13

Kiedy opuszczałem “Oko Cyklonu", odniosłem wrażenie, że jakiś typ w przepoconej koszuli przygląda mi się z podejrzaną natarczywością. Dwukrotnie napotkałem jego wzrok. Po raz trzeci zobaczyłem go w tunelu, gdy dziewczyna zamykała drzwi kabiny telefonicznej. Wtedy pomyślałem o listach gończych i przyszło mi do głowy, że ten człowiek mógł skojarzyć sobie moją twarz ze zdjęciem reprodukowanym na plakatach. Na wszelki wypadek wycofałem się za róg zatłoczonego pasażu. Lecz tam wpadłem tyłem* prosto w ręce czterech zaczajonych policjantów.

Zasadzkę zorganizowali policjanci żywi. W tunelu nikt prawie nie zauważył naszych krótkotrwałych zmagań. Umundurowani napastnicy działali w milczeniu, ja całkowicie dałem się zaskoczyć: ledwie pomyślałem, że w tłoku wpadam na kogoś plecami, gdy poczułem kajdanki na wykręconych do tym rękach. Donosiciel tropił mnie pewnie już od dłuższego czasu i wcześniej zaalarmował uliczny patrol.

Kiedy szliśmy do dyżurki wartowników domu towarowego, wokół nas zapadał coraz głębszy półmrok. Kajdanki były stalowe. Członkowie eskorty mieli prawdziwą broń. I wcale nie znali się na żartach. Przed drzwiami dyżurki wlekli mnie po betonowej posadzce i kopali, jakby nigdy nie słyszeli o pozorowanych akcjach. Wiedziałem, co to oznacza. W uszach dzwoniły mi jeszcze słowa “Tu Muriel", wypowiedziane przez dziewczynę, która w ostatniej chwili zdradziła mi swoje imię razem z informacją, że nie jest głuchoniema. Gdy policjant wyciągał skalpel i straszak z mojej kieszeni, Muriel wychodziła już pewnie z kabiny telefonicznej. Opuszczała ją, by na zawsze zniknąć w sześciomilionowym tłumie.

Widziałem wokół siebie obojętne twarze. Ci policjanci nie wiedzieli nic o hierarchii ról w prowadzonej grze ani o wielostopniowym szeregu planów zbudowanych przed obiektywem niewidzialnej Kamery. Wszystko tu dla nich było jednakowo ważne: i papier, na którym w świetlanym kręgu aktorka pisała list, i płachta gazety na gwoździu w toalecie za kulisami sceny. W walce z pozornymi przestępcami ryzykowali swoje życie po to, by w gazecie, której Muriel nie weźmie nawet do ręki, ukazała się notatka: “Wyrok został wykonany".

Coś jednak próbowałem im chyba wytłumaczyć, bo po kilku zdaniach oberwałem w łeb kolbą ciężkiego rewolweru i upadłem na podłogę.


Policja w Kroywenie nosiła broń najczęściej tylko dla parady. Jej funkcjonariusze w czasie regulowania ruchu i przy patrolowaniu ulic nie mieli zwykle okazji do wyciągania rewolwerów, w praktyce codziennej bowiem mandaty i pałki rozwiązywały większość porządkowych problemów. Bardzo rzadko zdarzało się, by policjanci brali udział w większych awanturach.

Wszędzie tam, gdzie przewidywano niebezpieczne sytuacje, oraz na miejsca ostrych starć z bandytami wysyłano lepiej przygotowanych do walki i oswojonych z widokiem krwi karabinierów. Miało to swoje psychologiczne uzasadnienie. Ktoś tak poczciwy, jak policjant, który używa broni dwa razy w roku wyłącznie na ćwiczeniach i nie ściga codziennie bezwzględnych gangsterów, w czasie pierwszego w życiu spotkania z nimi dowiaduje się niespodziewanie, że w krytycznej chwili trudniej jest pociągnąć za cyngiel, niż podnieść sto kilogramów. Wysyłanie innych na tamten świat wymaga bowiem takiej samej rutyny jak robienie na drutach. Z tego powodu nowicjusz zaskoczony obrazem prawdziwej śmierci ginie najczęściej przed oddaniem pierwszego celnego strzału.

Prefekt policji Kroywenu wpisał mnie pewnie na listę wrogów publicznych pierwszej kategorii. Wniosek ten narzucił mi się po odzyskaniu przytomności, kiedy zobaczyłem wokół siebie eskortę złożoną z sześciu sztucznych karabinierów. Kukły siedziały na ławkach po obu stronach jadącego samochodu. Patrzyłem na nie z podłogi. Z dołu karabinierzy wyglądali jak woskowe figury. Miałem na rękach gipsowe kajdanki pomalowane czarną farbą.

Podniosłem się z wielkim trudem.

– Panowie, dokąd jedziemy?

Żaden nie podniósł głowy. Trwali w bezruchu. Stłoczeni ciasno obok siebie zajmowali dwoma szeregami wszystkie miejsca na ławkach. Każdy hipnotyzował wzrokiem swego kolegę siedzącego naprzeciwko. Ubrani byli w papierowe mundury. Drewniane pistolety maszynowe trzymali na kolanach w sztywnych dłoniach.

Okna furgonu więziennego okratowane były solidnymi prętami. Jechaliśmy autostradą wzdłuż zachodniego brzegu Vota Nufo w kierunku Dolnego Riwazolu. Za oknem z lewej strony błyszczała w słońcu rozległa szklana płaszczyzna imitująca powierzchnię jeziora, z prawej – migały wielopiętrowe dekoracje. Olbrzymie makiety drapaczy chmur wznosiły się na – wspornikach ukrytych za tarczami. Eksponowane ściany i narożniki wszystkich zabudowań zwrócone były w kierunku pomocnym, gdzie leżał autentyczny fragment Śródmieścia. Na Dolnym Riwazolu znajdowało się najcięższe w Kroywenie wiezienie i tam pewnie jechaliśmy.

Ból głowy, rana i krew we włosach do reszty przywróciły mi świadomość rosnącego zagrożenia. Zagadkowy fakt, że konwojenci byli statystami trzeciorzędnymi, nastrajał optymistycznie. Próbowałem wyobrazić sobie, jak może wyglądać więzienie zbudowane na dalekim marginesie planu zdjęciowego. Jeżeli budowniczowie dekoracji kierowali się zasadą konsekwencji, to gmach zakładu karnego wzniesiony w odległym tle sceny powinien być ilustrowany tylko jedną ścianą z okratowanymi okienkami. Każdego sztucznego kryminalistę, który siedział w swej “celi" (czyli pod gołym niebem na pomoście ustawionym poza kratą) i robił ponurą minę do obiektywu Kamery, trzymał tam pewnie na stołku instynkt sprawiedliwości oraz poczucie dobrze spełnianego obowiązku społecznego.

Wizja kary opartej na zasadzie dobrowolności nie była zanadto przerażająca. Pod jej wpływem odzyskiwałem już wiarę we własne siły, gdy nagle stałem się świadkiem wstrząsającego widowiska.

Za skrzyżowaniem przy Dziewięćdziesiątej Trzeciej Ulicy furgonetka zahamowała gwałtownie. W tym czasie wyglądałem przez tylne okienko. Najbliższy konwojent podciął mi nogi swymi wystawionymi kolanami. Siłą bezwładności runąłem plecami na wąski pas podłogi – między dwa szeregi manekinów. Po chwili okazało się, że był to najszczęśliwszy upadek w całym moim życiu.

Jeszcze nie przebrzmiał przeraźliwy pisk opon i hamulców wozu, kiedy po trzasku rozbijanej szyby w tylnym okienku ukazały się dwie stalowe lufy. Równocześnie w pudle karetki więziennej rozpętało się piekło. Fałszywi karabinierzy, rozszarpywani seriami ostrych kuł miotanych przez prawdziwe pistolety maszynowe, spadali kolejno z ławek i pokrywali mnie coraz grubszą warstwą. Nieprzerwany grzmot trwał przez kilkanaście sekund.

Po ogłuszającej kanonadzie nastąpiła złowroga cisza. Usłyszałem szczęk zamka przy tylnych drzwiach. Rozwidniło się nieco. Przez szparę w stosie pozornych trupów zobaczyłem jakieś postacie. Ktoś, kto stał na asfalcie przed otwartymi drzwiami, rzekł lodowatym tonem:

– Pozwijali się w kłębki jak dżdżownice na haczyku.

– Do licha! – odezwał się drugi głos i po przerwie dodał z udawaną troską: – Czy im coś nie zaszkodziło aby?

Do sterty podszedł inny typ.

– Szefie! Ja wiem, co im tak powykręcało gęby. Pewnie nie przepadają za perfumami z naszych rozpylaczy.

Rozległa się salwa śmiechu, nie mniej hałaśliwa od salwy z “rozpylaczy". Był to klasyczny żart z przyzwoitego filmu kryminalnego i po nim poznałem, że moje położenie jest raczej niepewne.

– John! Ty zawsze obijasz się gdzieś w kącie, a inni za ciebie harują.

– Bo szef to tylko mnie widzi. Wczoraj zmywałem naczynia po kolacji, a dziś rano zamiatałem…

– Jazda do roboty, bo jak ci przypie…

Sterta sztucznych trupów zakołysała się, ich nacisk nieco zelżał. Ktoś wyciągał kukły z samochodu i rzucał je na asfalt.

– Nie zwalaj na środek jezdni, cepie, bo nie zawrócisz wozem. Dawajcie worki!

Przez szparę między dwoma sztywnymi karabinierami zobaczyłem kilku plastykowych ludzi. Wśród nich stał bardzo przystojny manekin w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Na podstawie zdjęć często publikowanych w prasie z łatwością rozpoznałem w nim nieuchwytnego gangstera, Dawida Martineza. To jego banda w poniedziałek wieczorem dokonała zuchwałego napadu rabunkowego na ambulans wiozący złoto w Banku Quefeda Nos Paza, o czym dowiedziałem się z gazety we wtorek, kiedy siedziałem w barze u Caloata.

Gangsterzy nie tracili czasu. Wyciągnęli z samochodu wszystkich zabitych konwojentów i zostawili ich na skraju chodnika. Udawałem nieżywego. Zostałem przeniesiony na końcu. Przy transporcie jeden z zasapanych drabów ściągnął mi z ręki zegarek. Drugi plastykowy złodziej, łysiejący już nieco, połamał sobie paznokcie przy próbie odnalezienia brzegu mojej peruki. Ponieważ w wozie leżałem na dnie, pod makabrycznym stosem – po przeniesieniu znalazłem się na samym jego szczycie.

Nadal symulowałem trupa. Ale obserwowałem okolicę przez zmrużone oczy. Szybko ustaliłem, dlaczego szajka Martineza zatrzymała nasz samochód. Obok furgonu więziennego, który na krótko przed napadem skręcił z autostrady w boczną ulicę, stały dwa inne samochody. Były roztrzaskane. Wpadły na siebie przed kilkoma minutami. Jeden należał do bandytów, którzy wracali nim z kolejnej akcji i wieźli ze sobą worki naładowane nowym łupem. Po kraksie musieli zmienić wóz i przypadek sprawił, że wybrali naszą furgonetkę.

Przypadkowi temu zawdzięczałem wolność, choć w drodze do niej mógłbym stracić życie. Po upływie minuty od chwili rozstrzelania moich strażników na ulicy zapanowała cisza. W promieniu kilkuset metrów nie było widać żadnej prawdziwej ani fałszywej postaci. Wszystkich przechodniów wypłoszył terkot maszynowej broni. Po przeładowaniu worków plastykowy mistrz rozboju siadł za kierownicą i w towarzystwie trzech kompanów odjechał autostradą prowadzącą do Quenos.

W zamęcie przeprowadzki gangsterzy nie zauważyli, że z rozdartego worka wypadła sztaba złota i plik banknotów. Złotą sztabę naśladowała cegła z gipsu pomalowanego żółtą farbą, a pieniądze – kupka bezwartościowych kartek. Cegły nie musiałem brać do ręki, bo rozbiła się na kawałki przy upadku na asfalt i ukazała swoje białe wnętrze. Obejrzałem tylko papierki. W grubym stosie znalazłem kilka prawdziwych banknotów i te schowałem do kieszeni.

Teraz ból głowy dawał mi się we znaki ze wzmożoną siłą: oprócz guza dokuczało mi pieczenie skóry pod włosami szarpanymi przez łysego zbója zafascynowanego świeżym wyglądem mojej “peruki". Swoją drogą, Dawidowi Martinezowi – obok paru ciepłych słów współczucia za wytrwałość w gromadzeniu gipsowych cegieł – należało się też gorące uznanie za bezinteresowną ofiarność, zapał i rozmach w jego działalności, która uzasadniała istnienie i podtrzymywała egzystencję codziennej prasy.

Mistrz rozboju należał przecież do awangardy marionetkowych postaci skierowanych przez Scenografa do konserwowania dekoracji.


Komuś, kto jako naturalny i przytomny turysta spacerowałby po Górnym i Dolnym Riwazolu, zwiedzając dzielnicę murzyńską, wcale nie peryferyjną, w odniesieniu do formalnego centrum Kroywenu, lecz zbudowaną w dalekiej perspektywie zdjęciowego planu – więc komuś, kto gnany ciekawością wszedłby na sam horyzont wielkiej sceny, trudno byłoby zapewne wmówić, iż linie wytyczone rzędami słupów podtrzymujących arkusze dykty o konturach domów przypominają ulice zamieszkanego miasta. Przebiegły przewodnik zarzucony serią kłopotliwych pytań, aby odwrócić uwagę dociekliwych turystów od detali (bardzo podejrzanie prezentujących się z bliska), wskazałby raczej w dal – na najbardziej odległy od centrum cypel Vota Nufo, gdzie z cienkiej warstwy szkła powlekającego ziemię wystawały tarcze eleganckich statków pasażerskich.

Wskoczyłem do wagonu metra na przystanku przy Dziewięćdziesiątej Ulicy i sprasowany sztucznym tłokiem pojechałem do Kroywen – Centralu, gdzie od razu złapałem luźny autobus, dzięki czemu po upływie czterdziestu minut od chwili rozstania z Muriel mogłem znów zajrzeć do “Oka Cyklonu", ale – oczywiście – nie znalazłem jej tam. W bistrze wypaliłem papierosa nad filiżanką kawy. Przyszło mi do głowy, że świetlne kręgi, w jakich poruszali się główni bohaterowie filmu, najłatwiej byłoby dostrzec z miejsca nie osłoniętego ścianami domów i tarczami dekoracji – więc ze znacznej wysokości. Na myśl o Temalu dostawałem mdłości; zresztą biurowiec ten nie należał do najwyższych gmachów. W Śródmieściu istniał lepszy punkt obserwacyjny.

Zatrzymałem taksówkę i pojechałem na Pięćdziesiątą Pierwszą Ulicę – do banku Quefeda Nos Paza, który liczył sto dwadzieścia kondygnacji i w grupie zgromadzonych tu drapaczy chmur bił rekord wysokości. W sklepie obok banku kupiłem zegarek i czerwony mazak. W hallu dostałem plan Kroywenu. Wzniosłem się windą na szczyt Quefedy. Z tarasu widokowego zobaczyłem tylko jedno światło. Było jaśniejsze od blasku rzucanego na ziemię przez słońce. Silnie iluminowany krąg znalazłem w najmniej oczekiwanym miejscu. Leżał w okolicy całkowicie nie zamieszkanej, jednak w granicach wielkiej figury wypełnionej prawdziwymi obiektami. Dostrzegłem go w naturalnym lesie palmowym na zboczu wzniesienia za jeziorem – w odległości około czternastu kilometrów.

Czy Muriel była jedyną aktorką? Nie – pomyślałem. Już fakt, że rozmawiała z głuchoniemymi, wykluczał taką możliwość. Wszyscy ludzie, z jakimi ona utrzymywała bliższe kontakty w czasie filmowych ujęć, musieli być aktorami, ponieważ zwracali na siebie uwagę Widza. A może narkomanka nie należała do głównych bohaterów filmu? Jako drugoplanowa postać (lecz jako aktorka, przy której ja odegrałem rolę statysty pierwszego planu) mogła być czymś związana z inną – centralną postacią widowiska, w którym kreowała rolę nie najważniejszą wprawdzie, ale istotną. W takim przypadku brałaby udział jedynie w niektórych sekwencjach filmu – w scenach specjalnie napisanych dla – niej.

Blask niewidzialnego jupitera srebrzył wciąż wierzchołki palm. Zapatrzony w dal gubiłem się w domysłach. Wreszcie rozłożyłem plan miasta i czerwonym mazakiem nakreśliłem na nim kontur zawiłej figury zawierającej wszystkie naturalne obiekty.

Ten kontur był brzegiem sceny, której nigdy nie opuszczał świetlny krąg. Rozjaśnienie mogło wskazywać mi miejsce obecnego pobytu Muriel. Akcja filmu (w tej przynajmniej chwili) toczyła się na wschodnim brzegu Vota Nufo, gdzieś w połowie drogi miedzy Aiwa paz a Lesaiolą. Lecąc helikopterem, nie miałbym trudności z odnalezieniem aktorki. Czy często “ekipa filmowa" wyjeżdżała w plener? Aby tam dotrzeć po linii łamanej, wyznaczonej układem ulic, musiałbym przejechać nie czternaście, ale dwadzieścia kilometrów, korzystając po drodze z trzech środków lokomocji.

Trzeba było złapać taksówkę. Ale tu wyłoniła się nieprzewidziana trudność. Kierowcy wszystkich zatrzymywanych taksówek byli manekinami, najczęściej na stałe zainstalowanymi w swych wozach. Mnie ten fakt – oczywiście – nie robił żadnej różnicy. To oni stawiali bezwzględny opór. Kiedy podawałem cel kursu, zaraz wypraszali mnie z wozu pod pretekstem, że nie mają czasu. Jeden jechał właśnie po swego zmiennika, drugiemu zachorowała żona, trzeci chciał skoczyć na piwo, a czwartemu nie było po drodze. Wymówki te nie przeszkadzały im zabierać innych pasażerów. Stuknąłem się palcem w czoło: wreszcie zrozumiałem, dlaczego kierowcy taksówek tak często kapryszą na postojach i sami wybierają sobie pasażerów.

Wprawdzie żaden z nich nie słyszał nic o planie zdjęciowym i nie znał z pewnością chwilowego położenia łuny, ale wewnętrzny głos z bezbłędną precyzją sterował ich upodobaniami i tak je kształtował, aby żadna maska nie wylazła raptem na oświetloną scenę prosto pod obiektyw Kamery. Przecież jako cel kursu wskazywałem sztucznym kierowcom miejsce, gdzie aktualnie płonęła “Latarnia Kroywenu".

Na poszukiwanie taksówki z żywym kierowcą zmarnowałem drugi kwadrans. Wsiadłem w końcu do autobusu i pojechałem na przystanek metra przy Pięćdziesiątej Ulicy. Metro – najczęściej niezawodne – tym razem spłatało mi figla. Pociąg zatrzymał się w tunelu pod czerwonym sygnałem. Siedziałem przez dwadzieścia minut w pułapce bez wyjścia. W rezultacie na przebycie drogi do prawdziwego mostu, który łączył brzegi Vota Nufo przy Dwudziestej Ulicy, straciłem pół godziny.

Autobus pośpieszny do portu lotniczego czekał już na swojej pętli. Rzuciłem się do niego biegiem. Odjechał, nim zdążyłem wskoczyć na stopień. Jednak był zatłoczony prawdziwymi ludźmi i miał żywego szofera, z czego wynikało, że zmierzam właściwym tropem. Po dziesięciu minutach pojawił się drugi autobus, ale nie pojechałem nim. Autentyczny kierowca przywiózł rzeczywistych pasażerów, wypuścił ich z wozu po okrążeniu ronda i oświadczył zebranym na przystanku podróżnym, że defekt silnika zmusza go do opuszczenia trasy.

Zawiedzeni podróżni kierowali chłodne uwagi to pod adresem kierowcy, to pod adresem silnika, a ja winnego znalazłem wśród zniecierpliwionych: był nim plastykowy dziadek, niepozorny skądinąd, który doczłapał do nas w ostatniej chwili. Wkrótce na przystanku pojawili się inni drugorzędni statyści. W miarę jak rosła ich liczba, topniały moje nadzieje związane z odnalezieniem Muriel.

Pojechaliśmy kolejnym autobusem. Po obu stronach mostu marszczyła się powierzchnia nieoszukanej wody. Większość żywych ludzi wysiadła zaraz za mostem, a pozostali – w Parayo, gdzie ja też opuściłem autobus, ponieważ lotnisko – co wynikało z mapy – leżało daleko za brzegiem sceny. Zresztą z Parayo było najbliżej do tego wzniesienia, na którego zboczu (przed dwiema godzinami!) płonęła “Latarnia Kroywenu". – Dalej musiałem iść pieszo. Nie znałem wcale tej okolicy. Minąłem ostatnie należące do osiedla zabudowania i skręciłem w głąb lasu. Po drugiej jego stronie osiągnąłem najwyższy punkt obserwacyjny. Piaszczysta droga – wijąc się między pagórkami – zaprowadziła mnie nad brzeg jeziora. Przez pół godziny chodziłem po zboczu oznaczonego na planie wzniesienia, zataczając coraz szersze kręgi. Wdrapałem się na drzewo. Nigdzie nie dostrzegłem żadnego człowieka.

Kołowałem we właściwym miejscu, ale w niewłaściwym czasie: jedyny blask, jaki przyświecał mi w poszukiwaniach, padał z zachodniej strony lazurowego nieba, gdzie nad poszarpanym wieżowcami horyzontem płonęło wielkie pomarańczowe słońce.

Загрузка...