2

Linda pracowała w biurze centrali handlowej o nazwie Temal. Gmach centrali stał przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy. Po przeżyciach tego przedpołudnia, które nadwerężyły mój układ nerwowy, nie potrafiłem już sobie wyobrazić aktualnego wyglądu Lindy. Bałem się tylko coraz bardziej i w miarę jak zapoznawałem się ze zmianami w obrazie okolic miasta oraz w wyglądzie jego mieszkańców, dojrzewała we mnie pewność, że te przerażające zmiany obejmować mogą również moich najbliższych.

Pod wpływem najgorszych przeczuć zostawiłem w spokoju Ryana, który z uporem godnym lepszej sprawy wytrwale markował na plaży postać nieprzytomnego pijaka, i poszedłem na stację w Pial Edin, gdzie – jak rano – te same dwie sztuczne dziewczyny blokowały dalej makietę budki telefonicznej. Zrezygnowałem z poszukiwania prawdziwego aparatu, ponieważ zależało mi przede wszystkim na bezpośrednim spotkaniu z Lindą. Wsiadłem do pociągu metra odjeżdżającego w kierunku centrum Kroywenu.

Zanim dojechałem do przystanku przy. Dziesiątej Ulicy, gdzie rozpoczynała się zwarta wielkomiejska zabudowa, miałem czas przyjrzeć się dokładnie najbliższym pasażerom. W wagonach nie było już takiego tłoku jak rano, kiedy pociąg przepełniały manekiny jadące do pracy, jednak pewna liczba atrap nadal nie zajmowała wielu wolnych miejsc siedzących. Zrozumiałem wkrótce, dlaczego tak się dzieje. Prawie wszyscy podróżni, którzy stali w przejściach pomiędzy pustymi ławkami – trzymając dłonie na poziomych i pionowych rurkach przeznaczonych do utrzymywania równowagi – mieli ręce na stałe przymocowane do tych poręczy. Twarze uwięzionych wyglądały prawie naturalnie. Zachowywali oni ograniczoną swobodę ruchów, niektórzy wymieniali między sobą jakieś niby – zdania utworzone ze słów przypadkowo zestawionych albo wpatrywali się w gazety pokryte szarymi prostokątami.

Jedna z kobiet stała sztywno pod ścianą przytwierdzona do niej łopatkami. Wolnymi rękoma przerzucała kartki kolorowego czasopisma, w którym prostokąty wypełnione szarą farbą udawały kolumny druku, inne – przypominały barwne zdjęcia. W najbliższym rogu, zawieszony oburącz na uchwycie luźno zwisającym z poręczy, kołysał się miarowo mały plastykowy dziadek w okularach wszczepionych bezpośrednio do pustych oczodołów. Tuż obok niego wspierali się o siebie dwaj mężczyźni zrośnięci razem plecami. Tworzyli nierozłączną całość, lecz przy tym wcale nie mieli wyglądu martwych kukieł. Jeden z nich w równych odstępach czasu ponawiał próby zawarcia znajomości z moją sąsiadką na ławce. Zwracał się do niej z zapytaniem, czy wysiada na następnym przystanku, bo chętnie odprowadziłby ją do domu. Kiedy kobieta podnosiła na niego szklane oczy i kręciła przecząco głową, namawiał ją do spędzenia wspólnego wieczoru w teatrze. Kobieta ta nie mogłaby jednak skorzystać z zaproszenia, gdyby nawet kto inny proponował jej swoje towarzystwo. Odlew jej ciała był wykonany z miękkiej masy plastycznej zespolonej trwale z siedzeniem i oparciem ławki. Naprzeciwko mnie siedziała matka z dzieckiem na ręku. Kołysała dziecko i wierciła się na ławce swobodnie, za to nogi miała połączone ze sobą materiałem imitującym ciało ludzkie, zaś stopy – aż po kostki zatopione w podłodze.

Poza kilkoma wyjątkami wszystkie te pozorujące ludzi twory zmontowane były w wagonie na stałe, jako składowe części jego wyposażenia, co każdemu, kto znalazłby się na moim miejscu w roli przytomnego i nie wtajemniczonego widza, wydawać się musiało w najwyższym stopniu zastanawiające. Tym bardziej więc zdumiałem się na widok prawdziwej kobiety, która nagle przeszła przez cały wagon pod rękę z plastykowym manekinem i wyszła na peron, nie zwracając najmniejszej uwagi na nasze dziwaczne otoczenie.

Para ta opuściła pociąg na przystanku przy Dwudziestej Ulicy. Powodowany tym samym uczuciem radosnego zaskoczenia, jakie pewnie kieruje człowiekiem na bezludnej wyspie, gdy po dłuższym okresie samotności zobaczy nagle drugiego towarzysza niedoli, natychmiast poderwałem się z miejsca i wybiegłem za nią.

Manekin ciągnął kobietę za rękę. Dogoniłem ich na schodach prowadzących do wyjścia na ulicę.

– A już myślałem, że w całym mieście nie znajdę nikogo prawdziwego – zwróciłem się do kobiety.

– Słucham?

– Wyszedłem za wami z metra.

– Za nami?

Uniosła brwi i spojrzała na swego sztucznego partnera.

– No, jeśli mam być szczery… – zaciąłem się. – Zresztą sama pani wie, co mam na myśli w tych okolicznościach. Od rana nie widziałem jeszcze ludzkiej twarzy. Wyobrażam też sobie, jak panią zaskoczyło to nasze niespodziewane spotkanie.

– Zaraz… – przerwała. – Nie bardzo rozumiem…

– O to właśnie chodzi! – podchwyciłem z entuzjazmem. – Ja również niczego nie pojmuję. Tutaj, w śródmieściu, chyba nie ma większych zmian. Wyglądałem przez okno, zanim wjechaliśmy do tunelu, i poza imitacjami ludzi na ulicach niczego osobliwego nie zauważyłem.

Zatrzymała się.

– Czy wy się znacie? – spytał manekin.

– Nie – odpowiedziała.

– Przepraszam pana uprzejmie – ukłoniłem się przed nieznajomym. – Mówimy tu o sprawach zupełnie dla pana niezrozumiałych.

– Ale macie ze sobą coś wspólnego.

– W pewnym sensie – potwierdziłem z mniejszą już pewnością siebie, bo rozmowa zmierzała w nieprzewidzianym kierunku.

– A można wiedzieć, co was łączy? – nalegał dalej.

– Jak by to panu delikatnie wytłumaczyć… – Dopiero w tej chwili pomyślałem o Ryanie i o niemożności porozumienia z nim. – Czy dzisiaj ani razu nie rozmawialiście ze sobą…

– Więc jednak znasz tego człowieka! – przerwał mi, zwracając się do kobiety.

– Nie znam go!

– Twierdzisz to kategorycznie, a on utrzymuje, że macie ze sobą coś wspólnego.

– Dlaczego oszukuje pan mojego męża?

Miała nieprzyjazną minę, lecz w końcu musiałem zapytać wprost:

– Czyż nie łączy nas fakt, że pani jest prawdziwą kobietą, co stwarza możliwość porozumienia miedzy nami i wymiany wiadomości na temat…

– Tak bezczelnego podrywacza w życiu jeszcze nie spotkałem! – syknął manekin lodowatym tonem, zanim zdążyłem dokończyć, o jaki temat mi idzie.

– Przecież nie miałem zamiaru…

– To czego pan od nas właściwie chce? – ucięła sucho.

Po szybkiej wymianie zdań zapadła denerwująca cisza. Kiedy wybiegłem za kobietą z metra, wyobrażałem sobie naiwnie, że to, czego od niej chcę, wypisane jest na mojej twarzy i nie wymaga dodatkowego wyjaśnienia. Teraz – zaskoczony jej chłodnym przyjęciem – przewidywałem tylko, czym może skończyć się ta głupia rozmowa, jeżeli natychmiast nie odejdę. Musiałem pogodzić się z kolejnym niepowodzeniem. Nie potrafiłem porozumieć się ani z przemienionym w imitację człowieka Ryanem, chociaż był on moim kolegą i mogłem mu wszystko powiedzieć, ani z obcą kobietą, która była autentyczna i z całą pewnością widziała dookoła siebie dokładnie to samo co ja.

Tam – naturalne reakcje człowieka obudzonego na scenie pośród dekoracji i przestraszonego nimi nazwane zostały przejawami prymitywnej zarozumiałości, tutaj – bezczelnymi zalotami chama, który podchodzi na ulicy do kobiety prowadzonej przez jej męża i prawi jej tanie komplementy w rodzaju: “Nareszcie spotkałem prawdziwą kobietę!"

Dalsze próby rozbudowywania tej beznadziejnej sceny tak czy inaczej zmierzały do awantury.

– Przepraszam za ten przykry incydent – powiedziałem po przerwie. – Teraz widzę, że pomyliłem panią ze swoją znajomą.

– Jestem o tym przekonana.

– A mnie się wydaje, że pan szuka guza – burknął manekin zaczepnie.

W końcu miał prawo do takiego komentarza. Odwróciłem się i zszedłem schodami na dół, do tunelu wypełnionego łoskotem pociągu. Przedtem usłyszałem jeszcze ostatnie zdania, jakie na mój temat wymienili między sobą wytrąceni z równowagi małżonkowie:

– Martin, uspokój się. To jakiś wariat! Czy nie słyszałeś, co on opowiadał?

– Ale rozmawialiście jak para dobrych znajomych. Już dawno podejrzewałem, że coś przede mną ukrywasz.


Wsiadłem jeszcze raz do metra, aby pojechać do następnej stacji, gdyż do Temalu, gdzie pracowała Linda, najbliżej było z przystanku przy Trzydziestej Ulicy. Oglądając namiastki pasażerów tu i ówdzie rozlokowane również w tym pociągu, tak się jednak zagapiłem, że minąłem właściwą stację i dojechałem do Kroywen – Centralu. Dość już miałem jazdy mrocznym tunelem, z którego nie było widać, co się dzieje na ulicach miasta. Postanowiłem wyjść na świeże powietrze i wrócić do Lindy pieszo.

Sam gmach dworca razem z jego podziemnymi halami wzniesiony był solidnie z autentycznych materiałów budowlanych i niczym chyba nie różnił się od tego dworca, jaki dobrze znałem. Tylko w jego wnętrzu, zamiast prawdziwych ludzi, kręciła się duża liczba manekinów.

Przy zbiegu Szóstej Alei z Czterdziestą Pierwszą Ulicą wkrótce po wyjściu z dworca zobaczyłem trzech prawdziwych mężczyzn. Szli obok siebie środkiem chodnika i minęli mnie z całkowitą obojętnością. Zachowałem już pewną ostrożność, pamiętając, czym skończyła się poprzednia próba spontanicznego zawarcia znajomości. Przystanąłem jednak, gotów przyłączyć się do nich, gdyby tylko zaprosili mnie do swego towarzystwa. Żaden nie obejrzał się ani razu. Śledziłem ich długo, aż znikli w perspektywie ulicy. Dzięki nim dowiedziałem się przynajmniej, że nie jestem tutaj wyjątkową postacią, ponieważ w mieście pozostali żywi jeszcze inni jego mieszkańcy.

Czwartego prawdziwego przechodnia spotkałem sto metrów dalej. Już zdecydowany zatrzymać go, przeszedłem na drugą Stronę chodnika, gdy niespodziewanie on sam pierwszy zapytał:

– Która jest godzina?

Spojrzałem na zegarek.

– Osiem po jedenastej – odpowiedziałem zaskoczony banalnością jego pytania.

– Dziękuję.

Poszedł dalej.

– A niech to wszystko… – chciałem zakląć, lecz zaraz poprawiłem się. – Zwariować można.

Obejrzał się.

– Cholera mnie już bierze – wyznałem. – Czy nie ma pan przypadkiem prawdziwego papierosa?

– Służę uprzejmie.

Grzebał przez chwilę w kieszeni, aż znalazł rozpieczętowaną paczkę. Podsunął mi ją. Włożyłem papierosa do ust. Był prawdziwy.

– Nie paliłem od samego rana… – zacząłem spokojnym tonem i przerwałem, kiedy nieznajomy oddalił się pośpiesznie. Jedną chwilę! – zawołałem za nim.

Zwolnił niechętnie.

– Słucham.

– Zapałek też nie mam.

Zapalił mi papierosa swoimi zapałkami.

– Co pan właściwie myśli o tych wszystkich manekinach? – pokazałem ręką dookoła siebie.

Zamiast rozejrzeć się po ulicy, gdzie w atmosferze przesyconej zapachem gumy i plastyku roił się wkoło nas gęsty tłum postaci odlanych z masy o barwie ludzkiego ciała, spojrzał przenikliwie na mnie.

– Czyżbym powiedział coś zabawnego? – spytałem podejrzliwie.

– Mam pociąg za cztery minuty – odparł wymijająco.

– Ale co pan o nich sądzi? – zniecierpliwiłem się. – Pytam, ponieważ z obojętności innych ludzi wynika, że nie ma tu wcale żadnego problemu.

– Bo nie ma go rzeczywiście.

– Lecz czy te kukły nie zasługują na jedno słowo komentarza?

– Widzę – przystanął – że szuka pan tutaj kogoś, kto do ulicznego tłumu odnosiłby się z właściwą panu pogardą.

– Ależ tu nie o to chodzi! – zawołałem rozpaczliwie.

Uśmiechnął się i ruszył szybko w kierunku dworca.

– Przepraszam! – rzucił poza siebie w biegu.

Odprowadziłem go wzrokiem do ruchomych schodów. Pogarda! – co on chciał przez to powiedzieć? Czy był równie ślepy jak Ryan, jak te wszystkie manekiny, które pojawiły się ubiegłej nocy w całym mieście na tle tu i ówdzie rozstawionych dekoracji, zajmując miejsca prawdziwych ludzi? Cokolwiek miał na myśli – zmiażdżył mnie tym jednym słowem. Pod jego wpływem przestałem wierzyć w możliwość porozumienia między ludźmi podobnie jak ja osamotnionymi w sztucznym tłumie.


Na odcinku pomiędzy dworcem Kroywen – Central i Trzydziestą Ulicą Szósta Aleja nie nosiła śladu żadnych zmian. Dekoracje, ukryte przed wzrokiem nieuważnego przechodnia, stały tylko we wnętrzach sklepów, kawiarń, restauracji i kin. Po obu stronach jezdni rosły w dwóch rzędach prawdziwe palmy. Domy też – przynajmniej swym zewnętrznym wyglądem – nie różniły się niczym od tych dobrze mi znanych białych, czarnych i kolorowych wieżowców, jakie wznosiły się tu jeszcze poprzedniego wieczora.

Szedłem w ostrym słońcu, które jedynie w godzinach południowych zaglądało na dno alei, o innych porach dnia zanurzonej w głębokim cieniu, bo zabudowanej z dwu stron wielopiętrowymi drapaczami chmur. Ludzie mieli plastykowe, nieruchome twarze. Do południa spotkałem po drodze kilkunastu prawdziwych przechodniów, miedzy innymi kilkoro dzieci. Prawie wszystkie samochody zaparkowane przy krawężnikach jezdni lub poruszające się na niej miały byle jakie, tekturowe karoserie. Za kierownicami siedziały sztywne kukły. Z daleka nie poznałbym jednak, że zadaniem jadących wozów jest markowanie ulicznego ruchu.

W sklepach wypełnionych imitacjami właściwych wyrobów sztuczni klienci, płacąc zielonymi papierkami i plastykowymi krążkami, które udawały banknoty i bilon, kupowali surogaty i atrapy towarów. W spożywczych działach samoobsługowych przedmiotami zakupów były najczęściej same opakowania. Manekiny ładowały do koszyków kolorowe, lecz puste pudełka, puszki, torebki, słoiki i butelki.

Zaciekawiony wyglądem falsyfikatów zgromadzonych w witrynie sklepu jubilera wstąpiłem tam na chwilę. W środku zastałem właściciela podejrzanych kosztowności i jednego, zdecydowanego już klienta. Jubiler pozdrowił mnie grzecznie i przeprosił za małą minutę zwłoki niezbędną do sfinalizowania – jak się wyraził – poważniejszej transakcji. Miał uszczęśliwioną minę. Zdejmował i zakładał na mały palec u ręki brązową szyjkę odpiłowaną od butelki po szampanie. Nabywca tej osobliwej obrączki odliczał w tym czasie pieniądze z grubego pliku brudnych kartek pozorujących banknoty.

Czy oni siebie wzajemnie nabierali? Klient przeliczył kartki raz i drugi. Powtórzył tę czynność wielokrotnie. Lecz chyba nadal bał się dołożyć do interesu przez jakiś głupi błąd rachunkowy, bo ze skupieniem rozpoczął kolejne odliczanie. Miał taki wyraz twarzy, jakby za każdym razem wierzył, że liczy te papierki po raz pierwszy. Obaj przymocowani byli do kontuaru po obu jego stronach.

Może komuś żywemu – przyszło mi do głowy – kto przechodząc ulicą spojrzałby w okno jubilera, scena ta wydałaby się prawdziwa. Pod wpływem tej myśli minąłem kilka wystaw przeładowanych tanimi atrapami i zajrzałem przez szybę do zakładu fryzjerskiego. Ale i tu nie dałem się oszukać ani fachową postawą rzekomego mistrza brzytwy patykiem golącego pianę z brody gipsowej figury, ani zręcznymi skłonami drugiego fryzjera, który kartonowymi nożyczkami strzygł powietrze wokół peruki innego nadmuchanego modelu. Więc chyba ktoś prawdziwy – spróbowałem skorygować poprzednie domysły – kto miałby odnieść właściwe złudzenie, że porusza się w autentycznym mieście, musiałby jechać tędy samochodem i patrzeć na wszystko przelotnie.

Symulowanie działalności handlowej i usługowej odbywało się wszędzie, gdziekolwiek wszedłem. Na tym tle dość zagadkowa wydała mi się rola pewnej prawdziwej sprzedawczyni, zresztą kobiety otyłej i wcale niepięknej, lecz żywej, na którą natknąłem się w jakimś niepozornym hallu. Miała ona w swym kiosku autentyczne czasopisma, papierosy i zapałki. We własnej portmonetce obok rzeczywistego bilonu znalazłem też kilka fałszywych monet. Na próbę, prosząc o papierosy, podałem kobiecie plastykowy krążek. Bez słowa zwróciła mi go. Tak, jak często postępuje się z obcokrajowcami lub z dziećmi, wyjęła mi z ręki portmonetkę, wygrzebała z niej prawdziwą monetę i podała mi papierosy razem z resztą odliczoną nieoszukanym bilonem.

Swym wyglądem nie wywołałem u sprzedawczyni żadnego zainteresowania. Przedtem czytała gazetę. Inkasując pieniądze miała obojętną minę: zrobiła, co do niej należało, i wróciła do przerwanej lektury.

– Dlaczego nie przyjmuje pani tych żetonów? – zapytałem grzecznym tonem, aby wciągnąć ją do rozmowy.

Przybrała taki wyraz twarzy, jakbym zwrócił się do niej z naganą.

– Pan przyjmowałby je?

– Jeżeli można za nie wszystko kupić…

– Tutaj nie można.

– Jednak w innych sklepach widziałem ludzi… którzy płacili takimi krążkami.

– Wiec trzeba tam iść. Czy ja pana zmuszam do robienia zakupów w moim kiosku?

Po tej odpowiedzi straciłem nadzieję, że ona mi coś wytłumaczy.

Загрузка...