Była noc kiedy otworzyłem oczy. Jasny księżyc świecił.L O jeszcze poprzez plastykowe liście, a gorący wiatr niósł z Tawedy głosy szczekających psów. Linda spała dalej w moich ramionach.
Wstałem ostrożnie i przechodząc koło jedenastu apostołów, którzy spali pod oliwkami, skierowałem się na pobliski wierzchołek góry, skąd chciałem spojrzeć w dal ponad Pial Edin w kierunku Tawedy, gdzie stał mój rodzinny dom.
Po drodze usłyszałem cichy głos Płowego Jacka:
– Ojcze mój, jeśli można, niech mnie ten kielich minie. Wszakże nie jako ja chcę, ale jako ty.
Mistrz stał na drugiej polanie przy krawędzi blasku i cienia rzucanego na fałszywą trawę przez kępę sztucznych palm. Twarz miał wzniesioną ku gwiazdom.
Dyskretnie wycofałem się do Lindy i zaraz z drugiej strony usłyszałem jakiś szept:
– Którego pocałuję, ten ci jest. Imajcie go!
Po chwili Płowy Jack zszedł z góry i wynurzył się z ciemności.
– Duch jest ochotny, ale ciało mdłe – powiedział głośno ni to do siebie samego, ni to do śpiących uczniów. Raz jeszcze spojrzał na niebo. – Wstańcie! Oto przybliżył się ten, który mnie wydaje.
A gdy on to jeszcze mówił, z gęstwiny wyszedł jeden z dwunastu, prowadząc wielką zgraję manekinów uzbrojonych w rewolwery i kije.
– Bądź pozdrowiony, mistrzu – rzekł do nauczyciela.
I pocałował go. A Płowy Jack spytał:
– Przyjacielu, po co przyszedłeś?
Wtedy statyści – przystąpiwszy doń – rzucili się na Reżysera świata i pojmali go.
Lecz oto jeden ze zbudzonych uczniów dobył nóż i uderzywszy kardynalskiego pachołka, uciął mu ucho. Płowy Jack nie pochwalił go za to.
– Obróć nóż na miejsce jego – powiedział do swego obrońcy i dotknąwszy ściętego ucha, przywrócił je pachołkowi. – Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Czy mniemasz, że nie mógłbym teraz prosić Ojca mego o pomoc Aniołów, a stawiłby mi więcej niż dwanaście wojsk? Ale jakoż by wypełniło się to wszystko, co i tak stać się musi?
Słysząc te słowa, wszyscy uczniowie mistrza opuścili go i rozbiegli się po ogrodach. Ja też – niewiele myśląc – porwałem Linde za rękę i wycofałem się dalej w gąszcz. Z ukrycia słyszeliśmy krótkotrwałą naradę marionetkowych obrońców kościoła. Po uzgodnieniu, że przesłuchanie proroka odbędzie się w siedzibie najwyższego kapłana, kilkunastu najlepiej uzbrojonych manekinów sprowadziło Płowego Jacka w dół do autostrady, gdzie czekały samochody, zaś reszta statystów zeszła północnym stokiem Słonecznej Góry przez Pial Edin do najbliższej stacji metra.
Dopiero gdy zbiegowisko rozproszyło się i głosy ucichły, wyszliśmy na polanę. Pozostała tam tylko stratowana trawa, światło księżyca i gorący wiatr, który zwiał już gdzieś nad Vota Nufo zagadkowe pytanie mistrza: “Przyjacielu, po co przyszedłeś?"
Pół godziny później wsiadłem z Lindą do samochodu rektora. U wylotu ścieżki na autostradę jakaś żywa dziewczyna zapytała nas, czy nie widzieliśmy Płowego Jacka. Zaprosiłem ją do samochodu. Pojechaliśmy na Dziesiątą Ulicę. Na dziedzińcu przed siedzibą kardynała stał tłum sztucznych ludzi. Widząc go już z daleka, zostawiliśmy wóz na rogu Szesnastej Alei i przyłączyliśmy się do zbiegowiska.
Płowy Jack stał w blasku reflektora na podium przed okazałą fasadą pawilonu z dykty. Obok – na wysokim podeście – zebrali się przedniejsi kapłani i uczeni w piśmie. Siedzieli sztywno jak mumie. Wszyscy mieli na głowach peruki uszyte ze zwojów rozkręconego sznurka, pergaminowe twarze, gumowe rękawiczki na dłoniach i szklane oczy. Kardynała wyniesiono na podest razem z fotelem.
Przez dłuższy czas przesłuchiwano świadków, ale – co nawet samym oskarżycielom musiało rzucać się w oczy – zeznania ich były sprzeczne. Płowy Jack miał krew na ustach. Nie odezwał się ani razu. Od strony ulicy na zbiegowisko patrzyła grupa plastykowych karabinierów.
Wokoło kręcili się uliczni handlarze, oferując słuchaczom różne fałszywe towary. Jeden z nich sprzedawał puszki po coca – coli i plastykowe lody. Jakimś cudem znalazłem w jego wózku małą butelkę prawdziwej whisky. Linda nie chciała pić, a ja – chociaż nie byłem alkoholikiem – za pół szklanki whisky na ten wrzód, który palił moje wnętrzności od chwili, gdy Płowy Jack pozostał sam, oddałbym majątek.
Jako ostatni z fałszywych świadków wystąpił duchowny z “Oka Cyklonu". Wypowiedział tylko jedno zdanie:
– Słyszałem, jak on mówił – wskazał na oskarżonego – że może rozwalić kościół i za trzy dni zbudować go.
Na dziedzińcu zapanowała grobowa cisza. Kardynał zwrócił maskę w stronę Płowego Jacka:
– Nic nie odpowiadasz?
Prorok milczał.
– Zaklinam cię na Boga żywego! – zawołał pierwszy kapłan Kroywenu. – Sam to wreszcie wyznaj, jeśli jesteś Zbawicielem naszym.
– Tyś powiedział. Nie wierzycie? Wszakże powiadam wam: Jeszcze ujrzycie mnie siedzącego po prawicy Pana waszego na obłokach niebieskich.
Arcykapłan rozejrzał się wokoło siebie. Zbliżył dłonie do piersi, zacisnął je na papierowym stroju i rozdarł go teatralnym gestem:
– Bluźni! Czyż jeszcze potrzebujemy świadków? Oto teraz sami słyszeliście jego bluźnierstwo!
Znowu zapadła cisza. I nagle – jakby na komendę wydaną przez niewidzialnego przywódcę – cały zgromadzony na dziedzińcu tłum ryknął zgodnie:
– Winien jest śmierci!
Jakaś kobieta przyskoczyła do Płowego Jacka i napluła mu w oczy. Druga spoliczkowała go. Kilka kukieł wbiegło na podium. Jedne chwyciły proroka za ramiona, a inne na zmianę biły go pięściami po twarzy.
– Zbawicielu nasz – wołały – prorokuj, kto cię teraz uderzy!
Kardynał uspokoił statystów: oświadczył zebranym, że niezwłocznie odda proroka w ręce prokuratora.
W małej kafejce przy Szóstej Alei przesiedziałem z Lindą resztę tej ponurej nocy. Życie toczyło się dalej. Prawdziwi i fałszywi ludzie wsiadali do samochodów, kręcili się po ulicy, kupowali poranną prasę, pili kawę i jedli ciastka. Wszyscy rozmawiali o sprawach bardzo odległych od rzeczywistości.
O świcie uzgodniliśmy, że jeszcze tego dnia wyjedziemy z Kroywenu. Musiałem na zawsze opuścić to miasto i rozpocząć nowe życie w innym kraju, gdzie nikt nie znał mojej fatalnej przeszłości i gdzie mógłbym kochać Linde bez ciągłej obawy, że pewnego dnia jakiś żywy karabinier położy mi rękę na ramieniu. Lindzie bardzo podobał się ten pomysł. Rozchmurzyła się wreszcie, chciała jechać natychmiast, ale ledwie trzymała się na nogach po drugiej nie przespanej nocy.
– Wyjedziemy po południu – zaproponowałem. – Teraz zawiozę cię do domu. Spakujesz rzeczy. Musisz przespać się kilka godzin przed wyjazdem, a ja wpadnę do Elsantosa.
– Ja już do domu nie wrócę – powiedziała.
– Nie chcesz pożegnać się z rodzicami?
– Wczoraj ostatecznie pokłóciłam się z nimi.
– O co?
– O ciebie.
Zrozumiałem. W tej chwili oboje byliśmy bezdomni, ale to nie miało już żadnego znaczenia.
– Dlaczego chcesz odwiedzić Ryana? – spytała, gdy po długim pocałunku oderwałem usta od jej warg.
– Przed podróżą jesteśmy bez grosza. Wszystkie oszczędności zostały w domu. Mam w kryjówce większą sumę. Dam Ryanowi klucz do mojego mieszkania w Tawedzie i poproszę go, aby mi przyniósł te pieniądze. Jemu ze strony karabinierów nic nie grozi, bo gdyby go tam zatrzymali, powie, że zapasowy klucz dałem mu przed tygodniem. Wejdzie do mieszkania po swoje rzeczy. Przedtem będę musiał wywołać go z fabryki z Pial Edin, a to potrwa jakiś czas.
– W takim razie może zawieziesz mnie do Yorenów. Poczekałabym tam na ciebie.
– Właśnie u nich mogłabyś się wyspać, jeżeli jeszcze nie wyjechali z Kroywenu – zgodziłem się, mrugając znacząco przy ostatnich słowach.
Oboje byliśmy wciąż pod przygnębiającym wrażeniem wyniesionym spod siedziby kardynała. Dlatego – aby odwrócić myśli Lindy od procesu Płowego Jacka – w drodze na Czterdziestą Drugą Ulicę żartowałem na temat Toma i Dolly, co zresztą było bardzo łatwe.
Wysiadając pod ich domem, Linda położyła mi na kolanach długie papierowe pudełko.
– Masz, ty głupi wariacie – powiedziała z nieco weselszą miną i wbiegła na schody.
Skręciłem w Szesnastą Aleję i otworzyłem pudełko. Znalazłem w nim żywy kwiat. Takiego upominku nie dostałem jeszcze nigdy od żadnej kobiety, toteż fakt, że Lindzie przyszedł do głowy ten miły pomysł, sprawił mi wielką przyjemność.
Prosto spod domu Yorenów pojechałem na Czterdziestą Ósmą Ulicę do generalnego prokuratora Kroywenu, którego urząd sąsiadował z sądowym gmachem. Cel ten był głównym powodem opóźnienia naszego wyjazdu. Miałem jeszcze nadzieję, że może zdołam jakoś pomóc Płowemu Jackowi, nie narażając siebie na aresztowanie. Nie chciałem jednak mówić o tym Lindzie, bo i tak cały czas trzęsła się ze strachu.
Prokurator był żywym człowiekiem. Korytarz wiodący do jego gabinetu wypełniał tłum manekinów. Z trudem udało mi się dotrzeć do otwartych drzwi. Zmaltretowany nocnym przesłuchaniem Płowy Jack stał przed biurkiem prokuratora w otoczeniu kilkunastu kapłanów. Duchowni oskarżali proroka o to, że buntuje lud i namawia wszystkich do niepłacenia podatków gubernatorowi Kroywenu, twierdząc, że on sam ma najwyższą władzę nad mieszkańcami miasta.
– Czy to ty jesteś naszym Reżyserem? – spytał prokurator, zwracając nieprzeniknioną twarz w stronę Płowego Jacka.
– Jam ci to jest.
– Nie słyszysz, jak wiele oskarżeń wnoszą tu przeciwko tobie?
Płowy Jack milczał. Kapłani dalej domagali się ukarania proroka. Prokurator zadał mu jeszcze kilka pytań, które pozostały bez odpowiedzi.
Prawnik zamyślił się przy otwartym oknie. Wreszcie zwrócił twarz do zebranych w gabinecie manekinów i oświadczył bezbarwnym tonem:
– Żadnej winy nie znajduję w tym człowieku. Ale na wasze żądanie zatrzymam go.
Przywołał karabinierów i kazał im opróżnić korytarz.
W Pial Edin nie udało mi się skontaktować z Ryanem Elsantosem. Makieta fabryki wagonów jedynie od strony odległej o kilometr linii metra robiła wrażenie prawdziwego zakładu produkcyjnego. Wyglądem swym mogła wprowadzić w błąd pasażerów przejeżdżającego pociągu – i takie tylko było jej zadanie. Do okna hali, w której pracowałem razem z Ryanem, zakradłem się przez ogrodzenie od strony jeziora, skąd łatwo można było zdemaskować całą mistyfikację. Na placu stały w rzędach sylwetki “gotowych" wagonów kolejowych. Wszystkie makiety były wytłoczone jednostronnie z cienkiej blachy. Za fasadą hali grupy sztucznych ludzi symulowały pracę monterów. Jedne manekiny – by wywołać hałas – tłukły młotami w gołe kowadła, inne wydeptanymi ścieżkami – jak duże nakręcone lalki – przenosiły z miejsca na miejsce wciąż te same kartonowe imitacje wagonowych części.
Od początku istnienia tej fabryki nie zbudowano w niej niczego i fakt, że przez lata razem z innymi drugo – i trzeciorzędnymi statystami ja sam też brałem udział w tym absurdzie, nie chciał mi się teraz pomieścić w głowie. Elsantosa nie dostrzegłem przez okno wśród znajomych robotników, a do innych nie miałem zaufania.
O dziewiątej pojechałem do Tawedy, którą od Pial Edin dzieliła odległość dwóch kilometrów. Piątego dnia nieustannej tułaczki po mieście miałem wreszcie okazję spojrzeć na swój dom. Stał w tej części osiedla, która na moim planie Kroywenu leżała w pasie prawdziwych obiektów.
Przy torze kolejowym nie widziałem dekoracji. W Tawedzie przejechałem obok autentycznej stacji metra i skręciłem w ulicę prowadzącą dalej przez krótki most na wyspę Reff. Przed wjazdem na most minąłem swój dom. Z zewnątrz wyglądał solidnie, jak wszystkie inne budynki po obu stronach ulicy. Mieszkanie na dziewiątym piętrze z pewnością było pod obserwacją. Może czekała tam na mnie zasadzka w postaci dyżurującego karabiniera, dlatego nie odważyłem się wyjść z samochodu.
Nagle – już po raz trzeci w życiu – zobaczyłem,,Latarnię Kroywenu". Wynurzyła się spoza rogu przy stacji metra, minęła mój samochód i zagłębiła się w lesie porastającym wyspę. Blask obejmował okolicę jadącego autobusu, w którego wnętrzu było najjaśniej.
Na widok “filmowego reflektora" znowu opanowało mnie niezwykłe uniesienie. Natychmiast ruszyłem za autobusem. Przejechałem za nim całą wyspę i drugi most łączący ją ze wschodnim brzegiem jeziora. Dookoła rozciągał się autentyczny krajobraz. Na przystanku w Lesaioli z autobusu wysiadła Muriel.
Osiedle to leżało w odległości dwudziestu kilometrów od centrum Kroywenu. Aktorka pobiegła w kierunku zespołu domków campingowych rozstawionych przy plaży i weszła do pawilonu restauracyjnego. Podjechałem pod oszkloną ścianę. W letniej restauracji siedziało kilkunastu wczasowiczów. Niektórzy mieli na sobie tylko kostiumy kąpielowe. Aktorka zajęła miejsce w końcu sali, niedaleko baru.
Wszedłem do środka i usiadłem przy stoliku pod szybą. W zestawieniu z jasnością blasku zalewającego wnętrze pawilonu i jego okolicę słońce na bezchmurnym niebie lśniło niewiele silniej niż księżyc w pełni. Jednakże ta niezwykła lawina światła nieznacznie tylko raziła mnie w oczy, a inni żywi ludzie, którzy po kąpieli w jeziorze podchodzili do “Latarni Kroywenu", najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z jej istnienia. Ktoś wrzucił monetę do automatu z płytami. Rozległa się muzyka. Muriel pisała coś na kartce papieru. Przyglądałem się jej z daleka. Czułem, że na jej widok wraca we mnie to wszystko, co przeżyłem przed dwoma dniami.
Naraz z pomieszczenia na zapleczu restauracji wyszedł młody kelner. Pocałował aktorkę w usta i usiadł swobodnie przy jej stoliku. Muriel podała mu zapisaną kartkę. Aktor wpatrywał się w nią przez kilkanaście sekund, po czym powiedział coś do aktorki. Muzyka zagłuszyła jego słowa. Muriel wyjęła kartkę z ręki kelnera i podkreśliła na niej jakieś zdanie. Potem dopisała coś jeszcze. Obserwowałem ich przez kilka minut: on do niej mówił, a ona gestykulowała albo odpowiadała na piśmie.
Kelner rozniósł napoje zamówione przez nowych gości i powrócił do Muriel. W lokalu pojaśniało jeszcze bardziej.
– Malcolm! – zawołał jakiś mężczyzna poza moimi plecami.
Kelner przeniósł się do jego stolika i usiadł przy nim. Mężczyźni rozmawiali ściszonymi głosami. Piękna melodia zagłuszała dialog aktorów grających w filmie, w którym statystowałem przez całe życie. W pewnej chwili towarzysz kelnera spojrzał za siebie. Muriel podniosła rękę i uśmiechnęła się do niego ponad moją głową. Odczułem to tak, jak uderzenie fali rozpalonego powietrza, ponieważ przez ułamek sekundy miałem szaloną nadzieję, że gestem tym i uśmiechem Muriel przywołuje mnie do siebie.
Muzyka umilkła.
– Masz rację – szepnął kelner, gdy jego znajomy znowu pochylił się nad stolikiem. – Spławię ją jeszcze dzisiaj.
– Stary, wiedziałem, że nie jesteś głupi – odparł tamten. – Pokażę ci jutro dziewczyny z naszego nowego zespołu. Jest w czym wybierać. Będziesz miał wreszcie swobodne ręce i niezłą forsę za to lokum, a my odpowiednie studio.
– Noszę się z tym zamiarem od tygodnia, ale Muriel nie ma gdzie się podziać. Za jakiś kąt w Lesaioli zabierają połowę mojej pensji. Ona zarabia grosze.
– Znajdzie sobie coś taniego w Tawedzie albo na Dolnym Riwazolu, zresztą nie twoja sprawa. Zależy ci na niej?
– Od tygodnia szukani pretekstu do zerwania naszej znajomości.
– I znalazłeś go.
– Teraz widzę, że masz rację.
– Więc załatwione?
– Wieczorem rozmówię się z nią. Tak czy inaczej rano zabierze cały swój interes, bo jest wrażliwa i ambitna. Najdalej jutro wieczorem dostaniesz klucz od tamtej chaty. Już dłużej nie będę tego przeciągał. Ona szarpie mi nerwy.
– Stary, umówmy się: nie musisz się przede mną tłumaczyć. Powiedz tylko, jak do tego doszło.
– Zwyczajnie. Siedzi u mnie już od dwóch miesięcy. Poznaliśmy się w “Oku Cyklonu".
– Chłopie, ja ciebie nie pytani, jak długo ze sobą śpicie, tylko kiedy wyszło na jaw, że ona ma raka krtani.
– Wycieli jej to cztery lata temu.
– I odtąd nie powiedziała ani jednego słowa?
– Chyba mogłaby mówić szeptem, ale nie chce. Po operacji chciała popełnić samobójstwo. Potem przyszła do siebie i teraz uważa, że na papierze można wyrazić wszystko.
– Bujasz.
– Ona bardzo ładnie pisze.
– I mówi. Raz słyszałem, jak rozmawiałeś z nią przez telefon.
– A, o to ci chodzi. Muriel nosi za sobą kieszonkowy magnetofon. Koleżanka nagrała jej na początku taśmy hasło “Tu Muriel". Czasem wykręca mój numer i przykłada magnetofon do słuchawki. Potem ona słucha, a ja do niej mówię, jeżeli akurat mam coś do powiedzenia w sprawie jej interesu.
– Mogliście to ułożyć bardziej dowcipnie: nagrać szereg gotowych pytań i odpowiedzi. Tylko czy taka zabawa może trwać przez całe życie. Przecież ten jej punkt usługowy z wielkim szyldem i jednym klientem dziennie to jest po prostu kupa śmiechu.
– Nie miałem zamiaru wiązać się z nią na dłużej.
Po tych słowach kelner pożegnał znajomego i odszedł do konsumentów, aby zainkasować pieniądze. Potem udał się na zaplecze lokalu. Muriel podniosła się ze swego miejsca. Trzymała w dłoni zapisaną serwetkę. Przez chwilę patrzyła na drzwi, za którymi zniknął kelner, jakby chciała podać mu tę kartkę, ale rozmyśliła się i wyszła z pawilonu.
Wstałem. Miałem zamiar powiedzieć jej kilka słów i czułem, że tym razem już żadna wewnętrzna siła nie zdoła mi w tym przeszkodzić.
Na drodze do wyjścia potrąciłem jakiegoś mężczyznę.
– To pana samochód? – spytał.
– Nie – odparłem machinalnie.
– Widziałem, jak on zajechał tym wozem – powiedział znajomy kelnera do stojącego obok policjanta.
I po co ja ukradłem ten samochód? – przemknęło mi. Patrzyłem na taras za oszkloną ścianą, na którym stało sześciu karabinierów. Wszyscy byli żywi. Zaglądali w głąb restauracji, gdzie w pełnym blasku “Latarni Kroywenu" otoczony statystami drugorzędny aktor wskazywał palcem w moim kierunku.
– Ontena, nie wykręcaj się, bo ten wóz i tak nie ma teraz większego znaczenia – powiedział policjant wyjmując kajdanki.
Odepchnąłem go. Karabinierzy przyskoczyli do drzwi. Rzuciłem się w stronę bocznej ściany. Trzask rozbijanej szyby był ostatnim dźwiękiem, jaki przed upadkiem na gorący piasek odezwał się jeszcze w mojej świadomości.
W prawdziwej celi, do której zostałem wtrącony po odzyskaniu przytomności, obok Płowego Jacka i “nieuchwytnego bandyty" Dawida Martineza zobaczyłem jeszcze jakiegoś drugiego plastykowego zbrodniarza. O pierwszej godzinie sztuczni strażnicy przewieźli nas wszystkich do sądowej sali. Obrońcy i sędziowie odlani byli z gipsu. Postacie ławników Dekorator wyciął z arkusza dykty. Figury te ani razu nie poruszyły się w czasie godzinnej rozprawy: tylko prokurator zabierał głos, a jego słowom towarzyszyły okrzyki padające z tłumu pozornych słuchaczy.
Raz na rok generalny oskarżyciel Kroywenu miał prawo zwolnić jednego więźnia wybranego przez lud.
Po przesłuchaniu czterech oskarżonych prokurator zapytał:
– Którego chcecie, abym wam wypuścił: Dawida Martineza, zwanego nieuchwytnym gangsterem, czy Płowego Jacka, którego nazywają Reżyserem świata?
Zdawało się, że mistrz ma jeszcze szansę odzyskania wolności. Ale przedniejsi kapłani wcześniej namówili lud, żeby w sądzie domagał się skazania proroka.
– Wypuść nam Martineza! – padały zewsząd zgodne okrzyki.
– Cóż tedy mam uczynić z Płowym Jackiem?
– Niech będzie stracony!
– Lecz co on wam złego uczynił?
Kukły nie odpowiedziały na to pytanie. Żywy oskarżyciel próbował uspokoić sztucznych ludzi, ale im dłużej ich przekonywał, z tym większą nienawiścią wołali: “Niech będzie stracony!"
O godzinie drugiej prokurator uciszył zebranych i przez kilka minut patrzył w milczeniu na grupę fałszywych przedstawicieli kościoła. Myślał pewnie o reakcji gubernatora na ich skargę w przypadku, gdyby zwolnił proroka. Po ostatniej próbie obrony Płowego Jacka, widząc, że jego słowa nic nie pomagają, oskarżyciel generalny polał sobie ręce wodą z karafki i umył je przed ludem.
– Nie jestem ja winien krwi tego sprawiedliwego – powiedział. – Wy ujrzycie!
Szyby w oknach zadrżały od zgodnego okrzyku:
– Krew jego na nas i na dzieci nasze!
Więc wypuścił im Dawida Martineza, a Płowego Jacka, mnie i drugiego plastykowego zbrodniarza wydał na stracenie.
Po drodze na miejsce kaźni czułem się jak sparaliżowany: prawie nic już nie docierało do mnie. Na dziedzińcu sądowym widziałem jak przez mgłę Płowego Jacka, którego fałszywi karabinierzy tłukli kolbami po głowie i pluli na niego, a potem klękali przed nim, mówiąc: “Bądź pozdrowiony, Reżyserze świata".
Wsadzili nas do samochodu i zawieźli do Pial Edin. Stamtąd – w towarzystwie innych wozów załadowanych statystami – pojechaliśmy przez Tawedę pod Quenos, gdzie kończyła się linia metra. Wyrzucili nas z samochodu na górze pokrytej fałszywymi zaroślami. Quenos było najbardziej odległą od centrum dzielnicą miasta.
Na wierzchołku góry rosły trzy prawdziwe pinie. W połowie wysokości jednej z nich karabinierzy zawiesili tabliczkę z napisem: “Ten jest Płowy Jack – Reżyser świata".
O trzeciej godzinie rozebrali proroka i po kłótni o jego ubranie rzucali monetę, aby los rozstrzygnął, kto dostanie jego nową koszulę i spodnie.
– Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią – powiedział Płowy Jack.
– Mistrzu – odezwałem się do niego dziwnie spokojnym głosem. – Spraw, jeśli możesz, aby Linda nie tęskniła za mną.
– Tego nie mogę uczynić, tak samo, jak nie mogę sprawić, by ciebie ominął ten kielich, który tu nas czeka. Wy dwaj tylko – wskazał na nasze pinie – dzisiaj nie będziecie cierpieli.
Ledwie to powiedział, gdy na moich oczach wszystkie otaczające nas manekiny przemieniły się w żywych ludzi, a ustawione na górze imitacje kaktusów i palm – w prawdziwe zarośla i drzewa.
Dopiero gdy zawiesili nas na drzewach, przybijając do nich gwoździami nasze ręce i nogi, zrozumiałem, że znowu stałem się drugorzędnym statystą – jednym z manekinów.
Gwoździe tkwiły w moich stopach i dłoniach, ale wisząc na nich nie czułem żadnego bólu. Wszystko dookoła siebie widziałem oczami sztucznego człowieka… Pod drzewami stali naturalni kapłani i karabinierzy. Dalej płakały prawdziwe kobiety. Z pobliskiego Quenos przychodzili ciekawi, by z tabliczki przybitej nad głową Płowego Jacka – który cierpiał autentycznie i strasznie – odczytać jego winę.
Nie czułem bólu i dlatego właśnie bałem się, że nigdy nie doczekam śmierci,
– Jeżeli jesteś Reżyserem świata – zawołałem – ratuj nas i siebie samego!
Płowy Jack milczał. Ale na wołanie odpowiedział przybity do sąsiedniej pinii pozorny bandyta, który teraz – w moich oczach – nie wyglądał już na sztucznego.
– I ty się jego nie boisz! – zgromił mnie. – My sprawiedliwą zapłatę bierzemy za uczynki nasze, ale ten nic złego nie uczynił. Panie! – zwrócił twarz do nauczyciela. – Pomnij na mnie, gdy przyjdziesz do królestwa swego.
A Płowy Jack odparł:
– Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju.
Karabinierzy strzegli nas, siedząc pod drzewami. W znacznej odległości stała grupa zastraszonych przyjaciół mistrza. Wśród nich Płowy Jack dostrzegł swoją matkę i ucznia. Przywołał ich do siebie:
– Niewiasto – rzekł – oto syn twój. Uczniu, oto twoja matka.
I stało się, że gdy uczeń odprowadził matkę na stok góry, nauczyciel powiedział: “Pragnę". Dali mu ocet i naśmiewali się z niego.
Tak mijały godziny. Czarne ptaki kołowały nad górą. Zniżały się w locie lub szybowały ku słońcu i nikły w błękitnej toni nieba.
Rozglądałem się sennie dookoła siebie. W dole stał żywy las. Widziałem rzeczywistą wodę w dolinie Vota Nufo i nieoszukane domy pobliskiego Quenos. Patrzyłem na południową panoramę z prawdziwą Tawedą pośrodku (gdzie lśnił mój dom na tle mirażu dalekich drapaczy chmur). Lecz w całym tym pozornie naturalnym krajobrazie nie dostrzegałem nigdzie “Latarni Kroywenu" ani nadziei, że po przemianie w sztucznego człowieka bez pomocy karabinierów doczekam się kiedyś realnej śmierci.
Ci, co stali pod nami albo kręcili się po górze dla zabicia czasu, podchodząc do Płowego Jacka rzucali mu w twarz słowa, z których wynikało, że choć w moich oczach wyglądali jak ludzie, nadal byli manekinami i grali role drugorzędnych statystów.
– Dufał w Widzu, to niechże go teraz wybawi – rzekł karabinier pełniący pod nami wartę.
Kapłani też mądrzyli się z bezpiecznej odległości:
– Inszych ratował, a siebie nie może – zauważył jeden.
– Zstąp teraz z drzewa – szydził drugi. – Ty, który mógłbyś rozwalić kościół i w trzy dni umiałbyś go zbudować, ratuj siebie samego.
– Jeżeli zejdzie, uwierzymy mu – mówili inni.
Czułem coraz większą senność i obojętność na to, co się działo w dole. Nad Kroywenem zapanowały nienaturalne ciemności. Gdy po długim czasie tarcza słoneczna wysunęła się spoza czarnej zasłony, Płowy Jack zawołał wielkim głosem:
– Ojcze mój! Ojcze mój! Czemuś mnie opuścił?
Ktoś z liczby tych wytrwałych, co jeszcze tam stali, podbiegł do drzewa i szepnął:
– Widza ten woła.
Wtedy wartownik nadział na długi kij gąbkę nasyconą octem i chciał ją zbliżyć do ust Reżysera świata, lecz ktoś inny powstrzymał go za rękę.
– Zaniechaj – powiedział. – Lepiej popatrzmy, może przyjdzie i zdejmie go.
Ale Płowy Jack zawołał tylko:
– Widzu! W ręce twoje polecam ducha mego!
A to rzekłszy – skonał.