5

Świtało, kiedy otworzyłem oczy. W gmachu i poza oknem panowała cisza. Usłyszałem tylko jakiś metaliczny szczęk. Dobiegł z zamka drzwi, które oddzielały gabinet od sekretariatu. Ten szczęk właśnie postawił mnie na nogi.

– Panie kapralu! – Wołanie sanitariusza tłumiła do cichego szeptu gruba warstwa tkaniny dźwiękochłonnej pokrywająca drzwi gabinetu. – Rozwalcie natychmiast tamte drzwi! My siedzimy w drugim pokoju i jesteśmy tu bezpieczni!

– Jak to, jesteście tam bezpieczni? – szepnąłem do siebie z niedowierzaniem. – A mój rewolwer, to co?

Sięgnąłem do kieszeni po odpowiedni klucz. Kiedy po kilku nieudanych próbach ulokowania go w zamku pochyliłem się nad nim, zrozumiałem, co sanitariusze mieli na myśli: ze swej strony wepchnęli do zamka jakieś śmieci, uniemożliwiając mi otwarcie drzwi, poza którymi uwięziłem ich na noc.

A to dranie! – pomyślałem z nagłym rozczuleniem. – Sprytnie to sobie ułożyli. Szczęście dla mnie, że z tego wołania nie dotarło ani jedno słowo na korytarz. W przeciwnym wypadku musiałbym dalej zabijać i sam bym zginął. Nieudany chwyt sztucznych zakładników świadczył jednak o ich gotowości do podstępnego działania, gdyby wyłoniła się okazja, toteż na dotrzymanie słowa karabinierów również nie mogłem liczyć.

Lecz wiadomość o swej korzystnej sytuacji sanitariusze mogliby napisać na kartce papieru i zrzucić ją przez okno. Musiałem więc jakoś zabezpieczyć się przed skutkami takiego manewru. Raz już mocowałem się z tymi drzwiami i pamiętałem, że tylko ich rama była twarda, zaś cały środek wypełniała ta właśnie gruba poduszka izolacyjna, która stłumiła alarm. Kierownik dobrze był odgrodzony od podsłuchującej sekretarki.

W podręcznej walizce doktora, wśród imitacji różnych przyborów lekarskich i narzędzi chirurgicznych, znalazłem drugi stalowy skalpel. Wyciąłem nim duży otwór w drzwiach gabinetu, usuwając z nich miękką poduszkę. Po tej operacji kazałem zakładnikom przejść do sekretariatu. Mieliby oni teraz zawiedzione miny, gdyby mogli – na swych sztywnych maskach – rozluźnić nieco grymasy szczęścia odlanego z masy plastycznej. Przez następną godzinę z korytarza dochodziło monotonne ględzenie wartowników. Zdecydowani na długotrwałe oblężenie statystowali w ospałej akcji, czytając wojskowy regulamin.

Patrzyłem bezmyślnie na torbę sanitariusza, z której – przez długą dziurę po rewolwerowej kuli – już wczoraj (co wtedy zauważyłem) wysunął się zwój jakiejś linki.

Na co im ten powróz? – zadałem sobie wreszcie proste pytanie. I odgadłem:

– Siadajcie plecami do siebie – rozkazałem. Ociągali się, udając nie wtajemniczonych. Popchnąłem ich łagodnie na podłogę. Potulnie wsparli, się o siebie plecami. Odciąłem skalpelem kawałek linki ze zwoju i związałem ich razem. Gumowe usta – aby nie mogli porozumieć się z wartownikami – zakleiłem im szczelnie dużymi plastrami opatrunkowymi, które wydobyłem z torby. Skalpel ukryłem w kieszeni po zabezpieczeniu ostrza trzecim plastrem. Przymocowałem początek linki do rury pod oknem sekretariatu i wyrzuciłem za okno jej koniec.

Zwoje rozwinęły się gładko: linka sięgnęła do pięćdziesiątej ósmej kondygnacji, czyli do okna znajdującego się o cztery piętra niżej. O tak wczesnej porze na ulicy pod Temalem nie było jeszcze żadnego ruchu. Wśród samochodów parkujących pod ścianą gmachu dostrzegłem jednak dwa nowe radiowozy i dużą ciężarówkę wojskową, która wieczorem przywiozła tu większą liczbę karabinierów.

Wolałem nie patrzeć już dłużej w tę dwustumetrową przepaść. Rewolwer wsunąłem za pasek spodni, chwyciłem za linę i powoli zjechałem w dół.

Przekonanie o powodzeniu tej efektownej akrobacji dawała mi zagadkowa obecność liny w torbie sanitariusza – liny podsuniętej mi wyraźnie przez manekiny, jak na scenę dostarcza się rekwizyt teatralny przewidziany tekstem gotowego scenariusza, jakby wszystkim zależało wyłącznie na samej śmiałości mej gry. Zaledwie jednak opuściłem się kilka metrów poniżej krawędzi okna, gdy poczułem silny cios w głowę. Kątem oka ujrzałem nad sobą jakieś ramię. Zamarłem ze strachu przy litej ścianie pomiędzy dwiema kondygnacjami. Lecz lodowaty dreszcz przerażenia wywołany zawieszeniem nad otchłanią był drgnieniem słodkiej rozkoszy w porównaniu ze zgrozą tego dławiącego uczucia, jakie o mało co strąciłoby mnie w przepaść, kiedy dostrzegłem, że ta ręka, która szponami palców trzymała moje włosy, wyrasta bezpośrednio z gładkiego muru, i kiedy rozpoznałem w niej rękę sekretarki.

Przytwierdzona do stołka biedna duża lalka cały czas udawała zmarłą, toteż w rozgrywkach z manekinami wcale nie brałem jej pod uwagę. Teraz okaleczona sekretarka makabrycznym gestem oddawała mnie w ręce karabinierów. Ona to bowiem z obrotowego łożyska – po upiornym okrzyku: “Zapomniałeś o trofeum, roztargniony rogaczu, który uciekłeś przez okno i wisisz na linie!", nawiązującym do perwersyjnego romansu Lindy z plastykowym kierownikiem – wyrzuciła mi na głowę przez okno swoją urwaną protezę.

Widocznie w czasie pozorowanej operacji dopóty męczyła lekarza pytaniem:,,Gdzie ja to mam?", aż zniecierpliwiony manekin zdjął protezę z klamki i ukrył ją za imitacją biurka w zasięgu ocalałej ręki nieszczęśliwej kochanki sztucznego kierownika.

Słysząc jej demaskatorski okrzyk, wartownicy (wcześniej zapewne przygotowanymi narzędziami) błyskawicznie włamali się do pokoju. Po chwili zobaczyłem ich głowy nad sobą. Niepomyślny przypadek sprawił, że trzy kolejne okna pod sekretariatem były zakratowane. Może poza tymi oknami znajdowały się kasy centrali handlowej i dlatego – w obawie przed złodziejami, taką samą jak ja metodą chodzącymi po ścianach – solidnie je zabezpieczono.

Musiałem dotrzeć do samego końca liny – do czwartego, nie okratowanego już okna. Kiedy wreszcie opuściłem się do jego poziomu i kopnięciem buta rozbiłem szybę, zobaczyłem w głębi pokoju drugą zmobilizowaną do akcji grupę karabinierów. Ścigający porozumiewali się między sobą przy pomocy prawdziwych krótkofalówek i dlatego łatwo zlokalizowali miejsce mojego zawieszenia na ścianie.

Stałem na parapecie okna, trzymając koniec linki w lewej, zaś gotowy do strzału rewolwer w prawej dłoni. Wahałem się miedzy dwoma rodzajami śmierci: pomiędzy przepaścią z jednej – a lufami pistoletów maszynowych z drugiej strony. Ostatecznej decyzji manekiny nie przyśpieszały żadnym ruchem ani słowem. W napiętej ciszy oczekiwania na nią odezwały się kroki prawdziwego karabiniera. Był to ten sam Murzyn, któremu odebrałem broń na dachu Temalu.

Podszedł swobodnie i podniósł do okna rękę niczym nie uzbrojoną.

– Ta pukawka jest moja – rzekł lekko, jakby prosił o zwrot zgubionej papierośnicy.

Miał rację i był prawdziwy. Ani się spostrzegłem, gdy rewolwer leżał już ha jego wyciągniętej i rozwartej dłoni. Oczekiwałem, że Murzyn do swej rzeczowej uwagi dorzuci jeszcze przynajmniej jedno zdanie: “Panowie, dotarliśmy szczęśliwie do końca tej trudnej sekwencji, więc rozpuszczam ekipę, rozejdźcie się do domów".

Lecz prawdziwy karabinier zachował się dziwnie: wsunął broń do kabury i z obojętną miną ulotnił się z wypchanego manekinami pokoju.

– Proszę pana! – jęknąłem, zanim trzasnął drzwiami.

O coś jeszcze chciałem go zapytać, co – w gonitwie myśli – mgliście kojarzyło mi się z introligatornią. Raptem jednak to “coś" całkiem wyleciało z mojej skołowanej głowy. Dostałem bowiem po niej pałką najbliższego karabiniera. Po ciosie spadłem z parapetu na właściwą stronę okna. Leżąc na podłodze odniosłem wrażenie, że słucham występu sekcji rytmicznej jakiegoś zespołu jazzowego. Tubalnym odgłosom ciosów wielu pałek (zrobionych z pustych w środku tekturowych rurek) akompaniowały ryki torturowanego zwierza. Osobliwość tej spontanicznej kaźni polegała na tym miedzy innymi, że słyszalne w całej okolicy rozdzierające jęki wydawali z siebie ci sztuczni oprawcy, którzy aktualnie wymierzali mi bezlitosne razy.

Wkrótce manekiny nasyciły się zemstą za dwóch strąconych z dachu kolegów. Powstając odkryłem na przegubach swych rąk kauczukowe kajdanki. Fałszywi sadyści podsunęli mi pod nos prawdziwe lusterko. Wyglądałem strasznie: starą czerwień krwawej plamy szeroko rozlaną na koszuli (to była farba z rękojeści noża) uzupełniły ciemnosine pręgi odbite na twarzy pałkami świeżo pomalowanymi na fioletowo.

Tak zmaltretowany ruszyłem ku windzie i zjechałem nią na parter w asyście ośmiu charakteryzatorów.

Na dole wszyscy byli już poinformowani o rezultacie całonocnego oblężenia. Zatrzymaliśmy się w westybulu, gdzie sztuczny oficer przejrzał niedbale moje dokumenty. Nie musiał ich dokładnie studiować, ponieważ po przesłuchaniu współpracowników Lindy wiedział już poprzedniego dnia na mój temat wszystko, co wiedzieć chciał.

– Pan się nazywa Carlos Ontena – rzekł oznajmującym tonem.

Skinąłem głową.

– I mieszka pan w Tawedzie?

Potwierdziłem.

– A ta kobieta kim jest?

Wskazywał palcem na fotografię formatu pocztówkowego, która od kilku dni tkwiła w moim portfelu wśród innych papierów i zdjęć. Pochyliłem się nad nią, aby zobaczyć, o kogo pyta. Odpowiedź zamarła mi w krtani. Nie mogłem z siebie wydobyć głosu, chociaż wiedziałem dobrze, kim ta kobieta jest.

To była Linda – na fotografii była prawdziwa i wyglądała na niej dokładnie tak samo, jak dziś. Lecz do tego zdjęcia pozowaliśmy razem: patrząc teraz na nie zrozumiałem, dlaczego otoczony dekoracjami i fałszywymi ludźmi przez całe życie aż do poniedziałkowego świtu – wcale nie dostrzegałem ich. W obrazie plastykowego manekina sfotografowanego obok prawdziwej Lindy rozpoznałem wizerunek mej własnej dotychczasowej postaci.

Oficer dotarł do końca serii znormalizowanych pytań. Opuściliśmy hali. Pod gmachem centrali handlowej przeszliśmy pomiędzy dwoma szpalerami karabinierów. Wschodzące słońce wisiało nisko nad Aiwa Paz. Z tej samej strony, sponad prawdziwej zatoki Vota Nufo wiał chłodny, orzeźwiający wiatr. Kiedy zwróciłem twarz ku górze, by po raz ostatni spojrzeć na różowy, zanurzony w błękitnej toni nieba szczyt Temalu, powstrzymywany kordonami tłumek porannych statystów powitał mnie okrzykami nienawiści.

Oto jak – z szeregowego manekina Tawedy, który przez całe lata poczciwie pozorował pracę robotnika w zakładach Pial Edin, a ostatnio symulował też miłość do prawdziwej referentki z Temalu, po nocnej sublimacji – w czasie niespełna jednej doby stałem się pogromcą karabinierów, postrachem kobiet i dzieci, zwyrodniałym bandytą – wampirem Kroywenu.

Pojechaliśmy patrolowym wozem. Najpierw Szóstą Aleją pod estakadami Centrum – w kierunku Riwazolu, a potem na prawo Czterdziestą Ulicą przez cały autentyczny fragment Śródmieścia – do wschodniej granicy Uggioforte.

Oficer, który legitymował mnie w westybulu, usiadł przy kierowcy zainstalowanym w aucie na stałe, ja – pośrodku tylnego fotela, pomiędzy kapralem z lewej a sierżantem z prawej strony – zwyczajnie, jak transportowany do tymczasowego aresztu złoczyńca. Moi sąsiedzi rozmawiali przez kilka minut ł umilkli. Nie miałem pojęcia, do jakiej doszli konkluzji; odniosłem tylko wrażenie, że w celu wywołania fonicznego efektu mowy ludzkiej odczytywali na przemian hasła mijanych reklam. Szofer w ogóle nie dysponował głosem, gdyż od gadania byli inni; siedzenie miał zrośnięte z fotelem, zaś ręce – z kierownicą. Oficer po zaspokojeniu swej płytkiej ciekawości markował na przednim fotelu poranną drzemkę.

Kim oni właściwie byli i kim ja sam byłem do wczorajszej nocy, zanim wskazana tajemniczym Palcem ruchoma i gadająca porcja sztucznego tworzywa, w postaci której trwałem przez całe pozorne życie, uległa przemianie w ludzkie ciało? Zatem kim oni byli – a raczej należałoby zapytać: czym? Czy byli automatami? – myślałem. – Nie! Byli manekinami. Jedne od drugich odróżniają te same – cechy, jakie pozwalają rozpoznawać narzędzia wśród dekoracji. Automat jest maszyną, której wygląd zewnętrzny wyznaczają potrzeby określonego działania. Swym kształtem nie musi naśladować błędów konstrukcyjnych w budowie ludzkiej postaci; dlatego nie kopiuje jej. Manekin zaś jest dekoracją stworzoną wyłącznie dla swego zewnętrznego wyglądu.

Więc byli ruchomymi i gadającymi dekoracjami. Zastępowali prawdziwych ludzi wszędzie tam, gdzie obecność autentycznych postaci – ostrością ról kreowanych w nieodpowiednich miejscach sceny – rozpraszałaby uwagę Widza, odrywając ją od właściwych aktorów i kierując na mało istotne tło.

Ale jak byli zbudowani wewnętrznie i czy odczuwali ból? Skalpelem ukrytym w kieszeni – po zerwaniu zeń plastra – naciąłem kapralowi udo. Sierżantowi (ośmielony obojętnością tamtego) podważyłem ostrzem jabłko w kolanie i obejrzałem je ze wszystkich stron. Było odlane z twardej różowej masy plastycznej. Obydwaj nie mrugnęli nawet, kiedy ich kaleczyłem: siedzieli sztywno jak mumie, ze szklanymi oczami utkwionymi w perspektywie pogrążonej w półmroku ulicy, którą zamykały w dali zalane słońcem tarcze drapaczy chmur.

Oni nie czuli bólu, a ja czułem realny niesmak po tej drastycznej, choć pozorowanej operacji. Dawał mi on pewność, że w nowej swej postaci nie jestem sadystą. I nie byłem również jednym z tych pospolitych wandali, którzy znajdują swe liche orgazmy w niszczycielskich aktach przemocy i siły rozładowywanej skrycie nad martwymi przedmiotami, bo tak żałosna działalność, jak demolowanie pustych opakowań, nie przynosiła mi – co wiedziałem już wcześniej – nawet namiastki tej intymnej rozkoszy, jaką tamci, prując nożami oparcia foteli w wagonach metra lub urywając słuchawki przy telefonach ulicznych, otrzymują za darmo.

U celu tej ponurej jazdy stała maskowana fasadą jednej przyzwoitej ściany prymitywna kopia posterunku karabinierów. Stała gdzieś pośrodku Uggioforte, w dzielnicy nieomal całkowicie imitowanej ogromnymi makietami domów.

Zatrzymaliśmy się tam. Dwa pozostałe radiowozy kolumny, która asekurowała pierwszy samochód, parkowały pod posterunkiem do czasu, aż znalazłem się za grubymi kratami. Przedtem kapral zajął miejsce przy prawdziwej maszynie do pisania i pod dyktando sierżanta sporządził protokół mojego wstępnego zeznania. Po przesłuchaniu gotowy protokół powędrował na stół sierżanta, który dopisał na nim odręczną adnotację, zostawiając niżej miejsce na mój autograf. Cały papier pokrywały rzędy liter chaotycznie wystukanych na maszynie. Cztery linijki regularnej spirali nakreślone długopisem przez sierżanta tuż pod maszynowym tekstem jego kolegi uzupełniały trafnie głęboką myśl celnie sformułowaną przez kaprala. Podpisałem ten rekwizyt czytelnie: pełnym imieniem i nazwiskiem – co na obecnych nie wywarło żadnego wrażenia.

Zamknęli mnie w oddzielnej celi. Obok, w głębokiej wnęce – poza wykoślawioną przez upał i czas plastykową kratą tymczasowego aresztu – tkwiły trzy woskowe figury. Przedstawiały stałych bywalców komisariatu: szpetną i ponurą prostytutkę, z wyglądu starą awanturnicę uliczną, opoja nurzającego się w namiastce własnych brudów oraz całkiem sympatyczną babcię, cierpiącą na zanik pamięci, która wyszła z domu i dotychczas jeszcze nie powróciła. Obecność tak dobranego towarzystwa prowadziła mnie do wniosku, że posterunek ten posiada wyposażenie typowe – może znormalizowane dla większości tego typu komisariatów.

W południe poinformowałem kaprala o swym pragnieniu i głodzie. Kiedy dostałem pusty kubek i drewniany klocek w kształcie kromki razowego chleba, zdenerwowałem się ostatecznie: wykorzystując nieuwagę strażników, rozkroiłem skalpelem tekturową ścianę wnęki i przez powstałą w niej nieestetyczną dziurę swobodnie – choć z pewnym zdziwieniem – po prostu wyszedłem na ulicę.

Pod gołym niebem słońce prażyło niemiłosiernie. Miałem też wrażenie, że zwracam uwagę fałszywych przechodniów swym niedbałym wyglądem. Ale byłem wolny!

Загрузка...