiając w jej rękach swą witkę wraz z witką zmarłej żony. Zażądała spłaty długu, który rodzice zaciągają u dziecka przez to, że przywołują je, nie pytając go o zdanie, na nieznany świat.

Nigdy nie powinno się składać żadnych propozycji, nie widząc w pełni, co się stanie, jeśli zostaną one przyjęte.

Doprawdy, zostawiła ze mnie łupinę.

Czuł się tak, jakby nic w nim nie zostało. I, po tym wszystkim, nadal nie było gwarancji, że Athaclena w ogóle przeżyła to doświadczenie. Albo czy pozostawiło ją ono przy zdrowych zmysłach.

Czy więc mam położyć się na ziemi i umrzeć?

Uthacalthing zadrżał.

Nie sądzę. Jeszcze nie w tej chwili.

— Doświadczyłem pewnego rodzaju komunii — odpowiedział Kaultowi.

— Czy Gubru będą w stanie wykryć to, co uczyniłeś? Uthacalthing nie potrafił nawet ukształtować polaną — wzruszenia ramion.

— Nie przypuszczam. Być może — jego witki leżały płasko niczym ludzkie włosy. — Nie wiem. Thennanianin westchnął, trzepocząc szczelinami oddechowymi.

— Chciałbym, byś był ze mną szczery, kolego. Boli mnie, że jestem zmuszony uwierzyć, iż ukrywasz coś przede mną.

Jak wiele razy Uthacalthing próbował skłonić Kaulta do wypowiedzenia tych słów! Teraz jednak nie potrafił wzbudzić w sobie zainteresowania.

— Co masz na myśli? — zapytał. Thennanianin sapnął z rozdrażnienia.

— To, że zacząłem podejrzewać, iż wiesz więcej, niż chcesz mi powiedzieć o owym fascynującym stworzeniu, którego ślady widziałem. Ostrzegam cię, Uthacalthing. Buduję urządzenie, które rozwiąże dla mnie tę zagadkę. Lepiej na tym wyjdziesz, jeśli porozmawiasz ze mną szczerze, zanim odkryję prawdę na własną rękę!

Uthacalthing skinął głową.

— Rozumiem twoje ostrzeżenie. Teraz jednak, może lepiej podejmijmy marsz. Jeśli Gubru rzeczywiście wykryli to, co przed chwilą się stało, i zjawią się tu zbadać sprawę, to powinniśmy się postarać znaleźć daleko od tego miejsca, zanim przybędą.

Wciąż jeszcze był winien Athaclenie przynajmniej tyle, by nie dać się złapać, zanim będzie ona mogła zrobić użytek z tego, co od niego wzięła.

— Niech będzie i tak — odparł Kault. — Porozmawiamy o tym później.

Bez większego zainteresowania, raczej z przyzwyczajenia niż z jakiegokolwiek innego powodu, Uthacalthing poprowadził w stronę gór. Również z przyzwyczajenia wybrał kierunek wskazany przez słabe, błękitne, migoczące światełko, które jedynie jego oczy były w stanie dostrzec.

74. Gailet

Nowa Planetarna Filia Biblioteki była wspaniała. Ściany budowli połyskiwały beżowo w niedawno przygotowanym miejscu na szczycie Parku Urwiska Nadmorskiego, kilometr na południe od tymbrimskiej ambasady.

Jej architektura nie wtapiała się tak dobrze jak stara filia w neofulleriański motyw Port Helenia. Mimo to gmach wyglądał fantastycznie — pozbawiony okien sześcian, którego pastelowe odcienie przyjemnie kontrastowały z pobliskimi wychodniami kredowych pokładów.

Gailet wyszła na zewnątrz w obłok suchego pyłu, gdy autolot usiadł na płycie lotniskowej. Podążyła za eskortującymi ją Kwackoo po wyłożonym płytami chodniku w stronę wejścia do wyniosłego gmachu.

Większość mieszkańców Port Helenia zjawiła się tu kilka tygodni temu, by przyglądać się, jak potężny frachtowiec wielkości gubryjskiego okrętu liniowego wyłonił się leniwie z rdzawego nieba i opuścił budowlę na miejsce. Przez większą część popołudnia przesłaniała ona słońce, gdy technicy z Instytutu Bibliotecznego ustawiali pewnie sanktuarium wiedzy na miejscu w jego nowym domu.

Gailet zastanawiała się, czy nowa Biblioteka kiedykolwiek naprawdę przyniesie pożytek mieszkańcom Port Helenia. Ze wszystkich stron znajdowały się stanowiska do lądowania, nie uczyniono jednak nic, by umożliwić dostęp do tych urwisk pojazdom naziemnym, rowerom lub pieszym z pobliskiego miasta. Gdy mijała ozdobną, wyposażoną w kolumny bramę, Gailet zdała sobie sprawę, że jest zapewne pierwszym szymem, który wszedł do tego budynku.

Wewnątrz, sklepiony sufit rzucał łagodne światło, które zdawało się dochodzić ze wszystkich kierunków jednocześnie. Nad centrum sali górował wielki, czerwonawy sześcian. Gailet natychmiast zrozumiała, że rzeczywiście jest to kosztowna struktura. Główna jednostka pamięci była wielokrotnie większa od starej, znajdującej się w odległości kilku mil stąd. Mogła być nawet większa niż Główna Biblioteka Ziemi w La Paź, gdzie niegdyś prowadziła poszukiwania.

Ten bezmiar wydawał się jednak niemal pusty w porównaniu z nieustanną, trwającą dwadzieścia cztery godziny na dobę krzątaniną, do której była przyzwyczajona. Znajdowali się tam, rzecz jasna, Gubru i Kwackoo. Stali przy stanowiskach bibliotecznych rozproszonych po obszernej sali. Tu i ówdzie ptaszyska zbierały się w małe grupki. Gailet widziała, że, gdy się spierały, ich dzioby poruszały się w nagłych szarpnięciach, zaś nogi pozostawały w nieustannym ruchu. Z wyciszonych stref prywatności nie wydostawał się jednak żaden dźwięk.

Wśród wstążek, kapturów oraz farb do piór dostrzegała barwy Poprawności, Księgowości oraz Wojskowości. Z reguły każde ze stronnictw trzymało się z daleka od innych, pozostając na własnym obszarze. Gdy członkowie świty dwóch różnych suzerenów zbliżali się zanadto do siebie, dochodziło do jeżenia się i stroszenia piór.

W jednym miejscu wielobarwne stadko trzepoczących skrzydłami Gubru świadczyło jednak, że nadal istnieje pewna komunikacja pomiędzy stronnictwami. Widać tam było wiele kiwania głowami, muskania piór oraz wskazywania gestami na unoszące się w powietrzu holograficzne obrazy. Zachowanie to miało najwyraźniej charakter w równym stopniu rytualny, jak rzeczowy i wyrozumowany.

Gdy Gailet mijała ich w pośpiechu, kilka podskakujących, świergoczących ptaszydeł odwróciło się i wbiło w nią wzrok. Wskazujące ją gesty szponów i dziobów sprawiły, że Gailet domyśliła się, że ptaki wiedzą dokładnie, kim ona jest i co jej obecność tutaj ma podobno reprezentować.

Nie wahała się ani nie zwlekała. Poczuła ciepło na policzkach.

— Czy mógłbym w czymś pani pomóc?

W pierwszej chwili Gailet sądziła, że to, co stoi na podium bezpośrednio pod przeszytą promieniami spiralą Pięciu Galaktyk, jest jakiegoś rodzaju dekoracją roślinną. Gdy przemówiło do niej, podskoczyła lekko w górę.

„Roślina” mówiła w bezbłędnym anglicu! Gailet zapuściła wzrok w zaokrąglone, cebulkowate listowie ozdobione srebrzystymi okruszynami, które dzwoniły delikatnie, gdy stworzenie się poruszało. Brązowy pień przechodził na dole w gruzłowate korzonki, które były ruchome, co pozwalało istocie posuwać się powolnym, niezgrabnym, powłóczystym krokiem.

To Kanten — zdała sobie sprawę. — Oczywiście, Instytut zapewnił Bibliotekarza.

Roślinorozumni Kantenowie byli starymi przyjaciółmi Ziemi. Jeden z nich pełnił funkcję doradcy Rady Terrageńskiej już od pierwszych dni po Kontakcie, pomagając ludzkim dzikusom odnajdywać drogę przez skomplikowaną, niebezpieczną dżunglę galaktycznej polityki i zdobyć od razu status opiekunów niezależnego klanu. Mimo to Gailet powściągnęła swój odruch przypływu nadziei. Przypomniała sobie, że ci, którzy wstępowali na służbę do Wielkich Instytutów Galaktycznych, powinni porzucić wszelką uprzejmą lojalność, nawet dla własnych linii, na rzecz świętszej misji. Bezstronność była najlepszą rzeczą, na którą mogła tutaj liczyć.

— Hmm, tak — odparła pamiętając, by się pokłonić. — Chcę odszukać informacje o Ceremoniach Wspomaganiowych.

Małe, przypominające dzwonki przedmioty — zapewne aparat zmysłowy stworzenia — wydały z siebie brzęk, który zdawał się niemal wyrażać rozbawienie.

— To bardzo rozległy temat, proszę pani.

Spodziewała się podobnego stwierdzenia i miała przygotowaną odpowiedź. Mimo to denerwująca była rozmowa z istotą rozumną nie mającą niczego, co choćby w przybliżeniu przypominało twarz.

— W takim razie zacznę od prostego przeglądu ogólnego, jeśli pan pozwoli.

— Bardzo proszę. Stanowisko dwudzieste drugie jest przystosowane do wykorzystania przez ludzi i neoszympansy. Proszę się tam udać i poczuć się jak u siebie w domu. Wystarczy podążyć za niebieską linią.

Gailet odwróciła się i dostrzegła, że tuż obok uformował się migotliwy hologram. Wydawało się, że błękitny szlak unosi się w przestrzeni, omijając podium i prowadząc ku odległemu narożnikowi komnaty.

— Dziękuję — powiedziała cicho Gailet.

Gdy podążyła za przewodnim szlakiem, wydało się jej, że słyszy za sobą dźwięk dzwoneczków u sań.

Stanowisko dwudzieste drugie przypominało starą, sympatyczną piosenkę. Krzesło, biurko i worek z fasolą znajdowały się naprzeciwko standardowej holokonsoli. były tu nawet dobrze znane wersje studni danych i pisaków, wszystkie zgrabnie ułożone na półce. Gailet usiadła za biurkiem, czując wdzięczność. Obawiała się, że będzie zmuszona stać jak bocian, wyciągając szyję, by skorzystać z gubryj-skiego stanowiska bibliotecznego.

I tak zresztą czuła podenerwowanie. Podskoczyła lekko, gdy ekran zapalił się z cichym „trzask”. Jego środek wypełnił anglicki tekst: PROŚBY O DOSTROJENIE MOŻNA FORMUŁOWAĆ USTNIE. ZAMÓWIONY PRZEGLĄD POMOCNICZY ROZPOCZNIE SIĘ NA PANI SYGNAŁ.

— Przegląd pomocniczy… — mruknęła Gailet. Najlepiej jednak będzie zacząć od najłatwiejszego poziomu. Nie tylko zagwarantuje to, że nie zapomni o jakimś kluczowym, fundamentalnym fakcie, lecz również powie jej, co sami Galaktowie uważają za najbardziej podstawowe.

— Proszę zacząć — powiedziała.

Boczne ekrany rozjarzyły się obrazami przedstawiającymi twarze, twarze innych istot znajdujących się na światach odległych zarówno w przestrzeni, jak i w czasie.

— Gdy natura wydaje z siebie nowy przedrozumny gatunek, raduje się całe społeczeństwo galaktyczne, wtedy bowiem rozpoczyna się przygoda Wspomagania…

Szybko powróciły do niej stare nawyki. Z łatwością zanurzyła się w strumieniu informacji, pijąc ze źródła wiedzy. Jej studnia danych wypełniła się notatkami i odsyłaczami. Wkrótce straciła wszelkie poczucie upływu czasu.

Na blacie biurka pojawiło się jedzenie. Gailet nawet nie zauważyła, w jaki sposób przybyło. Pobliskie pomieszczenie umożliwiło jej załatwienie innych potrzeb, gdy zew natury stawał się zbyt natarczywy, by mogła go zignorować.

Podczas niektórych okresów galaktycznej historii Ceremonie Wspomaganiowe miały niemal czysto formalny charakter. Gatunki opiekunów byty odpowiedzialne za ogłaszanie, że ich podopieczni spełniają wymagania i po prostu wierzono na słowo, że tak jest w istocie. Istniały jednak inne epoki, podczas których rola Instytutu Wspomagania była znacznie większa, jak na przykład w czasach Sumubulumskiej Merytokracji, gdy cały proces we wszystkich przypadkach znajdował się pod jego bezpośrednim nadzorem.

Obecna era sytuuje się gdzieś pomiędzy tymi ekstremami. Uwypukla się odpowiedzialność opiekunów, lecz ingerencja Instytutu waha się między stopniem umiarkowanym a znacznym. Jego rola uległa zwiększeniu od czasu serii wspomaganiowych niepowodzeń czterdzieści do sześćdziesięciu tysięcy GJR temu (przypis na dole strony: GJR = Galaktyczna Jednostka Roczna — około czternastu ziemskich miesięcy), które doprowadziły do kilku poważnych i kłopotliwych katastrof ekologicznych (zob: G’Ukehesh, Bururalli, Sstienn, Muhum8). Obecnie opiekun nie może sam zaświadczyć o rozwoju swego podopiecznego, lecz musi zezwolić na ścisłą obserwację w wykonaniu Nadzorcy Stadium oraz Instytutu Wspomagania.

Ceremonie Wspomaganiowe są aktualnie czymś więcej niż tylko odbywanymi dla zachowania formy uroczystościami. Służą również dwóm innym istotnym celom. Po pierwsze, pozwalają na poddanie przedstawicieli podopiecznego gatunku testom w ściśle kontrolowanych warunkach i pod silną presją, co ma przekonać Instytut, że gatunek gotów jest do przyjęcia praw i obowiązków odpowiednich dla następnego Stadium. Ponadto ceremonia daje podopiecznym okazję do wybrania nowego nadzorcy dla kolejnego Stadium, który będzie czuwał nad przebiegiem procesu i, jeśli okaże się to konieczne, wstawiał się za nimi.

Kryteria używane podczas testów zależą od stopnia rozwoju, który osiągnął gatunek podopieczny. Wśród innych ważnych czynników znajdują się: typ żemości (np. mięsożerny, roślinożerny, samożywny czy ergogeniczny), modalność poruszania się (np. chodzący na. dwóch lub czterech nogach, ziemnowodny, toczący się lub osiadły), technika mentalna (np. skojarzeniowa, ekstrapolacyjna, intuicyjna, holograficzna albo nulutatywna)…

Gailet przebijała się powoli przez ten „pomocniczy” materiał. Była to dosyć ciężka harówka. Ta filia Biblioteki będzie potrzebowała trochę nowych programów tłumaczących, by szym z ulicy Port Helenia był w stanie skorzystać z tej rozległej skarbnicy wiedzy. Zakładając, że szare szeny i szymki kiedykolwiek otrzymają podobną szansę.

Niemniej był to wspaniały budynek — znacznie, znacznie większy niż mała, żałosna filia, którą mieli dotąd. Ponadto, w przeciwieństwie do La Paź, nie było tu nieustannego harmideru wywoływanego przez tysiące rozgorączkowanych użytkowników wymachujących kwitami priorytetu i użerających się o okna czasowe dostępu. Gailet czuła się tak, jakby mogła pogrążyć się w tym miejscu na miesiące i lata, chłonąc i chłonąc wiedzę, aż zaczęłaby ona wyciekać przez pory jej skóry.

Na przykład natknęła się na adnotację mówiącą o tym, jak wprowadzono specjalne zarządzenia pozwalające na Wspomaganie wśród kultur maszyn, a także krótki, prowokujący paragraf o gatunku wodorodysznych, który dokonał secesji z ich tajemniczej, równoległej cywilizacji i naprawdę wystąpił o członkostwo w społeczeństwie galaktycznym. Gorąco pragnęła podążyć tym fascynującym tropem — podobnie jak wieloma innymi — wiedziała jednak, że po prostu brak jej czasu. Musiała się skoncentrować na zasadach dotyczących dwunogich, ciepłokrwistych, wszystkożernych podopiecznych Stadium Drugiego, o mieszanych zdolnościach mentalnych. Nawet to dało jej zastraszająco długą listę pozycji do przeczytania.

Trzeba ją ograniczyć — pomyślała. Spróbowała więc skupić się na ceremoniach, które odbywały się w warunkach sporu lub podczas wojny. Nawet po tak znacznym zawężeniu była to ciężka harówka. Wszystko było takie skomplikowane! Ignorancja, którą jej rasa dzieliła ze swym klanem, przyprawiała o rozpacz.

…bez względu na to, czy zgodę na współudział wyrażono z góry, może ona zostać i zostanie potwierdzona przez Instytut na zasadach biorących pod uwagę metody rozsądzania uważane za tradycyjne przez dwie lub więcej wplątanych w spór stron…

Gailet nie pamiętała chwili, gdy zasnęła na worku z fasolą. Na pewien czas jednak stał się on dla niej tratwą unoszącą się na mrocznym morzu, które kołysało się w rytm jej oddechu. Po chwili wydało się jej, że otoczyły ją mgły, które skupiły się w czarno-biały senny krajobraz niewyraźnych, groźnych kształtów. Widziała zniekształcone obrazy umarłych — rodziców i biednego Maxa.

— Mm-mm, nie — mruknęła. W pewnej chwili szarpnęła się ostro. — Nie!

Zaczęła się dźwigać, wydobywać z drzemki. Jej powieki zatrzepotały. Przylegały jeszcze do nich postrzępione fragmenty snów. Wydało się jej, że unosi się nad nią Gubru, trzymający w ręku tajemnicze urządzenie, przypominające te, którymi sondowano i badano ją i Fibena. Ów obraz zamigotał jednak i rozpadł się, gdy ptaszysko nacisnęło guzik w swej maszynie. Gailet osunęła się do tyłu. Wyobrażenie Gubru połączyło się z wieloma innymi ułudami, które niepokoiły jej sen.

Okres marzeń sennych minął i oddech Gailet uspokoił się w powolnym cyklu głębokiego uśpienia.

Obudziła się dopiero w jakiś czas później, gdy niewyraźnie poczuła rękę głaszczącą jej nogę. Następnie chwyciła ją ona za kostkę i pociągnęła mocno.

Gailet zaparło dech. Usiadła pośpiesznie, zanim jeszcze zdołała skupić spojrzenie. Serce jej waliło. Po chwili odzyskała wzrok i ujrzała dużego szyma, który przykucnął obok. Jego ręka spoczywała na jej nodze, zaś uśmiech dawał się natychmiast rozpoznać. Nawoskowane wąsy w kształcie kierownicy od roweru były jedynie najbardziej powierzchownym z wielu atrybutów, których nauczyła się nie znosić.

Wyrwano ją ze snu tak nagle, ze musiała upłynąć chwila, zanim odzyskała zdolność mowy.

— Co… co ty tu robisz? — zapytała zgryźliwym tonem, wyszarpując nogę z jego uścisku. Wydawało się, że Irongripa to rozbawiło.

— No nie, czy tak się mówi „cześć” komuś tak ważnemu dla ciebie, jak ja?

— Faktycznie, dobrze spełniasz swoje zadanie — przyznała. — Jako zły przykład!

Potarła oczy i usiadła.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dlaczego zawracasz mi głowę? Twoi niekompetentni nadzorowani nie mają już za zadanie nikogo pilnować.

Mina szena skwaśniała tylko odrobinę. Najwyraźniej coś napawało go radością.

— Och, właśnie pomyślałem sobie, że powinienem wpaść do Biblioteki, żeby się trochę pouczyć, tak samo jak ty.

— Ty masz się uczyć? Tutaj? — roześmiała się. — Musiałam dostać na to specjalne pozwolenie od suzerena. Nie powinieneś nawet…

— No więc, to są dokładnie te słowa, których miałem zamiar użyć — przerwał jej. Gailet mrugnęła.

— Co takiego?

— To znaczy, miałem ci powiedzieć, że suzeren kazał mi tu przyjść i uczyć się z tobą. Ostatecznie partnerzy powinni się dobrze poznać, zwłaszcza jeśli mają wystąpić wspólnie jako reprezentanci gatunku.

Gailet w słyszalny sposób zaczerpnęła tchu.

— Ty…? — zakręciło się jej w głowie. — Nie wierzę ci! Irongrip wzruszył ramionami.

— Nie powinnaś być taka zaskoczona. Wyniki moich testów genetycznych znajdują się wysoko w górnych dziesięciu procentach niemal na całej tablicy… z wyjątkiem dwóch czy trzech nieistotnych kategorii, które w ogóle nie powinny się liczyć.

W to Gailet mogła z łatwością uwierzyć. Irongrip był niewątpliwie inteligentny i zaradny, zaś jego anormalną siłę Urząd Wspomagania mógł jedynie uznać za zaletę. Czasem jednak cena była po prostu zbyt wysoka.

— Znaczy to tylko tyle, że twoje odrażające właściwości muszą być jeszcze gorsze, niż sobie wyobrażałam.

Szen odchylił się do tyłu i wybuchnął śmiechem.

— Och, przypuszczam, że według ludzkich standardów masz rację — zgodził się. — W myśl tych kryteriów większości nadzorowanych nie powinno się nawet pozwolić zbliżać do szymek i dzieci! Niemniej standardy się zmieniają. Teraz ja mam szansę na wprowadzenie nowego stylu.

Gailet poczuła dreszcz. Dopiero zaczęło do niej docierać, do czego zmierza Irongrip.

— Jesteś kłamcą!

— Przyznaję się. Mea culpa — udał, że bije się w pierś. — Nie skłamałem jednak mówiąc, że wchodzę w skład ekipy testowej, wraz z kilkoma z moich kumpli. Widzisz, zaszły pewne zmiany od chwili, gdy twój mały maminsynek i pupilek nauczycielski uciekł do dżungli z naszą Sylvie.

Gailet pragnęła splunąć.

— Fiben jest dziesięć razy lepszym szenem od ciebie, ty atawistyczna pomyłko! Suzeren Poprawności nigdy nie wybrałby ciebie na jego miejsce!

Irongrip uśmiechnął się i uniósł w górę palec.

— Aha. W tym właśnie punkcie nie rozumiemy się nawzajem. Widzisz, ty i ja mówimy o dwóch różnych ptakach.

— Różnych… — Gailet wciągnęła powietrze. Jej dłoń zakryła rozpięty kołnierzyk koszuli. — Och, Goodall!

— Zgadza się — odparł, kiwając głową. — Jest z ciebie mała, bystra, arystofreniczna małpka.

Gailet osunęła się na krześle. Tym, co zaskoczyło ją najbardziej, była głębokość jej żalu. W tej chwili czuła się tak, jak gdyby wyrwało z niej serce.

Przez cały czas byliśmy pionkami — pomyślała. — Och, biedny Fiben!

To tłumaczyło, dlaczego nie przyprowadzono go z powrotem tego wieczoru, gdy uciekł z Sylvie. Albo następnego dnia, czy jeszcze następnego. A ona czuła się taka pewna, że „ucieczka” okaże się kolejnym testem na poprawność i inteligencję.

Najwyraźniej jednak tak nie było. Musiał ją zaaranżować jeden z pozostałych gubryjskich dowódców — albo obaj razem — być może celem osłabienia Suzerena Poprawności. Jaki mógł na to istnieć lepszy sposób, niż obrabowanie go z jednego z jego starannie wyselekcjonowanych szymskich „reprezentantów gatunku”. Nic można nawet było nikogo oskarżyć o tę kradzież, gdyż nigdy nie zostanie odnalezione żadne ciało.

Rzecz jasna, Gubru będą musieli przeprowadzić ceremonię. Było już zbyt późno, by odwołać zaproszenie. Każdy z trzech suzerenów mógł jednak teraz pragnąć odmiennego jej wyniku.

Fiben…

— I co, pani profesor? Od czego zaczynamy? Możesz teraz przystąpić do nauczania mnie, jak się powinien zachowywać białokartowiec?

Zamknęła oczy i potrząsnęła głową.

— Odejdź — odparła. — Proszę cię tylko, odejdź.

Padło jeszcze więcej słów, więcej sarkastycznych komentarzy. Gailet jednak osłoniła się przed nimi otępiającą zasłoną bólu. Udało jej się przynajmniej powstrzymać łzy, dopóki nie wyczuła, że Irongrip się oddala. Potem wtuliła się w miękki worek, jak gdyby były to ramiona jej matki i rozpłakała się.

75. Galaktowie

Pozostała dwójka tańczyła wokół piedestału, sapiąc i gruchając. Śpiewali razem w doskonałej harmonii.

— Zejdź na dół, zejdź na dół,

— na dół, zejdź na dół!

Zejdź ze swej grzędy.

Połącz się, połącz się,

— się z nami!

Połącz się z nami w consensusie!

Suzeren Poprawności zadrżał, opierając się zmianom. Byli teraz całkowicie zjednoczeni w opozycji do niego. Suzeren Kosztów i Rozwagi wyrzekł się nadziei na osiągnięcie czołowej pozycji i popierał teraz Suzerena Wiązki i Szponu w jego dążeniu do dominacji. Celem Rozwagi była obecnie druga lokata — status pierzeniowy samca.

A więc dwóch z trzech osiągnęło zgodę. Aby jednak zrealizować swe dążenia — zarówno seksualne, jak i odnoszące się do linii politycznej — musieli ściągnąć Suzerena Poprawności z jego grzędy. Musieli go zmusić, by postawił stopę na glebie Garthu.

Suzeren Poprawności opierał się im, skrzecząc w dobrze zsynchronizowanym kontrapunkcie, by zakłócić ich rytm, i wtrącając oświadczenia z zakresu logiki, aby zbić ich argumenty.

Prawidłowe pierzenie nie powinno odbywać się w ten sposób. To był przymus, nie prawdziwy consensus. To był gwałt.

Nie po to Władcy Grzędy zainwestowali tak wielkie nadzieje w ich triumwirat. Potrzebna im była linia polityczna. Mądrość. Wydawało się, że pozostała dwójka o tym zapomniała. Chcieli w łatwy sposób rozwiązać problem Wspomaganiowej Ceremonii. Zamierzali podjąć straszliwe ryzyko i pogwałcić Kodeksy.

Gdyby tylko poprzedni Suzeren Kosztów i Rozwagi żył jeszcze! Kapłana ogarnęła żałoba. Czasami poznawało się prawdziwą wartość drugiego dopiero wtedy, gdy go zabrakło. Zabrakło.

— Zejdź na dół, zejdź na dół,

Zejdź ze swej grzędy.

Było, rzecz jasna, jedynie kwestią czasu, kiedy ulegnie ich połączonym głosom. Ich unisono przeszywało mur honoru i stanowczości, którym otoczył się kapłan, i docierało w głąb, do królestwa hormonów i instynktu. Pierzenie pozostawało w zawieszeniu, powstrzymywane przez krnąbrność jednego z członków, nie można go jednak było powstrzymać na stałe.

— Zejdź na dół i połącz się z nami.

Połącz się z nami w consensusie!

Suzeren Poprawności zadrżał, lecz nie puścił grzędy. Nie miał pojęcia, jak długo jeszcze wytrzyma.

76. Jaskinie

— Clennie! — krzyknął radośnie Robert. Gdy ujrzał postacie na koniach wynurzające się zza zakrętu ścieżki, omal nie upuścił końca pocisku, który wynosił z jaskiń na spółkę z jednym z szymów.

— Hej! Uważaj no z tym, ty… panie kapitanie — jeden z kaprali piechoty morskiej Prathachulthorna poprawił się w ostatniej sekundzie. Od kilku tygodni zaczęli go traktować z większym szacunkiem — zasłużył sobie na to — lecz od czasu do czasu podoficerowie wciąż okazywali swą fundamentalną pogardę dla każdego spoza korpusu.

Do Roberta podbiegł inny szymski robotnik, który z łatwością wyjął stożek ochronny z jego rąk. Na twarzy szyma malował się niesmak wywołany myślą, że człowiek w ogóle próbuje cokolwiek dźwigać.

Robert zignorował obie obelgi. Podbiegł do miejsca, gdzie zaczyniała się ścieżka, dokładnie w tej samej chwili, gdy przybyła grupa wędrowców. Złapał kantar konia Athacleny. Jego druga ręka sięgnęła ku niej.

— Clennie, cieszę się, że… — jego głos zadrżał przez chwilę. Gdy uścisnęła jego dłoń, Robert zamrugał powiekami i spróbował zatuszować swe zmieszanie. — …hm, cieszę się, że mogłaś się zjawić.

Uśmiech Athacleny nie przypominał żadnego z tych, które — jak pamiętał — widywał u niej przedtem. Jej aura przesycona była smutkiem, jakiego nigdy dotąd nie kennował.

— Oczywiście, że się zjawiłam, Robercie — uśmiechnęła się. — Czy kiedykolwiek wątpiłeś, że tak się stanie?

Pomógł jej zsiąść z konia. Czuł, że pod powierzchowną aurą opanowania drży cała.

Kochanie, zaszło w tobie trochę zmian.

Jak gdyby wyczuła jego myśl, wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka.

— Istnieje kilka idei znanych zarówno w galaktycznym społeczeństwie, jak i w waszym, Robercie. W obu mędrcy mawiali, że życie jest czymś w rodzaju koła.

— Koła?

— Tak jest — jej oczy lśniły. — Obraca się. Posuwa się naprzód. A mimo to wciąż jest takie samo.

Z ulgą poczuł ją na nowo. Pod powierzchnią zmian wciąż była Athacleną.

— Tęskniłem za tobą — wyznał.

— A ja za tobą — uśmiechnęła się. — Teraz opowiedz mi o tym majorze i jego planach.


Robert chodził w kółko po maleńkim magazynie zapchanym zapasami aż po zwisające ze stropu stalaktyty.

— Mogę się z nim spierać. Mogę spróbować perswazji. Do diabła, on nawet nie ma nic przeciwko temu, kiedy na niego wrzeszczę, pod warunkiem, że odbywa się to bez świadków i gdy cała debata jest już skończona i tak podskoczę na dwa metry w górę, kiedy rozkaże: „skacz!” — Robert potrząsnął głową. — Nie mogę jednak czynnie mu się sprzeciwić, Clennie. Nie proś mnie o złamanie przysięgi.

Najwyraźniej Roberta dręczył konflikt dwóch lojalności. Athaclena wyczuwała jego napięcie.

Fiben Bolger — z ręką wciąż na temblaku — przysłuchiwał się ich sporowi, na razie jednak zachowywał milczenie.

Athaclena potrząsnęła głową.

— Robercie, tłumaczyłam ci już, iż jest prawdopodobne, że to, co planuje major Prathachulthorn, przyniesie katastrofalne skutki.

— Więc powiedz to jemu!

Rzecz jasna, próbowała to zrobić, przy kolacji tego samego wieczoru. Prathachulthorn wysłuchał uprzejmie, jak cierpliwie tłumaczyła mu, jakie mogą być konsekwencje ataku na gubryjski obiekt ceremonialny. Wyraz jego twarzy był pobłażliwy. Gdy skończyła, zadał tylko jedno pytanie — czy będzie to uważane za atak przeciw prawnie uznanym wrogom Ziemi, czy też przeciwko samemu Instytutowi Wspomagania.

— Gdy już przybędzie delegacja z Instytutu, obiekt stanie się jego własnością — odparła. — Atak przeprowadzony wtedy byłby dla ludzkości katastrofą.

— Ale przedtem? — zapytał figlarnym tonem major. Athaclena potrząsnęła, poirytowana, głową.

— Do tej chwili właścicielami obiektu są Gubru. Ale on nie ma charakteru militarnego! Zbudowano go dla celów, które można nazwać świętymi. Poprawność tego czynu, jeśli nie dokona się go w odpowiedni sposób…

Trwało to przez pewien czas, aż wreszcie stało się oczywiste, że żadne argumenty nie dadzą rezultatu. Prathachulthorn obiecał, że weźmie jej opinię pod uwagę, co zakończyło dyskusję. Wszyscy wiedzieli, co oficer piechoty morskiej sądził o korzystaniu z rad „nieziemskich dzieci”.

— Prześlemy wiadomość do Megan — zaproponował Robert.

— Myślę, że już to zrobiłeś — odrzekła Athaclena.

Skrzywił twarz, potwierdzając jej domysł. Rzecz jasna, pominięcie w ten sposób Prathachulthorna stanowiło pogwałcenie wszelkich zasad protokołu. W najlepszym razie mogło się wydawać, że rozpieszczony chłoptaś wzywa na pomoc mamę. Mogło to się nawet skończyć dla niego sądem wojennym.

Fakt, że tak postąpił, dowodził, że Robert miał opory przed bezpośrednim przeciwstawieniem się swemu dowódcy nie ze strachu o siebie, lecz ze względu na wierność złożonej przysiędze.

W istocie, miał rację. Athaclena czuła szacunek dla jego poczucia honoru.

Mną jednak nie włada ten sam obowiązek — pomyślała. Fiben, który do tej pory milczał, skierował na nią oczy i zatoczył nimi wyraziście. Jeśli chodziło o Roberta, zgadzał się całkowicie z Athacleną.

— Sugerowałem już majorowi, że rozwalenie obiektu ceremonialnego może w rezultacie okazać się przysługą dla nieprzyjaciela. Ostatecznie wybudował go on z myślą o Garthianach. Bez względu na to, co Gubru wykombinowali dla nas, szymów, zapewne jest to rozpaczliwa próba odbicia sobie części strat. A co, jeśli obiekt jest ubezpieczony? My go rozwalimy, a oni obciążą nas winą i zgarną odszkodowanie?

— Major Prathachulthorn wspomniał, że o tym mówiłeś — odparła Athaclena. — Ja sądzę, że to wnikliwy domysł, obawiam się jednak, że jemu nie wydał się zbyt prawdopodobny.

— Chcesz powiedzieć, że uznał go za pochrzanione, małpie piep…, Przerwał, gdy usłyszeli kroki na chłodnej skale na zewnątrz.

— Puk puk! — rozległ się kobiecy głos zza zasłony. — Czy mogę wejść?

— Bardzo proszę, porucznik McCue — odrzekła Athaclena. — Zresztą już prawie skończyliśmy.

Ludzka kobieta o smagłej skórze weszła do środka i usiadła na jednej ze skrzyń kratowych obok Roberta. Ten obdarzył ją bladym uśmiechem, wkrótce jednak znowu zaczął się gapić na własne dłonie. Mięśnie jego ramion napinały się, gdy na przemian zaciskał i rozluźniał pięści.

Athaclena poczuła ukłucie zazdrości, gdy McCue położyła dłoń na kolanie Roberta i przemówiła do niego.

— Jego znakomitość pragnie odbyć następną naradę wojenną, zanim wszyscy pójdziemy spać — odwróciła się, by spojrzeć na Athaclenę. Uśmiechnęła się i nachyliła głowę. — Ty również możesz wziąć w niej udział, jeśli chcesz. Jesteś naszym szanowanym gościem, Athacleno.

Tymbrimka przypomniała sobie czas, gdy była władczynią tych jaskiń i dowodziła armią.

Nie mogę pozwolić, by to na mnie wpływało — pomyślała. Jedyne, co się teraz liczyło, to dopilnowanie, by te istoty zaszkodziły sobie w nadchodzących dniach w jak najmniejszym stopniu.

Ponadto, jeśli okaże się to możliwe, była zdecydowana dopomóc w wykonaniu pewnego żartu, który — choć wciąż ledwie go rozumiała — zaczął się jej ostatnio podobać.

— Nie, dziękuję, pani porucznik. Myślę, że pójdę powiedzieć „cześć” kilku moim szymskim przyjaciołom, a potem udam się na spoczynek. Mam za sobą długą, trwającą kilka dni jazdę.

Robert obrzucił ją przelotnym spojrzeniem, gdy wychodził ze swą ludzką kochanką. Wydawało się, że nad jego głową zawisła metaforyczna chmura rozświetlana iskierkami błyskawic.

Nie wiedziałam, że za pomocą glifów można zrobić coś takiego — zdziwiła się Athaclena. Wyglądało na to, że każdego dnia uczyła się czegoś nowego.

Niedbały, swobodny uśmiech, jakim obdarzył ją Fiben, wychodząc w ślad za ludźmi, podniósł ją na duchu. Czy odebrała od niego jakiś przekaz? Konfidencjonalne mrugnięcie?

Gdy odeszli, Athaclena zaczęła grzebać w swej apteczce.

Nie wiążą mnie ich obowiązki — powtórzyła sobie. — Ani ich prawa.


W jaskiniach potrafiło się zrobić całkiem ciemno, zwłaszcza gdy zgasiło się jedyną żarówkę oświetlającą cały odcinek korytarza. Tu na dole lepszy wzrok nie dawał korzyści, za to tymbrimska korona zapewniała sporą przewagę.

Athaclena uformowała mały szwadron prostych, lecz szczególnych glifów. Jedynym celem pierwszego było poruszać się przed nią, skręcając na boki, by odszukać dla niej drogę w ciemności. Ponieważ zimna, twarda materia parzyła to, czego nie było, łatwo było stwierdzić, gdzie znajdują się ściany i przeszkody. Mały kosmyk nicości omijał je zgrabnie.

Następny glif popędził naprzód, sięgając przed siebie, by się upewnić, że nikt nie odkrył obecności intruza na dolnych poziomach. Na tym odcinku korytarza nie spały żadne szymy. Zarezerwowano go dla ludzkich oficerów.

Lydia i Robert wyruszyli na patrol. To spowodowało, że w tej części jaskini pozostała tylko jedna aura poza jej własną. Athaclena posuwała się ostrożnie w jej stronę.

Trzeci glif nabierał w milczeniu sił, oczekując na swą kolej.

Powoli, po cichu, kroczyła po nagromadzonym łajnie tysiąca pokoleń latających owadożernych stworzeń, które mieszkały tutaj aż do chwili, gdy wygnali je Ziemianie czynionym przez siebie hałasem. Oddychała miarowo, licząc po cichu na ludzki sposób, by pomóc sobie w zachowaniu dyscypliny myśli.

Utrzymywanie w powietrzu trzech czujnych glifów jednocześnie było czymś, czego jeszcze kilka dni temu nie próbowałaby dokonać. Teraz wydawało się to jej łatwe i naturalne, jak gdyby robiła to już setki razy.

Wyrwała tę umiejętność — wraz z wieloma innymi — od Uthacalthinga przy użyciu metody, o której Tymbrimczycy rzadko mówili, a jeszcze rzadziej ją stosowali.

Stałam się leśną bojowniczką, flirtowałam z człowiekiem, a teraz zrobiłam to. Och, moi koledzy ze szkoły byliby zdumieni.

Zastanowiła się, czy jej ojciec zachował cokolwiek z umiejętności, które tak po grubiańsku od niego przejęła.

Ojcze, i ty matko, zaplanowaliście to już dawno. Przygotowywaliście mnie do tego, choć o niczym nie wiedziałam. Czy już wtedy wiedzieliście, że pewnego dnia okaże się to niezbędne?

Podejrzewała, zasmucona, że wzięła sobie więcej niż Uthacalthing mógł jej bez uszczerbku odstąpić.

Niemniej to i tak za mało.

Pozostały wielkie luki. W głębi serca wiedziała, że realizowany plan, obejmujący sobą światy i gatunki, nie będzie mógł wydać owoców bez obecności ojca.

Glif zwiadowczy zatrzymał się nad wiszącym skrawkiem tkaniny. Athaclena podeszła bliżej. Nie mogła dostrzec zasłony, nawet gdy dotknęła jej koniuszkami palców. Zwiadowca rozplatał się i wtopił z powrotem w falujące witki jej korony.

Odsunęła tkaninę na bok z rozmyślną powolnością i wcisnęła się do małej, bocznej komory. Glif obserwacyjny nie wyczuł wewnątrz znaków obecności nikogo świadomego. Kennowała jedynie miarowe rytmy ludzkiej drzemki.

Major Prathachulthorn, rzecz jasna, nie chrapał. Jego sen był lekki i czujny. Pogłaskała krawędzie nigdy nie znikającej osłony psi chroniącej myśli, sny i wiedzę wojskową oficera.

Ich żołnierze są dobrzy i stają się coraz lepsi — pomyślała. Przez wiele lat tymbrimscy doradcy pracowali ciężko, by nauczyć swych sojuszników, dzikusów, jak być srogimi galaktycznymi wojownikami. Szczerze mówiąc, sami często uczyli się od nich fascynujących trików, pomysłów, które nigdy nie przyszłyby do głowy członkom gatunku wychowanego w kulturze galaktycznej.

Ze wszystkich jednak formacji ziemskiej armii, tylko Terrageńska Piechota Morska nie korzystała z obcych doradców. Jej żołnierze byli anachronizmem, prawdziwymi dzikusami.

Glif z’schutan ostrożnie zbliżył się do drzemiącego człowieka. Opuścił się niżej i Athaclena dostrzegła go metaforycznie jako kulę płynnego metalu. Dotknął osłony psi Prathachulthorn i opłynął ją, tworząc złote rzeczułki i szybko pokrywając ją delikatnym blaskiem.

Athaclena odetchnęła odrobinę swobodniej. Jej ręka wśliznęła się do kieszeni i wyciągnęła z niej szklistą ampułkę. Podeszła bliżej i uklękła ostrożnie obok łóżka. Podsunęła fiolkę anestetycznego gazu pod twarz śpiącego mężczyzny. Jej palce naprężyły się.

— Nie radzę — powiedział Prathachulthorn od niechcenia. Athaclena wciągnęła powietrze. Zanim zdążyła się poruszyć, dłonie człowieka wystrzeliły naprzód, łapiąc ją za nadgarstki! W słabym świetle dostrzegała jedynie białka jego oczu. Choć nie spał, jego osłona psi pozostała niezaburzona, wciąż wypromieniowując fale drzemki. Athaclena zdała sobie sprawę, że od początku było to urojenie, starannie przygotowana pułapka!

— Wy, nieziemniacy, po prostu musicie ciągle nas nie doceniać, prawda? Nawet wam, tymbrimskim mądralom, nigdy jakoś nie dociera to do łba.

Wytrysnęły hormony gheer. Athaclena spróbowała się podźwignąć. Szarpnęła się, chcąc się wyrwać, z równym jednak skutkiem mogłaby próbować się uwolnić z metalowego imadła. Jej szponiaste paznokcie usiłowały drapać, lecz Prathachulthorn zręcznie trzymał swe pokryte stwardniałą skórą dłonie poza zasięgiem jej palców. Gdy spróbowała przetoczyć się na bok, by zadać kopniaka, zwinnie poddał jej ramiona lekkiemu naciskowi, używając ich jako dźwigni, by uniemożliwić jej wstanie z kolan. Jego siła sprawiła, że Athaclena jęknęła głośno. Kapsułka z gazem wypadła z jej odrętwiałej dłoni.

— Widzisz — ciągnął Prathachulthorn przyjaznym głosem — są wśród nas tacy, którzy uważają, że jest błędem w ogóle dążyć do kompromisu. Cóż możemy osiągnąć, starając się przekształcić w dobrych galaktycznych obywateli? — uśmiechnął się szyderczo. — Nawet gdyby to się udało, zamienilibyśmy się tylko w monstra, okropne stwory całkowicie pozbawione tego, co oznacza bycie człowiekiem. Zresztą ta opcja nie jest nawet dla nas otwarta. Nie pozwolą nam zostać obywatelami. Karty są znaczone. Kości są fałszywe. Oboje o tym wiemy, prawda?

Athaclena oddychała nierówno i z wysiłkiem. Jeszcze długo po tym, gdy stało się jasne, że jest to bezużyteczne, przypływ gheer kazał jej szarpać się i opierać niewiarygodnej sile majora. Zwinność i szybkość nie zdawały się na nic przeciwko jego odruchom i wyszkoleniu.

— Wiesz, mamy pewne tajemnice — wyznał Prathachulthorn. — Rzeczy, o których nie mówimy naszym tymbrimskim przyjaciołom ani nawet większości naszych własnych obywateli. Czy chciałabyś je poznać. Chciałabyś?

Athaclena nie mogła złapać tchu, by odpowiedzieć. W oczach Prathachulthorna lśniło coś dzikiego, niemal po zwierzęcemu gwałtownego.

— Cóż, jeśli zdradziłbym ci niektóre z nich, byłoby to dla ciebie wyrokiem śmierci — wyznał — a w tej chwili nie jestem jeszcze gotów, by podjąć taką decyzję. Powiem ci więc jedną rzecz, o której niektórzy z twoich ziomków już wiedzą.

Błyskawicznie przełożył oba jej nadgarstki do jednej ręki. Druga poszukała jej gardła i znalazła je.

— Widzisz, nas, żołnierzy piechoty morskiej, uczą, jak obezwładnić, a nawet zabić członków zaprzyjaźnionego nieziemniackiego gatunku. Czy chciałabyś się dowiedzieć, ile czasu bym potrzebował, by pozbawić cię przytomności, panienko? Wiesz, co ci powiem? Możesz zacząć liczyć.

Athaclena opierała się i próbowała podźwignąć, nie przyniosło to jednak żadnego skutku. Bolesny ucisk zamknął się wokół gardła. Zaczynało jej brakować powietrza. Z oddali usłyszała, jak Prathachulthorn mruknął do siebie.

— Ten wszechświat to cholernie paskudne miejsce.

Choć nigdy nie potrafiłaby sobie wyobrazić, że może się stać jeszcze ciemniej, otaczający ją mrok pogłębił się. Zastanowiła się, czy kiedykolwiek się obudzi.

Przykro mi, ojcze.

Spodziewała się, że będzie to jej ostatnia myśl.

Fakt, że nie straciła przytomności, stał się dla niej czymś w rodzaju niespodzianki. Ucisk wokół jej gardła, wciąż bolesny, osłabł leciutko. Wciągnęła w płuca wąską strużkę powietrza i spróbowała odgadnąć, co się dzieje. Ramiona Prathachulthorna drżały. Wyczuwała, że major wytęża się mocno, lecz z jakichś przyczyn siła go opuściła!

Przegrzana korona w niczym jej nie pomagała. Gdy uścisk Prathachulthorna rozluźnił się, nieświadoma sytuacji i zdumiona Athaclena osunęła się na podłogę.

To człowiek oddychał teraz ciężko. Dały się słyszeć chrząknięcia wywołane wysiłkiem, a potem trzask przewracanego łóżka. Stłukł się dzbanek z wodą. Rozległ się też dźwięk, jaki wydałaby rozbijana studnia danych.

Athaclena poczuła coś pod dłonią.

Ampułka — zdała sobie sprawę. Co jednak działo się z Prathachulthornem?

Walcząc z enzymatycznym wyczerpaniem, poczołgała się w wybranym na oślep kierunku, aż wreszcie jej ręka natrafiła na rozbitą studnię danych. Palce, przez przypadek, nacisnęły wyłącznik i ekran uszkodzonej maszyny rozbłysł bladą poświatą.

W tym świetle Athaclena ujrzała zastygły w bezruchu obraz… ludzki mel, który walczył — naprężając potężne, wydatne mięśnie — z dwoma długimi, brązowymi ramionami trzymającymi go od tyłu.

Prathachulthorn wierzgał i syczał. Rzucał cały swój ciężar w lewo i w prawo, lecz żadna z prób uwolnienia się nie dawała rezultatu. Athaclena ujrzała nad ramieniem mężczyzny parę brązowych oczu. Zawahała się tylko przez chwilę, po czym pognała naprzód z ampułką w ręku.

Teraz Prathachulthorn nie miał już osłony psi. Jego nienawiść mogliby wykennować wszyscy, którzy posiadali taką moc. Rozpaczliwie spróbował się podźwignąć, gdy Athaclena wyciągnęła rękę z małym cylindrem i otworzyła go pod jego nosem.

— On wstrzymuje oddech — mruknął neoszympans, gdy obłok niebieskiego oparu zawisł wokół nozdrzy mężczyzny, po czym powoli opadł w dół.

— Nic nie szkodzi — odparła Athaclena. Z kieszeni wyciągnęła dziesięć dalszych ampułek.

Ujrzawszy je, Prathachulthorn westchnął słabo. Zdwoił wysiłki, by się uwolnić, lecz jedynym tego skutkiem było przyśpieszenie nadejścia chwili, w której musiał wreszcie zaczerpnąć oddechu. Był uparty. Zajęło to z pięć minut, a nawet wtedy Athaclena podejrzewała, że zemdlał z powodu anoksji, zanim w ogóle poczuł działanie narkotyku.

— Ale z niego facet — stwierdził Fiben, gdy go wreszcie wypuścił. — Goodall, ale im dają siłę w tej piechocie morskiej.

Zadrżał i osunął się na ziemię obok nieprzytomnego mężczyzny. Athaclena usiadła bezwładnie po jego drugiej stronie.

— Dziękuję ci, Fiben — powiedziała cicho. Wzruszył ramionami.

— Do diabła, cóż w tym wielkiego? Zdrada i atak na opiekuna. I to wszystko w ciągu jednego dnia.

Wskazała palcem na temblak, na którym lewa ręka szyma spoczywała od wieczoru jego ucieczki z Port Helenia.

— Och, to? — Fiben uśmiechnął się. — No więc, chyba chciałem wyłudzić odrobinę współczucia. Proszę, nie mów nikomu, dobra? — Następnie, poważniejąc, spojrzał w dół, na Prathachulthorna. — Może nie jestem w tym ekspertem, ale idę o zakład, że nie zdobyłem dzisiaj ani punkcika u naszego drogiego Urzędu Wspomagania.

Podniósł wzrok i spojrzał na Athaclenę, po czym uśmiechnął się blado. Mimo wszystkiego, przez co przeszła, Tymbrimka stwierdziła, że nie może nic poradzić na to, iż cała ta sytuacja wydała się jej nagle zabawna.

Złapała się na tym, że się śmieje — cicho, lecz głębokim tonem jej ojca. Z jakiegoś powodu wcale jej to nie zaskoczyło.

Robota nie była jeszcze skończona. Zmęczona Athaclena musiała podążyć za Fibenem, który wlókł nieprzytomnego człowieka przez ciemne tunele. Gdy przechodzili na palcach obok drzemiącego kaprala piechoty morskiej, Athaclena sięgnęła ku niemu obolałymi, niemal bezwładnymi witkami i uspokoiła sen podoficera. Ten wymamrotał coś i przetoczył się na łóżku na drugi bok. Athaclena była teraz szczególnie ostrożna i upewniła się w dwójnasób, że jego osłona psi nie jest fortelem i mężczyzna naprawdę śpi głęboko.

Fiben sapał. Jego wargi skrzywiły się w grymasie wysiłku, gdy At-haciena poprowadziła go po pochyłym, bezładnym rumowisku od pradawnego osypiska do bocznego przejścia, które niemal na pewno nie było znane żołnierzom piechoty morskiej. W każdym razie nie znajdowało się ono na mapie jaskiń, do której uzyskała wcześniej dostęp z buntowniczej bazy danych.

Aura Fibena nabierała ostrego posmaku za każdym razem, gdy uderzał się w palce u nóg podczas krętej wspinaczki w półmroku. Niewątpliwie miał ochotę przeklinać pod nosem nabity ciężar Prathachulthorna, zachowywał jednak swe komentarze dla siebie, dopóki nie wyszli wreszcie w wilgotną, cichą noc.

— Anomalie i mutacje! — westchnął, odkładając swe brzemię. — Dobrze chociaż, że Prathachulthorn nie jest jednym z tych wysokich. Nie dałbym sobie rady, gdyby jego ręce i stopy cały czas wlokły się po ziemi.

Powąchał powietrze. Księżyców nie było, lecz opar, który wylał się ponad pobliskie urwiska niczym mglisty potop, emitował z siebie łagodny blask. Obejrzał się na Athaclenę.

— No i jak? Co teraz, szefowo? Za kilka godzin zrobi się tu gorąco jak w gnieździe szerszeni, zwłaszcza kiedy wrócą Robert i ta porucznik McCue. Czy uważasz, że lepiej będzie, jeśli pójdę po Tycho i zabiorę stąd ten zły przykład dla ziemskich podopiecznych? To by oznaczało dezercję, ale co tam, u diabła, chyba nigdy nie byłem zbyt dobrym żołnierzem.

Athaclena potrząsnęła głową. Sięgnęła koroną i znalazła ślady, których szukała.

— Nie, Fibenie. Nie mogłabym tego od ciebie wymagać. Poza tym, czeka cię inne zadanie. Uciekłeś z Port Helenia, by przynieść nam wiadomość o gubryjskiej propozycji. Teraz musisz tam wrócić i stawić czoła swemu przeznaczeniu.

Fiben zmarszczył brwi.

— Czy jesteś tego pewna? Nie potrzebujesz mnie? Athaclena zakryła usta dłońmi i wydała z siebie cichy tryl — okrzyk nocnego ptaka. Z ciemności zalegającej w dole zbocza dobiegła niewyraźna odpowiedź. Tymbrimka z powrotem zwróciła się w stronę Fibena.

— Oczywiście, że potrzebuję. Wszyscy cię potrzebujemy. Najwięcej dobrego możesz jednak zrobić nad morzem. Wyczuwam też, że chcesz tam wrócić.

Fiben pociągnął się za kciuki.

— Musiałem, kurde, zwariować.

Uśmiechnęła się.

— Nie. To tylko kolejna wskazówka, że Suzeren Poprawności wiedział co robi, wybierając ciebie… choć mógłby woleć, byś okazał swoim opiekunom trochę więcej respektu.

Fiben zesztywniał, potem jednak najwyraźniej wyczuł część jej ironii. Uśmiechnął się. Na ścieżce pod nimi dał się słyszeć cichy stukot końskich kopyt.

— Dobra — powiedział, nachylając się by dźwignąć bezwładną postać majora Prathachulthorna. — No chodź, tatuśku. Tym razem będę tak delikatny, jakbym miał do czynienia z moją ciotką, starą panną.

Cmoknął wargami skryty w cieniu policzek komandosa i spojrzał na Athaclenę.

— Tak lepiej, proszę pani?

Coś, co wzięła od ojca, sprawiło, że jej zmęczone witki zamusowały.

— Tak, Fiben — roześmiała się. — Tak jest znacznie lepiej.

Lydia i Robert żywili pewne podejrzenia, gdy wrócili o świcie i stwierdzili, że ich prawowity dowódca zniknął. Pozostali żołnierze Terrageńskiej Piechoty Morskiej spoglądali spode łba na Athaclenę z jawnym brakiem zaufania. Mała grupa szymów zajęła się pokojem Prathachulthorna, usuwając wszelkie ślady walki, zanim dotarł tam ktokolwiek z ludzi, nie mogły jednak ukryć faktu, że zniknął on, nie pozostawiając notatki ani żadnego śladu.

Robert zabronił nawet — na czas gdy prowadzili śledztwo — Athaclenie opuszczania pokoju i postawił przed nim na straży jednego z żołnierzy. Ulga, jaką czuł z powodu prawdopodobnego odroczenia planowanego ataku, szybko ustąpiła pola pełnemu oburzeniu poczuciu obowiązku. W porównaniu z nim, porucznik McCue stanowiła wzór spokoju. Na pozór wydawało się, że nie przejmuje się całą sprawą, zupełnie jakby major po prostu wyszedł sobie na chwilę. Jedynie Athaclena potrafiła wyczuć niepewność i walkę wewnętrzną Ziemianki.

Tak czy inaczej, nie było nic, co mogliby w tej sprawie zrobić. Wysłano ekipy poszukiwawcze, które dopędziły grupę szymów Athacleny wracającą na koniach do schroniska goryli. W tej chwili Prathachulthorna już jednak z nimi nie było. Znajdował się wysoko wśród koron drzew, przekazywany z jednego leśnego olbrzyma na drugi, przytomny już i wściekły, lecz bezradny i związany jak mumia.

Był to przykład na to, jak ludzie musieli płacić za swój „liberalizm”. Wychowali swych podopiecznych na indywidualistów i obywateli, było więc możliwe, by szymy wytłumaczyły sobie, że należy uwięzić jednego człowieka dla dobra wszystkich. Na swój sposób sam Prathachulthorn przyczynił się do tego swym lekceważącym, pełnym dezaprobaty zachowaniem. Niemniej Athaclena czuła pewność, że oficer będzie traktowany delikatnie i ostrożnie.

Tego wieczoru Robert przewodniczył nowej naradzie wojennej. Niejasny status zamkniętej w areszcie domowym Athacleny został zmodyfikowany tak, by mogła się na nią stawić. Obecni byli Fiben oraz szymscy tytularni porucznicy, podobnie jak podoficerowie piechoty morskiej.

Ani Lydia, ani Robert nie proponowali realizacji planu Prathachulthorna. Przyjęto po cichu, że major nie chciałby, by wprowadzono go w życie pod jego nieobecność.

— Może udał się na osobistą akcję wywiadowczą albo nie zapowiedzianą inspekcję którejś z placówek. Możliwe, że wróci w nocy albo jutro — zasugerowała z kompletną niewinnością Elayne Soo.

— To możliwe. Lepiej jednak załóżmy najgorsze — odparł Robert, który unikał spoglądania na Athaclenę. — Na wszelki wypadek lepiej wyślijmy wiadomość do kryjówki. Przypuszczam, że upłynie jakieś dziesięć dni, zanim otrzymamy od Rady nowe rozkazy i przyślą nam zmiennika.

Najwyraźniej przyjął założenie, że Megan Oneagle w żadnym wypadku nie pozostawi dowództwa w jego rękach.

— No więc, ja chcę wrócić do Port Helenia — oznajmił po prostu Fiben. — Tam będę się mógł znaleźć blisko centrum wydarzeń. Ponadto Gailet mnie potrzebuje.

— Dlaczego uważasz, że Gubru przyjmą cię z powrotem po twojej ucieczce? — zapytała Lydia McCue. — Czemu nie mieliby cię po prostu zastrzelić?

Fiben wzruszył ramionami.

— Jeżeli trafię na niewłaściwych Gubru, to właśnie zapewne zrobią.

Zapadła długa cisza. Gdy Robert zwrócił się do nich o inne sugestie, ludzie i pozostałe szymy zachowali milczenie. Kiedy Prathachulthorn był z nimi, dominując nad dyskusją i nastrojem, mieli przynajmniej jego arogancką pewność siebie, która przezwyciężała ich wątpliwości. Teraz ponownie zdali sobie sprawę ze swej sytuacji. Byli maleńką armią, posiadającą jedynie ograniczoną liczbę opcji. Ponadto nieprzyjaciel miał zamiar wprawić w ruch serię wydarzeń, których nie mogli nawet zrozumieć, a co dopiero im zapobiec.

Athaclena odczekała, aż atmosfera zrobiła się gęsta od przygnębienia, po czym wypowiedziała cztery słowa:

— Potrzebny nam mój ojciec.

Ku jej zaskoczeniu zarówno Robert, jak i Lydia skinęli głowami. Nawet gdy wreszcie nadejdą rozkazy od Rady na wygnaniu, jej instrukcje będą zapewne równie sprzeczne i niejasne jak zawsze. Było oczywiste, że przyda im się doradztwo, zwłaszcza że w grę wchodziły sprawy galaktycznej dyplomacji.

Przynajmniej ta McCue nie podziela ksenofobii Prathachulthorna — pomyślała Athaclena. Musiała przyznać, że podoba jej się to, co kennowała w aurze ziemskiej kobiety.

— Robert mówił mi, że jesteś pewna, iż twój ojciec żyje — odezwała się Lydia. — To świetnie. Ale gdzie on się znajduje? Jak możemy go odnaleźć?

Athaclena pochyliła się do przodu, utrzymując koronę w bezruchu.

— Wiem, gdzie on jest.

— Wiesz? — Robert zamrugał powiekami. — Ale… — jego głos umilkł, gdy człowiek sięgnął na zewnątrz, by dotknąć jej swym wewnętrznym zmysłem, po raz pierwszy od wczoraj. Athaclena przypomniała sobie, jak poczuła się wtedy, gdy ujrzała, że trzyma on Lydię za rękę. Przez chwilę opierała się jego wysiłkom, po czym, czując się głupio, ustąpiła.

Robert usiadł ciężko na krześle i wypuścił powietrze. Zamrugał kilka razy z rzędu.

— Och.

To było wszystko, co powiedział.

Teraz to Lydia przenosiła raz za razem wzrok z Roberta na Athaclenę i z powrotem. Przez chwilę zalśniła czymś przypominającym lekko zazdrość.

Ja również mam go na sposób niedostępny dla ciebie — pomyślała Athaclena. Przede wszystkim jednak dzieliła się tą chwilą z Robertem.

— …N’tah’hoo, Uthacalthing — powiedział ten w siódmym galaktycznym. — Lepiej coś zróbmy i to szybko.

77. Fiben i Sylvie

Czekała na niego, gdy prowadził Tycho w górę ścieżką wychodzącą z Doliny Jaskiń. Siedziała cierpliwie tuż za zakrętem, obok sosny fipowej, której gałęzie zwisały ponad nią. Odezwała się dopiero w chwili, gdy ją mijał.

— Myślałeś, że się tak wymkniesz, nie mówiąc nawet „do widzenia”, prawda? — zapytała. Miała na sobie długą spódniczkę. Ramiona trzymała splecione wokół kolan.

Fiben przywiązał konia do gałęzi drzewa i usiadł obok niej.

— Nie — odparł. — Wiedziałem, że ta sztuka się nie uda. Spojrzała na niego z ukosa i zauważyła, że się uśmiecha. Pociągnęła nosem i popatrzyła znowu w głąb kanionu, gdzie poranne mgły rozwiewały się powoli. Zanosiło się na to, że poranek będzie bezchmurny i piękny.

— Pomyślałam sobie, że będziesz wracał.

— Muszę, Sylvie. To… Przerwała mu.

— Wiem. Odpowiedzialność. Musisz wrócić do Gailet. Ona cię potrzebuje, Fiben.

Skinął głową. Nie trzeba mu było przypominać, że ma obowiązki również w stosunku do Sylvie.

— Hm. Kiedy się pakowałem, zjawiła się doktor Soo i…

— Napełniłeś butelkę, którą ci dała. Wiem o tym — Sylvie pochyliła głowę. — Dziękuję. Uważam, że otrzymałam należytą zapłatę.

Fiben opuścił wzrok. Czuł się niezręcznie, mówiąc bez ogródek na podobny temat.

— Kiedy…

— Pewnie dziś w nocy. Jestem gotowa. Czy tego nie czujesz? Parka i długa spódnica Sylvie z pewnością zakrywały wszelkie zewnętrzne oznaki. Niemniej miała rację. Jej zapach nie był niczym zamaskowany.

— Mam szczerą nadzieję, że dostaniesz to, czego pragniesz, Sylvie.

Ponownie skinęła głową. Siedzieli obok siebie, czując się niezręcznie. Fiben próbował wymyślić coś, co mógłby powiedzieć. W głowie miał jednak pustkę. Czuł się jak głupi. Wiedział, że czegokolwiek spróbuje, na pewno wyjdzie mu nie tak.

Nagle rozległ się cichy szelest. Coś poruszyło się na dole, tam gdzie serpentyny traktu rozchodziły się, tworząc ścieżki prowadzące w kilku różnych kierunkach. Zza skalistego rumowiska wychynęła wysoka, ludzka postać niestrudzenie poruszająca się truchtem. Robert Oneagle biegł w kierunku rozwidlenia wąskich ścieżek, niosąc ze sobą jedynie łuk i lekki plecak.

Spojrzał w górę i ujrzawszy parę szymów, zwolnił. Uśmiechnął się w odpowiedzi, gdy Fiben zamachał do niego ręką, lecz osiągnąwszy rozwidlenie skierował się na południe, rzadko używaną ścieżką. Wkrótce zniknął w leśnym gąszczu.

— Co on robi? — zapytała Sylvie.

— Wygląda na to, że biegnie. Uderzyła go w ramię.

— To zauważyłam. Ale dokąd?

— Spróbuje przedostać się przez przełęcze, zanim spadnie śnieg.

— Przez przełęcze? Ale…

— Ponieważ major Prathachulthorn zniknął, a czasu jest tak mało, porucznik McCue i pozostali żołnierze piechoty morskiej zgodzili się na wprowadzenie w życie alternatywnego planu, który wykombinowali Robert i Athaclena.

— Ale on biegnie na południe — odparła Sylvie. Robert skręcił w rzadko wykorzystywaną ścieżkę, która prowadziła w głąb łańcucha górskiego Mulunu. Fiben skinął głową.

— Musi kogoś odszukać. Jest jedynym, który może wykonać to zadanie.

Ton jego głosu przekonał Sylvie w sposób niedwuznaczny, że było to wszystko, co Fiben zamierzał powiedzieć na ten temat.

Siedzieli jeszcze przez chwilę w milczeniu. Przelotne pojawienie się Roberta przyniosło im przynajmniej mile widzianą chwilę ulgi od towarzyszącego im napięcia.

To głupota — pomyślał Fiben. Bardzo lubił Sylvie. Nigdy nie mieli zbyt wielu okazji, by ze sobą porozmawiać, a to mogła być ich ostatnia szansa.

— Nigdy… nigdy nie opowiadałaś mi o swym pierwszym dziecku — odezwał się nagle. Gdy już wydobył z siebie te słowa, zastanowił się, czy ma prawo o to pytać.

Rzecz jasna, było wyraźnie widoczne, że Sylvie rodziła już przedtem, a także karmiła dziecko. Rozstępy były czymś atrakcyjnym w gatunku, w którym jedna czwarta samic w ogóle nie wydawała potomstwa.

Tkwi w tym też jednak ból — pomyślał Fiben.

— To stało się pięć lat temu. Byłam bardzo młoda — mówiła głosem spokojnym i opanowanym. — Miał na imię… nazwaliśmy go Sichi. Urząd przetestował go, jak zwykle, stwierdzono jednak, że jest… nieprawidłowy.

— Nieprawidłowy?

— Tak, takiego właśnie słowa użyli. Zakwalifikowano go jako pierwszorzędnego pod pewnymi względami… a „dziwacznego” pod innymi. Nie znaleźli oczywistych defektów, ale — jak powiedzieli — pewne „osobliwe” cechy. Paru urzędników było zaniepokojonych. Urząd Wspomagania postanowił, że trzeba go wysłać na Ziemię celem dalszej oceny. Zachowali się bardzo uprzejmie — pociągnęła nosem. — Oświadczyli mi, że mogę polecieć z nim.

Fiben zamrugał powiekami.

— Ale nie poleciałaś. Musnęła go wzrokiem.

— Wiem, co sobie myślisz. Jestem okropna. Dlatego właśnie dotąd ci o tym nie mówiłam. Nie zgodziłbyś się na naszą umowę. Uważasz, że nie nadaję się na matkę.

— Nie, ja…

— Wtedy jednak wyglądało to inaczej. Moja matka była chora. Nie mieliśmy klanu rodzinnego i uważałam, że nie mogę jej po prostu zostawić pod opieką obcych, żeby zapewne nigdy już jej nie zobaczyć. Miałam wówczas tylko żółtą kartę. Wiedziałam, że moje dziecko znajdzie na Ziemi dobry dom, albo… Albo spotkałby się z uprzywilejowanym traktowaniem i został wychowany w domu neoszympansów z wysokiej kasty, albo czekałby go los, którego wolałabym nie znać. Tak się bałam, że polecimy aż tak daleko, a potem i tak mi go odbiorą. Myślę, że obawiałam się też wstydu, jakim bym się okryła, gdyby go uznano za nadzorowanego — spojrzała w dół, na swe dłonie. — Nie umiałam podjąć decyzji, spróbowałam więc zwrócić się o poradę. W Port Helenia był taki doradca — człowiek, członek miejscowego Urzędu Wspomagania. Powiedział mi, jakie, jego zdaniem, dziecko ma szansę. Stwierdził, iż jest pewien, że urodziłam nadzorowanego. Gdy zabrali Sichiego, zostałam na Garthu. W sześć… sześć miesięcy później matka umarła — spojrzała ponownie na Fibena. — A później, po trzech latach, nadeszła wiadomość z Ziemi. Dowiedziałam się, że moje dziecko jest teraz szczęśliwym, dobrze przystosowanym, małym niebieskokartowcem wychowującym się w kochającej niebieskokartowej rodzinie. I jeszcze, oczywiście, miano mnie awansować na zieloną — zacisnęła pięści. — Och, jakże nienawidziłam tej cholernej karty! Przestali mi dawać coroczne, obowiązkowe zastrzyki antykoncepcyjne i nie musiałam już prosić o pozwolenie, jeśli chciałam począć po raz drugi. Ufali, że potrafię kontrolować swoją płodność, jak osoba dorosła — żachnęła się. — Jak dorosła? Szymka, która porzuciła własne dziecko? Zignorowali taką rzecz i awansowali mnie dlatego, że Sichi zdał jakieś cholerne testy!

A więc to tak — pomyślał Fiben. To było powodem jej rozgoryczenia i tego, że z początku kolaborowała z Gubru. Wiele zostało wyjaśnione.

— Przyłączyłaś się do bandy Irongripa ze względu na pretensje do systemu? Miałaś nadzieję, że pod władzą Galaktów sprawy mogą wyglądać inaczej?

— Może coś w tym rodzaju. A może byłam po prostu wściekła — Sylvie wzruszyła ramionami. — W każdym razie szybko zdałam sobie z czegoś sprawę.

— Z czego?

— Z tego, że bez względu na to, jak zły był system pod władzą ludzi, pod panowaniem Galaktów mógł się tylko stać znacznie gorszy. Ludzie są aroganccy, to fakt, ale przynajmniej wielu z nich czuje się winnymi z tego powodu. Starają się być powściągliwi. Ich straszliwa historia nauczyła ich wystrzegać się tej, no…

— Pychy.

— Tak jest. Wiedzą, jaką pułapką może się ona stać, gdy będą postępować jak bogowie i zaczną wierzyć, że naprawdę nimi są. Za to Galaktowie uważają podobne wścibstwo za rzecz normalną! Nigdy nie przychodzi im do głowy, że można mieć jakieś wątpliwości. Są tak cholernie zarozumiali… nienawidzę ich.

Fiben zastanowił się nad tym. Wiele się nauczył podczas ostatnich kilku miesięcy i uważał, że Sylvie być może wygłasza zbyt mocne opinie. W tej chwili mówiła całkiem jak major Prathachul-thorn. Fiben jednak wiedział, że istnieje całkiem sporo galaktycznych gatunków opiekunów, które miały opinię dobrych i przyzwoitych.

Niemniej nie miał prawa osądzać jej za to rozgoryczenie.

Teraz zrozumiał niemal całkowicie pochłaniającą ją determinację, by mieć dziecko, które od początku będzie posiadało przynajmniej zieloną kartę. Nie mogło być miejsca na żadne wątpliwości. Chciała zatrzymać przy sobie swego następnego potomka i mieć pewność, że doczeka się wnuków.

Siedząc przy niej, Fiben w nieprzyjemny sposób zdawał sobie sprawę ze stanu, w jakim znajduje się Sylvie. W przeciwieństwie do ludzkich kobiet, szymki miały ustalone cykle podatności i trzeba było trochę wysiłku, by je ukryć. Była to jedna z przyczyn części z różnic w strukturze społecznej i rodzinnej pomiędzy obydwoma spokrewnionymi gatunkami.

Fiben czuł się winny, że jej stan go podnieca. Chwilę ową zdominowało delikatne, przejmujące uczucie. Był zdeterminowany nie zepsuć go poprzez okazanie niewrażliwości. Pragnął pocieszyć ją jakoś, nie wiedział jednak, co jej zaoferować.

Zwilżył wargi.

— Hmm. Wiesz co, Sylvie? Odwróciła się.

— Słucham, Fiben.

— Hmm, naprawdę mam nadzieję, że się uda… to znaczy, że zostawiłem wystarczająco wiele… — Czuł ciepło na twarzy. Uśmiechnęła się.

— Doktor Soo mówi, że zapewne tak jest. A nawet jeśli nie, to tam, skąd pochodzi, jest tego więcej. Potrząsnął głową.

— Doceniam twą wiarę we mnie, ale nie założyłbym się, że uda mi się wrócić — odwrócił wzrok, by spojrzeć na zachód. Wzięła go za rękę.

— Cóż, nie jestem zbyt dumna, by skorzystać z dodatkowego zabezpieczenia, jeśli zostanie zaoferowane. Przyjmę kolejną darowiznę, o ile czujesz się na siłach.

Fiben zamrugał. Poczuł, że jego tętno przyspieszyło.

— Hmm, chcesz powiedzieć, że w tej chwili? Skinęła głową.

— A kiedy indziej?

— Miałem nadzieję, że to powiesz — uśmiechnął się i sięgnął w jej stronę, lecz Sylvie uniosła rękę, by go powstrzymać.

— Minutkę — powiedziała. — Za jaką dziewczynę mnie masz? Być może brak tutaj szampana i światła świec, ale fem na ogół pragnie choć odrobiny gry wstępnej.

— Proszę bardzo — odparł Fiben i odwrócił się, by nadstawić plecy do iskania. — Najpierw ty mnie, potem ja ciebie. Sylvie jednak potrząsnęła głową.

— Nie chodzi mi o taki rodzaj gry wstępnej, Fiben. Miałam na myśli coś znacznie bardziej pobudzającego.

Sięgnęła ręką za pień drzewa i wyciągnęła stamtąd cylindryczny przedmiot wyrzeźbiony z drewna. Jeden jego koniec pokryty był mocno naciągniętą skórą. Fiben wybałuszył oczy. Bęben?

Usiadła z małym, ręcznie wykonanym instrumentem między kolanami.

— To twoja własna, cholerna wina, Fibenie Bolgerze. Pokazałeś mi coś wyjątkowego i od tej chwili nic mniej efektownego już mnie nie zadowoli.

Jej zręczne palce wybębniły szybki rytm.

— Zatańcz — powiedziała. — Proszę.

Fiben westchnął. Najwyraźniej nie żartowała. Ta opętana choreomanią szymka była, rzecz jasna, szalona, bez względu na to, co twierdził Urząd Wspomagania. Wyglądało na to, że taki typ go pociągał.

Pod pewnymi względami nigdy nie będziemy podobni do ludzi — pomyślał, podnosząc gałąź i potrząsając nią na próbę. Odrzucił ją i wypróbował następną. Już w tej chwili czuł się podekscytowany i pełen energii.

Sylvie zaczęła stukać w bęben, rozpoczynając od ostrego, radosnego tempa, pod wpływem którego jego oddech nabrał ostrości. Wydawało się, że blask jej oczu rozgrzewa lnu krew.

Tak właśnie powinno być. Jesteśmy sobą — zdał sobie sprawę.

Chwycił gałąź w obie ręce i uderzył nią w pobliską kłodę. Liście i chrust posypały się we wszystkich kierunkach.

— Uk… — powiedział.

Jego drugie uderzenie było jednak mocniejsze i gdy rytm się wzmocnił, w następny okrzyk włożył więcej entuzjazmu.

Poranna mgła rozproszyła się. Nie uderzały żadne pioruny. Nieskłonny do współpracy wszechświat nie dostarczył mu choćby jednej chmurki na niebie. Mimo to Fiben doszedł do wniosku, że tym razem zapewne będzie mógł sobie poradzić bez błyskawic.

78. Galaktowie

W Szesnastym Gubryjskim Obozie Wojskowym chaos panujący na szczycie zaczął wpływać na tych, którzy zajmowali niższe miejsce w hierarchii. Dochodziło do sprzeczek o przydziały i zapasy, a także kłótni wywołanych przez zachowanie szeregowych żołnierzy, których pogarda w stosunku do służb pomocniczych osiągnęła nowy, niebezpieczny poziom.

Podczas popołudniowej modlitwy wielu Żołnierzy Szponu założyło tradycyjne wstążki żałoby po Utraconych Przodkach i połączyło się z kapelanem z kasty kapłańskiej, by nucić w niskim unisono. Mniej pobożna większość, która z reguły zachowywała podczas takich nabożeństw pełne szacunku milczenie, teraz najwyraźniej uznała, że jest to najlepszy moment do uprawiania hazardu i wywoływania głośnego zgiełku. Wartownicy muskali sobie pióra i celowo pozwalali, by te, które wyrwali, unosiły się na silnym wietrze i przelatywały pomiędzy wiernymi, przeszkadzając im.

Świadczące o niezgodzie hałasy dawały się słyszeć podczas pracy, porządków oraz ćwiczeń.

Tak się złożyło, że pułkownik-jastrząb dowodzący wschodnimi obozami odbywał właśnie inspekcję i osobiście stał się świadkiem tej dysharmonii. Nie tracił czasu na wahania. Natychmiast rozkazał się zebrać całemu personelowi Szesnastego Obozu. Następnie polecił, by główny administrator oraz kapłan obozu stanęli u jego boku na pomoście i zwrócili się do zebranych na dole:

— Nie pozwólmy, by mówiono, rozpowiadano, plotkowano,

Że gubryjscy żołnierze utracili wizję!

Czy jesteśmy sierotami? Opuszczonymi? Porzuconymi?

Czy też członkami wielkiego klanu?

Kim byliśmy, jesteśmy, będziemy?

Wojownikami, budowniczymi, lecz nade wszystko —

Należytymi dziedzicami tradycji!

Przez pewien czas pułkownik-jastrząb przemawiał do nich w tym duchu. Towarzyszyła mu przekonująca pieśń w wykonaniu administratora oraz duchowego doradcy obozu. Wreszcie zawstydzeni; żołnierze oraz personel zaczęli gruchać razem w coraz głośniejszym, harmonijnym chórze.

Podjęli próbę, poświęcili czas — jeden mały zastęp żołnierzy, biurokratów oraz kapłanów — i walczyli jak jeden, by przezwyciężyć l swe wątpliwości. Na krótką chwilę rzeczywiście ukształtował się wtedy consensus.

79. Gailet

…Nawet wśród tych rzadkich, tragicznych przypadków — gatunków dzikusów — istniały proste wersje owych metod. Choć byty one prymitywne, w ich skład również wchodziły rytuały „honorowej walki”. W ten sposób narzucały one agresywności i wojnie pewne ograniczenia.

Weźmy, na przykład, najnowszy klan dzikusów — „ludzi” z Soi III. Zanim zostali odkryci przez galaktyczną kulturę, ich prymitywne „plemiona” często używały rytuału celem utrzymania w ryzach cyklów nieustannie narastającej przemocy, których normalnie można oczekiwać po takim pozbawionym przewodnictwa gatunku. (Niewątpliwie te tradycje wywodziły się ze zniekształconych wspomnień o dawno utraconych opiekunach).

Wśród prostych, lecz skutecznych metod używanych przez przedkontaktowych ludzi (zob. cytaty) byty: honorowy symboliczny cios stosowany przez „Indian amerykańskich”, pojedynek reprezentantów wśród „średniowiecznych europejczyków” oraz odstraszanie przez wzajemne zniszczenie wśród „kontynentalnych państw plemiennych”.

Rzecz jasna, tym metodom brak było subtelności, delikatnej równowagi i homeostazy współczesnych zasad postępowania ustalanych przez Instytut Sztuki Wojennej…


— Dobra. Czas na przerwę. Koniec i kropka. Wystarczy. Gailet mrugnęła. Jej spojrzenie utraciło ostrość, gdy grubiański głos wyrwał ją z transu nauki. Moduł biblioteczny wyczuł to i zamroził tekst na ekranie.

Spojrzała w lewą stronę. Rozciągnięty na worku z fasolą, jej nowy „partner” odrzucił na bok swą studnię danych i ziewnął, przeciągając potężne, żylaste ciało.

— Czas się napić — powiedział leniwie.

— Nie przeszedłeś nawet przez pierwsze streszczenie — zauważyła Gailet.

Uśmiechnął się.

— Ech, nie wiem, po co musimy się uczyć tego gówna. Nieziemniacy zdziwią się, jeśli będziemy pamiętać, by się pokłonić, i wyrecytujemy nazwę własnego gatunku. No wiesz, nie oczekują, by neoszympansy były geniuszami.

— Najwyraźniej nie. A twoje wyniki w testach rozumienia z pewnością pogłębią to wrażenie.

To sprawiło, że na moment zmarszczył brwi. Ponownie zmusił się do uśmiechu.

— Ty, z drugiej strony, starasz się wręcz wyjątkowo. Jestem pewien, że nieziemniakom wydasz się okropnie zmyślna.

Tu mnie masz — pomyślała Gailet. Nie zajęło im obojgu zbyt wiele czasu, by nauczyć się, gdzie zadawać bolesne ciosy.

Może to jest kolejny test. Sprawdzają, ile może znieść moja cierpliwość, zanim się nie załamie.

Było to możliwe… ale niezbyt prawdopodobne. Nie widziała Suzerena Poprawności już od ponad tygodnia. Miała jedynie do czynienia z komitetem złożonym z trzech Gubru o pastelowych odcieniach — po jednym z każdej frakcji. Ponadto zabarwiony na niebiesko Żołnierz Szponu kroczył dumnie przed pozostałymi podczas tych spotkań.

Wczoraj wszyscy udali się na obiekt ceremonialny celem odbycia „próby”. Choć Gailet wciąż nie była zdecydowana, czy zgodzi się z nimi współpracować podczas samej imprezy, zdała sobie sprawę, że może już być za późno, by zmienić zdanie.

Nadmorskie wzgórze wyrzeźbiono i ukształtowano tak, że olbrzymie elektrownie nie były już widoczne. Tarasy pokrywające zbocza wiodły elegancko pod górę, jeden poziom za drugim, skalane jedynie drobnymi odpadkami nawiewanymi przez silne jesienne wiatry. Już teraz na wschodniej bryzie powiewały jaskrawe sztandary oznaczające stanowiska, na których reprezentantów neoszympansów będzie się prosiło o recytację, odpowiedzi na pytania lub poddanie się intensywnym badaniom.

Tam, na terenie obiektu, gdy Gubru znajdował się tuż obok, Irongrip sprawiał wrażenie pod każdym względem przykładnego ucznia. Być może coś więcej niż pragnienie przypodobania się im czyniło go tak nietypowo pilnym. Ostatecznie chodziło o fakty, które miały bezpośredni wpływ na jego ambicje. Tego popołudnia jego bystra inteligencja błyszczała.

Teraz jednak, gdy byli sami pod olbrzymim sklepieniem Nowej Biblioteki, na pierwszy plan wybijały się inne aspekty jego natury.

— I co ty na to? — zapytał, gdy nachylił się nad jej krzesłem i obdarzył ją lubieżnym uśmiechem. — Chcesz wyjść na zewnątrz i odetchnąć świeżym powietrzem? Moglibyśmy wymknąć się do eukaliptusowego gaju i…

— Są na to dwie szansę — odburknęła. — Marna i kiepska. Roześmiał się.

— A więc zaczekamy do chwili ceremonii, jeśli wolisz robić to publicznie. Będziemy tam tylko we dwoje, malutka, a przyglądać się będzie Pięć Galaktyk.

Uśmiechnął się i zgiął swe potężne dłonie. Ich kostki trzasnęły.

Gailet odwróciła się i zamknęła oczy. Musiała się skupić, aby nie pozwolić, by jej dolna warga zaczęła drżeć.

Uratuj mnie — pomyślała, choć rozsądek mówił jej, że nie ma na to nadziei.

Logika czyniła jej wymówki za to, że w ogóle przyszła jej do głowy podobna myśl. Ostatecznie jej biały rycerz był tylko małpą i niemal na pewno już nie żył.

Mimo to nie mogła nie krzyknąć w głębi duszy: Fiben, potrzebuję cię. Fiben, wróć!

80. Robert

Jego krew śpiewała.

Po miesiącach spędzonych w górach, w czasie których wiódł życie takie, jak jego przodkowie — oparte na sprycie i własnym wysiłku — a jego zgrubiała skóra przyzwyczajała się do słońca i miejscowych, drapiących włókien, Robert wciąż jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze zmian, jakie w nim zaszły — aż do chwili, gdy przebiegł, lekko dysząc, kilka ostatnich metrów wąskiej, skalistej ścieżki i przeszedł, w dziesięciu długich krokach, z jednego zlewiska do drugiego.

Szczyt Przełęczy Rwanda… Wspiąłem się w górę o tysiąc metrów w ciągu godziny i moje serce bije tylko odrobinę szybciej.

Właściwie nie czuł żadnej potrzeby odpoczynku, lecz mimo to zwolnił i przestał biec. Zresztą widok był taki, że warto było poświęcić mu chwilę.

Stał na grzbiecie pasma Mulunu. Za jego plecami, na północy, góry ciągnęły się coraz grubszym pasmem ku wschodowi, a także ku zachodowi, w kierunku morza, gdzie przechodził w archipelag żyznych wysp o wysokich brzegach.

Dotarcie z jaskiń w to miejsce zajęło mu półtora dnia biegu. Teraz widział przed sobą panoramę terenu, przez który będzie jeszcze musiał przejść, by dotrzeć do miejsca przeznaczenia.

Nie jestem nawet pewien, jak znaleźć to, czego szukam!

Instrukcje Athacleny były równie niejasne, jak jej własne wrażenia odnoszące się do tego, gdzie go wysłać.

Przed nim rozciągały się jeszcze góry, które opadały ostro ku ciemnobrązowemu stepowi, częściowo przesłoniętemu przez delikatną mgiełkę. Zanim dotrze do tych równin, czeka go jeszcze długa wędrówka w górę i w dół po wąskich perciach, których nawet w czasie pokoju dotykały jedynie nieliczne stopy. Robert był zapewne pierwszym, który wędrował tędy od chwili wybuchu wojny.

Najtrudniejszy odcinek miał już jednak za sobą. Nie uśmiechał mu się bieg z góry, wiedział jednak, jak poradzić sobie ze wstrząsami i zeskokami w dół tak, by uniknąć uszkodzenia kolan. Ponadto na niższej wysokości znajdzie wodę.

Potrząsnął skórzaną manierką i wypił oszczędny łyk. Zostało tylko kilka decylitrów, był jednak pewien, że to wystarczy.

Osłonił oczy dłonią, by spojrzeć poza najbliższe fioletowe szczyty, na wysoko położone zbocza, gdzie dziś w nocy będzie musiał rozbić obóz. Będą tam oczywiście strumienie, lecz nie będzie bujnych deszczowych lasów takich, jak po wilgotnej, północnej stronie Mulunu. Będzie też musiał wkrótce pomyśleć o upolowaniu czegoś do zjedzenia, zanim zapuści się na suchą sawannę.

Wojownicy Apaczów potrafili przebiec z Taos aż do Pacyfiku w ciągu kilku dni, nie biorąc na drogę nic poza garstką pieczonej kukurydzy.

On, oczywiście, nie był wojownikiem Apaczów. Miał ze sobą kilka gramów koncentratu witaminowego, jednakże, ze względu na szybkość, wolał podróżować nieobciążony. W tej chwili tempo liczyło się bardziej niż jego burczący żołądek.

Ominął miejsce, gdzie świeże osypisko blokowało ścieżkę, po czym zwiększył nieco prędkość, gdy trasa przeszła w serię ciasnych serpentyn.

Tej nocy Robert spał w porośniętej mchem wnęce skalnej, tuż ponad sączącym się źródełkiem, owinięty cienkim, jedwabnym kocem. Jego sny były spowolnione i tak ciche, jak — zgodnie z jego wyobrażeniami — mógłby być kosmos, gdyby udało się w nim choć na chwilę oddalić od nieustannego brzęczenia maszyn.

W głównej mierze to milczenie sieci empatycznej, po miesiącach spędzonych wśród orgii deszczowego lasu, pozwolił, aby jego drzemka przebiegła w samotności. W takiej pustej krainie można było kennować na wielką odległość, nawet za pomocą tak prymitywnych zmysłów jak jego.

Po raz pierwszy nie odbierał też niemiłego — w sensie przenośnym niemal metalicznego — posmaku obcych umysłów, wyczuwalnego w kierunku północno-zachodnim. Był osłonięty przed Gubru. a skoro już o tym mowa, również przed ludźmi i szymami. Samotność wydawała mu się czymś niezwykłym.

To wrażenie nie zniknęło wraz z nastaniem świtu. Robert napełnił manierkę wodą ze źródła i napił się do syta, by oszukać nieco głód. Następnie podjął bieg na nowo.

Na tym, bardziej stromym zboczu, zejście było męczące, lecz mile szybko zostawały z tyłu. Zanim słońce zdążyło przebyć więcej niż połowę drogi ku zenitowi, przed Robertem otworzył się wyżynny step. Biegł teraz wśród pofałdowanego podgórza. Pozostawiał za sobą kilometry niczym myśli, pobieżnie rozważone, a potem zapomniane. Biegnąc, Robert sondował też okolicę. Wkrótce nabrał pewności, że w tym rejonie, gdzieś pomiędzy wysokimi trawami lub poza nimi, kryją się dziwne jestestwa.

Gdyby tylko kennowanie było bardziej kierunkowym zmysłem! Być może właśnie ów brak precyzji przeszkodził ludziom w rozwinięciu ich własnych, prymitywnych umiejętności.

Zamiast tego skoncentrowaliśmy się na innych rzeczach.

Istniała zabawa, którą często zajmowano się na Ziemi, a także wśród zainteresowanych sprawą Galaktów. Polegała ona na próbach rekonstrukcji legendarnych „zaginionych opiekunów ludzkości”, na wpół mitycznych gwiezdnych wędrowców, którzy jakoby rozpoczęli Wspomaganie ludzi jakieś pięćdziesiąt tysięcy lat temu, a potem zniknęli w tajemniczy sposób, pozostawiając robotę „ukończoną tylko w połowie”. Rzecz jasna, istniała garstka śmiałych heretyków — nawet wśród Galaktów — którzy twierdzili, że stare ziemskie teorie rzeczywiście mówiły prawdę i że było w jakiś sposób możliwe, by gatunek wspomógł się sam… rozwinął inteligencję gwiezdnych wędrowców drogą ewolucji i wyciągnął się za uszy z ciemności w wiedzę i dojrzałość.

Nawet jednak na Ziemi większość uważała współcześnie tę koncepcję za dziwaczną i przestarzałą. Opiekunowie wspomagali podopiecznych, którzy potem robili to samo z nowymi istotami przedrozumnymi. Tak się to odbywało zawsze, od dni Przodków, tak dawno temu.

Wskazówek było naprawdę niewiele. Kimkolwiek byli opiekunowie człowieka, dobrze ukryli swe ślady, i to nie bez powodu. Gatunek, który porzucił swych podopiecznych, z reguły wyjmowano spod prawa.

Niemniej zgadywanka nie ustawała.

Pewne klany opiekunów eliminowano ze względu na to, że nigdy nie wzięłyby na wychowanie gatunku wszystkożernego. Inne były nieprzystosowane do życia na Ziemi — nawet na czas krótkich wizyt — ze względu na przyciąganie, skład atmosfery lub cały szereg innych powodów.

Większość zgadzała się, że nie mógł to też być klan będący zwolennikiem specjalizacji. Niektórzy wspomagali swych podopiecznych z myślą o bardzo specyficznych celach. Instytut Wspomagania żądał, by każdy nowy gatunek rozumny był w stanie pilotować gwiazdoloty, posługiwać się rozumem i logiką oraz mógł któregoś dnia osiągnąć status opiekuna. Poza tym jednak Instytut nie stawiał wielu ograniczeń odnośnie do typów nisz, do których można było dostosować podopieczną rasę. Przeznaczeniem niektórych było stać się biegłymi rzemieślnikami, innych filozofami, a jeszcze innych kastami potężnych wojowników.

Jednakże tajemniczy opiekunowie ludzkości musieli być zwolennikami wszechstronności, gdyż człowiek jako zwierzę posiadał bardzo wielką zdolność przystosowania.

Tak jest, bez względu na całe sławetne umiejętności Tymbrimczyków w tej dziedzinie, istniały rzeczy, które nigdy nie przyszłyby do głowy nawet tym mistrzom adaptacji.

Takie jak ta — pomyślał Robert.

Stadko miejscowych ptaków eksplodowało w powietrze z trzepotem skrzydeł, gdy Robert przebiegł przez ich żerowisko. Małe, szybko biegające stworzonka poczuły tętent jego zbliżania się i poszukał schronienia.

Stado zwierząt, długonogich i rączych jak małe jelenie, pierzchło przed nim, z łatwością go prześcigając. Tak się złożyło, że uciekały na południe, w kierunku, w którym i tak zmierzał, podążył więc za nimi. Wkrótce zbliżył się do miejsca, gdzie się zatrzymały, by wznowić wypas.

Ponownie poderwały się, oddalając się od niego na znaczny dystans, po czym znowu zaczęły się paść.

Słońce wznosiło się coraz wyżej. Była to pora dnia, w której wszystkie zwierzęta z równin, zarówno drapieżniki, jak i ich ofiary, z reguły poszukiwały schronienia przed upałem. Tam, gdzie nie było drzew, skrobały glebę, tworząc wąskie rynny, by dokopać się do chłodniejszych jej warstw, i kładły się w cieniu, gdzie tylko mogły go odnaleźć, chcąc przeczekać palące słońce.

Tego dnia jednak jedno stworzenie nie zatrzymało się. Biegło ciągle naprzód. Pseudojelenie zamrugały, skonsternowane, gdy Robert znowu się zbliżył. Po raz kolejny podniosły się i rzuciły do ucieczki, zostawiając go za sobą. Tym razem oddaliły się na nieco większą odległość. Stanęły na szczycie małego wzgórza, dysząc i gapiąc się z niedowierzaniem.

Dwunogi stwór wciąż się zbliżał!

Przez stado przebiegło niespokojne poruszenie. Przeczucie, że tym razem sprawa może być poważna. Dyszące jeszcze zwierzęta uciekły po raz kolejny.

Pot błyszczał niczym olej na brązowawej skórze Roberta. W świetle słońca lśniły jego drżące kropelki, które niekiedy odrywały się pod wpływem nieustannych uderzeń jego stóp.

Większa część potu jednak rozlewała się po jego skórze, pokrywała ją i ulatniała się w rwącym powiewie wywołanym jego biegiem. Suchy, południowo-wschodni wiatr pomagał zmienić jego stan skupienia w parę, wysysając podczas tego procesu ciepło utajone. Robert utrzymywał jednostajne, miarowe tempo, nie próbując nawet dorównać sprintowi jeleniopodobnych zwierząt. Od czasu do czasu przechodził w chód i pociągał skąpe łyki ze swego bukłaka, po czym wznawiał pościg.

Łuk miał przywiązany na plecach. Z jakiegoś powodu jednak nawet nie pomyślał o tym, by go użyć. Biegł i biegł w blasku słońca południa.

Wściekłe psy i Anglicy — pomyślał.

I Apacze… i Bantu… i tak wielu innych…

Ludzie byli przyzwyczajeni do myśli, że to mózg odróżniał ich od innych członków ziemskiego królestwa zwierząt. Było też prawdą, że broń, ogień i mowa uczyniły ich władcami rodzinnego świata na długo, zanim dowiedzieli się czegoś o ekologii czy spoczywającym na starszym gatunku obowiązku opiekowania się tymi, których zdolność rozumienia była mniejsza. W ciągu tych tysiącleci ciemnoty inteligentni, lecz nieświadomi mężczyźni i kobiety używali ognia, by zgonić całe stada mamutów, leniwców i tak wielu innych gatunków z urwisk, zabijając setki sztuk celem uzyskania mięsa zawartego w jednej czy dwóch. Zestrzeliwali miliony ptaków, by ich pióra mogły ozdobić stroje pań.

Wyrąbywali lasy, by uprawiać na ich miejscu opium.

Tak, inteligencja w ręku nieświadomych dzieci była niebezpieczną bronią. Robert jednak znał pewien sekret.

Właściwie nie potrzebowaliśmy aż tyle rozumu, by zawładnąć naszym światem.

Ponownie zbliżył się do stada. Choć gnał go głód, podziwiał również piękno tych miejscowych stworzeń. Niewątpliwie ich rozmiary rosły szybko z pokolenia na pokolenie. Już w tej chwili zwierzęta te były znacznie większe niż ich przodkowie, w czasach gdy Bururalli pozabijali wszystkie wielkokopytne, które wędrowały ongiś po tych równinach. Któregoś dnia mogą wypełnić niektóre z pustych nisz. Już w tej chwili były znacznie szybsze niż człowiek.

Szybkość była jednak jednym, a wytrzymałość czymś całkiem innym. Gdy stado odwróciło się, by ponownie rzucić się do ucieczki, Robert dostrzegł, że zwierzęta zaczynają wyglądać na lekko spanikowane. Wokół pysków pseudo jeleni pojawiły się skrawki piany. Wywiesiły języki, a ich klatki piersiowe poruszały się w szybkim tempie.

Słońce wciąż prażyło. Pot perlił się i pokrywał skórę cieniutką warstewką, która parowała, zapewniając mu chłód. Robert kontrolował szybkość biegu.

Narzędzia, ogień i mowa dały nam dodatkową przewagę. Zapewniły nam to, czego potrzebowaliśmy, by stworzyć kulturę. Czy jednak były one wszystkim, co mieliśmy?

Pieśń rozpoczęła się w sieci delikatnych zatok za oczyma, w miękkim galaretowatym płynie, który amortyzował jego mózg, chroniąc go przed gwałtownymi wstrząsami wywoływanymi każdym kolejnym krokiem. Pulsujące bicie serca niosło go ze sobą niczym wierny, basowy rytm. Ścięgna jego nóg przypominały napięte, brzęczące cięciwy… struny skrzypiec.

Czuł już woń ściganych zwierząt. Głód wzmacniał przeszywający go atawistyczny dreszcz. Robert identyfikował się z wybraną ofiarą.

W dziwny sposób poczuł spełnienie, którego nigdy dotąd nie zaznał. Był żywy.

Niemal nie zauważył, kiedy zaczął prześcigać jelenie, które padały na ziemię. Matki z młodymi spoglądały na niego z pełnym otępienia zaskoczeniem, gdy mijał je bez jednego spojrzenia. Robert dostrzegł swój cel i wyemitował prosty glif, by kazać pozostałym odprężyć się i odsunąć na bok, podczas gdy będzie ścigał wielkiego kozła biegnącego na czele stada.

Wybieram ciebie — pomyślał. — Przeżyłeś dobre życie. Przekazałeś swe geny. Twój gatunek już cię nie potrzebuje. Nie w tym stopniu, co ja.

Być może jego przodkowie rzeczywiście używali zmysłu empatycznego nieco częściej niż człowiek współczesny. Teraz Robert dostrzegł prawdziwe płynące z niego pożytki. Kennował rosnące przerażenie kozła, gdy — jeden za drugim — jego przegrzani towarzysze zaczęli zostawać z tyłu. Jeleń przyśpieszył rozpaczliwie i uciekł daleko do przodu. Potem jednak musiał odpocząć. Dyszał z wysiłkiem, starając się ochłodzić. Jego boki falowały, gdy obserwował zbliżającego się Roberta.

Spieniony, odwrócił się, by umykać dalej.

Teraz zostało już tylko ich dwóch.

Gimelhai gorzała. Robert parł naprzód.

W chwilę później, nie przerywając biegu, sięgnął lewą ręką do pasa i odpiął pochwę noża. Nawet po to narzędzie sięgnął z pewnym oporem. Do tego, by użyć go zamiast gołych rąk, skłoniła Roberta empatia z ofiarą oraz poczucie miłosierdzia.

W kilka godzin później, gdy w żołądku nie burczało mu już niecierpliwie, wyczuł pierwsze przebłyski wskazówki. Zaczął zmierzać na południowy-zachód, w kierunku, który — zgodnie z nadziejami Athacleny — miał go zaprowadzić do celu. Gdy zrobiło się później, osłonił dłonią oczy przed popołudniowym blaskiem. Potem zamknął je i sięgnął na zewnątrz innymi zmysłami.

Tak jest, coś znajdowało się wystarczająco blisko, by mógł to wykennować. Gdyby pomyślał o tym w sposób przenośny, mógłby stwierdzić, że ma to bardzo znajomy smak.

Ruszył naprzód truchtem, podążając za śladami, które pojawiały się i znikały — czasem chłodne i rozumne, a czasem równie dzikie jak kozioł, który tak niedawno podzielił się z Robertem swym życiem.

Gdy ślady stały się już całkiem wyraźne, młodzieniec znalazł się blisko rozległego gąszczu brzydkich, ciernistych krzewów. Wkrótce miał nadejść zachód słońca i nie było żadnego sposobu, by zdołał doścignąć stworzenie emanujące owe wibracje, nie w tym gęstym, sprawiającym ból podszyciu. Zresztą nie chciał „upolować” owej istoty. Chciał z nią porozmawiać.

Był pewien, że zdaje już ona sobie sprawę z jego obecności. Robert zatrzymał się. Ponownie zamknął oczy i wyrzucił przed siebie prosty glif. Pognał on na lewo, na prawo, po czym zagłębił się w roślinność. Rozległ się szelest.

Robert otworzył oczy. Dwie ciemne, lśniące kałuże zamrugały do niego w odpowiedzi.

— Dobra — powiedział cicho. — Proszę cię, wyjdź teraz. Lepiej będzie, jak porozmawiamy.

Nastała kolejna chwila wahania. Następnie z zarośli wyszedł, powłócząc nogami, długoręki szym, bardziej owłosiony niż większość, o gęstych brwiach i masywnej żuchwie. Był brudny i całkowicie nagi.

Robert nie wątpił, że niektóre z plam stanowiła zakrzepła krew nie pochodząca z drobnych zadrapań samego szyma.

Cóż, ostatecznie jesteśmy kuzynami. A na stepie wegetarianie nie żyją długo.

Gdy wyczuł, że włochaty szym z niechęcią spogląda mu w oczy, Robert odwrócił wzrok.

— Cześć, Jo-jo — powiedział cicho, ze szczerą delikatnością. — Przeszedłem długą drogę, by przekazać wiadomość twemu pracodawcy.

81. Athaclena

Klatka składała się z grubych, drewnianych listew połączonych drutem. Zwisała z gałęzi drzewa w osłoniętej dolinie, pod zawietrznym stokiem burzącego się wulkanu. Mimo to utrzymujące ją na miejscu liny odciągowe drżały od czasu do czasu pod wpływem porywów wichru, a sama klatka kołysała się.

Jej mieszkaniec — nagi, nie ogolony i wyglądem bardzo przypominający dzikusa — spoglądał z góry na Athaclenę z miną, która paliłaby nawet bez wypromieniowywanej przez niego odrazy. Tymbrimce wydawało się, że polanka przesiąknięta jest nienawiścią więźnia. Miała zamiar uczynić swą wizytę tak krótką, jak to tylko było możliwe.

— Sądziłam, że zechce się pan o tym dowiedzieć. Gubryjski triumwirat ogłosił protokolarny rozejm, zgodnie z Zasadami Wojny — powiedziała. — Obiekt ceremonialny jest teraz nietykalny i żadne siły zbrojne na Garthu nie mogą podejmować działań, chyba że w samoobronie.

Prathachulthorn splunął przez kraty.

— I co z tego? Gdybyśmy dokonali ataku zgodnie z moim planem, zdążylibyśmy przed terminem.

— Wydaje mi się to wątpliwe. Nawet najlepsze plany rzadko są wykonywane w sposób bezbłędny, zaś gdybyśmy byli zmuszeni do zatrzymania akcji w ostatniej chwili, wszystkie nasze tajemnice wyszłyby na jaw bez żadnego pożytku dla nas.

— To ty tak sądzisz — żachnął się Prathachulthorn. Athaclena potrząsnęła głową.

— Nie jest to jednak jedyny ani nawet najważniejszy powód — zmęczyło ją już bezowocne wyjaśnianie niuansów galaktycznej etykiety oficerowi piechoty morskiej, w jakiś jednak sposób znalazła w sobie wolę, by spróbować raz jeszcze. — Mówiłam to już panu, majorze. Jak wiadomo, podczas wojen często występują cykle tego, co wy ludzie niekiedy nazywacie „wet za wet”. Jedna strona karze drugą za ostatni afront, po czym druga strona dokonuje odwetu. Gdyby pozostawić to bez kontroli, mogłoby dojść do niekończącej się eskalacji! Już od dni Przodków rozwijano zasady, które pomagają powstrzymać podobne wymiany, zanim rozrosną się poza wszelkie granice.

Prathachulthorn zaklął.

— Cholera, sama przyznałaś, że nasz atak byłby legalny, gdybyśmy dokonali go w odpowiednim czasie! Skinęła głową.

— Być może byłby legalny. Mimo to jednak dobrze posłużyłby się nieprzyjacielowi, gdyż byłaby to ostatnia akcja przed nastaniem rozejmu!

— A co to za różnica?

Cierpliwie próbowała mu to wytłumaczyć.

— Gubru ogłosili rozejm w chwili, gdy ich siły wciąż mają przemożną przewagę, majorze. Jest to uważane za czyn honorowy. Można powiedzieć, że w ten sposób „zdobywają punkty”. Ich zyski uległyby jednak zwielokrotnieniu, gdyby postąpili tak natychmiast po poniesieniu strat. Gdyby okazali umiar i powstrzymali się od odwetu, byłby to akt wyrozumiałości. Przypadłby im zaszczyt…

— Ha! — Prathachulthorn roześmiał się. — Guzik by im to dało, jeśli ich ceremonialny obiekt ległby w gruzach!

Athaclena pochyliła głowę. Doprawdy nie miała na to czasu. Jeśli będzie go spędzać w tym rejonie zbyt wiele, porucznik McCue może zacząć podejrzewać, że tu właśnie trzyma się w ukryciu jej zaginionego dowódcę. Żołnierze piechoty morskiej dokonali już nalotu na kilka możliwych kryjówek.

— Skutek mógłby być taki, że Ziemia zostałaby zmuszona do sfinansowania budowy nowego obiektu — oznajmiła. Prathachulthorn wbił w nią wzrok.

— Ale… ale trwa wojna!

Skinęła głową, nie rozumiejąc go.

— No właśnie. Nie można pozwolić na wojnę bez reguł i potężnych neutralnych sił, które wymuszą ich przestrzeganie. Alternatywą byłoby barbarzyństwo.

Skwaszona mina mężczyzny była jedyną odpowiedzią.

— Poza tym zniszczenie obiektu sugerowałoby, że ludzie nie chcą, by ich podopiecznych osądzono i przetestowano celem promocji! W tej chwili to Gubru muszą płacić za ten rozejm uszczerbkiem na honorze. Wasz klan zyskał odrobinę statusu przez to, że jest pokrzywdzoną i nie pomszczoną stroną. Ten skrawek poprawności może się okazać decydujący podczas nadchodzących dni.

Prathachulthorn zmarszczył brwi. Przez chwilę wydawało się, że się koncentruje, jak gdyby wątek jej logiki wisiał niemal w jego zasięgu. Poczuła, jak jego uwaga zamigotała, gdy spróbował… wkrótce jednak to znikło. Major skrzywił twarz i ponownie splunął.

— Co za kupa pierdoł. Pokaż mi zabite ptaki. To jest waluta, którą potrafię liczyć. Zgromadź ich tyle, żeby sięgały do tej klatki, ambasadorska córeczko, a może, ale tylko może, daruję ci życie, kiedy wreszcie się stąd wydostanę.

Athaclena zadrżała. Wiedziała, jak jałowe były próby utrzymania w zamknięciu kogoś takiego, jak ten człowiek. Powinno się go trzymać pod narkozą. Powinno się go zabić. Nie potrafiła się jednak zdobyć na uczynienie żadnej z tych rzeczy ani też na dalsze zaszkodzenie losowi szymów zamieszanych w jej spisek przez wplątanie ich w podobne zbrodnie.

— Życzę dobrego dnia, majorze — powiedziała i odwróciła się, by odejść.

Nie krzyczał, gdy się oddalała. W pewnym sensie fakt, że używał gróźb tak oszczędnie, sprawiał, że te nieliczne, które padały, brzmiały tym groźniej i wiarygodniej.

Ruszyła naprzód ukrytą ścieżką prowadzącą z sekretnej polany ponad grzbietem góry, obok ciepłych źródeł, które syczały i parowały niepewnie. Na szczycie grani Athaclena musiała wciągnąć witki, by uchronić je przed sponiewieraniem przez jesienny wiatr. Na niebie widać było niewiele obłoków, lecz w powietrzu wisiała mgiełka wywodząca się z pyłu nawiewanego z odległych pustyń.

Natknęła się na zwisający z pobliskiej gałęzi spadochronopodobny latawiec będący zarazem strąkiem z zarodnikami. Wiatr przyniósł go tu z jakiegoś pola bluszczu talerzowego. Jesienny wysiew trwał już na całego. Na szczęście zaczął się na dobre wcześniej niż dwa dni temu, gdy Gubru ogłosili swój rozejm. Ten fakt mógł się okazać naprawdę bardzo istotny.

Dzisiejszy dzień wydawał się jej osobliwy, w większym stopniu niż jakikolwiek od czasu owej nocy straszliwych snów, na krótko zanim wspięła się na tę górę, by stoczyć bój z okrutnym dziedzictwem swych rodziców.

Być może Gubru znowu rozgrzewają swój hiperprzestrzenny bocznik.

Dowiedziała się, że atak koszmarów sennych, jaki przeżyła owej fatalnej nocy, zbiegł się z pierwszą próbą nowego, olbrzymiego urządzenia najeźdźców. Ich eksperymenty wyemitowały we wszystkich kierunkach fale nieprzydzielonego prawdopodobieństwa i ci, którzy posiadali wrażliwość parapsychiczną, meldowali o dziwacznej mieszance śmiertelnego lęku i wesołości.

Tego rodzaju błąd nie pasował do z reguły skrupulatnych Gubru. Wyglądało na to, że potwierdza to raport Fibena Bolgera mówiący, że nieprzyjaciel ma poważne problemy z przywództwem.

Czy to dlatego tutsunucann zapadło się tak nagle i gwałtownie tego wieczoru? Czy to cała ta pozostająca na swobodzie energia była odpowiedzialna za straszliwą moc jej kontaktu s’ustm’thoon z Uthacalthingiem?

Czy ten i następne testy owych potężnych silników mogły tłumaczyć, dlaczego goryle zaczęły się zachowywać tak bardzo dziwnie?

Athaclena wiedziała na pewno tylko jedno — to, że czuła zdenerwowanie i lęk.

Wkrótce — pomyślała. — Wszystko wkrótce osiągnie punkt kulminacyjny.

Pokonała już połowę drogi do swego namiotu, gdy z lasu wypadła para zdyszanych szymów gnających ku niej w górę ścieżki.

— Miss… miss… — wydyszał jeden z nich. Drugi trzymał się za bok, sapiąc głośno.

Początkowy odczyt ich paniki wywołał u niej krótki wypływ hormonów, który zmniejszył się nieco dopiero wtedy, gdy prześledziła powody ich strachu i wykennowała, że nie wywołał go atak nieprzyjaciela. Coś innego wystraszyło je tak, że na wpół odebrało im rozum.

— Miss Ath… Athacleno — wydyszał pierwszy szym. — Musi pani szybko tam pójść!

— O co chodzi, Petri? Co się dzieje? Szym przełknął ślinę.

— To gorki. Nie możemy już nad nimi zapanować! No tak — pomyślała. Już od ponad tygodnia niska, atonalna muzyka goryli doprowadzała ich szymskich strażników do paroksyzmów.

— Co robią tym razem?

— Odchodzą! — zajęczał drugi z posłańców płaczliwym tonem. Athaclena mrugnęła.

— Co powiedziałeś?

Brązowe oczy Petriego pełne były oszołomienia.

— Odchodzą. Po prostu wstały i sobie poszły! Skierowały się w stronę Sindu i wygląda na to, że nie możemy zrobić nic, by je powstrzymać!

82. Uthacalthing

Tempo ich posuwania się w stronę gór spadło ostatnio wyraźnie. Kault zdawał się spędzać coraz więcej czasu nad wykonanymi przez siebie prowizorycznymi instrumentami… oraz na sporach ze swym tymbrimskim towarzyszem.

Jak szybko zmieniła się sytuacja — pomyślał Uthacalthing. Pracował długo i ciężko, by przywieść Kaulta do tego gorączkowego stopnia podejrzliwości i podniecenia. Teraz łapał się na tym, że miło wspominał ich dawne, spokojne koleżeństwo — długie, leniwe dni wypełnione plotkami i wspomnieniami oraz wspólnotą losu wygnańców — jakkolwiek frustrujące wydawało się ono wówczas.

Rzecz jasna, Uthacalthing był jeszcze wtedy kompletny i potrafił patrzeć na świat oczyma Tymbrimczyka, poprzez łagodzący welon kapryśnej fantazji.

A teraz? Wiedział, że inni członkowie jego gatunku już przedtem uważali go za ponurego i poważnego. Teraz jednak z pewnością uznają go za kalekę, dla którego być może najlepszym wyjściem byłaby śmierć.

Zbyt wiele mi odebrano — pomyślał, podczas gdy Kault mruczał coś do siebie w narożniku ich schronienia. Na zewnątrz mocne podmuchy wiatru poruszały trawami sawanny. Światło księżyców muskało długie grzbiety wzgórz przypominające ospałe fale oceanu, zastygłe w samym środku szalejącego sztormu.

Czy naprawdę musiała zabrać tak dużo? — zastanowił się, choć nie był właściwie w stanie czuć zbyt wiele ani wzbudzić w sobie zainteresowania.

Rzecz jasna, Athaclena niezbyt dobrze wiedziała, co robi tej nocy, gdy poczuwszy taką potrzebę zdecydowała się powołać na ślubowanie, które złożyli jej rodzice. S’ustm’thoon nie było czymś, czego można się było nauczyć. Krok tak drastyczny i tak rzadko stosowany nie mógł być odpowiednio opisany przez naukę. Ponadto z samej swej natury s’ustm’thoon było czymś, co można zrobić tylko raz w życiu.

Zresztą teraz, gdy to wspominał, Uthacalthing zwrócił uwagę na coś, czego wówczas nie zauważył.

Owego wieczoru panowało wielkie napięcie. Już wiele godzin wcześniej wyczuwał niepokojące fale energii, jak gdyby widmowe półglify o olbrzymiej mocy uderzały, pulsując, o góry. Być może tłumaczyło to, dlaczego zew jego córki miał tak wielką siłę. Czerpała ją z jakiegoś zewnętrznego źródła!

Przypomniał też sobie coś jeszcze. Podczas burzy sustmthoon wywołanej przez Athaclenę nie wszystko, co z niego wyrwano, powędrowało do niej!

Dziwne, że nie pomyślał o tym aż do tej chwili. Teraz jednak Uthacalthingowi wydawało się, że przypomina sobie niejasno, iż część jego esencji przemknęło obok Athacleny i poleciała dalej. Nie potrafił jednak nawet sobie wyobrazić, dokąd mogłyby zmierzać. Być może do źródła tych energii, które wyczuł wcześniej. A może…

Był zbyt zmęczony, by tworzyć racjonalne teorie.

Kto wie? Może ściągnęli je do siebie Garthianie.

Był to kiepski żart, niewart nawet słabego uśmiechu. Mimo to ta ironia podniosła go na duchu. Przekonała go, że nie utracił absolutnie wszystkiego.

— Jestem już o tym przekonany, Uthacalthing — głos Kaulta był cichy i brzmiał pewnie. Thennanianin odwrócił się, by spojrzeć na niego. Odłożył instrument, który skonstruował z przypadkowych elementów z rozbitej szalupy.

— Przekonany o czym, kolego?

— O tym, że podejrzenia żywione niezależnie od siebie przez nas obu skupiają się na prawdopodobnym fakcie! Popatrz. Dane, które mi pokazałeś — twoje prywatne szpule dotyczące owych „Garthian” — pozwoliły mi nastawić mój dekoder tak, że jest dla mnie teraz oczywiste, iż odnalazłem rezonans, którego szukałem.

— Naprawdę? — Uthacalthing nie wiedział, co o tym sądzić. Nigdy się nie spodziewał, że Kault rzeczywiście znajdzie potwierdzenie faktu istnienia mitycznych zwierząt.

— Wiem, co cię niepokoi, mój przyjacielu — ciągnął Kault, unosząc w górę jedną ze swych masywnych, pokrytych skórzastymi płytami rąk. — Obawiasz się, że moje eksperymenty zwrócą na nas uwagę Gubru. Nie lękaj się. Używam bardzo wąskiego pasma i odbijam moją wiązkę od bliższego księżyca. Jest nadzwyczaj nieprawdopodobne, by byli w stanie zlokalizować źródło moich słabiutkich impulsów.

— Ale… — Uthacalthing potrząsnął głową. — Czego szukasz? Kault sapnął przez szczeliny oddechowe.

— Pewnego typu rezonansu mózgowego. To dość specjalistyczna sprawa. Wiąże się to z czymś, co wyczytałem o owych Garthianach na twoich taśmach — ciągnął. — Nieliczne dane, jakie posiadałeś, zdawały się wskazywać, że te przedrozumne istoty mogą mieć mózgi nie różniące się zbytnio od posiadanych przez Ziemian czy Tymbrimczyków.

Uthacalthing zdumiewał się tym, że Kault użył jego fałszywych danych z podobną skwapliwością i entuzjazmem. Jego poprzednia osobowość byłaby zachwycona.

— I co? — zapytał.

— No więc… zobaczymy, czy potrafię to wyjaśnić za pomocą przykładu. Weźmy ludzi…

Proszę bardzo — pomyślał Uthacalthing bez większego przejęcia, raczej z przyzwyczajenia.

— …Ziemianie reprezentują jedną z wielu dróg, jakimi można podążać, by wreszcie osiągnąć inteligencję. Ich metoda polegała na użyciu dwóch mózgów, które następnie stały się jednym.

Uthacalthing mrugnął. Jego umysł pracował bardzo leniwie.

— Czy… czy mówisz o fakcie, ze ich mózgi składają się z dwóch częściowo od siebie niezależnych półkul?

— Tak jest. Ponadto, choć te połówki są do siebie podobne i w pewnych sprawach nadmiarowe, w innych dzielą pomiędzy siebie zadania. Ten podział jest jeszcze wyraźniejszy u ich podopiecznych, neodelfinów. Zanim przybyli tu Gubru, studiowałem dane dotyczące neoszympansów, które pod wieloma względami są podobne do swych opiekunów. Jedną z rzeczy, których ludzie musieli dokonać we wczesnej fazie swego programu Wspomagania, było znalezienie sposobów na połączenie funkcji dwóch połówek mózgów przedrozumnych szympansów w jedną, sprawnie funkcjonującą świadomość. Dopóki tego nie dokonano, neoszympansy cierpiały z powodu czegoś, co nazywa się „dwukomorowością”…

Kault nie przestawał mówić, pozwalając, by jego żargon stawał się stopniowo coraz bardziej specjalistyczny. Wreszcie Uthacalthing całkowicie stracił wątek. Wydawało się, że arkana funkcji mózgowych wypełniły ich schronienie niczym gęsty dym. Tymbrimczyk czuł niemal pokusę, by ukształtować glif dla dania wyrazu swej nudzie, brakowało mu jednak energii, by choćby poruszyć witkami.

— …tak więc ten rezonans zdaje się wskazywać, że w zasięgu mojego instrumentu faktycznie znajdują się dwukomorowe umysły!

No tak — pomyślał Uthacalthing. Jeszcze w Port Helenia, w czasie gdy wciąż był sprytnym twórcą skomplikowanych spisków, podejrzewał, że Kault może się wykazać podobną zaradnością. Był to jeden z powodów, dla których wybrał sobie na wspólnika atawistycznego szyma. Thennanianin zapewne odbierał impulsy pochodzące od biednego Jo-Jo, którego cofnięty w rozwoju mózg pod wieloma względami przypominał mózgi pozostawionych odłogiem, nie wspomożonych szympansów sprzed stuleci. Niewątpliwie Jo-Jo zachował nieco owej „dwukomorowości”, o której mówił Kault.

Wreszcie Thennanianin zakończył.

— Jestem więc niemal całkowicie przekonany, na podstawie dowodów zebranych przez ciebie i przeze mnie, że nie możemy już dłużej zwlekać. Musimy w jakiś sposób dostać się do międzygwiezdnego komunikatora i zrobić z niego użytek!

— Jak zamierzasz tego dokonać? — zapytał Uthacalthing z umiarkowaną ciekawością.

Szczeliny oddechowe Kaulta zatętniły w widocznym, rzadkim u niego podnieceniu.

— Być może uda nam się przedostać ukradkiem czy za pomocą blefu bądź też przedrzeć się siłą do Planetarnej Filii Biblioteki, poprosić o azyl, a potem odwołać się do wszystkich priorytetów pod pięćdziesięcioma słońcami Thennanu. Być może znajdzie się inny sposób. Nie dbam o to, choćby nawet trzeba było ukraść gubryjski gwiazdolot. Musimy w jakiś sposób przekazać tę wieść mojemu klanowi!

Czy była to ta sama istota, która tak gorąco pragnęła ulotnić się z Port Helenia przed przybyciem najeźdźców? Kault sprawiał zewnętrznie wrażenie równie zmienionego, jak Uthacalthing czuł się zmieniony wewnętrznie. Entuzjazm Thennanianina przypominał gorący płomień, podczas gdy jego towarzysz musiał z uwagą rozniecać swój.

— Chcesz uzyskać prawa do tych przedrozumnych istot, zanim zdołają uczynić to Gubru? — zapytał.

— Tak jest. I czemu nie? By uratować je przed tak straszliwymi opiekunami, gotów byłbym poświęcić życie! Może zachodzić potrzeba wielkiego pośpiechu. Jeśli to, co podsłuchaliśmy na naszym odbiorniku, jest prawdą, emisariusze z Instytutów mogą już być w drodze na Garth. Sądzę, że Gubru planują coś wielkiego. Być może dokonali tego samego odkrycia. Musimy działać szybko, byśmy się nie spóźnili!

Uthacalthing skinął głową.

— Jeszcze jedno pytanie, znakomity kolego — przerwał na chwilę. — Dlaczego miałbym ci pomóc?

Kault westchnął z dźwiękiem przywodzącym na myśl przedziurawiony balon. Grzebień na jego grzbiecie opadł szybko. Spojrzał na Uthacalthinga z miną tak pełną emocji, jakiej żaden Tymbrimczyk nie widział jeszcze na twarzy ponurych Thennanian.

— Byłoby to bardzo korzystne dla tych przedrozumnych istot — wysyczał. — Ich los byłby znacznie szczęśliwszy.

— Być może. To dyskusyjne. Czy to jednak wszystko? Czy liczysz wyłącznie na mój altruizm?

— Eee. Hmm — na zewnątrz Kault sprawiał wrażenie oburzonego, że prosi się go o coś więcej. Niemniej jednak, czy rzeczywiście mógł być zaskoczony? Ostatecznie był dyplomatą i rozumiał, że najlepsze i najpewniejsze układy opierają się na otwarcie wyrażonych interesach. — To by… To by bardzo pomogło mojemu stronnictwu, gdybym zdobył podobny skarb. Zapewne przejęlibyśmy władzę — zasugerował.

— Niewielka poprawa w stosunku do tego, czego nie da się znieść, nie jest wystarczającym powodem do wpadania w podniecenie — Uthacalthing potrząsnął głową. — Nadal nie wyjaśniłeś mi, dlaczego nie miałbym zgłosić pretensji w imieniu własnego klanu. Badałem te pogłoski jeszcze przed tobą. My, Tymbrimczycy, bylibyśmy znakomitymi opiekunami dla tych stworzeń.

— Wy! Wy… K’ph mimpher’rrengi?

Zwrot ten oznaczał w przybliżonym tłumaczeniu „młodociani przestępcy”. Prawie wystarczyło to, by Uthacalthing uśmiechnął się ponownie. Kault przesunął się, skrępowany. Widać było, że z wysiłkiem zachowuje dyplomatyczny spokój.

— Wam, Tymbrimczykom, brak siły, potęgi niezbędnej do wsparcia podobnych pretensji — mruknął.

Nareszcie — pomyślał Uthacalthing. — Prawda.

W czasach takich jak te, w warunkach równie niejasnych jak panujące obecnie, potrzeba będzie czegoś więcej niż zwykłe pierwszeństwo zgłoszenia, by rozstrzygnąć sprawę adopcji przedrozumnego gatunku. Instytut Wspomagania zupełnie oficjalnie weźmie pod uwagę wiele innych czynników. Ludzie znali szczególnie adekwatne powiedzenie. „Szczęśliwy, kto posiada”. Z pewnością miało ono zastosowanie do tej sytuacji.

— Tak więc wracamy do pytania numer jeden — Uthacalthing skinął głową. — Jeśli ani my Tymbrimczycy, ani Terranie nie możemy zdobyć Garthian dla siebie, dlaczego mielibyśmy pomóc ich dostać akurat wam?

Kault kołysał się z boku na bok, jak gdyby próbował zsunąć się z gorącego siedzenia. Jego cierpienie było rażąco oczywiste, podobnie jak jego desperacja. Wreszcie wygarnął:

— Mogę z niemal całkowitą pewnością zagwarantować zaprzestanie wszelkich działań wojennych prowadzonych przez mój klan przeciwko twojemu.

— To za mało — odpowiedział szybko Uthacalthing.

— Czegóż więcej mógłbyś ode mnie żądać! — wybuchnął Kault.

— Prawdziwego sojuszu. Obietnicy thennańskiej pomocy przeciwko tym, którzy oblegają w tej chwili Tymbrim.

— Ale…

— Ponadto gwarancja musi być wiążąca. Z góry. Obowiązująca bez względu na to, czy te twoje przedrozumne istoty faktycznie istnieją.

Kault zająknął się.

— Nie możesz oczekiwać…

— Och, ależ mogę. Dlaczego miałbym uwierzyć w owych „Garthian”. Dla mnie byli oni jedynie intrygującą pogłoską. Nigdy ci nie powiedziałem, że wierzę w ich istnienie. A ty chcesz, żebym ryzykował życiem, by umożliwić ci dotarcie do nadajnika! Dlaczego miałbym to uczynić bez gwarancji, że przyniesie to korzyść mojemu ludowi?

— To… to niesłychane!

— Niemniej tego właśnie żądam. Możesz się zgodzić lub nie. Przez chwilę Uthacalthing miał przyprawiające o dreszcz podejrzenie, że za chwilę stanie się świadkiem nieoczekiwanego. Wyglądało na to, że Kault może stracić panowanie nad sobą… może naprawdę dopuścić się aktu przemocy. Na widok jego masywnych pięści, zaciskających się i rozluźniających szybko, Uthacalthing poczuł, że jego krew wzburzyła się pod wpływem przekształcających enzymów. Przypływ nerwowego strachu sprawił, że poczuł się bardziej pełen życia, niż miało to miejsce od wielu dni.

— Stanie… stanie się, jak żądasz — warknął wreszcie Kault.

— Dobrze — Uthacalthing westchnął i rozluźnił się. Wyciągnął swą studnię danych. — Ustalmy wspólnie, jak mamy sformułować kontrakt.

Ponad godzinę zajęło im ubranie tego w odpowiednie słowa. Gdy już skończyli i gdy złożyli podpisy pod obiema kopiami na znak potwierdzenia, Uthacalthing wręczył Kaultowi jedną kapsułkę z nagraniem, a drugą zachował dla siebie.

To zdumiewające — pomyślał w owej chwili. Przygotowywał plany i spiski celem doprowadzenia do tego dnia. Była to druga część jego wspaniałego żartu, który wreszcie się wypełnił. Już oszukanie Gubru było czymś cudownym. To jednak wydawało się wprost niewiarygodne.

Mimo to Uthacalthing czuł wówczas raczej odrętwienie niż triumf. Nie cieszyła go myśl o oczekującej ich wspinaczce i o szaleńczym wyścigu pomiędzy wyniosłymi turniami Mulunu, po którym miała nastąpić desperacka próba, mogąca niewątpliwie doprowadzić jedynie do tego, że obaj zginą ramię przy ramieniu.

— Rzecz jasna, zdajesz sobie sprawę, Uthacalthing, że mój lud nie wypełni tej umowy, o ile okaże się, że byłem w błędzie. Jeśli Garthianie jednak nie istnieją, Thennanianie wyprą się mnie. Zapłacą dyplomatyczną kaucję, by wykupić ten kontrakt, a ja będę skończony.

Uthacalthing nie patrzył na Kaulta. To był z pewnością kolejny powód, dla którego odczuwał pełną przygnębienia obojętność.

Wielkiemu dowcipnisiowi powinno być obce poczucie winy — powiedział sam do siebie. — Być może spędziłem zbyt wiele czasu pomiędzy ludźmi.

Cisza ciągnęła się jeszcze przez długą chwilę. Każdy z nich pogrążył się we własnych rozmyślaniach.

Rzecz jasna, rodacy wyprą się Kaulta. Thennanianie z pewnością nie dadzą wciągnąć się w sojusz czy nawet nie zawrą pokoju z porozumieniem ziemsko-tymbrimskim. Uthacalthing liczył jedynie na to, że posieje zamieszanie w szeregach nieprzyjaciela. Gdyby Kault jakimś cudem zdołał wysłać swą wiadomość i naprawdę ściągnąć thennańskie armady do tego zapadłego układu, dwóch wielkich wrogów jego rasy zostałoby wciągniętych w walkę, która zużyłaby ich siły… walkę o nic. O nie istniejący gatunek. O duchy stworzeń wymordowanych pięćdziesiąt tysięcy lat temu.

Cóż za wspaniały żart! Powinienem czuć się szczęśliwy. Podekscytowany.

Co smutniejsze, wiedział, że nie może nawet winić s’ustni’thoon za swą niezłomność czerpania przyjemności z tego, co się stało. Nie było winą Athacleny, że nie opuszczało go to uczucie… uczucie, że przed chwilą zdradził przyjaciela.

Nieważne — pocieszał się Uthacalthing. — Prawdopodobnie i tak nic z tego nie wyjdzie. Żeby Kault dostał się do takiego nadajnika, jakiego mu potrzeba, musiałoby dojść do jeszcze siedmiu cudów, z których każdy byłby większy od poprzedniego.

Wydawało się sprawiedliwe, że zapewne zginą razem bez pożytku, podejmując tę próbę.

W swym smutku Uthacalthing odnalazł energię, by unieść lekko witki. Ukształtował prosty glif żalu i uniósł głowę, by spojrzeć na Kaulta.

Miał właśnie przemówić, gdy nagle wydarzyło się coś bardzo zaskakującego. Wyczuł jestestwo przemykające obok niego poprzez noc. Poderwał się, lecz zaledwie się zjawiło, zdążyło już zniknąć.

Czy mi się wydawało? Czy tracę zmysły?

Nagle wróciło! Tymbrimczyk wciągnął powietrze z zaskoczenia. Kennował to coś, gdy okrążało namiot zacieśniającą się spiralą, aż wreszcie zaczęło się ocierać o krawędzie jego wciągniętej aury. Podniósł wzrok, próbując dostrzec coś, co wirowało tuż za granicą ich schronienia.

Co ja robię? Chcę zobaczyć glif?

Zamknął oczy i pozwolił nie-rzeczy zbliżyć się. Rozpoczął kennowanie.

Puyr’iturumbul! — krzyknął. Kault odwrócił się nagle.

— Co to, mój przyjacielu? Co…

Uthacalthing jednak podniósł się i jak pociągnięty za sznurki wyszedł na zewnątrz, w chłodną noc.

Gdy zaczął węszyć, wiatr przyniósł do jego nozdrzy zapachy. Używał wszystkich zmysłów, by zorientować się w nieprzeniknionej ciemności.

— Gdzie jesteś? — zawołał. — Kto tam?

Dwie postacie weszły w plamę słabego światła księżyców.

A więc to prawda! — pomyślał Uthacalthing. Człowiek odnalazł go za pomocą komunikatu empatycznego nadanego tak zręcznie, że mógłby pochodzić od młodego Tymbrimczyka.

I nie był to koniec niespodzianek. Uthacalthing spojrzał pobieżnie na wysokiego, opalonego na brąz, brodatego wojownika, który wyglądał całkiem jak jeden z bohaterów owych przedkontaktowych ziemskich, barbarzyńskich epopei — i wydał z siebie kolejny okrzyk zdumienia, gdy nagle rozpoznał Roberta Oneagle’a, uważanego za playboya syna Koordynatora Planetarnego.

— Dobry wieczór panu — odezwał się Robert, który zatrzymał się w odległości kilku metrów i pokłonił mu się.

Stojący tuż za człowiekiem neoszympans, Jo-Jo, ściskał się nerwowo za ręce. To z pewnością nie było w zgodzie z pierwotnym planem. Nie spoglądał w oczy Uthacalthingowi.

V’hooman’ph? Idatess! — zawołał Kault w szóstym galaktycznym. — Uthacalthing, co robi tu ten człowiek?

Robert pokłonił się po raz drugi. Wymawiając starannie słowa, pozdrowił formalnie obu dyplomatów, wymieniając pełne nazwy ich gatunków, po czym ciągnął dalej w siódmym galaktycznym.

— Pokonałem długą drogę, czcigodne, szlachetne istoty, celem zaproszenia was na przyjęcie.

83. Fiben

— Spokój, Tycho, spokój!

Cierpliwe z reguły zwierzę wierzgało i szarpało wodze. Fiben, który nigdy nie był zbyt dobrym jeźdźcem, musiał zsiąść pośpiesznie i złapać je za kantar.

— No już. Spokojnie — przemawiał łagodnym tonem. — To tylko kolejny transportowiec. Słyszeliśmy je przez cały dzień. Zaraz odleci.

Zgodnie z jego obietnicą przenikliwy gwizd ucichł, gdy latająca maszyna przemknęła szybko nad ich głowami i zniknęła za pobliskimi drzewami, kierując się w stronę Port Helenia.

Wiele się zmieniło od czasu, gdy Fiben po raz pierwszy wędrował tą drogą, zaledwie kilka tygodni po inwazji. Wtedy posuwał się w świetle słońca ruchliwą szosą otoczoną zielonymi kolorami wiosny. Teraz, gdy mijał dolinę, w której widać było wszystkie wczesne symptomy surowej zimy, czuł dmący mu w plecy, wyjący wiatr. Z połowy drzew opadły już liście, które gromadziły się w stertach na łąkach i dróżkach. W sadach nie było owoców, a na bocznych drogach nie obserwowało się ruchu.

To znaczy mchu naziemnego. W górze rój transportowców wydawał się krążyć nieprzerwanie. Grawitory drażniły jego nerwy obwodowe, gdy gubryjskie maszyny śmigały ponad nim. W pierwszych kilku przypadkach włosy stanęły mu dęba nie tylko z powodu emitowanych przez pojazdy pulsujących pól. Spodziewał się, że go zatrzymają, sprawdzą, a być może natychmiast zastrzelą.

W rzeczywistości jednak Galaktowie ignorowali go całkowicie. Najwyraźniej nie raczyli odróżniać jednego samotnego szyma od innych, które wysłano, by pomogły przy żniwach bądź też od specjalistów na nowo obsadzających nieliczne z ekologicznych stacji.

Fiben rozmawiał z kilkoma spośród tych ostatnich. Często byli to jego dawni znajomi. Opowiedzieli mu, że dali parol w zamian za wolność i niewielkie wsparcie przy wznowieniu ich obowiązków, Rzecz jasna nie było teraz zbyt wiele roboty, gdyż zbliżała się zima. Przynajmniej jednak wznowiono program i Gubru sprawiali wrażenie, że całkiem ich zadowala pozostawienie szymów samym sobie, by wykonywały swe zadania.

Najeźdźcy, w rzeczy samej, byli zaabsorbowani czymś innym. Wydawało się, że prawdziwe ognisko aktywności Galaktów usytuowane jest w kierunku południowo-zachodnim, bliżej kosmoportu.

I obiektu ceremonialnego — powtórzył w myśli Fiben. Nie wiedział, co właściwie zamierza zrobić w nieprawdopodobnym przypadku, jeśli naprawdę udałoby mu się dotrzeć do miasta. Co by się stało, gdyby po prostu pomaszerował do odrapanego budynku, który uprzednio był jego więzieniem? Czy Suzeren Poprawności przyjąłby go z powrotem?

A Gailet?

Czy w ogóle by tam była?

Minął kilka zakutanych w płaszcze szymów, które niesystematycznie grzebały w ściernisku świeżo skoszonego pola. Nie pozdrowiły go. Fiben zresztą spodziewał się tego po nich. Zbiór pokłosia był robotą z reguły przydzielaną najnędzniejszemu rodzajowi nadzorowanych. Niemniej czuł na sobie ich wzrok, gdy prowadził Tycho stępa w kierunku Port Helenia. Kiedy zwierzę uspokoiło się już nieco, Fiben wdrapał się z powrotem na siodło.

Zastanawiał się, czy by nie spróbować wrócić do Port Helenia tą samą drogą, którą go opuścił — nocą przez mur. Ostatecznie, jeśli udało się to raz, dlaczego nie miałoby się udać po raz drugi? Nadto nie miał ochoty na spotkanie z członkami świty Suzerena Kosztów i Rozwagi.

Było to kuszące, z jakiegoś jednak względu Fiben doszedł do wniosku, że raz mogło sprzyjać mu szczęście, lecz podjęcie takiej próby po raz drugi byłoby czystą głupotą.

Zresztą dokonano wyboru za niego. Gdy wyszedł zza zakrętu, ujrzał prosto przed oczyma gubryjski posterunek strażniczy. Dwa roboty bojowe zaawansowanego typu zawirowały i zogniskowały się na nim.

— Grunt to spokój, chłopaki — powiedział Fiben, zwracając się raczę) do siebie niż do nich. Gdyby były zaprogramowane, by natychmiast otwierać ogień, w ogóle nie zdołałby ich zobaczyć.

Przed bunkrem stał przysadzisty pancerny poduszkowiec wsparty na klocach. Wystawały spod niego dwie pary stóp o trzech palcach. Nie potrzeba było zbyt wielkiej znajomości trzeciego galaktycznego, by stwierdzić, że wyćwierkane mruknięcia wyrażają frustrację. Gdy roboty zagwizdały ostrzegawczo, spod poduszkowca dobiegł nagły łoskot, po którym nastąpiło pełne oburzenia skrzeknięcie.

Wkrótce z mroku wychynęły dwa zakrzywione dzioby. Żółte, nie mrugające oczy spojrzały na niego. Jeden z zszarganych Gubru potarł swą wymiętą kryzę.

Fiben zacisnął wargi, by powstrzymać uśmiech. Zsiadł z konia i ruszył naprzód, aż wreszcie znalazł się na jednej linii z bunkrem. Zdziwiło go, że ani nieziemniacy, ani maszyny nie przemówili do niego.

Zatrzymał się przed dwoma Gubru i pokłonił nisko.

Ptaszyska popatrzyły na siebie i zaświergotały z poirytowaniem.

Ze strony jednego z nich dobiegło coś, co brzmiało jak zrezygnowany jęk. Żołnierze Szponu wyszli spod zepsutej maszyny i stanęli na nogach. Obaj odwzajemnili się bardzo płytkim, lecz zauważalnym ukłonem.

Cisza przeciągła się.

Jeden z Gubru wydał z siebie kolejne, słabe, gwiżdżące westchnienie i strzepnął piasek ze swych piór. Drugi po prostu gapił siei na Fibena.

Co teraz? — zastanawiał się ten. Czego od niego oczekiwano? Palce u nóg go swędziały.

Pokłonił się ponownie, po czym — z suchością w ustach — cofnął się i ujął wodze. Udając nonszalancję, ruszył w stronę ciemnego ogrodzenia otaczającego Port Helenia, widocznego już w odległości tylko kilometra przed nim.

Tycho zarżał, machnął ogonem i wypuścił z siebie woniejący trzask.

Tycho, proszę cię! — pomyślał Fiben. Gdy zakręt wreszcie zasłonił go przed oczyma Gubru, osunął się na ziemię. Siedział tak i dygotał przez kilka chwil.

— Cóż — powiedział wreszcie. — Myślę, że jednak naprawdę mamy rozejm.

W porównaniu z tym, minięcie posterunku strażniczego przy wejściu do miasta mogło się wydać drobnostką. Fibenowi autentycznie sprawiło przyjemność, gdy zmusił Żołnierzy Szponu do odwzajemnienia ukłonu. Pamiętał co nieco z tego, czego Gailet uczyła go o galaktycznym protokole. Wyduszenie niechętnego pokłonu od należących do klasy podopiecznych Kwackoo miało kluczowe znaczenie. Zdobycie go od Gubru było wprost zachwycające.

Oznaczało to też z pewnością, że Suzeren Poprawności wciąż się trzyma. Nie poddał się jeszcze.

Fiben pozostawiał za sobą szeregi zdumionych szymów, gdy popędził Tycho galopem przez zaułki Port Helenia. Jeden czy dwa z nich krzyknęły coś do niego, w tej chwili jednak Fiben myślał tylko o tym, by gnać w stronę miejsca, gdzie był uprzednio uwięziony.

Gdy jednak dotarł na miejsce, stwierdził, że żelazna brama jest otwarta i niestrzeżona. Kule obserwacyjne zniknęły z kamiennego muru. Zostawił Tycho, by pasł się w zaniedbanym ogrodzie, i odtrącił na bok parę wiotkich spadochronów bluszczu talerzowego, które tworzyły girlandę w otwartym wejściu.

— Gailet! — krzyknął.

Pełniący funkcję strażników nadzorowani również zniknęli. Kłęby kurzu i skrawki papieru wpadły do środka przez otwarte drzwi i pofrunęły wzdłuż korytarza. Gdy dotarł do pomieszczenia, które ongiś dzielił z Gailet, zatrzymał się i wybałuszył oczy.

Panował w nim chaos.

Większość mebli była jeszcze na miejscu, lecz drogi system nagłaśniający oraz holościankę zerwano. Niewątpliwie zabrali je ze sobą odchodzący nadzorowani. Z drugiej strony Fiben dostrzegł, że jego studnia danych stoi tam, gdzie ją zostawił owej pamiętnej nocy.

Gailet zniknęła.

Zajrzał do szafki. Większość z ich ubrań nadal tam wisiała. Najwyraźniej Gailet nie spakowała się. Wziął w ręce ceremonialną szatę, którą otrzymał od personelu suzerena. Jedwabisty materiał wydawał się pod jego palcami niemal tak gładki, jak szkło.

Szaty Gailet nie było.

— Och, Goodall — jęknął Fiben. Odwrócił się błyskawicznie i pognał wzdłuż korytarza. Zajęło mu tylko sekundę, by wskoczyć na siodło, lecz pasący się Tycho zaledwie podniósł głowę. Fiben musiał kopać go i wrzeszczeć, zanim zwierzę zaczęło choć w części rozumieć, jak nagła jest sytuacja. Z żółtym słonecznikiem wciąż zwisającym z pyska, koń odwrócił się i wypadł przez bramę z powrotem na ulicę. Gdy już się tam znalazł, opuścił głowę i zaczął ochoczo nabierać pędu.

Był to niezły widok, gdy tak galopowali po milczących, niemal pustych ulicach, z szatą i kwiatem powiewającymi na wietrze niczym sztandary. Jednakże tylko nieliczni obserwowali ich szaloną jazdę, zanim wreszcie zbliżyli się do zatłoczonych nabrzeży.

Wydawało się, że zebrały się tam niemal wszystkie szymy z miasta. Roiły się wzdłuż brzegu — kipiąca masa brązowych, przysadzistych ciał odzianych w jesienne parki. Ich głowy falowały zupełnie jak wody zatoki tuż za nimi. Inne szymy wychylały się niebezpiecznie z dachów, a niektóre nawet zwisały uczepione rynien.

Całe szczęście, że Fiben nie przybył na piechotę. Tycho służył mu naprawdę dużą pomocą, gdy parskał i nosem odpychał na bok zdumione szymy. Ze swego stanowiska obserwacyjnego na końskim grzbiecie Fiben wkrótce był w stanie dostrzec jeden z powodów całego zamieszania.

W odległości pół kilometra od brzegu widać było tuzin kutrów rybackich z załogami złożonymi z neoszympansów. Grupa łodzi tłoczyła się, obijając się o siebie, w pobliżu opływowego, białego statku, który lśnił w błyszczącym kontraście ze sponiewieranymi trawlerami.

Gubryjski okręt był uszkodzony. Dwóch ptasich członków jego załogi stało na kokpicie. Świergotali i wymachiwali ramionami, udzielając szymskim marynarzom wskazówek, które ci w uprzejmy sposób ignorowali, przywiązując liny holownicze do uszkodzonego statku i zaczynając holować go stopniowo w stronę brzegu.

No i co? Też mi wielka sprawa — pomyślał Fiben. — Gubryjska łódź patrolowa uległa awarii. I z tego powodu wszystkie szymy w mieście wyległy na ulicę? Obywatelom Port Helenia musiało naprawdę brakować rozrywek.

Nagle zdał sobie sprawę, że jedynie nieliczni mieszkańcy miasta faktycznie obserwują zakrojoną na małą skalę akcję ratowniczą w porcie. Zdecydowana większość spoglądała na południe, na drugi brzeg zatoki.

Och — oddech Fibena zamienił się w westchnienie. Jemu również na chwilę odebrało mowę.

Ponad odległym płaskowyżem, gdzie mieścił się kosmoport kolonii, wznosiły się nowe, błyszczące wieże. Lśniące łagodnym blaskiem monolity w niczym nie przypominały transportowców Gubru ani ich ciężkich, kulistych okrętów liniowych, lecz raczej migoczące, strzeliste minarety, które wznosiły się wysoko i ufnie, manifestując wiarę i tradycję starszą niż życie na Ziemi.

Z wysokich gwiazdolotów wznosiły się maleńkie iskierki światła — niosące galaktycznych dygnitarzy, domyślił się Fiben — które popędziły na zachód, zbliżając się do siebie, gdy podążały wzdłuż łuku zatoki. Wreszcie statki powietrzne włączyły się w spiralę ruchu schodzącą w dół ponad Przylądkiem Południowym. Tam właśnie — jak najwyraźniej sądzili wszyscy w Port Helenia — działo się coś szczególnego.

Fiben nieświadomie prowadził Tycho przez tłum, aż wreszcie dotarł do krawędzi głównej przystani, gdzie kordon szymów noszących owalne odznaki powstrzymywał napierający tłum.

A więc znowu mamy Straż Miejską — zdał sobie sprawę. — Nadzorowani okazali się niegodni zaufania, więc Gubru musieli przywrócić władze porządkowe.

Szen noszący na ramieniu opaskę z insygniami kaprala straży złapał Tycho za kantar i zaczął mówić:

— Hej, facet! Nie można… — nagle zamrugał. — Ifni! Czy to ty, Fiben?

Fiben rozpoznał Barnaby’ego Fultona, jednego z szymów wchodzących w skład dawnego miejskiego podziemia Gailet. Uśmiechnął się, choć jego myśli przebywały daleko, po drugiej stronie wzburzonych wód.

— Cześć, Barnaby. Nie widziałem cię od dnia powstania w dolinie. Cieszę się, że się jeszcze drapiesz.

Teraz, gdy ściągnięto na niego uwagę, szeny i szymki zaczęły trącać się nawzajem łokciami i szeptać ściszonymi głosami. Usłyszał, że powtarzają jego imię. Szmer tłumu cichnął, gdy wokół Fibena rozprzestrzeniał się krąg milczenia. Dwa czy trzy z wpatrzonych w niego szymów wyciągnęły ręce, by dotknąć tłustych boków Tycho lub nogi jeźdźca, jak gdyby chciały się upewnić, że wzrok ich nie myli.

Barnaby czynił widoczne wysiłki, by dorównać obojętności swego rozmówcy.

— Kiedy mnie tylko swędzi, Fiben. Hmm, jednak plotka twierdziła, że miałeś być tam — wskazał ręką w kierunku monumentalnego ożywienia po drugiej stronie zatoki. — Inna, że udało ci się zwiać i gdzieś zaszyć. A trzecia…

— Co mówiła trzecia? Barnaby przełknął ślinę.

— Niektórzy gadali, że w końcu padło na ciebie.

— Hmm — wyraził cichy komentarz Fiben. — Chyba wszystkie z nich były prawdziwe.

Ujrzał, że trawlery przyholowały uszkodzoną gubryjską łódź patrolową już niemal do doku. Pewna liczba innych statków z szymską załogą odpłynęła dalej od brzegu, żaden z nich jednak nie przekroczył linii boi, która ciągnęła się przez całą zatokę.

Barnaby spojrzał w lewo i w prawo, po czym przemówił cichym głosem.

— Hmm, Fiben, w mieście jest całkiem sporo szymów, które… no, organizują się na nowo. Ja musiałem złożyć parol, gdy oddawali mi opaskę, ale mogę przekazać profesorowi Oakesowi, że jesteś w mieście. Nie wątpię, że zechciałbyś dziś w nocy zorganizować spotkanie…

Fiben potrząsnął głową.

— Nie ma czasu. Muszę dostać się tam — wskazał ręką w stronę, gdzie błyszczące statki powietrzne opadały ku odległym przylądkom.

Barnaby ściągnął wargi.

— No, nie wiem, Fiben. Te boje obserwacyjne. Nie pozwoliły nikomu się przedostać.

— Czy naprawdę kogoś przypaliły?

— No więc, nie. Nie widziałem nic takiego. Ale… Barnaby przerwał, gdy Fiben potrząsnął wodzami i trącił konia piętami.

— Dziękuję, Barnaby. To wszystko, czego musiałem się dowiedzieć — powiedział. Członkowie straży ustąpili na bok, gdy Tycho ruszył wzdłuż nabrzeża. Nieco dalej maleńka flotylla ratunkowa przybiła przed chwilą do doku i szymy cumowały właśnie elegancki, biały gubryjski okręt wojenny. Marynarze wykonywali mnóstwo pokłonów i poruszali się w niewygodnych, skulonych pozycjach pod wzrokiem poirytowanych Żołnierzy Szponu i ich straszliwych robotów bojowych.

W przeciwieństwie do nich, Fiben kierował swym wierzchowcem tak, by znajdował się on cały czas w odległości odrobinę większej niż ta, która zmusiłaby go do pokłonienia się nieziemcom. Zachowywał wyprostowaną postawę. Zignorował ich całkowicie, gdy minął łódź patrolową, po czym skierował się na koniec mola, gdzie właśnie przybiła najmniejsza z łodzi rybackich.

Przerzucił stopy nad siodłem i zeskoczył na dół.

— Czy jesteś dobry dla zwierząt? — zapytał zdumionego, przywiązującego właśnie cumę żeglarza, który podniósł ku niemu wzrok. Gdy osłupiały szym skinął głową, Fiben wręczył mu wodze Tycho.

— W takim razie zamienimy się.

Wskoczył na pokład łódki i udał się za kokpit.

— Rachunek za różnicę w cenie prześlij Suzerenowi Poprawności. Kapujesz? Gubryjskiemu Suzerenowi Poprawności.

Wydawało się, że szen — którego oczy były szeroko wybałuszone — zauważył właśnie, że jego żuchwa zwisa luźno. Zamknął usta ze słyszalnym trzaskiem.

Fiben włączył silnik i poczuł zadowolenie z jego ochrypłego ryku.

— Odwiąż łódź — powiedział, po czym uśmiechnął się. — I dziękuję. Dobrze opiekuj się Tycho!

Żeglarz mrugnął. Wydawało się, że zaraz zdecyduje się rozgniewać, lecz w tej chwili dotarły do niego niektóre z szymów podążających za Fibenem. Jeden z nich szepnął coś do ucha właściciela motorówki. Rybak uśmiechnął się, po czym pośpiesznie odwiązał cumę i rzucił ją z powrotem na pokład dziobowy. Gdy, cofając niezręcznie łódź. Fiben uderzył o molo, szym skrzywił się tylko lekko.

— Żżyczę szczęścia — zdołał wykrztusić.

— Aha. Życzę ci szczęścia, Fiben — krzyknął Barnaby. Fiben pomachał ręką i przestawił wirniki na ruch do przodu. Zatoczył łodzią szeroki łuk. przepływając niemal pod duraplastową burtą gubryjskiej łodzi patrolowej. Z bliska nie wydawała się ona już tak lśniąco biała. W gruncie rzeczy pancerny kadłub sprawiał wrażenie nadżartego i skorodowanego. Wysokie, oburzone ćwierknięcia dobiegające z drugiej strony statku wskazywały na frustrację złożonej z Żołnierzy Szponu załogi.

Fiben nie poświęcił im ani jednej myśli, gdy obrócił swą pożyczona łódź i skierował ją na południe, w kierunku linii boi, która dzieliła zatokę na dwie części i trzymała szymy z Port Helenia z dala od ważnych, odpowiednich dla klasy opiekunów wydarzeń rozgrywających się na przeciwległym brzegu.

Spieniona i wzburzona podmuchami wiatru woda była szara jak popiół od typowych odpadków, które wschodnie wiatry zawsze przynosiły ze sobą o tej porze roku — wszystkiego od liści poprzez niemal przezroczyste spadochrony bluszczu talerzowego, aż po pióra pierzących się ptaków. Fiben musiał zwolnić, by omijać kłęby śmieci, jak również poobijane łódki wszelkich rodzajów, pełne szymskich gapiów.

Zbliżył się do linii granicznej na małej prędkości i poczuł na sobie tysiące obserwujących go oczu, gdy minął ostatni statek mający na pokładzie najbardziej śmiałych i ciekawskich z Port Helenia.

Goodall, czy naprawdę wiem, co robię? — zastanowił się. Jak dotąd postępował niemal automatycznie. Teraz jednak przyszło mu do głowy, że to zadanie było dla niego naprawdę zbyt trudne. Co zamierzał uzyskać poprzez podobną szarżę? Co chciał zrobić? Przerwać ceremonię? Spojrzał na wyniosłe gwiazdoloty po drugiej strome zatoki, lśniące potęgą i splendorem.

Jak gdyby miał jakiekolwiek prawo wtykać swój na wpół wspomożony nos w sprawy istot z potężnych, starożytnych klanów! Jedyne, co mógł osiągnąć, to okryć wstydem siebie i — skoro już o tym mowa — zapewne cały swój gatunek.

— Muszę się nad tym zastanowić — mruknął. Gdy linia boi się zbliżała, zmniejszył obroty silnika motorówki, przestawiając go na bieg jałowy. Pomyślał o tym, jak wiele szymów obserwuje go w tej chwili.

To mój lud — przypomniał sobie. — Miałem… miałem go reprezentować.

Tak, ale dałem nurka. Najwyraźniej suzeren zrozumiał swój błąd i przygotował kogoś innego. Albo zwyciężyli inni suzerenowie i po prostu będę trupem, jeśli tylko się tam pokażę!

Zastanowił się, co by pomyśleli gubryjscy dygnitarze, gdyby wiedzieli, że zaledwie kilka dni temu sponiewierał i pomógł uprowadzić jednego ze swych opiekunów, który na dodatek prawnie był jego dowódcą. Ładny reprezentant gatunku!

Gailet nie potrzebuje takich jak ja. Lepiej jej będzie beze mnie.

Fiben zakręcił kołem sterowym, sprawiając, że motorówka zatrzymała się tuż przed jedną z białych boi. Zawrócił i obserwował, jak go mijała.

Ona również przy bliższych oględzinach robiła mniejsze wrażenie. W gruncie rzeczy była nieco skorodowana. Biorąc jednak pod uwagę jego skromny status, jakie miał prawo to osądzać?

Fiben zamrugał na tę myśl. To już była lekka przesada!

Wbił wzrok w boję. Jego wargi wykrzywiły się powoli.

Och… och, wy, podstępne sukinsyny…

Zwolnił wirniki i pozwolił silnikowi przejść z powrotem na bieg jałowy. Zamknął oczy i przycisnął dłonie do skroni, próbując się skoncentrować.

Przygotowywałem się na kolejną barierę strachu… jak tamtej nocy przy miejskim ogrodzeniu. Ta jednak ma bardziej subtelny charakter! Bazuje na moim poczuciu niskiej wartości. Żeruje na mojej pokorze.

Otworzył oczy i ponownie spojrzał na boję. Na koniec, uśmiechnął się.

— Jakiej pokorze? — zapytał na głos. Roześmiał się i zakręcił kołem sterowym, ponownie wprawiając łódź w ruch. Tym razem, gdy kierował się ku barierze, nie wahał się, ani nie wsłuchiwał w wątpliwości, które maszyny starały się wbić mu do głowy.

— Ostatecznie — mruknął — cóż mogą zrobić, by zachwiać pewnością siebie faceta, który ma urojenia adekwatności?

Nieprzyjaciel popełnił tu poważny błąd, zrozumiał Fiben, gdy zostawił za sobą boje, a wraz z nimi swe sztucznie wzmacniane wątpliwości. Zdecydowanie, które powróciło teraz do niego, uległo wzmocnieniu poprzez sam kontrast z wcześniejszą otchłanią. Zbliżał się do przeciwległego przylądka z grymasem dzikiej determinacji na twarzy.

Coś pacnęło go w kolano. Spojrzał w dół i zobaczył srebrzystą szatę ceremonialną, którą znalazł w szafce, w dawnym więzieniu. Najwyraźniej zatknął ją sobie za pas na chwilę przed wskoczeniem na grzbiet Tycho i pognaniem na łeb na szyję w stronę portu. Nic dziwnego, że szymy na nabrzeżu tak się na niego gapiły!

Roześmiał się. Trzymając jedną ręką koło sterowe, wsunął się w jedwabisty strój, kierując się w stronę pogrążonego w milczeniu fragmentu plaży. Urwiska zasłaniały wszelki widok na to, co działo się na wąskim półwyspie od strony morza, lecz warkot wciąż zlatujących się tam statków powietrznych był — miał taką nadzieję — znakiem, że być może się nie spóźnił.

Wprowadził łódź na brzeg na ławicy białego, iskrzącego się piasku, które sprawiał teraz nieestetyczne wrażenie ze względu na pozostawione przez przypływ odpadki. Miał już zeskoczyć w sięgające po kolana fale przybrzeżne, gdy spojrzał za siebie i zauważył, że w Port Helenia coś najwyraźniej się dzieje. Nad wodą niosły się słabe krzyki podniecenia. Kipiąca masa brązowych postaci na nabrzeżu przesuwała się teraz w prawą stronę.

Złapał w rękę lornetkę wiszącą przy kabestanie i skierował ją na obszar nabrzeża.

Szymy biegały w kółko. Wiele z nich wskazywało z podnieceniem rękoma w kierunku wschodnim, gdzie znajdowało się główne wejście do miasta. Niektóre z nich wciąż gnały w tamtą stronę, lecz teraz więcej z nich zdawało się poruszać w przeciwnym kierunku… najwyraźniej nie tyle ze strachu, co z ogłupienia. Niektóre z łatwiej podniecających się szymów podskakiwały radośnie. Kilka wpadło nawet do wody i musieli je ratować bardziej opanowani współbracia.

Cokolwiek się tam działo, wyglądało na to, że nie powoduje to paniki, lecz ostre, niemal totalne zdumienie.

Fiben nie miał czasu, by czekać tu i zastanawiać się nad rozwiązaniem tej dodatkowej zagadki. W tej chwili sądził już, że potrafi ocenić granice swych skromnych zdolności koncentracji.

Skup się tylko na jednym problemie — powiedział sobie. — Dostań się do Gailet. Powiedz jej, że żałujesz, że w ogóle ją opuściłeś. Powiedz jej, że już nigdy tego nie zrobisz.

To było wystarczająco łatwe do zrozumienia, nawet dla niego.

Odnalazł wąską ścieżkę prowadzącą z plaży ku górze. Obsuwała się pod nogami i była niebezpieczna, zwłaszcza przy porywistym wietrze, niemniej Fiben pędził naprzód. Barierą dla jego tempa była jedynie ilość tlenu, jaką mogły przepompować jego płuca i serce o ograniczonych możliwościach.

84. Uthacalthing

Ich czwórka tworzyła dziwnie wyglądającą grupę, gdy sunęli na północ pod zachmurzonym niebem. Być może jakieś miejscowe zwierzątka podnosiły wzrok i spoglądały na nich, mrugając w przelotnym zdumieniu, zanim z powrotem skryły się w swych norach, zarzekając się, że już nigdy nie będą jeść przejrzałych nasion.

Dla Uthacalthinga ten forsowny marsz stał się poniekąd poniżeniem. Wydawało się, że każdy z pozostałych ma nad nim przewagę.

Kault sapał i dyszał. Najwyraźniej nie odpowiadał mu wyboisty teren. Gdy jednak masywny Thennanianin wprawił już swe ciało w ruch, nabierał pędu, który wydał mu się niepowstrzymany.

Jeśli zaś chodziło o Jo-Jo, cóż, mały szym sprawiał już w tej chwili wrażenie, że urodził się w tym środowisku. Uthacalthing wydał mu surowe rozkazy, zabraniające mu łażenia na czworakach w zasięgu wzroku Kaulta. Nie było sensu ryzykować wzbudzenia podejrzeń Thennanianina. Gdy jednak teren stawał się zbyt wyboisty, Jo-Jo niekiedy po prostu wdrapywał się na przeszkodę, zamiast ją omijać. Zaś na długich, płaskich odcinkach jechał po prostu na plecach Roberta.

Ten uparł się, że będzie niósł szyma, bez względu na dzielącą ich oficjalnie przepaść w statusie. Ludzki młodzieniec był już i tak wystarczająco niecierpliwy. Sprawiał wrażenie, że wolałby przebiec cały ten odcinek.

Zmiana, jaka zaszła w Robercie Oneagle’u, była zdumiewająca. Sięgała znacznie głębiej niż tylko cech fizycznych. Ostatniej nocy, gdy Kault poprosił go, by po raz trzeci wyjaśnił pewną część swej opowieści, Robert wyraźnie i bez zakłopotania zamanifestował nad swą głową prostą wersję teev’nus. Uthacalthing wykennował, jak zręcznie człowiek użył glifu dla powstrzymania odczuwanej frustracji tak, by nic z niej nie wydostało się na zewnątrz w formie otwartej nieuprzejmości dla Thennanianina.

Tymbrimczyk wyczuwał, że jest wiele rzeczy, o których Robert nie mówi. To jednak, co powiedział, wystarczało.

Wiedziałem, że Megan nie docenia swego syna. Tego jednak się nie spodziewałem. Najwyraźniej on sam również zbyt nisko oceniał swą córkę.

Najwyraźniej.

Uthacalthing starał się nie mieć pretensji do krwi ze swej krwi o jej moc. Moc, która zrabowała mu więcej niż — jak mu się zdawało — mógł kiedykolwiek stracić.

Usiłował dotrzymać kroku pozostałym, lecz jego węzły przekształcające pulsowały już ze zmęczenia. Nie chodziło tylko o to, że Tymbrimczycy byli bardziej utalentowani w dziedzinie zdolności przystosowania niż wytrzymałości. Była to również wina braku woli. Pozostali mieli cel, a nawet niósł ich entuzjazm.

Jego do działania skłaniało jedynie poczucie obowiązku.

Kault zatrzymał się na szczycie wzniesienia, skąd widać było niedalekie już wyniosłe, imponujące góry. Wkroczyli do lasu karłowatych drzew, które w miarę jak zapuszczali się na wyżej położone tereny stawały się coraz większe. Uthacalthing spojrzał w górę, na rozciągające się przed nim strome stoki spowite w być może niosących już śnieg chmurach. Miał nadzieję, że nie będą musieli wspinać się znacznie wyżej.

Masywna dłoń Kaulta zacisnęła się na jego ręce. Thennanianin pomógł mu pokonać kilka ostatnich metrów. Czekał cierpliwie, aż Uthacalthing odpocznie. Tymbrimczyk oddychał ciężko przez szeroko rozwarte nozdrza.

— Wciąż niemal nie mogę uwierzyć w to, co mi powiedziano — stwierdził Kault. — Coś w opowieści Ziemianina nie brzmi prawdziwie, mój kolego.

T’funatu… — Uthacalthing przeszedł na anglic, który wydawał się wymagać mniej powietrza. — W co… w co trudno ci uwierzyć, Kault? Czy sądzisz, że Robert kłamie?

Thennanianin zamachał dłońmi przed sobą. Jego grzebień grzbietowy nadął się na znak obruszenia.

— Z pewnością nie! Sądzę tylko, ze ten młodzieniec jest naiwny.

— Naiwny? Pod jakim względem?

Uthacalthing mógł już patrzeć w górę. Jego kora mózgowa przestała rozdzielać to, co widział, na dwa oddzielne obrazy. Roberta i Jo-Jo nie było w zasięgu wzroku. Musieli ruszyć w dalszą drogę.

— Chodzi mi o to, że Gubru najwyraźniej coś kombinują. Nie chodzi im tylko o tę propozycję — pokój z Ziemią w zamian za dzierżawę niektórych garthiańskich wysp oraz drugorzędne prawa zakupu materiału genetycznego neoszympansów. To raczej nie wydaje się warte kosztu międzygwiezdnej ceremonii. Podejrzewam, że po cichu knują coś całkiem innego, mój przyjacielu.

— Jak sądzisz, o co im chodzi?

Kault zakołysał swą niemal całkowicie pozbawioną szyi głową w lewo i w prawo, jak gdyby chciał się upewnić, czy w zasięgu słuchu nie ma nikogo innego. Jego głos opadł zarówno pod względem głośności, jak i barwy.

— Podejrzewam, że chcą dokonać adopcji z zaskoczenia.

— Adopcji? Och… chodzi ci…

— O Garthian — dokończył za niego Kault. — Dlatego właśnie tak dobrze się złożyło, że twoi ziemscy sojusznicy przynieśli nam te wieści. Możemy tylko mieć nadzieję, że będą w stanie dostarczyć nam środka transportu, tak jak obiecali, gdyż w przeciwnym razie nie mamy szans zdążyć na czas, by zapobiec straszliwej tragedii!

Uthacalthing poczuł żal za wszystkim, co utracił, gdyż Kault zaprezentował intrygujące pytanie, z pewnością warte dobrze ukształtowanego glifu o delikatnej zgryźliwości.

Odniósł, rzecz jasna, sukces przekraczający jego najdziksze oczekiwania. Zgodnie z tym, co mówił Robert, Gubru połknęli mit o „Garthianach” „wraz z haczykiem, linką i ciężarkiem”, a przynajmniej zrobili to na czas wystarczająco długi, by przyniosło im to straty i wstyd.

Kault również uwierzył w tę upiorną bajeczkę. Co jednak można było sądzić o twierdzeniach Thennanianina, że jego własne instrumenty potwierdzały ową opowieść?

Niewiarygodne.

Teraz zaś Gubru zdawali się zachowywać tak, jak gdyby oni również mieli na jej potwierdzenie coś więcej niż sfabrykowane wskazówki, które pozostawił im Uthacalthing. Oni również postępowali tak, jak gdyby uzyskali potwierdzenie!

Dawny Uthacalthing ukształtowałby syulff-kuonn, by uczcić tak zdumiewający obrót rzeczy. W tej chwili jednak czuł się tylko zbity z tropu i bardzo zmęczony.

Usłyszeli krzyk, który sprawił, ze obaj się odwrócili. Uthacalthing przymrużył oczy. W tej chwili żałował, że nie może zamienić części swego niechcianego zmysłu empatycznego na lepszy wzrok.

Na szczycie następnej grani dostrzegł postać Roberta Oneagle’a. Siedzący na ramionach młodego człowieka Jo-Jo machał do nich ręką. Było tam też coś jeszcze, błękitny blask, który zdawał się wirować obok dwóch ziemskich istot, promieniując całą dobrą wolą doskonałego dowcipnisia.

Była to latarnia kierunkowa, światło, które przez cały czas od katastrofy przed kilkoma miesiącami było przewodnikiem Uthacalthinga.

— Co oni mówią? — zapytał Kault. — Nie mogę dokładnie rozróżnić słów.

Uthacalthing również nie mógł, wiedział jednak, co chcą powiedzieć Terranie.

— Myślę, że mówią nam, iż nie będziemy musieli już iść daleko — oznajmił z niejaką ulgą. — Twierdzą, że znaleźli nasz środek transportu.

Thennanianin sapnął z satysfakcją przez szczeliny oddechowe.

— Dobrze. Teraz musimy tylko ufać, że Gubru zachowają się zgodnie z obyczajem oraz regułami postępowania podczas rozejmu i gdy się zjawimy, zaoferują nam dyplomatyczne traktowanie odpowiednie dla akredytowanych posłów.

Uthacalthing skinął głową. Gdy jednak ponownie pomaszerowali wspólnie pod górę, wiedział, że jest to tylko jedno z ich zmartwień.

85. Athaclena

Próbowała stłumić swe uczucia. Dla innych ta sytuacja była poważna, a nawet tragiczna.

Po prostu jednak nie było sposobu, by je ukryć. Jej zachwytu nie sposób było powstrzymać. Subtelne, ozdobne glify odrywały się od jej falujących witek i oddalały, ulegając dyfrakcji na drzewach i wypełniając polany jej wesołością. Oczy Athacleny oddaliły się maksymalnie od siebie. Dziewczyna zakryła usta dłonią, by skwaszone szymy nie dostrzegły na dodatek jej uśmiechu w ludzkim stylu.

Przenośny holoodbiornik ustawiono na szczycie grani wznoszącej się na północny zachód od Sindu, celem poprawienia odbioru. Ukazywał on scenę transmitowaną w tej chwili z Port Helenia. Ze względu na rozejm cenzurę zlikwidowano, a nawet bez ludzi w stolicy było pod dostatkiem szymskich „łowców wiadomości” z przenośnymi kamerami, którzy ukazywali całe zniszczenie ze zdumiewającą dokładnością.

— Nie mogę tego znieść — jęknął Benjamin.

— To już koniec — mruknęła bezradnie Elayne Soo, obserwując tę scenę.

Szymka w istocie wyraziła się trafnie. Holoobiornik pokazywał to, co pozostało z eleganckiego ogrodzenia, jakim najeźdźcy otoczyli Port Helenia… dosłownie rozpruto je i rozerwano na strzępy. Oszołomieni szymscy obywatele kręcili się po okolicy, która wyglądała, jakby przeszedł tamtędy cyklon. Rozglądali się wkoło, zdumieni, i grzebali w porozrzucanych szczątkach. Nieliczni — bardziej pobudliwi niż rozważni — podrzucali w górę, rozpierani radością, fragmenty materiału ogrodzenia. Niektórzy nawet bili się w piersi na cześć niepowstrzymanej fali, która przeszła tędy zaledwie kilka minut temu, po czym ruszyła dalej, do samego miasta.

Na większości stacji komentarz był generowany przez komputer, na drugim kanale jednak szymski spiker miał okazję, by dać wyraz swemu podnieceniu.

— Z… z początku myśleliśmy, że to koszmar, który stał się ciałem. No wiecie… jak archetyp ze starego, dwumiarowego dwudziestowiecznego filmu. Nic nie mogło ich powstrzymać! Przedarły się przez gubryjską zaporę, jak gdyby była zrobiona z bi… bibułki. Nie wiem jak inni, ja jednak ciągle spodziewałem się, że największe z nich zaczną łapać nasze najładniejsze szymki i wlec je, nie zważając na ich krzyki, na sam szczyt Wieży Terrageńskiej…

Athaclena przycisnęła rękę mocniej do ust, by nie roześmiać się w głos. Usiłowała zapanować nad sobą. Nie była w tym odosobniona, gdyż jedna z szymów — przyjaciółka Fibena, Sylvie — wydała z siebie wysoki, szczebiotliwy śmiech. Większość pozostałych spojrzało na nią groźnie z dezaprobatą. Ostatecznie była to poważna sprawa! Athaclena jednak popatrzyła szymce w oczy i ujrzała błyszczące w nich światło.

— Wygląda jednak na… na to, że te stworzenia nie są czystymi kongami. Jak się… po tym, jak zdemolowały płot, jak się zdaje, nie dokonały już wielu zniszczeń podczas swej nagłej inwazji na Port Helenia. W tej chwili przede wszystkim kręcą się wokoło, otwierają drzwi, jedzą owoce i wchodzą wszędzie, gdzie chcą. Ostatecznie, dokąd ważący czterysta funtów gór… och, nieważne.

Tym razem następny szym dołączył do Sylvie. Athaclenie od śmiechu oczy zaszły mgłą. Dziewczyna potrząsnęła głową. Spiker ciągnął:

— Wydaje się, że gubryjskie psiroboty w ogóle nie wpływają na nie. Najwyraźniej nie są one nastawione na częstotliwość ich mózgu…

W rzeczywistości Athaclena i górscy bojownicy już od ponad dwóch dni wiedzieli, dokąd udają się goryle. Po pierwszych, gorączkowych próbach powstrzymania potężnych istot przedrozumnych, zrezygnowali z tych wysiłków jako bezcelowych. Goryle uprzejmie odsuwały na bok lub przechodziły nad każdym, kto stanął im na drodze. Po prostu nic nie mogło ich zatrzymać.

Nawet Aprii Wu. Mała, jasnowłosa dziewczynka najwyraźniej postanowiła, że uda się na poszukiwanie swych rodziców i nie było sposobu, by — nie narażając jej na obrażenia — ktokolwiek mógł ją ściągnąć z pleców jednego z olbrzymich samców o srebrnym grzbiecie.

Zresztą — powiedziała Aprii szymom całkowicie rzeczowym tonem — ktoś musiał udać się z górkami, by ich doglądać, gdyż w przeciwnym razie mogłyby popaść w kłopoty!

Athaclena przypomniała sobie słowa małej Aprii, gdy spoglądała na szczątki, w jakie przedrozumne istoty zamieniły gubryjskie ogrodzenie.

Nie chciałabym zobaczyć kłopotów, których by narobiły, gdyby nikt ich nie doglądał!

Zresztą, skoro tajemnica się wydała, nie było powodu, dla którego ludzkie dziecko nie miałoby się połączyć ze swą rodziną. Nic, co dziewczynka mogłaby powiedzieć, nie było już w stanie nikomu zaszkodzić.

Tyle zostało z sekretów otaczających projekt prowadzony w Centrum Howlettsa. Teraz Athaclena mogła spokojnie wyrzucić wszystkie dowody, które tak sumiennie zebrała tego pierwszego, fatalnego wieczoru tak wiele miesięcy temu. Wkrótce całe Pięć Galaktyk dowie się o tych stworzeniach. Pod pewnymi względami była to istotnie tragedia. Mimo to…

Przypominała sobie ów wczesnowiosenny dzień, gdy była tak wstrząśnięta i oburzona, natrafiwszy na nielegalny wspomaganiowy eksperyment ukryty w lesie. Teraz nie mogła niemal uwierzyć, że rzeczywiście tak się zachowała.

Czy naprawdę byłam taką poważną, gorliwą, małą kołtunką?

Dziś syulfkuonn było jedynie najprostszym, najbardziej poważnym z glifów, które wykrzesywała z siebie od niechcenia, niestrudzenie, pod wpływem radości wywołanej cudownym wprost żartem. Nawet szymy nie mogły nie poczuć wpływu jej rozrzutnej aury. Kolejne dwa z nich roześmiały się, gdy na jednym z kanałów pokazano nieziemski wóz dowodzenia z załogą złożoną ze skrzeczących, rozgniewanych Kwackoo, z którego właśnie zrywały obudowę goryle sprawiające wrażenie namiętnie zainteresowanych tym, jak też będzie smakowała. Następny szym zachichotał nagle. Śmiech rozprzestrzeniał się.

Tak — pomyślała. — To cudowny dowcip.

Dla Tymbrimczyków najlepszymi żartami były te, które uderzały w samego żartownisia na równi ze wszystkimi innymi. Ten, który obserwowała, doskonale spełniał owo wymaganie. Było to w gruncie rzeczy doświadczenie o charakterze religijnym, gdyż jej rasa wierzyła, że wszechświatem rządzi coś więcej niż zwykła fizyka zegarowego chodu, więcej nawet niż potok przypadku i szczęścia Ifni.

Właśnie gdy zdarzyło się coś takiego — mawiali tymbrimscy mędrcy — można się było przekonać, że sam Bóg nadal kieruje sprawami.

Czy więc byłam przedtem także agnostyczką? Cóż ta głupota. Dzięki ci więc. Panie, i tobie również, ojcze, za ten cud.

Obraz przeniósł się w rejon doków, gdzie kręcące się szymy tańczyły na ulicach i głaskały futro swych olbrzymich, cierpliwych kuzynów. Mimo prawdopodobieństwa, że wszystko to będzie miało tragiczne konsekwencje, Athaclena i jej wojownicy nie mogli nie uśmiechnąć się na widok zachwytu, jaki ci krewniacy o brązowym futrze najwyraźniej wzbudzali w sobie nawzajem. W tej przynajmniej chwili ich dumę podzielały wszystkie szymy w Port Helenia.

Nawet porucznik Lydia McCue i jej ostrożny kapral nie mogli nie wybuchnąć śmiechem, gdy goryle dziecko zatańczyło przed kamerami z naszyjnikiem rozbitych gubryjskich kuł psionicznych na szyi. Ujrzeli przelotnie małą Aprii jadącą triumfalnie przez ulice. Wydawało się, że widok ludzkiego dziecka elektryzuje tłum.

Polana była już przesycona jej glifami. Athaclena odwróciła się i odeszła, pozostawiając pozostałych ich pełnemu gorzkiej radości rezonansowi. Wędrowała leśną ścieżką, aż wreszcie dotarła do miejsca, skąd rozciągał się wyraźny widok na góry na zachodzie. Tam stanęła, by sięgnąć na zewnątrz i kennować swymi witkami.

W tym właśnie miejscu odnalazł ją szymski posłaniec. Podbiegł do niej i zasalutował, zanim wręczył jej złożoną kartkę papieru. Athaclena podziękowała mu i rozłożyła ją, choć sądziła, że wie już, co może tam znaleźć.

With’tanna, Uthacalthing — powiedziała cicho. Jej ojciec ponownie nawiązał łączność ze światem. Bez względu na wszystkie wypadki ostatnich kilku miesięcy wciąż istniała w niej trzeźwa, praktyczna część, która poczuła ulgę, gdy otrzymała od niego wiadomość przez radio.

Rzecz jasna wierzyła, że Robertowi się uda. Dlatego właśnie nie wyruszyła do Port Helenia z Fibenem ani później z gorylami. Cóż takiego mogłaby tam osiągnąć, ze swą niewielką wiedzą, czego jej ojciec nie potrafiłby zrobić tysiąc razy lepiej? Jeśli ktoś mógł pomóc obrócić jej wątłe nadzieje w nowe, jeszcze większe cuda, tym kimś był Uthacalthing.

Nie, jej zadaniem było pozostać tutaj, gdyż nawet gdy dochodziło do cudów. Nieskończony oczekiwał od śmiertelników, by zabezpieczyli się sami.

Osłoniła dłonią oczy. Choć nie miała nadziei, że zdoła osobiście dostrzec mały statek powietrzny na tle jasnych obłoków, wciąż wypatrywała drobniutkiego punktu, który niósł w sobie wszystkie jej nadzieje i wszystkie modlitwy.

86. Galaktowie

Pstre namioty pokrywały wypielęgnowany stok, od czasu do czasu wzdymając się i powiewając na porywistym wietrze. Szybkie roboty śmigały, by zebrać wszelkie odpadki przyniesione przez wicher. Inne roznosiły poczęstunki zebranym dygnitarzom.

Galaktowie o różnych kształtach i kolorach kręcili się po zboczu w małych grupkach, które łączyły się i dzieliły w eleganckiej pawanie dyplomacji. Uprzejme pokłony, spłaszczenia i machania mackami wyrażały skomplikowane niuanse statusu i protokołu. Doświadczony obserwator mógł wiele się dowiedzieć z takich subtelności, a tego dnia obecnych tu było wielu doświadczonych obserwatorów.

Nieformalnych rozmów również nie brakowało. Tu przysadkowaty, niedźwiedziokształtny Pilanin konwersował w urywanych, ultradźwiękowych tonach z patykowatym linteńskim ogrodnikiem. Nieco wyżej na zboczu trzech jophurańskich pierścieniowych kapłanów lamentowało w harmonijnej skardze przed urzędnikiem z Instytutu Wojny, użalając się na jakieś domniemane wykroczenie gdzieś na gwiezdnych szlakach.

Często mawiano, że znacznie więcej praktycznej dyplomacji dokonuje się na owych Ceremoniach Wspomaganiowych niż na formalnych konferencjach negocjacyjnych. Być może więcej niż jeden sojusz zostanie dziś nawiązany i więcej niż jeden zerwany.

Jedynie nieliczni spośród galaktycznych gości zwrócili przelotną uwagę na tych, którym oddawano dzisiaj honor — karawanę małych, brązowych postaci, które poświęciły cały poranek, by dotrzeć do połowy wysokości kopca, okrążając go po drodze cztery razy. W tej już niemal jedna trzecia neoszympansich kandydatów oblała ten czy ów test. Odrzuceni schodzili w dół po pochyłej ścieżce, pojedynczo lub parami. Około czterdziestu pozostałych kontynuowało wspinaczkę, powtarzając w sposób symboliczny proces Wspomagania, który przywiódł ich gatunek do tego stadium rozwoju. Pstre tłumy zebrane na zboczach z reguły ich jednak ignorowały.

Rzecz jasna, nie wszyscy obserwatorzy byli nieuważni. Niedaleko od szczytu komisarze z Galaktycznego Instytutu Wspomagania śledzili bardzo skrupulatnie rezultaty przekazywane im przez każde stanowisko testowe. Nie opodal, spod własnego namiotu, przyglądała się temu ponuro grupa ludzi — opiekunów neoszympansów.

Wyglądali na trochę zagubionych i bezradnych. Sprowadzono ich z wyspy Ciimar dopiero dziś rano — kilku burmistrzów i profesorów oraz członka lokalnego Urzędu Wspomagania. Delegacja złożyła proceduralny protest ze względu na niezgodny z przepisami sposób, w jaki doszło do tej ceremonii. Gdy jednak przyparto ich do muru, żaden z ludzi nie powołał się na prawo do całkowitego jej odwołania. Możliwe konsekwencje były po prostu zbyt drastyczne.

Ponadto, co, jeśli propozycja była szczera? Ziemia od dwustu lat prowadziła agitację, by pozwolono jej przeprowadzić podobną ceremonię dla neoszympasnów.

Ludzcy obserwatorzy zdecydowanie wyglądali na nieszczęśliwych. Nie mieli pojęcia, co powinni robić, a tylko nieliczni z obecnych na ceremonii dostojnych galaktycznych posłów raczyli choćby się im pokłonić wśród chaosu nieformalnej dyplomacji.

Po przeciwnej stronie niż namiot oceniających znajdował się elegancki Namiot Sponsorów. Wielu Gubru i Kwackoo stało tuż przed nim. Od czasu do czasu podskakiwali nerwowo. Obserwowali każdy szczegół krytycznym spojrzeniem nie mrugających oczu.

Do niedawna widoczny był również gubryjski triumwirat. Dwóch jego członków stąpało dumnie, demonstrując swe zaczynające się już pokazywać pierzeniowe ubarwienie, podczas gdy trzeci wciąż uparcie trzymał się swego piedestału.

Nagle jeden z nich otrzymał jakąś wiadomość i cała trójka zniknęła we wnętrzu namiotu, by odbyć pilną naradę. Stało się to jakiś czas temu. Nie wyszli stamtąd do tej pory.

Suzeren Kosztów i Rozwagi zatrzepotał skrzydłami i splunął pozwalając wiadomości upaść na podłogę.

— Protestuję! Protestuję przeciwko tej ingerencji! Tej ingerencji i niemożliwej do zniesienia zdradzie!

Suzeren Poprawności spojrzał w dół ze swej grzędy. Absolutnie nie wiedział, co robić. Suzeren Kosztów i Rozwagi okazał się przebiegłym oponentem, nigdy jednak rozmyślnie nie okazywał tępoty. Najwyraźniej wydarzyło się coś, co straszliwie go zdenerwowało.

Skuleni przyboczni Kwackoo pośpiesznie podnieśli kapsułkę z wiadomością, upuszczoną przez suzerena, powielili ją i wręczyli kopie dwóm pozostałym gubryjskim władcom. Gdy Suzeren Poprawności przeglądał dane, niemal nie mógł uwierzyć w to, co widzi.

Ujrzał samotnego neoszympansa, wspinającego się na dolne zbocza wyniosłego Kopca Ceremonialnego. Przechodził on szybko przez automatyczne przesiewacze pierwszego stadium i stopniowo zaczął zmniejszać znaczny dystans dzielący go od oficjalnej grupy znajdującej się wyżej na stoku.

Neoszympans poruszał się z determinacją. W jego wyprostowanej postawie można było dostrzec świadomość celu. Ci z członków jego gatunku, którzy już oblali — i którzy schodzili po długiej, spiralnej ścieżce z powrotem w dół — najpierw wybałuszali oczy, a potem uśmiechali się i wyciągali ręce, by dotknąć szaty mijającego ich przybysza. Rzucali mu słowa zachęty.

— Tego nie było, nie mogło być w planie! — syknął Suzeren Wiązki i Szponu — To jest intruz i każę go spalić z lasera! — krzyknął wojskowy dowódca.

— Nie powinieneś, nie możesz, nie wolno ci! — odskrzeknął rozgniewany Suzeren Poprawności. — Jak dotąd nie doszło jeszcze do fuzji! Pierzenie nie dobiegło końca! Nie dzierżysz jeszcze mądrości królowej! Ceremoniami rządzą, zarządzają, kierują tradycje honoru! Wszyscy członkowie podopiecznego gatunku mogą się zgłosić i poddać próbie, testowi, ocenie!

Trzeci z gubryjskich władców pod wpływem podniecenia otworzył i zamknął dziób z trzaskiem. Wreszcie Suzeren Kosztów i Rozwagi nastroszył postrzępione pióra i wyraził zgodę.

— Zażądano by od nas reparacji. Przedstawiciele Instytutu mogliby odlecieć, oddalić się, nałożyć sankcje… Koszty… — odwrócił się, strosząc pióra w odruchu irytacji. — Pozwólmy mu iść dalej. Na razie. Sam, osamotniony, w izolacji nie może wyrządzić nam szkody.

Suzeren Poprawności nie był jednak tego taki pewien. Miał kiedyś bardzo wysoką opinię o tym podopiecznym. Gdy wydało się, że go ukradziono, jego własna pozycja uległa poważnemu osłabieniu.

Teraz jednak zrozumiał prawdę. Tego samca neoszympansa nie ukradli i nie wyeliminowali jego rywale, pozostali suzerenowie. Nie, jemu naprawdę udało się uciec!

A teraz powrócił, sam. W jaki sposób? I co miał nadzieję osiągnąć? Bez przewodnictwa, bez pomocy grupy, jak daleko — jego zdaniem — mógł się przedostać?

W pierwszej chwili, ujrzawszy to stworzenie, Suzeren Poprawności poczuł radosne zdumienie — uczucie niezwykłe dla Gubru. Teraz jednak odczuwał wrażenie jeszcze bardziej niepokojące… obawę, że to dopiero początek niespodzianek.

87. Fiben

Jak dotąd był to spacerek. Fiben zastanawiał się, o co tyle hałasu.

Obawiał się, że każą mu rozwiązać w pamięci skomplikowane równania lub recytować, jak Demostenes, z kamykami w ustach. Na początku jednak napotkał szereg siłowych barier przesiewających, które automatycznie dokonywały jego oceny. Potem zaś czekały na niego jedynie kolejne instrumenty o dziwnym wyglądzie, takie jak te, które widział obsługiwane przez gubryjskich techników tygodnie i miesiące temu. Teraz jednak władali nimi jeszcze dziwniej wyglądający nieziemcy.

Na razie szło mu dobrze. Pierwsze okrążenie pokonał z pewnością w rekordowym czasie.

Och, kilkakrotnie zadawano mu jakieś pytania. Jakie było jego najdawniejsze wspomnienie? Czy lubi swoją pracę? Czy jest zadowolony z fizycznej postaci obecnego pokolenia neoszympansów, czy też można by ją w jakiś sposób poprawić? Na przykład, czy chwytny ogon byłby przydatną pomocą we władaniu narzędziami?

Gailet byłaby dumna z tego, że nawet wówczas pozostawał uprzejmy. Przynajmniej miał nadzieję, że tak było.

Rzecz jasna, galaktyczni urzędnicy dysponowali wszelkimi danymi o nim — genetycznymi, szkolnymi i wojskowymi — i mogli uzyskać do nich dostęp w tej samej chwili, gdy minął grupę zdumionych Żołnierzy Szponu na urwiskach nad zatoką i przemaszerował przez zewnętrzne bariery, by poddać się pierwszemu testowi.

Gdy wysoki, drzewopodobny Kanten zapytał go o notatkę, którą pozostawił tej nocy, gdy „uciekł” z więzienia, stało się jasne, że Instytut jest w stanie docierać również do zapisów prowadzonych przez najeźdźców. Fiben odpowiedział zgodnie z prawdą, że to Gailet ubrała dokument w słowa, on jednak rozumiał jego cel i wyraził zgodę.

Listowie Kantena zadzwoniło niczym małe, srebrzyste dzwoneczki. Półroślinny Galakt sprawiał wrażenie zadowolonego i rozbawionego, gdy odsunął się powłóczystym krokiem na bok, by pozwolić mu przejść.

Zrywający się od czasu do czasu powiew chłodził Fibena, dopóki przebywał on na wschodnich stokach, lecz zachodnia pochyłość kopca zwracała się ku popołudniowemu słońcu i była osłonięta przed bryzą. Wysiłek, jaki wkładał w utrzymanie szybkiego tempa, sprawiał, że czuł się tak, jak gdyby miał na sobie gruby płaszcz, mimo że rzadkich, porastających ciało szyma włosów właściwie nie można było nazwać futrem.

Przypominające park wzgórze starannie ukształtowano. Ścieżka wyłożona była miękką, elastyczną wykładziną. Mimo to palcami nóg Fiben wyczuwał delikatne drżenie, jak gdyby cała sztucznie usypana góra pulsowała pod wpływem tonów znacznie, znacznie niższych niż granica słyszalności. Widział potężne elektrownie, zanim skryto je w ziemi, wiedział więc, że nie jest to wytwór jego wyobraźni.

Na następnym stanowisku pringański technik o wielkich, żarzących się oczach i wydętych wargach przyjrzał mu się od stóp do głów i zapisał coś w studni danych, zanim pozwolił mu ruszyć dalej. Wydawało się teraz, że niektórzy z rozsianych na zboczach dygnitarzy zaczynają go zauważać. Kilku przysunęło się bliżej i sprawdziło z zaciekawieniem wyniki jego testów. Fiben kłaniał się uprzejmie tym, którzy byli blisko, starając się nie myśleć o wszystkich rozmaitych rodzajach oczu, które obserwowały go jak jakiś egzemplarz okazowy.

Ich przodkowie również musieli kiedyś przechodzić przez coś takiego — pocieszał się.

Dwukrotnie Fiben przechodził pod oficjalną grupą kandydatów — zmniejszającym się stopniowo towarzystwem brązowawych postaci odzianych w krótkie, srebrzyste szaty. Gdy przemknął pod nim po raz pierwszy, żaden z szymów go nie zauważył. Za drugim razem jednak musiał się poddać dokładnemu badaniu instrumentami trzymanymi przez istotę, której gatunku nie potrafił nawet rozpoznać. Niektóre z szymów również go dostrzegły. Jeden z nich trącił łokciem towarzysza i wskazał ręką na Fibena. Wkrótce jednak wszystkie znowu zniknęły za zakrętem.

Fiben nie dostrzegł Gailet, lecz ona zapewne była na czele grupy, prawda?

— No, jazda — mruknął niecierpliwie, zaniepokojony tym, że owa istota marnuje zbyt wiele czasu. Później jednak przyszło mu do głowy, że skupione na nim urządzenia mogą odczuć jego słowa bądź nastrój i skoncentrował się na utrzymaniu dyscypliny. Uśmiechnął się słodko i pokłonił, gdy nieziemski technik w kilku zwięzłych słowach, wypowiedzianych za pośrednictwem komputera, oznajmił mu, że zaliczył test.

Fiben się śpieszył. Stawał się coraz bardziej poirytowany długimi dystansami dzielącymi od siebie stanowiska. Zastanawiał się, czy nie ma jakiegoś sposobu, by mógł — nie tracąc godności — trochę podbiec, by jeszcze szybciej nadrobić stratę.

Wbrew temu jednak, posuwał się teraz naprzód wolniej, gdyż testy stawały się coraz trudniejsze. Wymagały głębszego wykształcenia i bardziej skomplikowanego rozumowania. Wkrótce zaczął spotykać więcej wracających na dół szymów. Najwyraźniej zabroniono im z nim rozmawiać, lecz kilka z nich zatoczyło znacząco oczyma. Ich ciała były mokre od potu.

Rozpoznał kilku z wyeliminowanych. Dwóch było profesorami college’u w Port Pielenia, inni zaś uczonymi biorącymi udział w Programie Odnowy Ekologicznej Garthu. Fiben zaczął się martwić. Wszystkie te szymy były niebieskokartowcami, i to z tych najbystrzejszych! Jeśli oblewały testy, coś tu musiało być bardzo nie w porządku. Z pewnością ta ceremonia nie miała charakteru czysto formalnego, jak celebracja urządzona dla Tytlalów, o której opowiadała mu Athaclena.

Być może złamano zasady, by utrudnić zadanie Ziemianom!

Wtedy właśnie zbliżył się do stanowiska obsadzonego przez wysokiego Gubru. Nie miało znaczenia, że ptaszysko nosiło liberię Instytutu Wspomagania i teoretycznie zaprzysięgło bezstronność. Fiben widział dziś zbyt wielu członków tego klanu, odzianych w owe barwy, by mógł się czuć pewnie.

Ptakopodobne stworzenie użyło generatora głosu, by zadać mu proste pytanie dotyczące protokołu, po czym pozwoliło mu przejść.

Gdy Fiben opuścił stanowisko testowe, przyszła mu nagle do głowy pewna myśl. Co, jeśli Suzeren Poprawności został całkowicie pokonany przez swych partnerów? Bez względu na to, jakie były faktyczne zamiary, ten Suzeren przynajmniej szczerze pragnął przeprowadzić prawdziwą ceremonię. Złożonej obietnicy trzeba było dotrzymywać. Co jednak z pozostałymi? Z admirałem i biurokratą? Z pewnością ich priorytety wyglądały inaczej.

Czy cała sprawa mogła być zaaranżowana w ten sposób, że neoszympansy nie mogły wygrać, bez względu na to, na ile gotowe były do awansu? Czy było to możliwe?

Czy podobny rezultat mógłby w jakiś sposób przynieść Gubru prawdziwą korzyść?

Przepełniony takimi kłopotliwymi myślami, Fiben ledwie zdołał zdać test wymagający jednoczesnego demonstrowania kilku złożonych funkcji ruchowych i w tej samej chwili rozwiązywania skomplikowanej, trójwymiarowej układanki. Gdy opuszczał to stanowisko, mając pogrążające się w późnopopołudniowych cieniach wody Zatoki Aspinal po swej lewej stronie, omal nie przeoczył nowego zamieszania, do jakiego doszło daleko w dole. W ostatniej chwili odwrócił się, by zobaczyć, skąd dobiega hałas.

— Cóż to, na nieumiarkowane Ifni? — Fiben mrugnął i wybałuszył oczy.

Nie był w tym osamotniony. Wydawało się, że połowa galaktycznych dygnitarzy przesuwa się w tamtą stronę, przyciągnięta brązową falą, która właśnie w tej chwili rozlewała się u stóp Kopca Ceremonialnego.

Fiben próbował dojrzeć, co się dzieje, lecz plamy światła słonecznego odbijającego się we wciąż jasnej wodzie sprawiały, że trudno było zobaczyć cokolwiek w rozciągających się na dole cieniach. Mógł jedynie stwierdzić, iż zatoka pokryta jest łodziami, a jeszcze więcej ich wysadza swych pasażerów na odizolowaną plażę, gdzie on sam wylądował przed kilkoma godzinami.

A więc ostatecznie więcej szymów z miasta postanowiło przyjrzeć się temu wszystkiemu z bliska. Fiben miał nadzieję, że żaden z nich nie zachowa się nieodpowiednio. Zresztą wątpił, by mogły wyrządzić jakąkolwiek szkodę. Galaktowie z pewnością wiedzieli, że małpia ciekawość jest zasadniczą szympansią cechą i że szymy postępują po prostu zgodnie ze swą naturą. Zapewne odstąpi im się dolną część zbocza, by mogły się przyglądać, co im się — zgodnie z Galaktycznym Prawem — należało.

Nie mógł sobie jednak pozwolić na dalsze marnowanie czasu. Odwrócił się i pognał naprzód. Choć zdał następny test z historii galaktycznej, wiedział, że uzyskany wynik nie poprawił zbytnio jego łącznego rezultatu.

Tym razem poczuł zadowolenie, gdy dotarł na zachodni stok. Słońce było coraz niżej, a po tej stronie wiatr nie kąsał tak gwałtownie. Fiben drżał, posuwając się z trudem naprzód. Stopniowo nadrabiał dystans dzielący go od zmniejszającego się ciągle tłumu na przedzie.

— Zwolnij, Gailet — mruknął. — Czy nie możesz powłóczyć nogami, albo coś? Nie musisz odpowiadać na każde pytanie w tej samej sekundeczce, gdy je zadadzą. Czy nie czujesz, że nadchodzę?

Pełna melancholii część jego osobowości pomyślała, że może Gailet już o tym wie i może nic to jej nie obchodzi.

88. Gailet

Z coraz większą trudnością przychodziło jej uwierzyć, ze to wszystko ma jakieś znaczenie. Powodem jej depresji było coś więcej niż tylko zmęczenie wywołane długim, ciężkim dniem, niż brzemię wiary tych wszystkich ogłupiałych szymów, które liczyły, że poprowadzi je naprzód i w górę poprzez labirynt coraz bardziej wymagających prób.

Nie była nim też ustawiczna obecność wysokiego szena zwanego Irongripem. Z pewnością było frustrujące, gdy widziała, jak przechodzi on przez testy, które oblewały inne, więcej warte szymy. Jako drugi Wybraniec Sponsorów był z reguły tuż za nią. Na twarzy miał przylepiony doprowadzający do szału, zarozumiały uśmiech Niemniej na ogół była w stanie zacisnąć zęby i ignorować go.

Same egzaminy również nie dręczyły jej w zbyt wielkim stopniu. Do diabła, one stanowiły najprzyjemniejszą część dnia! Który to ze starożytnych mędrców powiedział, że najczystszą przyjemnością i największą siłą w rozwoju ludzkości była radość, jaką biegły pracownik czerpie ze swego kunsztu? Gdy Gailet się skoncentrowała, mogła się odciąć od niemal wszystkiego — świata i Pięciu Galaktyk — i skupić wyłącznie na wyzwaniu wymagającym od niej ukazania umiejętności. Pod wszystkimi kryzysami oraz mrocznymi problemami dotyczącymi honoru i obowiązku zawsze kryła się czysta satysfakcja odczuwana wtedy, gdy ukończyła zadanie i wiedziała, że spisała się dobrze, zanim jeszcze oznajmili jej to egzaminatorzy z Instytutu.

Nie, testy nie były tym, co ją niepokoiło. Najbardziej dręczyło ją narastające podejrzenie, że mimo wszystko dokonała błędnego wyboru.

Powinnam była odmówić udziału — pomyślała. — Trzeba było po prostu powiedzieć „nie”.

Och, argumenty brzmiały tak samo jak poprzednio. W mysi protokołu i wszystkich zasad, Gubru postawili ją w pozycji, w której po prostu nie miała wyboru, ze względu na dobro własne oraz swego gatunku i klanu.

Niemniej wiedziała też, że ją wykorzystują i czuła się przez to zbrukana.

Podczas ostatniego tygodnia nauki w Bibliotece coraz częściej zapadała w sen przed lśniącymi ekranami, pełnymi tajemniczych danych. Jej sny zawsze zakłócały wyobrażenia ptaków trzymających w rękach groźne instrumenty. Obrazy Maxa i Fibena oraz wielu innych nie znikały, wikłając jej myśli za każdym razem, gdy budziła się na nowo.

Potem nadszedł oczekiwany dzień. Gailet przywdziała swą szatę niemal z poczuciem ulgi, że teraz, wreszcie, wszystko zbliża się do końca. Jaki jednak miał być ten koniec?

Drobna szymka wychynęła z ostatniej z budek testowych, wytarła czoło rękawem srebrzystej bluzki i podeszła zmęczonym krokiem do Gailet. Michaela Noddings była jedynie nauczycielką w szkole podstawowej i miała zieloną kartę, okazało się jednak, że ma więcej zdolności przystosowania i wytrzymałości niż całkiem spora liczba niebieskokartowców, którzy wędrowali teraz samotnie spiralą z powrotem w dół. Gailet poczuła głęboką ulgę, ujrzawszy swą nową przyjaciółkę wśród kandydatów. Wyciągnęła rękę, by ująć jej dłoń.

— O mały włos bym oblała, Gailet — powiedziała Michaela. Jej palce drżały w uścisku dłoni koleżanki.

— No, tylko się nie waż zemdleć, Michaela — odparła uspokajającym głosem Gailet. Pogłaskała wilgotne od potu loki swej towarzyszki. — Jesteś moją siłą. Nie dałabym sobie rady, gdyby ciebie ze mną nie było.

W brązowych oczach Michaeli widoczna była łagodna wdzięczność pomieszana z ironią.

— Bujasz, Gailet. To bardzo miło, że tak mówisz, ale nie potrzebujesz nikogo z nas, a już zwłaszcza mnie. Wszystko, co ja mogę zaliczyć, to dla ciebie betka.

Rzecz jasna nie była to, ściśle mówiąc, prawda. Gailet połapała się już, że egzaminy przygotowywane przez Instytut Wspomagania były w jakiś sposób wyważone tak, by zmierzyć nie tylko inteligencję badanego, lecz również to, jak bardzo się on stara. Oczywiście Gailet miała nad większością pozostałych szymów przewagę wyszkolenia i być może również ilorazu inteligencji, ale w każdym następnym stadium jej próby również stawały się coraz trudniejsze.

Następny szym nadzorowany — znany jako Weasel — wyłonił się z budki i podszedł powolnym krokiem do miejsca, gdzie czekał Irongrip wraz z trzecim członkiem ich bandy. Weasel nie sprawiał wrażenia zbytnio zmęczonego. W gruncie rzeczy wszyscy trzej jeszcze nie wyeliminowani nadzorowani wyglądali na spokojnych i pewnych siebie. Irongrip zauważył spojrzenie Gailet i puścił do niej oko. Szymka odwróciła się szybko.

Później wyłonił się ostatni szym, który potrząsnął głową.

— To już wszyscy… — stwierdził.

— A więc profesor Simmins?

Gdy szym wzruszył ramionami, Gailet westchnęła. To po prostu nie miało sensu. Coś tu było nie w porządku, jeśli wspaniałe, wykształcone szymy oblewały testy, które mimo to nie wyeliminowały bandy Irongripa już na samym początku.

Rzecz jasna. Instytut Wspomagania mógł oceniać „stopień zaawansowania” inaczej niż prowadzony przez ludzi Ziemski Klan. Ostatecznie Irongrip, Weasel i Steelbar byli inteligentni. Galaktowie mogli nie uważać rozmaitych skaz na charakterze nadzorowanych za tak straszliwe i odrażające, jakimi były dla Terran.

A jednak nie. Wcale nie o to chodziło. Gailet zdała sobie z tego sprawę, gdy wraz z Michaelą minęły grupę około dwudziestu szymów, które jeszcze pozostały, by ponownie poprowadzić marsz ku górze. Wiedziała, że musi się za tym kryć coś innego. Nadzorowani byli po prostu zbyt pewni siebie. Wiedzieli skądś, że gra nie jest czysta.

Mogło to przyprawić o szok. Galaktyczne Instytuty miały podobno być nieskazitelne. Tak jednak wyglądała prawda. Gailet zastanowiła się, co — jeśli cokolwiek — można w tej sprawie zrobić.

Gdy zbliżali się do kolejnego stanowiska — obsadzonego przez pulchną, pokrytą zrogowaciałą skórą sorańską inspektorkę oraz sześć robotów — Gailet rozejrzała się wkoło i po raz pierwszy zwróciła na coś uwagę: niemal wszyscy z jaskrawo odzianych galaktycznych obserwatorów — nieziemców nie związanych z Instytutem, którzy przybyli tu przyglądać się i zajmować nieoficjalną dyplomacją — oddalili się. Było widać jeszcze kilku z nich, którzy schodzili szybko w dół zbocza w kierunku wschodnim, jak gdyby przyciągało ich coś interesującego, co się tam działo.

Rzecz jasna, nie zadadzą sobie trudu, by nam powiedzieć, co jest grane — pomyślała z goryczą.

— Dobra, Gailet — Michaelą westchnęła. — Znowu zapychasz pierwsza. Pokaż no im, że potrafimy ekstra nawijać.

A więc nawet pedantyczna nauczycielka mogła używać fizolskiego żargonu jako pozy i symbolu więzi, Gailet westchnęła.

— Się robi. Idę to wykręcić.

Irongrip uśmiechnął się do niej, lecz Gailet zignorowała go. Podeszła do Soranki, pokłoniła się jej i poddała zabiegom robotów.

89. Galaktowie

Suzeren Wiązki i Szponu stąpał dumnie tam i z powrotem pod poruszającym się na wietrze materiałem namiotu Instytutu Wspomagania. Głos gubryjskiego admirała pulsował wibratem oburzenia.

— To nieznośne! Niewiarygodne! Niedopuszczalne! Tę inwazję trzeba zatrzymać, powstrzymać, postawić w stan zawieszenia!

Gładka rutyna normalnej Ceremonii Wspomaganiowej rozpadła się na kawałki. Dostojnicy i egzaminatorzy z Instytutu — Galaktowie o najrozmaitszych kształtach i rozmiarach — popędzili teraz pod wielki baldachim, by pośpiesznie skonsultować się z przenośnymi Bibliotekami w poszukiwaniu precedensu wydarzenia, jakiego żaden z nich dotąd nie widział ani nawet sobie nie wyobrażał. Nieoczekiwane zaburzenia wywołały chaos wszędzie, zwłaszcza jednak w tym zakątku, gdzie Suzeren tańczył taniec oburzenia przed przypominającą pająka istotą.

Naczelny Egzaminator, pająkokształtna Serentinka, stała zrelaksowana w kręgu zbiorników danych, wysłuchując z uwagą skargi gubryjskiego oficera.

— Niech zostanie to osądzone jako pogwałcenie, naruszenie, poważne przestępstwo! Moi żołnierze z surowością wymuszą przestrzeganie poprawności!

Suzeren otrzepał upierzenie, by zademonstrować różowawy odcień, widoczny już pod zewnętrzną warstwą piór, jak gdyby Serentince mogło zaimponować, że admirał jest już niemal samicą, niemal królową.

Naczelny Egzaminator pozostała jednak nieporuszona. Ostatecznie Serentinki wszystkie były samicami, cóż więc w tym było takiego nadzwyczajnego?

Nie okazała jednak po sobie rozbawienia.

— Nowo przybyli spełniają wszystkie kryteria wymagane dla dopuszczenia do udziału w tej ceremonii — odpowiedziała cierpliwie w trzecim galaktycznym. — Rzecz jasna, wywołali konsternację i będzie się wiele o tym mówić jeszcze długo po tym, gdy dzisiejszy dzień dobiegnie końca, niemniej stanowią oni tylko jeden z wielu elementów tej ceremonii, które są, hmm, niekonwencjonalne.

Gubru otworzył, po czym zamknął, dziób.

— Co chce pani przez to powiedzieć?

— To, że jest to najbardziej nieprzepisowa Ceremonia Wspomaganiowa od megalat. Już kilkakrotnie zastanawiałam się, czy nie odwołać jej całkowicie.

— Nie odważy się pani! Złożylibyśmy odwołanie, domagali zadośćuczynienia, domagali rekompensaty…

— Och, to by wam było w smak, prawda? — Naczelny Egzaminator westchnęła. — Wszyscy wiedzą, że Gubru nadmiernie rozciągnęli siły. Orzeczenie przeciwko jednemu z Instytutów pokryłoby część waszych kosztów, co?

Tym razem Gubru milczał. Naczelny Egzaminator użyła dwóch czułków, by podrapać się w szczelinę w skorupie.

— Kilku z moich współpracowników sądzi, że taki był od początku wasz plan. W zaplanowanej przez was ceremonii jest bardzo wiele nieprawidłowości. Po bliższym zbadaniu jednak okazuje się, że każda z nich zatrzymuje się tuż przed granicą nielegalności. Potrafiliście sprytnie wyszukać precedensy i luki prawne. Na przykład sprawa zaaprobowania przez ludzi ceremonii urządzonej dla ich własnych podopiecznych. Nie jest jasne, czy ci wzięci przez was na zakładników dostojnicy rozumieli, na co się zgadzają, gdy podpisywali dokumenty, które mi przedstawiliście.

— Zaoferowano im — umożliwiono — dostęp do Biblioteki.

— Dzikusy nie słyną z umiejętności posługiwania się nią. Istnieje podejrzenie, że ich zmuszono.

— Mamy deklarację akceptacji z Ziemi! Z ich świata rodzinnego! Z gniazda ich matek!

— To fakt — zgodziła się Serentinka. — Przyjęli waszą propozycję pokoju i darmowej ceremonii. Jaki ubogi gatunek dzikusów znajdujących się w tak okropnym położeniu mógłby odrzucić podobną ofertę? Analiza semantyczna wykazuje jednak, że sądzili oni, iż wyrażają jedynie zgodę na dalsze przedyskutowanie sprawy! Najwyraźniej nie rozumieli, że nabyliście prawa do ich dawnych próśb, z których część złożono ponad pięćdziesiąt paktaarów temu! Ten fakt pozwolił na anulowanie okresu oczekiwania.

— To nie nasza sprawa, jak to zinterpretowali — odparł Suzeren Wiązki i Szponu.

— W rzeczy samej. A czy Suzeren Poprawności zgadza się z tą opinią?

Tym razem odpowiedzią było jedynie milczenie. Wreszcie Naczelny Egzaminator uniosła obie przednie nogi i skrzyżowała je w ceremonialnym pokłonie.

— Przyjmujemy do wiadomości wasz protest. Ceremonia będzie kontynuowana, zgodnie ze starożytnymi zasadami ustanowionymi przez Przodków.

Gubryjski dowódca nie miał wyboru. Pokłonił się w odpowiedzi, po czym odwrócił się i wypadł na zewnątrz, przepychając się gniewnie przez tłum swych strażników i adiutantów. Gdy przeszedł, pozostawił ich za sobą, gdaczących i wstrząśniętych.

Egzaminator zwróciła się do swego asystenta, robota.

— O czym rozmawialiśmy, zanim przyszedł Suzeren?

— O zbliżającym się statku, którego pasażerowie powołują się na przysługujący im glejt dyplomatyczny oraz status obserwatorów — odrzekła maszyna w pierwszym galaktycznym.

— Ach tak. O nich.

— Robią się coraz bardziej podenerwowani, gdyż wygląda na to, że gubryjskie myśliwce przechwytujące za chwilę odetną im drogę i mogą wyrządzić im szkodę.

Egzaminator wahała się tylko przez chwilę.

— Poinformuj, proszę, zbliżających się posłów, że nadzwyczaj nas uszczęśliwi spełnienie ich prośby. Powinni się udać bezpośrednio na kopiec, gdzie znajdą się pod opieką Instytutu Wspomagania.

Robot oddalił się pośpiesznie, by wykonać rozkaz. Jednocześnie zbliżyli się inni asystenci, którzy wymachiwali odczytami i obrazowali wstępne raporty odnoszące się do kolejnych anomalii. Holo-ekrany zapalały się jeden za drugim, by ukazać zgromadzony u podstawy wzgórza tłum, który wyłaził z zardzewiałych łodzi i piął się pod górę po nie strzeżonych zboczach.

— To wydarzenie staje się coraz bardziej interesujące — westchnęła z zadumą Naczelny Egzaminator. — Ciekawe, do czego też dojdzie teraz?

90. Gailet

Dzień już się skończył i Gimelhai opadła poniżej zachodniego horyzontu, mętnego od ciemnych chmur, gdy wyczerpane niedobitki przeszły wreszcie przez ostatnie stanowisko egzaminacyjne i padły ze zmęczenia na porośnięty trawą pagórek. Sześć szenów i sześć szymek leżało spokojnie blisko siebie, by się ogrzać. Były zbyt wyczerpane, by wziąć się za iskanie, choć wszystkie czuły, że tego potrzebują.

— Mamuśku, dlaczego nie wybrali sobie do Wspomagania psów? Albo świń? — jęknął jeden z nich.

— Pawianów — zasugerował inny głos. Rozległ się powszechny szept zgody. Te stworzenia zasługiwały na podobne traktowanie.

— Kogokolwiek, byle nie nas — podsumował zwięźle trzeci głos.

Ex exaltavit humilis — pomyślała w milczeniu Gailet. — Ci, którzy są poniżeni, będą wywyższeni.

Motto Terrageńskiego Urzędu Wspomagania miało swe początki w chrześcijańskiej Biblii. Dla Gailet zawsze kryła się w tym niefortunna implikacja, że ktoś, gdzieś, zostanie ukrzyżowany.

Jej oczy zamknęły się i poczuła, że natychmiast ogarnął ją lekki sen.

To tylko drzemka — pomyślała. Nie trwała ona jednak długo. Gailet poczuła, że nagle powrócił do niej jej sen — ten, w którym Gubru stał nad nią, spoglądając w dół przez tuleję złowieszczej machiny. Zadrżała i ponownie otworzyła oczy.

Niknęły już ostatnie refleksy wieczornego blasku. Przejmująco jasne gwiazdy migotały, jak gdyby ich światło przechodziło przez coś, co załamywało je silniej niż zwykła atmosfera.

Gdy śmigacz, którego reflektory lśniły jasno, zbliżył się i wylądował przed nimi, Gailet wraz z pozostałymi podnieśli się szybko. Z pojazdu wyłoniły się trzy postacie: wysoki, pokryty białym pierzem Gubru, pająkokształtny Galakt oraz pękaty ludzki mel, na którym ceremonialna toga wisiała niczym worek na kartofle. Gdy — wraz z innymi szymami — pokłoniła się im, Gailet rozpoznała Cordwainera Appelbego, przewodniczącego miejscowego, garthiańskiego Urzędu Wspomagania.

Mężczyzna sprawiał wrażenie oszołomionego. Z pewnością był przejęty faktem, że w tym wszystkim uczestniczy, niemniej Gailet zastanawiała się też, czy nie podano mu narkotyków.

— Hmm, chciałbym pogratulować wszystkim — oznajmił, występując nieco przed pozostałą dwójkę. — Powinniście się dowiedzieć, jak bardzo dumni z was jesteśmy. Powiedziano mi, że choć niektóre z wyników testów wciąż są dyskutowane, ogólna ocena Instytutu Wspomagania głosi, że Pan argonostes — neoszympansy z Ziemskiego Klanu — są gotowe do przejścia do trzeciego stadium, a właściwie, hmm, były gotowe już od dawna.

Następnie naprzód wystąpiła pająkokształtna dostojniczka.

— To prawda. W gruncie rzeczy mogę obiecać, że Instytut przychylnie rozpatrzy wszelkie przyszłe prośby Ziemskiego Klanu o dalsze egzaminy.

Dziękuję — pomyślała Gailet, gdy wraz z pozostałymi pokłoniła się ponownie. — Ale następnym razem proszę już mnie nie wybierać.

Naczelny Egzaminator rozpoczęła teraz długą przemowę na temat praw i obowiązków podopiecznych gatunków. Mówiła o dawno zaginionych Przodkach, którzy założyli galaktyczną cywilizację tak dawno temu, i o procedurach pozostawionych przez nich w spadku wszystkim następnym generacjom inteligentnych form życia.

Egzaminator przemawiała w siódmym galaktycznym, który większość szymów potrafiła co najmniej zrozumieć. Gailet starała się słuchać uważnie, lecz, wewnątrz, jej zakłopotane myśli wciąż wracały ku temu, co niewątpliwie nastąpi później.

Była pewna, że czuje pod stopami narastanie słabego drżenia, które towarzyszyło im przez całą drogę na szczyt góry. Wypełniało ono powietrze niskim, ledwie słyszalnym dudnieniem. Gailet zachwiała się. Odniosła wrażenie, że mija ją fala nierzeczywistości. Podniosła wzrok i dostrzegła, że kilka wieczornych gwiazd rozjarzyło się nagle jaśniej. Inne uciekły na boki, gdy owalna dystorsja umiejscowiła się bezpośrednio nad jej głową. Zaczęła gromadzić się tam czerń.

Unosząca się na wietrze przemowa Serentinki nie cichła. Cordwainer Appelbe słuchał, zaabsorbowany, z otumanionym wyrazem twarzy, lecz białopióry Gubru stawał się w widoczny sposób coraz bardziej niecierpliwy z każdym upływającym momentem. Gailet dobrze rozumiała, dlaczego. Teraz, gdy bocznik hiperprzestrzenny był rozgrzany i gotowy do użytku, najeźdźcy musieli płacić za każdą upływającą minutę. Gdy Gailet to zrozumiała, poczuła przypływ sympatii dla przynudzającej serentińskiej dostojniczki. Szturchnęła łokciem Michaelę, gdy jej przyjaciółka zaczęła sprawiać wrażenie, że za chwilę popadnie w drzemkę, po czym przybrała pełną skupienia minę.

Kilkakrotnie Gubru otwierał dziób, jak gdyby miał zamiar dopuścić się nieeleganckiego czynu, jakim byłoby przerwanie Naczelnemu Egzaminatorowi. Wreszcie, gdy pająkokształtna istota ucichła na chwilę, aby zaczerpnąć tchu, ptaszysko wtrąciło się nagle. Gailet, która przez kilka miesięcy uczyła się intensywnie, z łatwością zrozumiała urywane słowa trzeciego galaktycznego.

— …zwleka, ociąga się, mitręży czas! Pani motywy są wątpliwe, nie wzbudzające zaufania, podejrzane! Nalegam, by pani kontynuowała, przyśpieszyła, przeszła do rzeczy!

Serentinka jednak nie straciła rytmu, lecz kontynuowała w siódmym galaktycznym.

— Pokonując straszliwe wyzwanie, które stanęło przed wami dzisiaj, zdając testy bardziej rygorystyczne niż wszystkie, które dotąd widziałam, udowodniliście, że jesteście godni tytułu młodszych obywateli naszej cywilizacji i przynieśliście zaszczyt swemu klanowi. Zasłużyliście sobie na to, co dzisiaj otrzymujecie — prawo do potwierdzenia waszej miłości do swych opiekunów oraz wyboru nadzorcy stadium. Ta druga decyzja jest ważna. Na nadzorcę musicie wybrać znany, tlenodyszny gatunek gwiezdnych wędrowców, który nie jest członkiem waszego klanu. Gatunek ów będzie bronił waszych interesów oraz w sposób bezstronny interweniował w sporach pomiędzy wami a waszymi opiekunami. Jeśli tego pragniecie, macie prawo wybrać Tymbrimczyków z Klanu Krallnithów, którzy byli waszymi nadzorcami i doradcami do tej chwili albo też dokonać zmiany. Możecie również wybrać jeszcze inną opcję — zakończyć wasz udział w galaktycznej cywilizacji i zażądać odwrócenia skutków wspomaganiowych manipulacji. Nawet ten drastyczny krok został przepisany przez Przodków jako zagwarantowanie fundamentalnych praw żywych istot.

Czy moglibyśmy to zrobić? Czy naprawdę byśmy mogli?

Gailet poczuła odrętwienie już na samą tę myśl. Mimo iż wiedziała, że w praktyce niemal nigdy się na to nie pozwala, taka opcja istniała!

Zadrżała i ponownie skupiła swą uwagę na przemowie. Naczelny Egzaminator uniosła dwa ramiona na znak błogosławieństwa.

— W imię Instytutu Wspomagania, przed całą galaktyczną cywilizacją, ogłaszam w tej chwili was, reprezentantów swego gatunku, za upoważnionych i zdolnych do dokonania wyboru i złożenia świadectwa. Idźcie i przynieście dumę wszystkim żywym istotom.

Serentinka cofnęła się. Nareszcie przyszła kolej na sponsora ceremonii. W normalnych warunkach byłby nim człowiek lub być może Tymbrimczyk, tym razem jednak sprawa wyglądała inaczej. Gubryjski emisariusz odtańczył mały taniec zniecierpliwienia. Zaskrzeczał coś szybko do generatora głowu. Zagrzmiały słowa siódmego galaktycznego.

— Dziesięciu spośród was będzie towarzyszyć ostatecznie wybranym reprezentantom do bocznika, by służyć za świadków. Wyznaczona para dźwigać będzie brzemię wyboru i zaszczytu. Wymienię teraz ich nazwiska. Doktor Gailet Jones, samica, obywatelka Garthu, Terrageńskiej Federacji i Ziemskiego Klanu.

Gailet nie chciała się poruszyć, lecz jej przyjaciółka Michaela zdradziła ją, kładąc jej rękę na krzyżu. Postąpiła kilka kroków w kierunku dygnitarzy i pokłoniła się. Generator głosu zabrzmiał ponownie.

— Irongrip Hansen, samiec, obywatel Garthu, Terrageńskiej Federacji i Ziemskiego Klanu.

Większość ze stojących za nią szymów wciągnęła powietrze pod wpływem szoku i przerażenia. Gailet jednak zamknęła tylko oczy. Jej najgorsze obawy zostały potwierdzone. Do tej chwili trzymała się uporczywie nadziei, że Suzeren Poprawności mógł jeszcze zachować wpływ pomiędzy Gubru. Że zdoła jeszcze zmusić triumwirat do uczciwej gry. Teraz jednak…

Poczuła, że stanął obok niej. Wiedziała, że szen, którego nienawidziła najbardziej, ma na twarzy ten swój uśmieszek.

Dość tego! Już wystarczająco długo to znosiłam! Z pewnością Naczelny Egzaminator coś podejrzewa. Jeśli jej powiem…

Nie poruszyła się jednak. Jej usta nie otworzyły się, by przemówić.

Nagle i z brutalną jasnością Gailet zrozumiała prawdziwy powód, dla którego tak długo godziła się brać udział w tej farsie.

Manipulowali w moim umyśle!

Wszystko nagle nabrało sensu. Przypomniała sobie sny… koszmary wyrażające bezradność wobec subtelnego, lecz nieugiętego przymusu, wywieranego przez maszyny trzymane w bezlitosnych szponach.

Instytut Wspomagania nie dysponuje sprzętem niezbędnym do wykrycia czegoś takiego.

Jasne, że nie! Ceremonie Wspomaganiowe były nieodmiennie radosnymi uroczystościami, święconymi wspólnie przez opiekunów i podopiecznych. Kto kiedykolwiek słyszał, by reprezentanta gatunku trzeba było uwarunkowywać lub zmuszać do uczestnictwa?

Musieli to zrobić po tym, jak zabrali Fibena. Suzeren Poprawności nigdy nie zgodziłby się na podobny numer. Gdyby tylko Naczelny Egzaminator dowiedziała się o tym, moglibyśmy wycisnąć z Gubru reparacje warte całą planetę!

Gailet otworzyła usta.

— Ja… — usiłowała wykrztusić z siebie słowa. Naczelny Egzaminator spojrzała na nią.

Pot skondensował się na czole szymki. Jedyne, co musiała zrobić, to wysunąć oskarżenie. Choćby uczynić aluzję!

Jej mózg jednak zamarzł. Czuła się tak, jakby zapomniała, jak kształtuje się słowa!

Blokada mowy. No jasne. Gubru dowiedzieli się, jak łatwo jest założyć ją neoszympansowi. Człowiek, być może, byłby w stanie ją przełamać, lecz Gailet wiedziała, że w jej przypadku sprawa jest beznadziejna.

Nie umiała odczytywać wyrazu twarzy stawonogów, odniosła jednak wrażenie, że Serentinka z jakiegoś powodu wygląda na rozczarowaną. Egzaminator cofnęła się.

— Przejdźcie do bocznika hiperprzestrzennego — poleciła.

Nie! — pragnęła krzyknąć Gailet, wydała z siebie jednak jedynie słabe westchnienie. Poczuła, że jej prawa ręka uniosła się z własnej inicjatywy i spotkała z lewą ręką Irongripa. Ten złapał ją mocno tak, że nie mogła się uwolnić.

Wtedy właśnie poczuła, że w jej umyśle zaczyna się formować obraz — ptasia twarz z żółtym dziobem i zimnymi, nie mrugającymi oczyma. Żadne wysiłki nie mogły jej uwolnić od tego wyobrażenia. Gailet wiedziała z przerażającą pewnością, że zaniesie je ze sobą na szczyt ceremonialnego kopca, a gdy już się tam znajdzie, ona i Irongrip wyślą je ku górze, do owalu zniekształconej przestrzeni nad ich głowami, by mogli je ujrzeć wszyscy, tutaj i na tysiącu innych światów.

Ta część umysłu Gailet, która wciąż należała do niej — logiczne jestestwo, odcięte teraz i izolowane — dostrzegło wyrachowaną i podstępną logikę tego planu.

Och, ludzie z pewnością będą twierdzić, że wybór, którego dokonano dzisiaj, był oszustwem. Ponadto zapewne więcej niż połowa klanów w Pięciu Galaktykach w to uwierzy. To jednak niczego nie zmieni. Decyzja zachowa swą ważność! Alternatywą byłaby dyskredytacja całego systemu. Gwiezdna cywilizacja znajdowała się teraz pod taką presją, że nie mogła znieść wielu dodatkowych napięć.

W gruncie rzeczy całkiem dużo klanów mogło uznać, że jedno małe plemię dzikusów przysporzyło już wystarczająco wielu kłopotów. Bez względu na to, po czyjej stronie była racja, niemało zwolenników znajdzie pomysł, by zakończyć ten problem raz na zawsze.

Nagle Gailet pojęła wszystko. Gubru nie pragnęli zostać jedynie „obrońcami” i nadzorcami szymów podczas następnego stadium. Mieli zamiar doprowadzić do eksterminacji ludzkości. Gdy już zostanie to osiągnięte, jej własny gatunek będzie przeznaczony do adopcji i Gailet nie miała wiele wątpliwości, czym się to skończy!

Serce jej waliło. Opierała się, nie chcąc zwrócić się w kierunku, w którym prowadził ją Irongrip, nic to jednak nie dało. Modliła się, by dostać wylewu.

Chcę umrzeć!

Jej życie nie miało większego znaczenia. Z pewnością zresztą zaplanowali jej „zniknięcie” natychmiast po ceremonii. Będą chcieli pozbyć się dowodów.

Och, Goodall i Ifni, powalcie mnie teraz! — chciała krzyknąć.

W tym momencie wreszcie rozległy się słowa… lecz to nie jej głos je wypowiedział.

— Stać! Dzieje się tu niesprawiedliwość! Żądam, by mnie wysłuchano!

Gailet nie wyobrażała sobie, że jej serce może bić jeszcze szybciej, teraz jednak tachykardia sprawiła, że poczuła się słabo.

O Boże, niech to będzie…

Usłyszała, jak Irongrip zaklął. Poczuła, że wypuścił jej rękę. Już to samo przyniosło jej radość. Rozległ się skrzekliwy odgłos gubryjskiego gniewu i wysokie „ips” szymskiego zaskoczenia. Ktoś — Mi-chaela, zdała sobie sprawę Gailet — ujął ją za ramię i odwrócił.

Była już pełna noc. Rozproszone chmury oświetlały od dołu jasne latarnie kierunkowe kopca oraz burzliwy, lśniący łagodnym blaskiem tunel energii, który formował się teraz ponad sztuczną górą. Samotny neoszympans w zabrudzonej piaskiem ceremonialnej szacie zbliżył się z ostatniego stanowiska testowego. Otarł pot z czoła i ruszył zdecydowanym krokiem ku trójce zaskoczonych dygnitarzy.

To Fiben — pomyślała Gailet. Z oszołomieniem przekonała się, że stare nawyki powróciły do niej jako pierwsze.

Och, Fiben, tylko nie udawaj chojraka! Staraj się nie zapomnieć o protokole…

Gdy zdała sobie sprawę, co robi, Gailet zachichotała nagle, ogarnięta przelotną falą histerii. Uwolniło ją to częściowo od paraliżu i zdołała podnieść rękę, by zasłonić usta.

— Och, Fiben — westchnęła.

Irongrip warknął, nowo przybyły zignorował jednak nadzorowanego. Fiben spojrzał jej w oczy i mrugnął znacząco. Gailet uderzyło, że gest, który kiedyś tak ją denerwował, teraz sprawił, że kolana ugięły się pod nią z radości.

Fiben podszedł do trojga dostojników i pokłonił się nisko. Potem, ze złożonymi na znak szacunku dłońmi, czekał, aż pozwolą mu przemówić.

— …niehonorowe, uporczywe, niedopuszczalne zakłócenia — zagrzmiał generator głosu gubryjskiego dostojnika. — Żądamy natychmiastowego usunięcia oraz sankcji, kary…

Hałas ucichł nagle, gdy Naczelny Egzaminator sięgnęła przed siebie jednym z przednich ramion i wyłączyła generator. Następnie wystąpiła zgrabnym krokiem naprzód i zwróciła się do Fibena.

— Młoda istoto, gratuluję ci, że zdołałaś sama pokonać drogę aż na szczyt. Twoja wspinaczka była jednym z głównych źródeł zamieszania i niekonwencjonalności, które sprawiają, że jest to jedna z najbardziej pamiętnych ceremonii, jakie kiedykolwiek odnotowano. Ze względu na wyniki twych testów oraz inne osiągnięcia zasłużyłaś sobie na miejsce na tym szczycie. — Serentinka skrzyżowała dwa ramiona i obniżyła przednią część ciała. — Teraz — ciągnęła, gdy podniosła się ponownie — czy możemy przyjąć, że chcesz złożyć skargę? I to wystarczająco ważną, by tłumaczyła tak obcesowy ton?

Gailet poczuła napięcie. Naczelny Egzaminator mogła z nimi sympatyzować, lecz w jej słowach kryła się zawoalowana groźba. Lepiej niech Fiben dobrze uzasadni swe stanowisko. Jeden błąd i może uczynić sytuację jeszcze gorszą niż przedtem.

Fiben pokłonił się ponownie.

— Z… z szacunkiem domagam się wyjaśnienia tego… tego, w jaki sposób wybiera się reprezentantów gatunku.

Nie najgorzej.

Mimo to Gailet wciąż walczyła ze swym uwarunkowaniem. Gdyby tylko mogła tam podejść, by mu pomóc!

Od pewnego czasu skryte w mroku zbocza, znajdujące się poza kręgiem świateł, zaczęły się wypełniać galaktycznymi dygnitarzami — tymi, którzy wcześniej oddalili się, by obserwować nieznane wydarzenia rozgrywające się na dole. Teraz wszyscy ucichli, spoglądając na skromnego podopiecznego z jednego z najnowszych spośród wszystkich gatunków, który żądał odpowiedzi od magnata z Instytutu.

Gdy Naczelny Egzaminator mu ich udzielała, w jej głosie brzmiała cierpliwość.

— Jest tradycją, że sponsorzy ceremonii wybierają parę spośród tych, którzy przeszli wszystkie próby. Choć jest prawdą, że w tym przypadku sponsorzy są zdeklarowanymi wrogami waszego klanu, ich nieprzyjaźń oficjalnie wygaśnie wraz z ukończeniem obrządków. Pomiędzy klanami Terran i Gooksyu-Gubru zapanuje pokój. Czy sprzeciwiasz się temu, młoda istoto?

— Nie — Fiben potrząsnął głową. — Nie temu. Chcę się tylko dowiedzieć jednego: czy bezwzględnie musimy zaakceptować dokonany przez sponsorów wybór reprezentantów?

Gubryjski emisariusz zaskrzeczał natychmiast z oburzenia. Zaskoczone szymy popatrzyły na siebie. Irongrip mruknął:

— Kiedy to wszystko się skończy, wezmę tego małego studencika i…

Serentinka nakazała gestem milczenie. Jej wielofasetkowe oczy skupiły się na Fibenie.

— Młoda istoto, co byś uczyniła, gdyby zależało to od ciebie? Czy chciałabyś, byśmy poddali to pod głosowanie twych współplemieńców?

Fiben pokłonił się.

— Chciałbym, wasza dostojność.

Tym razem wrzask Gubru był naprawdę bolesny dla ucha. Gailet po raz kolejny spróbowała wystąpić naprzód, lecz Irongrip trzymał ją mocno za ramię. Była zmuszona do stania bez ruchu i wysłuchiwania mamrotanych przez nadzorowanego przekleństw.

Wreszcie serentińska dostojniczka przemówiła:

— Choć odnoszę się do twej prośby życzliwie, nie widzę, w jaki sposób mogłabym ją spełnić. Przy braku precedensu…

— Ale jest taki precedens!

Był to nowy, basowy głos, dobiegający ze skrytego w mroku stoku znajdującego się za plecami dostojników. Z tłumu galaktycznych gości wyłoniły się cztery postacie, które wkroczyły na oświetlony obszar. Jeśli przedtem Gailet była zaskoczona, teraz mogła jedynie wybałuszyć oczy z niedowierzania.

Uthacalthing!

Smukłemu Tymbrimczykowi towarzyszył brodaty ludzki mel, który swą niedopasowaną ceremonialną szatę pożyczył zapewne w ostatniej chwili od jakiegoś dwunogiego, lecz nie całkiem człekokształtnego Galakta i zarzucił ją na coś, co wyglądało na skóry zwierzęce. Obok młodego człowieka kroczył neoszympans, który miał widoczne kłopoty ze staniem w pozycji pionowej i nosił wiele stygmatów atawizmu. Gdy grupa zbliżała się do pustego terenu, ów szym trzymał się z tyłu, jak gdyby rozumiał, że nie jest to miejsce dla niego.

To jednak czwarta istota — wysoka postać, której jaskrawy, nadęty grzebień grzbietowy wzniósł się w górę na znak godności jak balon — pokłoniła się od niechcenia i zwróciła do Serentinki.

— Widzę cię. Kaszlnięcie *Quinn’3 z Instytutu Wspomagania. Serentinka odwzajemniła pokłon.

— Widzę cię, szanowny ambasadorze Kaulcie z Thennanian, i ciebie, Uthacalthingu z Tymbrimczyków, a także waszych towarzyszy. Przyjemnie jest być świadkiem waszego bezpiecznego przybycia.

Wielki Thennanianin rozpostarł ramiona.

— Dziękuję waszej dostojności za udzielenie mi zgody na skorzystanie ze swych urządzeń nadawczych, bym mógł się skontaktować z moim klanem po tak długiej przymusowej izolacji.

— To jest teren neutralny — oznajmiła dostojniczka. — Wiem też, że istnieją poważne kwestie dotyczące tej planety, na które chce pan zwrócić uwagę Instytutu, gdy tylko ta ceremonia dobiegnie końca. Na razie jednak muszę nalegać, byśmy trzymali się tematu. Czy zechce pan, proszę, wyjaśnić uwagę, którą wypowiedział pan po przybyciu?

Kault wskazał ręką na Uthacalthinga.

— Ten szanowny poseł reprezentuje gatunek, który służył neoszympansom jako nadzorca stadium oraz obrońca już od chwili, gdy ich opiekunowie, dzikusy, napotkali galaktyczne społeczeństwo. Pozwolę, by on to pani powiedział.

Nagle Gailet zauważyła, jak zmęczony wydaje się Uthacalthing. Zwykle pełne wyrazu witki tyma leżały rozciągnięte bezwładnie, zaś jego oczy były blisko przysunięte do siebie. Musiał zadać sobie widoczny wysiłek, by wystąpić naprzód i wyciągnąć rękę, w której trzymał mały, czarny sześcian.

— Tu są informacje — zaczął.

Podszedł do niego robot, który wyjął przedmiot z jego dłoni. Od tej chwili personel Instytutu rozpocznie sprawdzanie cytatów. Sama Naczelny Egzaminator słuchała Uthacalthinga z uwagą.

— Te dane pokażą, że w bardzo wczesnym okresie historii galaktycznej — Ceremonie Wspomaganiowe rozwinęły się z pragnienia Przodków, by uchronić się przed błędem o charakterze moralnym. Ci, którzy rozpoczęli proces znany teraz przez nas jako Wspomaganie, często konsultowali się ze swymi podopiecznymi gatunkami, tak samo jak dzisiaj ludzie ze swoimi. Ponadto podopiecznym nigdy nie narzucano ich reprezentantów.

Uthacalthing wskazał ręką w stronę zebranych szymów.

— Ściśle mówiąc, sponsorzy ceremonii, dokonując wyboru, wysuwają jedynie sugestie. Prawo pozwala, by podopieczni, zaliczywszy wszystkie testy odpowiednie dla ich stadium, zignorowali ten wybór. W pierwotnym sensie ten płaskowyż stanowi ich terytorium, a my przebywamy na nim jako ich goście.

Gailet ujrzała, że obserwujący ich Galaktowie są podnieceni. Wielu skonsultowało się z własnymi studniami danych w poszukiwaniu precedensów, które wysunął Uthacalthing. Wielojęzyczne trajkotanie rozlegało się coraz szerzej wokół nich. Przybył nowy śmigacz z kilkoma Gubru oraz przenośnym urządzeniem komunikacyjnym. Najwyraźniej najeźdźcy również przeprowadzali gorączkowe badania.

Przez cały czas można było wyczuć moc bocznika hiperprzetrzennego narastającą tuż nad nimi. Niski łoskot był już teraz wszechobecny. Sprawiał, że ścięgna Gailet drżały w narzuconym przez niego rytmie.

Naczelny Egzaminator zwróciła się w stronę nominalnego przedstawiciela ludzi, Cordwainera Appelbego.

— Czy, w imieniu swego klanu, popiera pan prośbę o odejście od normalnej procedury?

Appelbe przygryzł dolną wargę. Spojrzał na Uthacalthinga, potem na Fibena, a następnie z powrotem na tymbrimskiego ambasadora. Nagle, po raz pierwszy, mężczyzna naprawdę się uśmiechnął.

— Do diabła, tak jest! Jasne, że popieram! — powiedział w anglicu. W tej samej niemal chwili zaczerwienił się i przeszedł na starannie artykułowany siódmy galaktyczny.

— W imieniu mojego klanu popieram prośbę ambasadora Uthacalthinga.

Serentinka odeszła na bok, by wysłuchać raportu swego personelu. Gdy wróciła, na całym stoku zapadła cisza. Wszyscy byli przykuci do miejsca pod wpływem napięcia aż do chwili, gdy pokłoniła się Fibenowi.

— Precedens, w rzeczy samej, można zinterpretować w sposób korzystny dla twej prośby. Czy mam poprosić twoich towarzyszy, by dokonali wyboru przez podniesienie rąk, czy też drogą tajnego głosowania?

— Świetnie! — rozległ się szept w anglicu. Młody człowiek, który towarzyszył Uthacalthingowi, uśmiechnął się i pokazał Fibenowi uniesiony ku górze kciuk. Na szczęście żaden z Galaktów nie spoglądał w tę stronę, by być świadkiem owej impertynencji.

Fiben zmusił się do przybrania poważnej miny. Pokłonił się po raz kolejny.

— Och, głosowanie przez podniesienie rąk będzie w sam raz, wasza dostojność. Dziękuję pani.

Gailet podczas wyborów czuła się przede wszystkim otumaniona. Starała się usilnie. by nie wyrazić zgody na kandydowanie, lecz ten sam przymus, ta sama nieubłagana siła, która uprzednio nie pozwoliła jej przemówić, sprawiła, że nie była w stanie wycofać swej kandydatury. Wybrano ją jednogłośnie.

Rywalizacja o tytuł męskiego reprezentanta również była prosta. Fiben stawił czoła Irogripowi, spoglądając spokojnie w dzikie oczy! wysoko nadzorowanego. Gailet stwierdziła, że wszystko, na co mogła się zdobyć, to wstrzymać się od głosu, co sprawiło, że kilku spośród pozostałych spojrzało na nią ze zdumieniem.

Mimo to o mało rozpłakała się z ulgi, gdy padł wynik dziewięć do trzech… na korzyść Fibena Bolgera. Gdy wreszcie zbliżył się do niej, Gailet osunęła mu się w ramiona i zalała łzami.

— Wszystko będzie dobrze — powiedział. Pocieszyły ją nie tyle banalne słowa, co brzmienie jego głosu.

— Powiedziałam ci, że wrócę, prawda?

Pociągnęła nosem i otarła łzy. Skinęła głową. Jeden banał wymagał drugiego. Dotknęła jego policzka. W jej głosie była tylko odrobina sarkazmu, gdy powiedziała:

— Mój ty bohaterze.

Pozostałe szymy — wszystkie poza znajdującymi się w mniejszości nadzorowanymi — zebrały się wokół nich. Rozradowany tłum otoczył ich ciasno. Po raz pierwszy zaczęło wyglądać na to, że ceremonia może się jednak zamienić w radosną uroczystość.

Stanęli w szeregu, dwójkami, za Fibenem i Gailet, po czym ruszyli w kierunku ostatniej ścieżki prowadzącej na szczyt, gdzie wkrótce miało się uformować fizyczne połączenie pomiędzy tym światem a odległymi przestrzeniami.

W tej właśnie chwili przenikliwy gwizd poniósł się echem po małym płaskowyżu. Nowy śmigacz wylądował przed szymami, blokując im drogę.

— O, nie! — jęknął Fiben, który natychmiast rozpoznał barkę przewożącą trzech suzerenów gubryjskich sił inwazyjnych.

Suzeren Poprawności wyglądał na zgnębionego. Siedział na grzędzie, opadły z sił. Nie był nawet w stanie podnieść głowy, by na nich spojrzeć. Pozostali dwaj władcy zeskoczyli jednak zwinnie na ziemię i w zwięzłych słowach zwrócili się do Serentinki:

— My również chcemy przedstawić, przedłożyć, powołać się na… precedens!

91. Fiben

Jak łatwo zwycięstwo może przerodzić się w klęskę? Fiben zastanawiał się nad tym problemem, gdy zdjął ceremonialna szatę i pozwolił dwóm szymom, by namaszczały olejem jego barki. Naprężał mięśnie, starając się przypomnieć to z dawnych czasów, gdy uprawiał zapasy, co mogło mu się przydać.

Jestem na to za stary — pomyślał. — A to był długi, ciężki dzień. Gubru nie żartowali, gdy radośnie oznajmili, że znaleźli furtkę. Gailet próbowała wytłumaczyć mu sprawę, podczas gdy się przygotowywał. Jak zwykle, wszystko wydawało się mieć charakter abstrakcyjny.

— Tak jak to widzę, Fiben, Galaktowie nie odrzucają idei ewolucji jako takiej, a jedynie ideę ewolucji inteligencji. Wierzą w coś podobnego do tego, co ongiś nazywaliśmy „darwinizmem” w odniesieniu do wszystkich istot aż do poziomu przedrozumnych. Ponadto uważa się, że natura jest mądra, gdyż zmusza każdy gatunek, by wykazał swe przystosowanie w warunkach dzikiego życia.

Fiben westchnął.

— Proszę cię, przejdź do rzeczy, Gailet. Powiedz mi tylko, dlaczego muszę stawić czoła temu łachmycie. Czy rozstrzygnięcie sporu przez pojedynek nie jest czymś głupawym nawet według nieziemniackich standardów?

Gailet potrząsnęła głową. Przez krótką chwilę wydawało się, ze dotknęła ją blokada mowy. To jednak zniknęło, gdy jej umysł przestawił się na znajome, pedantyczne tory.

— Nie, nie jest. Nie, jeśli przyjrzeć się temu uważnie. Widzisz, jednym z niebezpieczeństw, na jakie naraża się gatunek opiekunów, wspomagając nową rasę podopiecznych aż do poziomu inteligencji gwiezdnych wędrowców, jest możliwość, że poprzez zbyt daleko posunięte manipulacje może ją pozbawić jej istoty, tego właśnie dobrego przystosowania, które uczyniło ją kandydatem do Wspomagania.

— Chcesz powiedzieć…

— Że Gubru mogą oskarżyć ludzi, iż to właśnie uczynili szymom, i jedyny sposób na udowodnienie, że tak nie jest, to demonstracja, że wciąż potrafimy być zapalczywi, twardzi i silni fizycznie.

— Ale myślałem, że wszystkie te testy… Gailet potrząsnęła głową.

— Wykazały one, że wszyscy na tym płaskowyżu spełniają kryteria Trzeciego Stadium. Nawet — Gailet skrzywiła twarz. Wydawało się, że musi walczyć o słowa — nawet ci nadzorowani stoją wyżej, przynajmniej w większości kwestii, które — w myśl przepisów — testuje Instytut. Nie spełniają jedynie naszych, dziwacznych, ziemskich wymagań.

— Takich, jak przyzwoity charakter i odpowiednia woń ciała. Aha. Nadal jednak nie kapuję…

— Fiben, Instytutu tak naprawdę nie obchodzi, kto wejdzie do bocznika, od chwili gdy wszyscy zaliczyliśmy testy. Jeśli Gubru chcą, by nasz męski reprezentant gatunku udowodnił, że jest lepszy pod jeszcze jednym względem — „sprawności” — to cóż, istnieją precedensy. W gruncie rzeczy robiono to częściej niż głosowanie.

Po drugiej stronie niewielkiego placyku Irongrip zginał mięśnie i uśmiechał się do Fibena, wspierany przez dwóch wspólników. Weasel i Steelbar przerzucali się żartami z potężnym wodzem nadzorowanych, śmiejąc się — pewni swego — z tego nagłego zwrotu na ich korzyść.

Teraz na Fibena przyszła kolej, by potrząsnąć głową i mruknąć cicho.

— Goodall, cóż to za sposób na rządzenie galaktyką. Może jednak Prathachulthorn miał rację?

— Co takiego, Fiben?

— Nic — odparł, gdy ujrzał, jak sędzia — pilański przedstawiciel Instytutu — zbliżył się do środka areny. Fiben odwrócił się, by spojrzeć Gailet w oczy. — Powiedz mi tylko, że wyjdziesz za mnie, jeśli wygram.

— Ale… — mrugnęła, po czym skinęła głową. Wydawało się, że ma zamiar powiedzieć coś jeszcze, lecz w jej oczach pojawił się ów niezwykły wyraz, jak gdyby po prostu nie potrafiła sformułować zwykłego zdania. Zadrżała. Dziwnym, odległym głosem zdołała wydusić z siebie pięć słów:

— Zabij — go — dla — mnie, Fiben.

To, co widniało w jej oczach, nie było drapieżną żądzą krwi, lecz czymś znacznie głębszym. Desperacją.

Fiben skinął głową. Nie miał żadnych złudzeń co do tego, jakie zamiary ma w stosunku do niego Irongrip.

Sędzia kazał im wystąpić. Miało nie być broni. Miało nie być zasad. Podziemne dudnienie przerodziło się w silny, gniewny warkot. Strefa nieprzestrzeni nad ich głowami zamigotała na krawędziach, jak gdyby rozświetliły ją śmiercionośne błyskawice.

Zaczęło się od powolnego okrążania areny. Fiben i jego przeciwnik spoglądali na siebie ostrożnie, zataczając wokół niej bokiem pełen krąg. Dziewięć spośród pozostałych szymów stało na zboczu ponad nimi, obok Uthacalthinga, Kaulta i Roberta Oneagle’a. Po drugiej stronie obserwowali walkę Gubru oraz dwaj współtowarzysze Irongripa. Rozmaici galaktyczni obserwatorzy oraz przedstawiciele Instytutu Wspomagania zajęli oddzielające ich od siebie łuki.

Weasel i Steelber dawali pięściami znaki swemu dowódcy i szczerzyli zęby.

— Załatw go, Fiben! — zagrzewał go jeden z pozostałych szymów. A więc cały barokowy rytuał, cała tajemnicza, starożytna tradycja i wiedza doprowadziły w końcu do tego. W ten sposób Matka Natura uzyskała wreszcie decydujący głos.

— Sta…art!

Nagły okrzyk pilańskiego sędziego uderzył w uszy Fibena ultradźwiękowym piskiem, na chwilę zanim zagrzmiał generator głosu.

Irongrip był szybki. Zaszarżował prosto przed siebie. Fiben o mało nie za późno zdecydował, że jest to manewr mający na celu zmylenie przeciwnika. Zaczął odskakiwać w lewą stronę, lecz w ostatnim momencie zdążył jeszcze zmienić kierunek i zadał cios pozostawioną z tyłu stopą.

Nie zakończył się on satysfakcjonującym chrupnięciem, na które miał nadzieję Fiben, lecz Irongrip krzyknął głośno i zatoczył się do tyłu, trzymając się za żebra. Niestety Fiben utracił równowagę i nie był w stanie wykorzystać tej przelotnej okazji. W kilka sekund później było już po niej. Irongrip ponownie ruszył naprzód, tym razem ostrożniej. W jego oczach wypisana była żądza mordu.

W niektóre dni po prostu nie opłaca się wstawać z łóżka — pomyślał Fiben, gdy ponownie zaczęli krążyć wokół siebie.

W rzeczywistości dzisiejszy dzień rozpoczął się dla niego, gdy obudził się na gałęzi drzewa w odległości kilku mil na zewnątrz od ogrodzenia Port Helenia, gdzie spadochrony bluszczu talerzowego przyozdabiały girlandami nagie gałęzie ogołoconego przez zimę sadu…

Irongrip zadał suche uderzenie, za którym poszedł mocny cios prawą. Fiben dał nurka pod ramieniem przeciwnika i odpowiedział uderzeniem na odlew. Irongrip je zablokował. Gdy kości ich przedramion spotkały się ze sobą, wydały głośny trzask.

…Żołnierze Szponu okazali mu niechętną uprzejmość, poganiał więc mocno Tycho, aż wreszcie dojechał do dawnego więzienia…

Pięść przeleciała z gwizdem obok jego ucha niczym kula armatnia. Fiben zbliżył się do nieprzyjaciela, pozostawiając na zewnątrz jego wyciągnięte ramię, i obrócił się, by zadać łokciem cios w jego odsłonięty żołądek.

…Spoglądając na porzucone pomieszczenie, zrozumiał, że zostało mu bardzo mało czasu. Tycho pogalopował przez puste ulice z kwiatem zwisającym z pyska…

Pchnięcie nie było wystarczająco silne. Co gorsze, uchylił się zbyt wolno i cofające się szybko ramię Irongripa zacisnęło się na jego gardle.

…i doki pełne były szymów, które stały wzdłuż przystani, budynków i ulic, gapiąc się…

Miażdżący ucisk groził odcięciem dopływu powietrza. Fiben przykucnął i cofnął prawą stopę, wkładając ją pomiędzy nogi przeciwnika. Zaczął ciągnąć w jedną stronę, aż Irongrip zastosował przeciwwagę, po czym odwrócił się gwałtownie, naparł całym ciężarem w przeciwnym kierunku i zadał kopniaka. Prawa noga Irongripa omsknęła się. Nadmierna siła, z jaką się opierał, uniosła Fibena w górę i przewróciła na ziemię. Niewiarygodnie mocny uścisk nadzorowanego utrzymywał się jeszcze przez zdumiewająco długą chwilę. Puścił dopiero wraz ze strzępami ciała rywala.

…Zamienił konia na łódź i skierował się prosto na drugą stronę zatoki, ku barierze z boi…

Krew płynęła strumieniem z rozdartego gardła Fibena. Szrama minęła jego żyłę szyjną zaledwie o pół cala. Cofnął się, gdy ujrzał, jak szybko Irongrip stanął z powrotem na nogi. Prędkość poruszeń tego szena była wprost przerażająca.

…Stoczył umysłową bitwę z bojami, zdobywając — przez użycie rozumu — prawo do przejścia…

Irongrip odsłonił zęby, rozłożył długie ramiona i wydał z siebie mrożący krew w żyłach wrzask. Ten widok i dźwięk przeszyły Fibena niczym wspomnienie walk toczonych na długo, długo zanim szymy zaczęły latać gwiazdolotami, gdy zastraszenie stanowiło połowę każdego zwycięstwa.

— Dasz sobie radę, Fiben! — krzyknął Robert Oneagle, by unieszkodliwić magię gróźb Irongripa. — No jazda, stary! Zrób to dla Simona!

Cholera — pomyślał Fiben. — Typowo ludzki trik. Żerowanie na poczuciu winy!

Niemniej zdołał przezwyciężyć chwilowy przypływ wątpliwości. Uśmiechnął się do wroga.

— Fakt, że potrafisz wrzeszczeć, ale czy umiesz zrobić to? Zagrał mu na nosie. Następnie musiał szybko uskoczyć w bok, gdyż Irongrip zaszarżował. Tym razem obaj zadali czyste ciosy, brzmiące jak uderzenia w bęben. Oba szymy dotarły chwiejnym krokiem na przeciwległe krańce areny. Tam dopiero zdołały odwrócić się ponownie, dysząc ciężko i odsłaniając zęby.

…Plaża była zaśmiecona, zaś ścieżka w górę urwisk długa i trudna. Okazało się jednak, że był to tylko początek. Zaskoczeni przedstawiciele Instytutu zaczęli już demontować swe maszyny, gdy nagle zjawił się on, zmuszając ich do pozostania na miejscu i przeprowadzenia jeszcze jednego testu. Sądzili, że nie będzie trzeba wiele czasu, by wysłać go z powrotem do domu…

Gdy następnym razem zbliżyli się do siebie, Fiben celowo przyjął kilka ciosów w bok twarzy, by móc podejść do przeciwnika i rzucić go na ziemię. Nie był to najbardziej elegancki przykład dżiu-dżitsu. Wykonując rzut, poczuł nagły, rozdzierający ból w nodze.

Przez chwilę Irongrip leżał, bezradny, na ziemi. Gdy jednak Fiben spróbował rzucić się na niego, noga omal się pod nim nie załamała.

Nadzorowany ponownie zerwał się błyskawicznie. Fiben starał się nie pokazać, że kuleje, coś jednak musiało go zdradzić, gdyż tym razem Irongrip zaatakował jego prawą stopę i gdy Fiben spróbował wyhamować, lewa noga nie utrzymała jego ciężaru.

…wyczerpujące testy, wrogie spojrzenia, napięcie wywołane niepokojem, czy zdąży na czas…

Gdy padał do tyłu, spróbował zadać kopniaka, przyniosło mu to jednak jedynie uścisk, który zgniótł jego kostkę niczym prasa rolkowa. Fiben szukał rozpaczliwie punktu oparcia, lecz jego palce chwytały tylko sypką ziemię. Usiłował ześliznąć się na bok, ale przeciwnik przyciągnął go z powrotem i upadł na niego.

…I przeszedł przez to wszystko tylko po to, by wylądować tutaj? Aha. W ostatecznym rozrachunku był to diabelnie ciężki dzień…

Istniały pewne triki, których mógł spróbować zapaśnik w walce z silniejszym przeciwnikiem znacznie cięższej wagi. Niektóre z nich przypominały się Fibenowi, gdy usiłował się wyrwać. Gdyby był odrobinę mniej bliski całkowitego wyczerpania, jeden czy dwa z nich mogłyby się nawet udać.

W obecnej sytuacji zdołał jedynie uzyskać punkt pseudorównowagi. Osiągnął nieznaczną przewagę uchwytu, która akurat równoważyła straszliwą siłę Irongripa. Ich ciała wytężały się, a dłonie zaciskały kurczowo w poszukiwaniu najmniejszej nawet okazji do chwytu. Twarze mieli przyciśnięte do gruntu, tak blisko jedna od drugiej, że czuli zapach swych gorących oddechów.

Tłum od pewnego czasu zachowywał milczenie. Nie było już słychać żadnych okrzyków zagrzewających do walki ani z jednej, ani z drugiej strony. Gdy on i jego nieprzyjaciel kołysali się stopniowo w przód i w tył w zwodniczo powolnym, śmiertelnie poważnym boju, Fiben znalazł się w pozycji, z której wyraźnie widział znajdujący się poniżej stok Kopca Ceremonialnego. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że tłum zniknął. Tam, gdzie przedtem znajdowała się gęsta gromada różnokształtnych Galaktów, teraz pozostał jedynie pusty obszar zdeptanej trawy.

Ostatnich spośród gapiów widać było, jak pędzili w dół wzgórza w kierunku wschodnim, gestykulując i krzycząc z podniecenia w rozmaitych językach. Fiben dostrzegł przelotnie pająkokształtną Serentinkę, Naczelnego Egzaminatora, która stała w środku grupy swych asystentów, nie zwracając już uwagi na walkę dwóch szymów. Nawet pilański sędzia odwrócił się i spojrzał na jakiś narastający tumult w dole zbocza.

Takie coś, po tym jak chciano go przekonać, że los wszystkiego we wszechświecie zależy od pojedynku na śmierć i życie między dwoma szymami? Ta sama bezstronna część osobowości Fibena uznała to za zniewagę.

Ciekawość go zdradziła, nawet w tym czasie i miejscu.

Co też, u diabła, wyrabiają? — zastanowił się.

Podniesienie oczu choćby o cal, w próbie przyjrzenia się temu, co się dzieje, wystarczyło, by go pogrążyć. Spóźnił się o milisekundy z wykorzystaniem szansy stworzonej przez Irongripa w chwili, gdy nadzorowany przesunął lekko swe ciało. Następnie, gdy Fiben zaatakował zbyt późno, Irongrip uzyskał przewagę nagłym chwytem i zaczął wywierać nacisk.

— Fiben! — to był głos Gailet, niewyraźny z powodu emocji. Dzięki temu dowiedział się, że ktoś przynajmniej jeszcze się przygląda, choćby tylko po to, by być świadkiem jego ostatecznego upokorzenia i końca.

Walczył ze wszystkich sił. Używał trików wydobytych ze studni pamięci. Najlepsze z nich jednak wymagały siły, której już nie miał. Stopniowo był spychany w tył.

Irongrip uśmiechnął się, gdy zdołał ścisnąć przedramieniem tchawicę Fibena. Oddychanie stało się nagle trudne. Fiben wciągnął do płuc bardzo cenne powietrze z wysokim świstem. Dodało to desperacji jego wysiłkom.

Irongrip utrzymywał uścisk z równą zapamiętałością. Światło odbijało się ostrym błyskiem w jego odsłoniętych kłach. Dyszał nad Fibenem przez otwarte w uśmiechu usta.

Nagle odblask przygasł. Coś przesłoniło światło i rzuciło na nich obu mroczny cień. Irongrip zamrugał powiekami. Wydało się, że naraz zauważył, że obok głowy Fibena pojawiło się coś dużego. Czarna, owłosiona stopa. Brązowa noga była krótka, gruba jak pień drzewa i wyżej przechodziła w górę futra…

Dla Fibena świat, który zaczął już mrocznieć i wirować wokół niego, odzyskał powoli ostrość, gdy nacisk na jego tchawicę zelżał nieco. Wciągnął powietrze przez ściśnięte gardło i spróbował się rozejrzeć, by zobaczyć, dlaczego jeszcze żyje.

Pierwszą rzeczą, którą ujrzał, była para łagodnych, brązowych oczu. Spoglądały one na niego z przyjazną otwartością z czarnej jak smoła twarzy znajdującej się na szczycie pagórka mięśni.

Góra miała też uśmiech. Stworzenie wyciągnęło rękę długości małego szympansa i dotknęło z ciekawością Fibena. Irongrip zadrżał i zakołysał się do tyłu ze zdumienia lub może strachu. Gdy dłoń stworzenia zamknęła się na ramieniu nadzorowanego, zacisnęło ją ono jedynie na tyle mocno, by sprawdzić jego siłę.

Najwyraźniej nie było mowy o porównaniu. Wielki samiec goryla chrapnął z zadowoleniem. Wydawało się, że naprawdę się śmieje.

Następnie, pomagając sobie przy chodzeniu jedną ręką, odwrócił się i przyłączył do ciemnofutrej bandy, która właśnie w tej chwili przechodziła przez grupę zdumionych szymów. Gailet gapiła się z niedowierzaniem, zaś szeroko rozstawione oczy Uthacalthinga zamrugały szybko na ten widok.

Robert Oneagle najwyraźniej mówił do siebie. Gubru gęgali i skrzeczeli.

To jednak Kault był przez długi moment w centrum uwagi goryli. Cztery samice i trzy samce otoczyły ciasno wielkiego Thennanianina, wyciągając w górę ręce, by go dotknąć. Odpowiedział im, przemawiając powoli, pełnym radości głosem.

Fiben nie zamierzał popełnić drugi raz tego samego błędu. Odgadnięcie, co mogły robić goryle tutaj, na szczycie Kopca Ceremonialnego wybudowanego przez gubryjskich najeźdźców, przekraczało jego możliwości. Nie zamierzał nawet próbować. Odzyskał koncentrację o mgnienie oka szybciej niż przeciwnik. Gdy Irongrip ponownie opuścił wzrok, oczy nadzorowanego zdradziły trwogę, którą poczuł w chwili, gdy tylko rozpoznał majaczący przed nim kształt pięści Fibena.

Nad małym płaskowyżem rozszalała się kakofonia. Plac ogarnęło szaleństwo pozbawione jakichkolwiek śladów porządku. Granice areny wydawały się już nie mieć znaczenia. Fiben i jego nieprzyjaciel toczyli się pod nogami szymów, goryli, Gubru i wszystkich innych, którzy byli w stanie chodzić, skakać czy pełzać. Niemal nikt nie zwracał na nich uwagi. Fiben właściwie o to nie dbał. Jedyne, co się dla niego liczyło, to fakt, że złożył obietnicę, której musi dotrzymać.

Okładał pięściami Irongripa, nie pozwalając mu odzyskać równowagi, aż wreszcie tamten ryknął i ogarnięty desperacją zrzucił z siebie Fibena jak stary płaszcz. Gdy ten wylądował z bolesnym wstrząsem, zauważył na mgnienie oka za sobą jakieś poruszenie. Odwrócił głowę i ujrzał, jak nadzorowany imieniem Weasel podnosi nogę, przygotowując się do uderzenia go stopą. Cios jednak chybił, gdyż napastnika schwytał uczuciowy goryl, który podniósł go w górę w miażdżącym uścisku.

Drugiego towarzysza Irongripa powstrzymał — czy raczej dźwigał — Robert Oneagle. Ów samiec szyma mógł mieć znacznie więcej siły niż większość ludzi, nie przynosiło mu to jednak żadnego pożytku, gdy był zawieszony w powietrzu. Robert uniósł Steelbara wysoko nad głową niczym Herkules poskramiający Anteusza. Młody mężczyzna skinął głową do Fibena.

— Uwaga, stary.

Fiben przetoczył się na bok. Irongrip uderzył w ziemię w miejscu, gdzie przed chwilą leżał. W powietrze poleciały pióropusze piasku. Bez zwłoki Fiben skoczył na plecy przeciwnika i założył mu półnelsona.

Świat zawirował. Fiben odniósł wrażenie, że jedzie na dzikim, wierzgającym kucyku. Poczuł smak krwi. Wydało mu się, że pył wypełnia mu płuca, wywołując palący, zatykający ból. Odczuwał rwanie w zmęczonych ramionach. Obawiał się, że złapią go w nich skurcze. Gdy jednak usłyszał wysilony oddech swego nieprzyjaciela, zrozumiał, że może wytrzymać jeszcze chwilę.

Głowa Irongripa opuszczała się coraz niżej. Fiben otoczył jego nogi swoimi i wybił je spod niego kopniakiem.

Splot słoneczny nadzorowanego wylądował na pięcie Fibena. Choć nagły impuls bólu oznaczał zapewne, że kilka jego palców uległo złamaniu, nie można było nie rozpoznać świszczącego pisku, jaki rozległ się, gdy przeponę Irongripa ogarnął na chwilę skurcz powstrzymujący wszelki dopływ powietrza.

Odnalazł gdzieś w sobie energię. Odwrócił błyskawicznie swego wroga. Ściskając go ciasnym chwytem nożycowym, otoczył jego szyję przedramieniem i zastosował ten sam (niedozwolony, ale kogo to obchodziło) chwyt, którego wcześniej użyto przeciwko niemu.

Kość otarła się ze zgrzytem o chrząstkę. Grunt pod nimi drżał. Niebo dudniło i pomrukiwało. Ze wszystkich stron słychać było szuranie nieziemskich stóp oraz nieustanny skrzek i szwargotanie tuzina niezrozumiałych języków. Fiben jednak nasłuchiwał jedynie oddechu, który nie płynął przez gardło nieprzyjaciela… i szukał wyłącznie tętniącego pulsu, który tak rozpaczliwie pragnął uciszyć…

W tej właśnie chwili wydało mu się, że coś eksplodowało wewnątrz jego czaszki.


Było to tak, jakby w jego jaźni otworzyły się drzwi, wypuszczając przez siebie coś, co wydawało się jasnym światłem bijącym z jego kory mózgowej. Oszołomiony Fiben myślał początkowo, że jakiś nadzorowany albo Gubru musiał mu zadać cios w tył głowy. Światłość nie była jednak tego rodzaju, jaki pochodzi od wstrząsu. Sprawiała ból, lecz w inny sposób.

Skoncentrował się na sprawie najważniejszej — trzymaniu w mocnym uchwycie nieustannie słabnącego przeciwnika. Nie mógł jednak zignorować tego niezwykłego zjawiska. Jego umysł poszukiwał czegoś, do czego mógłby je porównać, nie znajdował jednak odpowiedniej przenośni. Bezdźwięczny wybuch w jakiś sposób wydawał się obcy i zarazem niesamowicie znajomy.

Fiben natychmiast przypomniał sobie błękitne światło, które tańczyło wesoło, ostrzeliwując jego stopy doprowadzającymi do szału błyskawicami, „bombę cuchnącą”, która sprawiła, że nadęta, fu-trzasta, mała ambasador umknęła, porzucając wszelką godność, historie opowiadane nocą przez panią generał. Te skojarzenia sprawiły, że zaczął podejrzewać…

Wszędzie na płaskowyżu Galaktowie zaprzestali swego wielojęzycznego szwargotu i spojrzeli w górę zbocza. Fiben musiałby unieść nieco głowę, by dojrzeć, co ich tak zaabsorbowało. Zanim jednak to uczynił, upewnił się co do swego wroga. Gdy Irongrip zdołał pochwycić kilka słabych, rozpaczliwych oddechów, Fiben wznowił nacisk do tego stopnia, by utrzymać wielkiego szena na krawędzi świadomości. Osiągnąwszy ten cel, podniósł oczy.

— Uthacalthing — szepnął, zdając sobie sprawę ze stopnia swej umysłowej dezorientacji.

Tymbrimczyk stał na zboczu nieco wyżej niż pozostali. Rozłożył szeroko ramiona. Pelerynowate fałdy jego ceremonialnej szaty powiewały na wichrze o sile cyklonu, który okrążał rozwarty bocznik hiperprzestrzenny. Oczy miał szeroko rozstawione.

Witki jego korony falowały. Coś wirowało nad jego głową.

Jakaś szymka jęknęła i przycisnęła dłonie do skroni. Gdzieś zaklekotały zęby-tarki Pringanina. Dla wielu z obecnych glif był niemal niemożliwy do wykrycia, lecz Fiben — po raz pierwszy w życiu — naprawdę kennował. I to, co wykennował, nosiło nazwę tutsilnii-cann.

Glif był potworem rozdętym do tytanicznych rozmiarów przez długo związaną energię. Esencja przeciągającej się nieokreśloności tańczyła i wirowała. Nagle, bez ostrzeżenia, glif rozpłynął się we wszystkie strony. Fiben poczuł, jak omywa i przenika go nie więcej i nie mniej niż wydestylowana, niefałszowana radość.

Uthacalthing wylewał z siebie to uczucie, jak gdyby pękła w nim tama.

N’ha s’urustuannu, k’hammm’t Athaclena w’ithtanna! — krzyknął. — Córko, czy przysyłasz mi je, by zwrócić to, co ci pożyczyłem? Och, cóż za składany i zwielokrotniony odsetek! Cóż za piękny żart z dumnego rodzica!

Intensywność jego uczuć wpłynęła na tych, którzy stali obok. Szymy zamrugały i wpatrywały się w niego. Robert Oneagle wytarł łzy.

Uthacalthing odwrócił się i wskazał na ścieżkę prowadzącą ku Miejscu Wyboru. Wszyscy mogli dostrzec, że tam, na szczycie Kopca Ceremonialnego, bocznik został wreszcie podłączony. Skryte głęboko w ziemi silniki wykonały zadanie i teraz nad zebranymi rozwarł się tunel. Jego krawędzie lśniły, lecz wnętrze zawierało pustkę o kolorze ciemniejszym niż czerń.

Wydawało się, że wsysa on światło tak, iż trudno było nawet dostrzec znajdujący się tam otwór. Fiben jednak wiedział, że jest to połączenie w czasie rzeczywistym, przebiegające stąd do niezliczonych miejsc, w których zebrali się świadkowie, by obserwować i czcić dzisiejsze wydarzenia.

Mam nadzieję, że Pięciu Galaktykom podoba się to widowisko.

Gdy Irongrip zaczął wykazywać oznaki powrotu do przytomności, Fiben grzmotnął nadzorowanego w bok głowy i ponownie spojrzał w górę.

W połowie długości wąskiej, prowadzącej na szczyt ścieżki stały trzy nie pasujące do siebie postacie. Pierwszą był mały neoszympans, którego ręce wydawały się za długie, zaś źle ukształtowane nogi były krótkie i krzywe. Jo-Jo trzymał za jedną z rąk Kaulta, potężnego thennaniańskiego ambasadora, którego drugą masywną łapę ściskała maleńka ludzka dziewczynka. Jej blond włosy powiewały w wirujących podmuchach wiatru niczym jasny proporzec.

Nieprawdopodobna trójka obserwowała wspólnie sam szczyt, na którym zebrała się równie niezwykła grupa.

Tuzin goryli, samców i samic, stał w kręgu, bezpośrednio pod na wpół niewidzialną dziurą w przestrzeni. Kołysały się one w przód i w tył, wpatrzone w rozwartą pustkę nad nimi, i nuciły niską, atonalną melodię.

— Myślę… — powiedziała ogarnięta zachwytem Serentinka — Naczelny Egzaminator Instytutu Wspomagania — …myślę, że wydarzyło się to już kiedyś… raz czy dwa razy… ale nie w ostatnim tysiącu eonów.

Rozległ się inny głos, tym razem gruby pomruk w przesiąkniętym emocjami anglicu.

— To nieuczciwe! Ta uroczystość miała być dla nas! Fiben ujrzał łzy spływające po policzkach niektórych szymów. Część z nich trzymała się w objęciach i łkała.

Oczy Gailet również trysnęły łzami, lecz Fiben zrozumiał, że widzi ona coś, czego inni nie dostrzegali. To były łzy ulgi i radości.

— …Ale jakiego rodzaju stworzenia, istoty, jestestwa mogą to być? — zapytał jeden z gubryjskich suzerenów.

— …przedrozumne — odpowiedział mu inny głos w trzecim galaktycznym.

— …Przeszły przez wszystkie stanowiska testowe, muszą więc być gotowe do jakiegoś rodzaju ceremonii stadium — wymamrotał Cordwainer Appelbe. — Ale skąd, u diabła, góry…

Robert Oneagle przerwał swemu ludzkiemu towarzyszowi, podnosząc rękę.

— Nie używaj już starej nazwy. To, mój przyjacielu, są Garthianie.

Jonizacja przesyciła powietrze zapachem błyskawicy. Uthacalthing śpiewem dał wyraz przyjemności, jaką sprawiła mu symetria tej wspaniałej niespodzianki, tego cudownego żartu. W jego tymbrimskim głosie pobrzmiewało to głębokim, nieziemskim dźwiękiem. Porwany chwilą, Fiben nie zauważył nawet, że dźwignął się na nogi i stanął, by lepiej widzieć.

Wraz ze wszystkimi ujrzał koalescencję, która uformowała się nad wielkimi małpami nucącymi i kołyszącymi się na szczycie wzgórza. Ponad głowami goryli mleczny obszar zawirował i zaczął gęstnieć w obietnicy kształtów.

— Żaden z żyjących obecnie gatunków nie pamięta podobnego wydarzenia — ciągnęła zachwycona Serentinka. — Podopieczni mieli w ciągu minionego miliarda lat niezliczone Ceremonie Wspomaganiowe. Awansowali na wyższe stadia i wybierali sobie nadzorców, by ci ich wspierali. Kilka gatunków wykorzystało nawet okazję, by zażądać końca Wspomagania… i wrócić do tego, czym były przedtem…

Zamglenie przybrało kształt owalu. W jego wnętrzu ciemne postacie zaczęły stawać się wyraźniejsze, jak gdyby wyłaniały się powoli z gęstej mgły.

— …Tylko jednak w starożytnych sagach opowiadano o tym, jak nowy gatunek wychodził z ukrycia z własnej inicjatywy, zaskakując całe galaktyczne społeczeństwo i żądając prawa do wyboru opiekuna.

Fiben usłyszał jęk. Spojrzał pod nogi i zobaczył, że Irongrip zaczyna dźwigać się z drżeniem na łokcie. Skorupa zabarwionego krwią pyłu pokrywała zmaltretowanego szena od stóp do głów.

Trzeba przyznać, że nie brak mu wytrzymałości.

Fiben jednak nie sądził, by sam wyglądał znacznie lepiej.

Uniósł stopę. To byłoby takie łatwe… popatrzył na bok i dostrzegł, że Gailet przygląda mu się.

Irongrip przetoczył się z powrotem na plecy. Spojrzał na Fibena z całkowitą rezygnacją.

A co tam.

Zamiast zadać cios, Fiben nachylił się i wyciągnął rękę do niedawnego wroga.

Nie wiem, o co walczyliśmy. I tak kto inny zgarnął główną nagrodę.

Przez tłum przetoczył się jęk zaskoczenia. Od strony grupy Gubru dobiegły drażniące słuch lamenty przerażenia. Fiben skończył dźwigać Irongripa na nogi, ustawił go pewnie, po czym podniósł wzrok, by zobaczyć, co takiego uczyniły goryle, że wywołało to podobną konsternację.

Była to twarz Thennanianina. Ogromny, absolutnie wyraźny obraz unosił się w ognisku bocznika hiperprzestrzennego. Wyglądał tak podobnie do Kaulta, że mógłby być jego bratem.

Cóż za stateczna, poważna, szczera mina — pomyślał Fiben. — Tak typowo thennańska.

Nieliczni spośród zebranych Galaktów zaczęli trajkotać ze zdumienia, większość jednak zamarła w miejscu jak wmurowana. Wyjątkiem był jedynie Uthacalthing, którego pełne zachwytu zdumienie wciąż skrzyło się we wszystkich kierunkach niczym świeca rzymska.

Z’wurtms’tatta… Pracowałem na to, a o niczym nie wiedziałem!

Gigantyczny obraz Thennanianina przemieścił się w tył wewnątrz mlecznego owalu. Wszyscy mogli dostrzec grubą, przeciętą szczelinami szyję, a potem potężny tułów stworzenia. Gdy jednak w polu widzenia pojawiły się ramiona, stało się jasne, że po obydwu jego stronach stały dwie, trzymające się za ręce postacie.

— Ogłaszam oficjalnie — zwróciła się Naczelny Egzaminator do swych asystentów — że bezimienny gatunek podopiecznych Stadium Pierwszego, tymczasowo zwany Garthianami wybrał, na swych opiekunów Thennanian. Natomiast na swych nadzorców i obrońców wyznaczył łącznie neoszympansy i ludzi z Ziemi.

Robert Oneagle krzyknął. Cordwainer Appelbe padł na kolana pod wpływem szoku. Dźwięk skrzeczenia Gubru, które rozległo się ponownie, był ogłuszający.

Fiben poczuł, że czyjaś dłoń wślizguje się w jego rękę. Gailet spojrzała na niego. Cierpienie w jej oczach było teraz pomieszane z dumą.

— No trudno — westchnął. — I tak nie pozwoliliby nam ich zatrzymać. W ten sposób przynajmniej zdobyliśmy prawo do odwiedzin. Słyszałem też, że jak na nieziemniaków Thennanianie nie są tacy najgorsi.

Gailet potrząsnęła głową.

— Wiedziałeś coś o tych stworzeniach i nic mi nie powiedziałeś? Wzruszył ramionami.

— To miała być tajemnica. Byłaś zajęta. Nie chciałem zawracać ci głowy nieważnymi szczegółami. Zapomniałem o tym. Mea culpa. Nie bij mnie, proszę.

Wydawało się, że jej oczy rozbłysły przez chwilę. Westchnęła i jeszcze raz popatrzyła na szczyt wzgórza.

— Nie upłynie wiele czasu, nim zdadzą sobie sprawę, że to nie są prawdziwi Garthianie, tylko stworzenia z Ziemi.

— I co się wtedy stanie?

Teraz na nią przyszła kolej, by wzruszyć ramionami.

— Chyba nic. Skądkolwiek przychodzą, jest oczywiste, że są gotowe do Wspomagania. Ludzie podpisali traktat — co prawda niesprawiedliwy — który zabraniał Ziemskiemu Klanowi wziąć ich na wychowanie, myślę więc, że to przejdzie. Fait accompli. Teraz przynajmniej możemy odegrać pewną rolę. Pomożemy w dopilnowaniu, by robotę wykonano jak należy.

Dudnienie pod ich stopami zaczynało już zamierać. Zastąpiły je głośniejsze, rozlegające się w pobliżu, przeraźliwe tony kakofonii gubryjskiego skrzeczenia. Naczelny Egzaminator sprawiała jednak wrażenie nieporuszonej. Zwróciła się już ku swym asystentom. Nakazała im zgromadzić nagrania, wyszczególniła uzupełniające testy, jakie należało przeprowadzić, i podyktowała pilne wiadomości do centralnego zarządu Instytutu.

— Musimy też pomóc Kaultowi poinformować członków jego klanu — dodała. — Bez wątpienia ta wiadomość ich zaskoczy.

Fiben zauważył, że Suzeren Wiązki i Szponu oddalił się dumnym krokiem do pobliskiego gubryjskiego latadła i odleciał na maksymalnej prędkości. Grzmot i podmuch przeszytego powietrza zmierzwił pióra ptaszydeł, które pozostały na szczycie.

Wzrok Fibena spotkał się przypadkowo ze spojrzeniem Suzerena Poprawności, który spoglądał w dół ze swej samotnej grzędy. Nieziemiec przybrał teraz bardziej wyprostowaną pozycję. Nie zważając na paplaninę swych towarzyszy wbił w Fibena nieruchome spojrzenie nie mrugającego, żółtego oka.

Fiben pokłonił się. Po chwili nieziemiec odwzajemnił się uprzejmym pochyleniem głowy.

Ponad szczytem i nucącymi gorylami — teraz już oficjalnie najmłodszymi obywatelami Cywilizacji Pięciu Galaktyk — opalizujący owal skurczył się ponownie do zwężającego się leja. Zmniejszył się, lecz zanim to się stało, obecni zostali uraczeni jeszcze jednym widokiem, jakiego nikt dotąd nie oglądał… i jakiego zapewne żaden z nich już nigdy nie miał zobaczyć.

W górze, na niebie, obraz Thennanianina oraz wyobrażenie szyma i człowieka popatrzyły na siebie nawzajem. I nagle Thennanianin odchylił głowę do tyłu i naprawdę się roześmiał.

Głębokim, niskim głosem, dzieląc swą wesołość z drobniejszymi partnerami, pokryta zrogowaciałą skórą postać rechotała. Ryczała ze śmiechu.

Wśród oszołomionych gapiów jedynie Uthacalthing i Robert Oneagle wykazali ochotę dołączenia się do widmowego stworzenia nad nimi, które czyniło coś nigdy nie obserwowanego u żadnego Thennanianina. Widmo nie przestawało się śmiać, nawet gdy zanikało, aż wreszcie połknęła go zamykająca się dziura w przestrzeni i zakryły powracające gwiazdy.

Загрузка...