Od świtu tego dnia miałem wrażenie, że w moim otoczeniu zaszły nocą jakieś nieuchwytne zmiany. Kilka razy budziłem się i zasypiałem ponownie. Chwilami słoneczny promień rozpraszał półmrok pokoju, padając na podłogę spoza gęstej zasłony. Wprawdzie meble zajmowały swe zwyczajne miejsca, lecz już wtedy, gdy po raz pierwszy otworzyłem oczy, wahając się jeszcze na krawędzi snu i jawy, obce barwy i kształty w zarysach znajomych rzeczy zaniepokoiły mnie mglistymi skojarzeniami.
Rano nigdy nie podnosiłem okiennej żaluzji. Dopiero w łazience zapaliłem światło i zatrzymałem się bezradnie nad półką z toaletowymi przyborami. Grubą tubę pasty do zębów wypełniało sprężone powietrze. Kostka różowego mydła wypadła mi z ręki na dno wanny i rozbiła się na kilka kawałków białego gipsu. W zwykłym miejscu ręcznika wisiał tej samej wielkości arkusz błękitnego papieru. Tylko brak wody w kranie łatwo mogłem wytłumaczyć porannym wzrostem jej zużycia.
Ubrałem się szybko i wszedłem do kuchni, gdzie odkryłem kolejne atrapy. Winogrona były sztuczne. Zamiast jajek wbiłem do patelni dwie gipsowe kule, zaś sporej wielkości bochenek chleba pod naciskiem noża skurczył się z podejrzanym sykiem do rozmiarów małej bułki. Mleko imitowała biała farba powlekająca wnętrze butelki. Pod opakowaniem kostki masła znalazłem drewniany klocek. Żółtego sera nawet nie dotknąłem nożem, gdyż był odlany z jakiegoś twardego tworzywa. Jedynie szynkę mógłbym pokroić na plasterki, kiedy przekonałem się, że jest zrobiona z różowej gumy, ale nie miałem czasu na zabawę.
Wnętrze lodówki wypełniały Atrapy produktów żywnościowych, jakie czasami widuje się na wystawach spożywczych sklepów. Wśród nich na jednej z półek leżała twarda bryła masy plastyczne j, której fabryczna forma nadała kształt oskubanej gęsi.
Po zabawie w centrum Kroywenu trwającej do czwartej rano i po krótkim śnie wpatrywałem się w to wszystko nieprzytomnym wzrokiem, aż przyszło mi do głowy, że pewnie wczoraj wieczorem lub nocą w czasie mojej nieobecności ktoś ze znajomych zamienił mi przybory toaletowe i przechowywane w lodówce zapasy na ich mniej lub bardziej udane imitacje. Lecz jakoś nie kojarzyłem nikogo z przyjaciół z tym poczciwym figlem. Może Lindzie – pomyślałem – kiedy jej wszystko opowiem, łatwiej będzie wskazać autora dowcipu.
W kabinie windy sięgnąłem do kieszeni po papierosy i zaraz rozpoznałem w nich kolejny podstęp: były zrobione z pustych kartonowych rurek. Na parterze spojrzałem niespokojnie na zegarek. Ponieważ do siódmej brakowało tylko dwudziestu minut, całą drogę z domu do przystanku metra przebyłem biegiem i wskoczyłem na peron w momencie, gdy pociąg wjeżdżał już na stację. Zdążyłem jeszcze rzucić monetę do okienka kiosku i chwycić ze stosu egzemplarz porannej gazety.
Drzwi wagonu zasunęły się poza mną, pociąg ruszył, wszedłem do przedziału z nosem utkwionym w artykule wstępnym i zająłem najbliższe miejsce siedzące. Nie odrywałem wzroku od gazety. Ten jej egzemplarz, który kupiłem w kiosku, w miejscach zwyczajnych kolumn pokrywały różnej wielkości prostokąty wypełnione jednolicie szarą farbą drukarską. Tu i ówdzie ponad tymi niby – szpaltami przebiegały czarne krechy imitujące tłustą czcionkę, nagłówki zaś tworzyły szeregi dużych liter ustawionych w przypadkowej kolejności. Tak to wyglądało, że całość mogłaby zrobić wrażenie rzeczywistej gazety, ale tylko na kimś, kto spojrzałby na nią ze znacznej odległości.
Pochłonięty oglądaniem gazetowej namiastki nie od razu zwróciłem uwagę na swoje otoczenie. Kiedy wreszcie uniosłem głowę i rozejrzałem się wokoło, mogłem w pierwszej chwili sądzić, że przeżywam jakieś halucynacje.
Cały wagon wypełniały manekiny. Jedne siedziały, inne stały, te i tamte poruszały się niekiedy, czasem rozmawiały – wszystkie zajmowały zwykłe miejsca pasażerów metra, imitując ludzi jadących do pracy. Były wykonane z plastyku i gumy o barwie zbliżonej do koloru prawdziwej skóry. Patrzyły szklanymi oczami. Twarze ich miały uproszczone rysy, często w nosach brakowało dziurek, a w ustach – przerwy między wargami, te zaś wargi, które rozchylał uśmiech lub wypowiadane słowo, zamiast szeregu zębów odsłaniały poziome paski wycięte z białego tworzywa. Skutki oszczędności zauważyłem też w strojach swoich sąsiadów. Manekiny zgromadzone w wagonie nie nosiły garderoby nowej – to znaczy prosto spod igły i żelazka, jak modele ustawione na wystawach odzieżowych domów towarowych: prawie wszystkie miały na sobie ubrania używane, w różnym stopniu zniszczone, czasem wygniecione, ze śladami plam i innych defektów.
Atrapy imitowały właściwych pasażerów z różną dokładnością. Jedne (przynajmniej swym zewnętrznym wyglądem i zachowaniem) dość wiernie naśladowały żywych ludzi – i te w przejściach lub na ławkach poruszały się całkiem swobodnie. Inne – o powierzchowności uproszczonej w stopniu niekiedy żałosnym – zainstalowane były tutaj na stałe. Manekiny przymocowane do ławek lub do poręczy miały na sobie papierowe ubrania. W kilku skrajnych przypadkach redukcja kształtów nadawała pasażerom wygląd niezdarnie ulepionych figur woskowych lub zmierzała do zachowania tylko samego zarysu ciała.
Drogę z Tawedy do Pial Edin pociąg przebywa w cztery minuty. W tak krótkim czasie ledwie zdążyłem ogarnąć wzrokiem wnętrze jednego wagonu, a już dojeżdżaliśmy do następnej stacji. Z pomostu poprzez szereg otwartych drzwi widziałem w głębi kolejnych wagonów inne przedziały ciasno wypełnione atrapami mężczyzn i kobiet.
Wysiadając w Pial Edin, gdzie znajdowała się moja fabryka, czułem jeszcze zapach sztucznego tworzywa, który unosił się w pociągu. Zaintrygowany niezwykłym widowiskiem poszedłem peronem w stronę tunelu zatłoczonego mieszkańcami kilku osiedli podmiejskich kierującymi się do pracy w pobliskich zakładach. Nikt tu na nikogo nie zwracał szczególnej uwagi. Ruch przebiegał według ustalonego porannego porządku. Mogłem zostać w wagonie i pojechać dalej, chociażby do Dziesiątej
Ulicy, aby zobaczyć, co tam będzie się działo. Stałem już jednak na peronie, kiedy pociąg – widmo ruszył w kierunku centrum Kroywenu. W oknach oddalających się z rosnącą prędkością migały sylwetki sztucznych pasażerów, których – ze znacznej odległości – trudno było odróżnić od normalnych ludzi.
Przy końcu peronu minąłem budkę telefoniczną. Widok jej nasunął mi myśl, że mógłbym niezwłocznie zadzwonić do Lindy, aby przynajmniej w kilku słowach opisać jej skutki cudu, który przemienił cały pociąg w jego ruchomą makietę. Linda rozpoczynała pracę o dwadzieścia minut wcześniej, więc w tym czasie powinna była już siedzieć przy swym biurku. Niestety, wnętrze budki zajmowała jakaś dziewczyna; tuż obok spacerowała druga, czekając w kolejce do telefonu. Zatrzymałem się przy nich.
Po kilku minutach zniecierpliwiony brakiem zmiany w początkowej sytuacji, zastukałem w szybę. Nie dało to żadnego efektu. Numer wykręcany przez pannę przy automacie miał pewnie kilkadziesiąt cyfr, gdyż po kolejnej minucie dziewczyna nie wybrała go jeszcze do samego końca. Obszedłem budkę z drugiej strony i popatrzyłem na nią uważnie. Wskazujący palec stałej telefonistki tkwił sztywno wtopiony w otworze “ósemki" na tarczy gipsowego aparatu, którą kauczukowa ręka obracała rytmicznie w obie strony. Druga dłoń atrapy stanowiła nierozłączną część słuchawki, ta zaś – masą o barwie ludzkiego ciała – zespolona była trwale z jej lewym uchem. Przy tym wszystkim oczy dziewczyny wpatrywały się przytomnie w tarczę aparatu, a jej żywa twarz to wyrażała skupienie, to znów niecierpliwość, co dawało upiorny efekt.
Odchodząc w stronę swojej fabryki, rzuciłem jeszcze okiem na postać drugiej plastykowej dziewczyny, której buty wygniotły w rozgrzanym asfalcie peronu lekki ślad o kształcie dużej podkowy, znacząc drogę jej wielogodzinnego spaceru i oczekiwania na możliwość przeprowadzenia rozmowy telefonicznej.
W połowię drogi do zakładu spotkałem Ryana Elsantosa, swojego znajomego z pracy.
– Carlos, jesteśmy spóźnieni – powiedział naturalnym głosem, podając mi na powitanie sztuczną dłoń.
Pochyliłem głowę nad zegarkiem. Nie dlatego jednak przez kilkanaście sekund wpatrywałem się we wskazówki, abym chciał poznać dokładny czas, gdyż praca była ostatnią sprawą, o jakiej w tej chwili mogłem trzeźwo myśleć: chciałem tylko ukryć zażenowanie graniczące z przerażeniem, które musiało odmalować się na mojej twarzy, kiedy go zobaczyłem. Ryan bowiem – podobnie jak wszyscy przechodnie poruszający się po obu stronach ulicy – zbudowany był z gumy i masy plastycznej. Nawet znacznie gorzej wyglądał od innych. Dojeżdżał ze stacji Kroywen – Central. Musiał wiele po drodze widzieć.
– Wszystko w porządku? – spytałem niewinnym tonem.
– Ujdzie.
– W Śródmieściu też nic ciekawego się nie dzieje?
– Leci – mruknął sennie. Raptem ziewnął tak potężnie, że przez chwilę mogłem się obawiać, czy zdoła doprowadzić szczęki protezy do początkowej pozycji. – A co u ciebie słychać?
– Nie pytam o to, jak ci się w ogóle wiedzie.
– Więc o co pytasz?
– Co widziałeś jadąc tutaj?
– A co takiego mógłbym widzieć? – Miał minę trwale ukształtowaną w formie prasy tłoczącej. – Czy stało się coś?
Milczałem. W miarę jak oddalaliśmy się od toru kolejowego, okolica przybierała coraz bardziej nienaturalny wygląd. Prawdziwe palmy i pinie ustępowały miejsca lichym imitacjom wykonanym ze sztucznego tworzywa. Tanie artykuły zastępcze pojawiły się również we wszystkich konstrukcjach wzniesionych po obu stronach ulicy, wypierając z nich solidne materiały. Przechodziliśmy właśnie obok tekturowego warsztatu naprawy samochodów. Zgromadzone na placu karoserie rozbitych wraków zrobione były z papieru nasyconego woskiem. W wyglądzie budynków, które stały w podejrzanie kolorowych ogrodach, też odkrywałem stopniowo coraz większe, wprowadzone nocą zmiany. Pierwsze domy miały zwyczajne murowane ściany, następne sklecone były prowizorycznie z dykty, wreszcie ostatnie nie posiadały nawet okien ani drzwi – tylko ich kontury namalowane farbą na arkuszach dykty. Mijając te domy, obejrzałem się poza siebie i zamarłem w bezruchu.
Zobaczyłem drugą stronę, podszewkę tego wszystkiego, na co dotąd patrzyłem od strony kolejowego toru. W każdym bardziej odległym od stacji budynku brakowało tylnej ściany. Luki te (niewidoczne dla kogoś patrzącego w kierunku wschodnim, gdzie znajdowało się jezioro) odsłaniały całe wnętrza domów wypełnione przeważnie konstrukcjami wspierającymi fałszywe mury. Podpory utrzymywały w pozycji pionowej sztuczne fasady domów, zbudowane efektownie i drobiazgowo wykończone, chyba tylko w tym celu, aby obserwator wyglądający z okna pociągu nie zdołał ich odróżnić od prawdziwych.
Odniosłem wrażenie, że wszystko, co poza sobą ukrywały te pozorne mury, nie miało już większego znaczenia. Rusztowania i pomosty wewnętrzne przybierały niekiedy kształty kolejnych pięter, korytarzy oraz mieszkań, tandetnie zagospodarowanych, w których tu i ówdzie – między zarysami mebli – spoczywały kukły ludzi. Począwszy od połowy odległości między torem a biegnącą równolegle do niego linią brzegową jeziora wszystkie zabudowania imitowane były naturalnej wielkości makietami ustawionymi frontem do toru.
Stałem kilka minut w miejscu obok zmontowanego z puszek palmowego pnia, pod papierowymi liśćmi cytryny, na której plastykowych gałęziach wisiały puste żółte bańki. Kiedy spojrzałem w dal na pomarańczowe drzewa, nie miałem już pewności, czy stoją one tam rzeczywiście, czy są jedynie barwnym obrazem namalowanym na tarczy o konturach podmiejskiej willi.
Przez cały ten czas Ryan bacznie mi się przypatrywał.
– Co ci jest? – zapytał wreszcie. – Chory jesteś?
– Właśnie zastanawiam się nad tym.
– Pięknie! A wiesz, która jest godzina?
– Zostaw mnie w spokoju.
Przełożył teczkę z lewej protezy do prawej i zbliżył swoją maskę do mojej twarzy.
– Chyba jednak coś ci dolega, bo minę masz upiorną.
– A ty… gdybyś siebie zobaczył!
– Pomazałem się czymś?
Wyciągnął z kieszeni prostokątny kartonik i zajrzał do niego szklanymi oczami. Kiedy gładził włosy kawałkiem poliniowanej blaszki, peruka zsunęła mu się na maskę twarzy. Zaraz ją poprawił. Najbardziej zdumiewał mnie fakt, że mówił normalnym ludzkim głosem:
– Wcale się dzisiaj nie czesałem.
– A rozejrzałeś się przynajmniej raz w pociągu albo na ulicy?
– Powiedz w końcu, o co ci właściwie chodzi.
– To ty wyduś wreszcie – podniosłem głos – czy też je wszędzie dookoła siebie widzisz. Przestraszył się.
– Co?
– Te cholerne dekoracje! Patrzył w ziemię.
– Widzę – potwierdził po chwili namysłu. Miał na sobie koszulę bez jednego guzika, na stałe przylepioną do sztucznego ciała. – Tak, słowo honoru, Carlos, ja je też dostrzegam. Paskudne są, no nie? I całymi dniami prześladują człowieka.
– Nie całymi dniami, tylko dzisiaj od samego rana.
Nawet nie poruszył głową. Usiadł pod tekturowym parkanem na ziemi posypanej zielonym proszkiem, co z dala wyglądało pewnie tak, jakby siadł na ostrzyżonym trawniku. Coś mu się nagle przypomniało. Pogrzebał w teczce i podał mi pustą butelkę po koniaku. Nie zrozumiałem go; w zamyśleniu upuściłem butelkę pod nogi.
Pociąg zadudnił na dalekim torze. Gdy znów spojrzałem na Ryana, trzymał szyjkę butelki przy swych gumowych wargach i poruszał grdyką.
– Niezły – mlasnął. Otarł usta wierzchem dłoni. – Pociągnij sobie jeszcze raz. To cię postawi na nogi.
To mnie ostatecznie dobiło.
– Czy nie widzisz, baranie, że butelka jest pusta?
Skierował szklane oczy na betonowy słupek, pozorowany kartonowym prostopadłościanem, na którym stał przedmiot naszego sporu. Gdyby nie miał wciąż tej samej nieruchomej twarzy, powiedziałbym, że uśmiechnął się z niedowierzaniem.
– Przecież ledwie ją napoczęliśmy.
– Była i jest pusta – oświadczyłem z naciskiem.
– Takiej bańki nie opróżniłbyś dwoma łykami. Carlos, głupi kołku, zalałeś się już.
– Więc powiem ci wszystko. Nie ma innej rady.
– Ciekaw jestem, co lepszego jeszcze wymyślisz.
– Wprawdzie swojej plastykowej gęby nie mogłeś zobaczyć w kartce papieru, którą przezornie pomyliłeś z lusterkiem, ale ja ją bardzo dobrze widzę. Jesteś sztuczny!
– Uważasz, że moje zachowanie nie jest naturalne?
– Gorzej!
– Czy fałszywie tłumaczę sobie twoją mglistą przenośnię na temat koniaku?
– To drobiazg na tle innej strasznej prawdy. Czy sam tego nie widzisz ani nie czujesz, że całe ciało masz zbudowane ze sztucznego tworzywa?
– Jestem pajacem? To chciałeś powiedzieć!
– Nie miałem zamiaru ciebie urazić.
– Jasne. Tylko nazwałeś mnie kukłą!
– Inni ludzie, których spotkałem dzisiaj po drodze z domu do pracy, też byli manekinami.
– Już się domyślam, że w swej pięknej wizji ty jeden pozostałeś żywy i autentyczny. Kiedy mi plotłeś o dekoracjach, miało to jeszcze cechy niebanalnej obsesji. Teraz, gdy już zdradziłeś, do czego zmierza twoje urojenie, nie mam zamiaru dłużej słuchać tych egocentrycznych bredni. Poszukaj sobie innego słuchacza. A jeśli będziesz mi się dalej narzucał, to ci rozwalę tę zarozumiałą gębę.
Wstał, pociągnął łyk powietrza z butelki, zakorkował ją starannie i wsunął do teczki! Odchodząc rzucił mi w milczeniu długie martwe spojrzenie. Mimo wszystko miał w sobie coś naturalnego, co mi kazało sądzić, że pod grubą sztuczną powłoką myśli nadal i czuje normalnie.
Doszedł do skrzyżowania ulic. Ale na rogu nie skręcił w pierwszą ulicę na lewo, gdzie znajdował się nasz zakład. Szedł dalej prosto w kierunku jeziora. Pewnie pod wpływem pięknej pogody lub może pod działaniem wyobrażonego alkoholu postanowił w tym dniu trochę poleniuchować. Mnie również perspektywa kolejnego wstrząsu na stanowisku pracy otoczonym dekoracjami nie zachęcała do poznania nowej szaty zakładu. Ruszyłem powoli za Ryanem.
Od linii metra jezioro dzieliła odległość około dwóch kilometrów. Po przejściu wąskiego pasa lasu utworzonego ze sztucznych palm dotarłem do piaszczystej plaży. Ryan siedział pod palmą. Przechylał nad ustami swoją butelkę. Wodę jeziora pozorowała wielka szklana płyta o barwie nieba. Postawiłem na niej nogę. Powierzchnia szkła była twarda i lekko pomarszczona. Poszedłem po niej w kierunku przeciwległego brzegu.
W tym miejscu jezioro miało szerokość sześciu kilometrów. Daleko z lewej strony, na dużej wyspie położonej pomiędzy Tawedą a Lesaiolą, zielenił się gęsty palmowy las. Słońce wznosiło się coraz wyżej na bezchmurnym niebie. Kiedy oddaliłem się na odległość jednego kilometra od brzegu w Pial Edin, dotarłem do krawędzi szkła. Począwszy od tego miejsca aż do brzegu pod Lesaiolą woda była prawdziwa.
Powróciłem do Ryana.
– Poczęstuj mnie swoim koniakiem, głupi kołku, jeśli sam go jeszcze do końca nie wytrąbiłeś – powiedziałem pojednawczo.
Leżał na wznak. Poderwał się z ziemi i zamachał rękoma. Odzyskał równowagę, kładąc swe sztuczne dłonie na kołnierzyku mojej koszuli.
– Ty wiesz, co ja przed chwilą widziałem? – zapiszczał.
– Pewnie coś bardzo ciekawego, bo inaczej ze wzruszenia nie próbowałbyś mnie zaraz udusić.
– Chodziłeś po powierzchni wody!
– Zalewasz.
– Widziałem ciebie na środku jeziora, powtarzam.
– Pływałem tam w ubraniu?
– Nie. Szedłeś po powierzchni wody.
– Mógłbyś mi takich kawałków nie opowiadać.
– Przysięgam!
– Wariata ze mnie chcesz zrobić?
– Widziałem to na własne oczy.
Trąciłem nogą butelkę i wskazałem ją ruchem głowy.
– Wszystko się zgadza – podsumowałem znaczącym tonem. – Najpierw ja po wczorajszym piciu wygłupiałem się przed tobą, a teraz…
– Urżnąłem się jak ostatnia świnia! – wykrzyknął radośnie. -
Ale numer – dodał ciszej i odetchnął z ulgą.
Wcale nie miałem ochoty na żarty. Jednak aby mu zrobić przyjemność, podniosłem butelkę do ust i wypompowałem z niej dwa łyki powietrza.
Zrozumiałem w tej chwili przynajmniej jedno: że gdybym chciał pozostać w zgodzie z przemienionym światem, musiałbym dla siebie zatrzymać wszystko, czego się o nim dowiedziałem.