14

Siedziałem nad brzegiem Vota Nufo i patrzyłem w dal. Z układu linii narysowanych na planie miasta wynikało, że świetlny krąg mógł opuścić wschodni brzeg jeziora tylko dwiema drogami. Jedną z nich wykluczyłem od razu, gdyż prowadziła przez most Dwudziestej Ulicy. Gdyby “ekipa filmowa" minęła mnie na tej trasie, dostrzegłbym ją z łatwością. Druga droga wiodła przez wyspę Reff i dwa krótkie mosty łączące tę wyspę z Lesaiolą na wschodnim brzegu jeziora i z Tawedą na zachodnim.

Jeżeli Muriel pozostała na wschodnim brzegu (co wcale nie było pewne), to przebywała teraz gdzieś w lesie między Parayo a Lesaiolą lub w jednej z tych dwu miejscowości. Trzeba też było wziąć pod uwagę Uza Ne Juto – osadę zamieszkaną przez trędowatych. Chociaż leżała ona na uboczu, już poza formalnymi granicami miasta, jednak zaznaczona na planie długa czerwona pętla wycinała z tej osady mały skrawek, co wskazywało, że wąski pomost sceny prowadzi również do ludzi zasadniczo odizolowanych od reszty społeczeństwa.

Raz jeszcze rozpostarłem mapę i pochyliłem głowę nad trójkątem Parayo – Lesaiola – Uza Ne Juto. Może igłę w stogu siana trudniej byłoby znaleźć niż kobietę oświetloną potężnym reflektorem, ale myśl o przygodach, jakie zdarzały mi się po drodze z wierzchołka banku Quefeda Nos Paza, bardziej niż wielkość zaznaczonego na planie obszaru ostudziła mój początkowy zapał. Owszem, miałem wolną wolę i przez resztę życia mogłem sobie biegać za umykającym po górach i lasach błędnym ognikiem.

Aresztowano mnie akurat w chwili, gdy dowiedziałem się, że Muriel nie jest głuchoniema, i kiedy postanowiłem zapoznać się z nią natychmiast po opuszczeniu kabiny telefonicznej. Czy to był przypadek? Potem – powstrzymywany kolejnymi “ślepymi trafami", więc najpierw wykrętami taksówkarzy, następnie postojem w tunelu, ucieczką jednego autobusu i wreszcie awarią drugiego – zużyłem dwie godziny na przebycie drogi, którą w normalnych okolicznościach przejechałbym w trzydzieści minut.

Nagle – już chyba po raz setny tego dnia – przypomniałem sobie pogodną, nieco zdziwioną minę Lindy, kiedy pijana rozsiadała się wygodnie na peronie, aby zajrzeć pod podeszwę zakrwawionej stopy. A wiedziałem przecież, że jest niewinna, i kochałem ją: czy to też był przypadek?


W blasku zachodzącego słońca zobaczyłem łódź. Zbliżała się do mnie z Tawedy położonej na przeciwległym brzegu jeziora. Przebyła już połowę drogi. Siedziało w niej dwanaście postaci. Łódź była zanurzona w rzeczywistej wodzie, która w tym rejonie – co wynikało z mapy – wypełniała zbiornik otoczony szklaną powierzchnią. Zatoka naturalnej wody rozciągała się na znacznym obszarze: począwszy od miejsca zajmowanego przedtem przez “ekipę filmową" aż do Tawedy w jednym kierunku i Lesaioli w drugim.

Poszedłem brzegiem na spotkanie z wioślarzami. Wśród sztucznych mężczyzn dostrzegłem kilku prawdziwych. Płynęli nie opodal krawędzi szkła imitującego wodę. Gdy łódź zbliżyła się do cypla, na jeziorze zobaczyłem jeszcze jedną postać. Szła z przeciwległego brzegu po płaszczyźnie utworzonej ze szkła, które cienką warstwą powlekało większą część powierzchni ziemi w dolinie jeziora. Wioślarze też zauważyli trzynastą postać. Wkrótce w człowieku idącym po szkle rozpoznałem Płowego Jacka.

Na jego widok mężczyźni wpadli w popłoch. Rzucili wiosła i przebiegli na dziób łodzi, patrząc niespokojnie to na zjawę, to na stały ląd.

– Ufajcie! Jam ci to jest!

– Panie! Jeśli to ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie.

– Pójdź!

W tej właśnie chwili łódź otarła się o krawędź szkła. Jeden z wioślarzy wyskoczył za burtę na twardą płytę. Poszedł po niej ostrożnie w stronę Płowego Jacka. Po kilkunastu krokach dotarł do uskoku w szkle, pośliznął się i wpadł do zbiornika. Płowy Jack wyciągnął go z wody. Wsiedli do łodzi, która wkrótce wylądowała na prawdziwym brzegu.

Wioślarze zostawili łódź na piasku i poszli brzegiem w kierunku Lesaioli. Ruszyłem za nimi. Po drodze spotkaliśmy dwa manekiny. Jeden był niemy, a drugi głuchy. Płowy Jack przesunął palec po ustach niemego (rozdzielając paznokciem jego sklejone wargi). Głuchemu przetkał uszy patykiem podniesionym z ziemi. Operacja laryngologiczna również wypadła pomyślnie. Miała ona tak krótkotrwały przebieg, iż głuchy zdążył usłyszeć słowa podziękowania wypowiedziane przez niemego.

Zerknąłem na swoją mapę. Wynikało z niej, że dochodzimy do placu ze sztuczną roślinnością. Działka miała średnicę około jednego kilometra i leżała na łagodnym stoku wzniesienia w okolicy pokrytej naturalną zielenią. Na skraju tej wyspy Płowy Jack zatrzymał się przy figowym drzewie. Szukał na nim owoców, ale znalazł tylko liście. Akurat to drzewo z całą pewnością było prawdziwe, toteż stanąłem przed nierozwiązalnym problemem teoretycznym, gdy po słowach: “Nie urodzisz już nigdy żadnego owocu!", wypowiedzianych przez rozgniewanego mistrza, figa uschła w czasie kilkunastu sekund i zrzuciła pożółkłe liście.

Płowy Jack zasępił się i usiadł pod drzewem. Wtedy ze sztucznego lasu wyszedł stary człowiek.

– Córka moja dopiero co skonała – rzekł. – Ale przyjdź i połóż na niej swoją rękę, a wstanie.

– Czy wierzysz?

– Owszem, Panie.

– Tedy przyjdę i ożywię ją.

Uczniowie Płowego Jacka – oswojeni już z nadprzyrodzonymi zdolnościami mistrza – po emocjach wywołanych poprzednimi cudami mieli prawo przegapić jego ostatni numer.

Dwaj tylko zainteresowali się losem figowego drzewa.

– Zaprawdę powiadam wam – rzekł nauczyciel do ciekawych. (Stary człowiek prowadził nas właśnie w głąb placu, na którym wśród sztucznych pinii i palm koczowała wielka horda bezdomnych manekinów). – Gdybyście mieli wiarę, uczynilibyście nie tylko to, co się stało z bezużytecznym drzewem, ale rozkazując tej górze, aby się podniosła i runęła do jeziora, zobaczylibyście jej natychmiastowy upadek.

Dziewczyna była prawdziwa. Miała sinobiałą cerę i wygląd rzeczywistego trupa. Gdy stary człowiek wprowadził nas do zatłoczonej manekinami chaty, gdzie leżała zmarła, Płowy Jack pochylił się nad nią i rzekł:

– Ustąpcie, albowiem ona nie umarła, tylko śpi. Wy jej teraz nie jesteście potrzebni. Niechaj we śnie spoczywa do nowego poranka i dłużej, aż nastanie biały dzień.

Ojciec dziewczyny wpatrywał się w podłogę skamieniałym wzrokiem. Płowy Jack – odgadując jego myśli – raz jeszcze wskazał sztywne ciało.

– O mężu małowierny! Nakryj uśpioną, bo idzie chłodna noc.

W izbie zapanowała doskonała cisza. Widząc, że Płowy Jack sam szuka koca, niektórzy z obecnych naśmiewali się z niego po kątach. W zgiełku zmarła otworzyła oczy. Twarz jej zarumieniła się. Wstała nago i – jakby była sama w zatłoczonej izbie – założyła koszulę, po czym wyszła z chaty i zniknęła w lesie. Po raz drugi zobaczyłem ją w nocy, gdy stała na plaży wpatrzona w szeroką wstęgę świateł Kroywenu, która rozcinała przeciwległy brzeg.

Tego wieczoru, wkrótce po zmartwychwstaniu prawdziwej dziewczyny, w obozie manekinów zdarzył się jeszcze jeden rzeczywisty cud. Poprzedził go wypadek bez większego znaczenia.

Do otoczonego tłumem włóczęgów Płowego Jacka przecisnął się sztuczny kaleka. Mówiono o nim, że ręka uschła mu w momencie, gdy chciał uderzyć swoją matkę. W istocie manekin nie władał prawą protezą od czasu zejścia z taśmy montażowej. Został odlany w nieszczelnej formie. Gorąca masa plastyczna wyciekła spod prasy tłoczącej i przytwierdziła jego ramię do korpusu.

Płowy Jack mocował się przez kilka minut, zanim wydarł płat sztucznego tworzywa łączący rękę z bokiem pozornego inwalidy.

– Wyciągnij swą rękę i władaj nią swobodnie, gdyż teraz jest zdrowa tak samo jak druga – rzekł.

Po tych słowach nastąpił ów niezwykły wypadek. Wywarł on na mnie bardzo silne wrażenie, ponieważ okazało się, że dla mistrza nie ma żadnej różnicy między cudem prawdziwym a fałszywym i że to, co ja – ślepy z wyższego punktu widzenia – brałem za rzeczywisty cud, Reżyserowi świata przyszło z większą łatwością niż pozorowanie nadprzyrodzonej działalności.

W tłoku podnieconych manekinów zwróciłem uwagę na żywą kobietę, której twarz i ręce pokrywał autentyczny trąd. Klęczała za plecami mistrza i dotknęła krawędzi jego worka w chwili, gdy Płowy Jack uzdrawiał rzekomego inwalidę. Widziałem ją z odległości jednego metra, więc nie mogłem ulec jakiemuś złudzeniu: potwornie zniekształcone dłonie trędowatej odzyskały wszystkie palce i pokryły się nową skórą. Głębokie rany na jej twarzy zastąpiła nieskazitelnie gładka cera. Po kilkunastu sekundach dawne monstrum tratowane nogami sztucznych ludzi przemieniło się w zdrową i piękną kobietę.

Ale w zamęcie nikt prawie jej nie zauważył. Wszyscy poszli na plażę za uzdrowionym manekinem, a ona pozostała na klęczkach samotnie. Ponieważ mistrz również ani razu nie odwrócił się do niej, przyszło mi do głowy, że kobieta została oczyszczona niezależnie od woli nauczyciela i nawet bez jego wiedzy. Ledwie to sobie uświadomiłem, gdy Płowy Jack rzucił mi bystre spojrzenie (pierwsze od chwili opuszczenia łodzi).

– Zaiste powiadam ci – rzekł wskazując poza siebie znacząco – takiej wiary, jaką okazała ta kobieta, nie znalazłem jeszcze w Kroywenie.

Miałem wrażenie, że on śledził moje myśli. Więc ta kobieta i ja (razem z innymi – prawdziwymi rzekomo – ludźmi) dla Reżysera świata byliśmy manekinami wyższego rzędu, które on mógł uzdrawiać z taką łatwością, ż jaką każdy z nas potrafiłby oczyszczać skórę, otwierać usta i oczy, przetykać uszy oraz nakładać peruki i zdejmować więzy bezradnym plastykowym atrapom.

Zasiadł pośrodku zgromadzonego ludu. Przypatrywałem się mu z największą uwagą, nie znajdując na jego ciele żadnego niezwykłego znaku. Miał wygląd zwyczajnego prawdziwego człowieka. Ale manekiny też nie umiały odróżnić ludzi żywych od plastykowych. Porównanie to przynosiło pewność, że ze swego poziomu nigdy nie zobaczę Płowego Jacka w jego rzeczywistej postaci.

Gdy słońce zaszło poza imitacje murów północnego Uggioforte, nauczyciel wszedł do łodzi, odpłynął od brzegu i z miejsca, gdzie mógł być przez wszystkich widziany, zwrócił się do słuchaczy stojących na plaży:

– Królestwo ekranu podobne jest do roli, na której gospodarz rozsiał dobre nasienie. Lecz przyszedł nieprzyjaciel jego i posiał chwasty między ziarnami pszenicy. A gdy zakiełkowała pszenica, pokazały się i chwasty. Więc powiedzieli słudzy do gospodarza: Chcesz, to wyplenimy je. Odparł: Nie! Byście czasem zbierając chwasty nie wykorzenili razem z nimi pszenicy. Dopuśćcie obojgu społem róść aż do żniwa, a wtedy rzeknę żeńcom: Oddzielcie chwasty od pszenicy. Ziarno przenieście do gumna mojego, a chwasty wrzućcie w ognisty piec. Tak będzie przy dokonaniu świata tego. Pośle Twórca Anioły, które wyłączą złe z pośrodku dobrego.

Kazał jeszcze wiele w innych podobieństwach, a gdy dokończył tych mów i wysiadł z łodzi na brzeg, przystąpili doń uczniowie jego.

– Czemu w podobieństwach im mówisz? Odpowiedział:

– Wam dano widzieć tajemnicę królestwa niebieskiego, ale onym nie dano. Dlategoć mówię im w podobieństwach, iż patrząc nie widzą. I choć pilnie słuchają, przecie nie słyszą. Bowiem pełni się w nich proroctwo, które mówi: Patrzeć będziecie, ale nie ujrzycie. Kto może, niechaj to zrozumie.

A kiedy zapadły ciemności, po raz wtóry przystąpili do niego uczniowie mówiąc:

– Puste jest to miejsce, a i czas już przeminął. Rozpuść tedy lud, aby odszedł do Parayo lub do Lesaioli i kupił sobie żywności.

Lecz on rzekł:

– Dajcie wy im co jeść.

Odparli:

– Mamy tylko pięć chlebów i dwie ryby.

– Przynieście!

I rozkazawszy ludowi, by usiadł na trawie, łamał chleby i ryby i dawał uczniom, a oni ludowi. Tak nasycili się wszyscy i zostało jeszcze.

Zapłonęły ogniska. Płowy Jack dał każdemu według jego potrzeby. Siedziałem blisko niego i widziałem, jak dzielił ryby i chleb. Z przyniesionych wzorów – jak z matryc – ściągał bez końca cienkie plastykowe powłoki. Bochenki były puste w środku, a ryby przypominały zabawki ze sztucznego tworzywa puszczane na wodę przez dzieci. Rzesza manekinów otrzymała wielką liczbę atrap powielonych w zagadkowy sposób i każdy ze sztucznych ludzi mógł podnieść do gumowych ust swoją imitację chleba i ryby.

Wyciągnąłem rękę.

– Daj mi jeść.

Położył mi na dłoni kolejne powłoki ściągnięte z jednolitych wzorców. Już chciałem go spytać, czy nie ma dla mnie czegoś jadalnego, gdy poczułem ciężar, ciepło i zapach świeżego chleba oraz woń prawdziwej ryby, która po złamaniu parowała jeszcze, jakby ją wyjął prosto z wędzarni. Mogłem jeść, ale nie czułem głodu, tylko strach.

Odszedłem na drugi koniec obozu.


Płomień oświetlał skulone wokół ogniska sztuczne postacie, które rzucały nieruchome cienie na najbliższe dekoracje. Zastanawiałem się, czy gwiazdy są kroplami srebrnej farby, czy dziurkami w ciemnogranatowej kopule nieba. W tej części obozu, gdzie spędzałem noc, Scenograf rozstawił wielkie plastykowe kaktusy. Ich splątane rozgałęzienia i pękate bulwy po wrzuceniu do ognia paliły się jasnym płomieniem, ale wydzielały przy tym duszny, gryzący dym.

Atak kaszlu zwrócił na mnie uwagę manekinów. Po komentarzu na temat zimna wiosennej nocy dostałem od nich kawał ceraty imitującej koc. By nie sprawić przykrości ofiarodawcom, naciągnąłem na siebie tę płachtę i przez jakiś czas markowałem sen. Miałem wrażenie, że leżę pomiędzy gramofonami, na których obracały się same pęknięte płyty. Znajdowałem się w grupie złożonej z ruchomych i gadających kukieł. Sąsiednie ognisko otaczały sztywne postacie rozlokowane w bezpiecznej odległości od żaru spalanych dekoracji. Dręczony monotonnym gwarem niby – rozmów, pozorowanych zdaniami złożonymi ze słów wypowiadanych w przypadkowej kolejności, wstałem i przeniosłem się do drugiego ogniska.

Usiadłem obok plastykowej kobiety. Wspierała głowę na kolanach podciągniętych pod brodę. Udawała, że grzeje nogi w cieple płonącego kaktusa. Nie wiedziałem, przed kim grała rolę zmarzniętej atrapy, bo wszyscy jej towarzysze byli figurami czwartorzędnymi (jeśli do tej grupy zaliczyć gipsowe odlewy), ona zaś – jako postać swobodna – należała do statystów drugoplanowych, wiec miała nad nimi przewagę dwóch stopni. W każdym razie była zbudowana proporcjonalnie i nawet twarz jej w półmroku wyglądała jak żywa.

– Może ma pan papierosy?

– Mam.

Wsunąłem kartonową rurkę między jej śliskie gumowe wargi, a sam zapaliłem papierosa z paczki zakupionej rano. Zerknąłem na jej nogi. Naraz coś nienaturalnego pojawiło się w moich myślach. Już w tym fakcie, że atrapę papierosa podałem sztucznej kobiecie bezpośrednio do ust, zamiast poczęstować ją z paczki, była jakaś nie zamierzona poufałość. Jak ona zrozumiała ten gest, dowiedziałem się później.

Patrzyłem na światła przeciwległego brzegu.

– Jestem sama – powiedziała moja sąsiadka.

– Ja też – skłamałem czym prędzej.

Gwiazdy przeglądały się w szybie jeziora. Z drugiej strony, spoza rozstawionych na górze dekoracji, wyjrzała tarcza księżyca.

– Zmarzłam.

– Mam koc.

– Nie.

– Co nie?

– To nie jest koc.

– A co?

– Kołdra.

Zwinąłem rozpostartą ceratę.

– Kołdra czy koc, mniejsza o to. Przecież siedzimy koło ogniska – zauważyłem naiwnie.

– Jednak jest mi zimno. Czy nie rozumie pan takiej prostej rzeczy?

Owszem, rozumiałem, ale byłem nieśmiałym bandytą. Podniosła moją rękę i położyła ją na swoim kolanie.

– Proszę, niech pan sam sprawdzi, jaka jestem lodowata.

Nie musiałem jej dotykać, aby wyobrazić sobie wrażenie kontaktu żywego ciała z gumą i plastykiem. Lecz kiedy przesunąłem rękę po jej udzie, przekonałem się, że było ogrzane przy ognisku. W cieple plastyk nabrał miękkości.

Sztuczna kobieta miała na sobie lekką sukienkę i majtki. Bawiła się ze mną swobodnie. Usiadła tak jakoś dziwnie. Nie rozumiałem, co ona sama mogła zyskać w zamian za ofiarowaną mi namiastkę miłości. Jednak w miarę jak prowadziła moją dłoń coraz dalej i coraz wolniej, czułem fizyczne podniecenie rosnące razem ze sprzeciwem psychicznym, który wskazywał mi kierunek ostatecznego upadku, aż w końcu – po minucie strasznego wahania – siła odpychająca zawróciła w przeciwną stronę i pociągnęła mnie tam.

Загрузка...