Dotarliśmy więc do końca opowieści o wczesnej edukacji i przygodach wampira Lestata. Macie więc opis magii i tajemnicy Starego Świata, które zdecydowałem się przedstawić wam pomimo wszystkich zakazów i zaleceń.
Moja historia wcale jednak nie zakończyła się. Muszę też rozważyć, przynajmniej pobieżnie, bolesne wydarzenia, które doprowadziły mnie do podjęcia decyzji o zagrzebaniu się w ziemi w roku 1929.
Było to 140 lat po opuszczeniu przeze mnie wyspy Mariusza. Moje oczy nigdy go już nie ujrzały. Również losy Gabrieli pozostawały dla mnie całkowitą tajemnicą. Zniknęła tamtej nocy w Kairze i nigdy już nie usłyszałem o niej.
Był już wiek XX, kiedy przygotowałem grób dla siebie. Byłem sam, zmęczony. Moje ciało i dusza były ciężko ranne. Przeżyłem czas przeznaczony na „jeden żywot”, tak jak doradzał mi Mariusz. Nie mogę jednak winić Mariusza za sposób, w jaki je przeżyłem, i za potworne pomyłki, które sam popełniłem.
Czysta wola kształtowała moje doświadczenie bardziej niż jakakolwiek inna ludzka cecha. Mimo rad i przestróg — zawsze igrałem z tragedią i nieszczęściem. Spotykały mnie też i nagrody. Przez prawie siedemdziesiąt lat miałem przy sobie moich uczniów, dwa ledwo opierzone wampiry, Louisa i Klaudię, dwójkę najwspanialszych nieśmiertelnych, jacy kiedykolwiek spacerowali po tym świecie. Byłem z nimi w najlepszej komitywie.
Krótko po tym, jak zjawiłem się w naszej kolonii, zakochałem się śmiertelnie w Louisie, młodym ciemnowłosym plantatorze. Miał wyszukane maniery i wiele wdzięku w sposobie mówienia. W swym cynizmie i pędzie do samodestrukcji zdawał się być bliźniaczym odbiciem Nicolasa. Miał w sobie mroczną intensywność Nickiego, jego buntowniczość, jego cierpiętniczą zdolność do wiary oraz gotowość jej utraty, a wreszcie również zdolność i do rozpaczy.
Louis zdobył wpływ na mnie o wiele silniejszy niż kiedykolwiek Nicolas. Nawet w najgorszych chwilach Louis potrafił dotknąć mojej czułej nuty, urzekając i uwodząc mnie swoją układającą się przemiennie zależnością, swoim zakochaniem w każdym moim geście i w każdym moim słowie. Nawet jego naiwność podbijała moje serce, jego dziwna mieszczańska wiara, że Bóg nadal jest Bogiem, nawet jeśli odwrócił się do nas plecami, że potępienie i zbawienie ustanawiają granice tego małego i beznadziejnego świata.
Louis był cierpiętnikiem, kimś, kto kochał śmiertelnych nawet jeszcze bardziej niż ja. Czasami nawet zastanawiam się, czy nie wybrałem Louisa po to, by ukarać siebie za to, co stało się z Nickim, czy nie stworzyłem go po to, aby stał się moim sumieniem i wymierzał mi rok po roku pokutę, na którą, czułem to, zasługiwałem.
Kochałem go jednak szczerze. Z desperacji, aby go zatrzymać, związać bliżej ze sobą w najbardziej ryzykownych chwilach, popełniłem najbardziej egoistyczny wyczyn w całym moim życiu jako żywy trup. Było to przekleństwo, które stać się miało moją zgubą: stworzenie Louisa, a dla Louisa stworzenie Klaudii, oszałamiająco pięknego dziecka — wampira.
Jej ciało nie osiągnęło nawet sześciu lat, kiedy zabrałem ją. Chociaż i tak by umarła, gdybym tego nie zrobił (tak samo jak Louis umarłby, gdybym również i jego nie wziął) — było to wyzwanie rzucone bogom, za które zarówno Klaudia, jak i ja musieliśmy zapłacić.
To jednak jest historia, którą opowiedział Louis w Wywiadzie z wampirem. Pomimo wszystkich sprzeczności i straszliwych nieporozumień — właściwie oddaje ona atmosferę czasu, w którym Klaudia, Louis i ja zeszliśmy się razem i pozostawaliśmy razem przez ponad sześćdziesiąt pięć lat. W tym czasie byliśmy niezrównanymi przedstawicielami naszego gatunku, ubranymi w aksamit i jedwab myśliwymi przynoszącymi śmierć w szybko rozwijającym się mieście zwanym Nowy Orlean, które dawało nam schronienie w luksusie i dostarczało niezliczoną ilość ofiar.
I choć Louis nie wiedział tego, kiedy pisał swoją kronikę wydarzeń, w naszym świecie sześćdziesiąt pięć lat to fenomenalny czas na jakikolwiek związek.
Co do kłamstw, które wypowiedział, i błędów, które popełnił, no cóż, wybaczam mu ten wybryk nadmiernie bujnej wyobraźni, wybaczam mu gorycz i próżność, które nie były znów takie wielkie. Nie ujawniłem mu nawet połowy swej mocy i nie bez powodu, ponieważ już to, co wiedział, doprowadzało do tego, że kurczył się w poczuciu winy, samopotępieniu i pogardzie dla samego siebie.
Jego nadzwyczajne piękno i niewyczerpany czar były czymś, co dla niego samego pozostawało do końca nie rozpoznane. Kiedy czytelniku przeczytasz to zdanie z jego książki, że uczyniłem go wampirem, bowiem pragnąłem jego plantacji i rezydencji, w której mieszkał, możesz to raczej przypisać, jak przypuszczam, bardziej skromności niż głupocie.
Co do jego przekonania, że byłem chłopem, no cóż, to zrozumiałe. Jakby nie było, był bystrym obserwatorem i pełnym zahamowań synem klasy średniej, aspirującym, jak wszyscy kolonialni plantatorzy, do tego, by stać się prawdziwym arystokratą, choć w całym swym życiu nikogo z tej sfery nawet nie widział. Ja zaś pochodziłem z pradawnego rodu panów feudalnych, którzy przy jedzeniu oblizywali palce i rzucali kości przez ramię, by nakarmić nimi psy.
Kiedy Louis mówi, że bawiłem się niewinnymi ofiarami, zaprzyjaźniając się najpierw z nimi, a potem bezlitośnie je zabijając — skąd mógł wiedzieć, że mój wybór niemal wyłącznie dokonywany był pośród hazardzistów, złodziei i morderców i że byłem wierny mojemu nigdy nie wypowiedzianemu ślubowaniu zabijania tylko złoczyńców? Młody Freniere, na przykład, plantator, którego Louis w swoim tekście w beznadziejny sposób uromantycznia, był w rzeczywistości zabójcą i oszustem, zdecydowanym zaprzepaścić plantację należącą do rodziny z powodu karcianych długów. Ladacznice, które kiedyś posłużyły mi za ucztę na oczach Louisa, wbrew temu, co uważał, nie raz oszałamiały marynarzy alkoholem i narkotykami po to, by następnie ograbić ich do szczętu. Wielu z nich nigdy już nie ujrzano wśród żywych.
Wszystkie te drobiazgi nie mają jednak większego znaczenia. Opowiedział te zdarzenia tak, jak je wtedy rozumiał.
Tak naprawdę Louis zawsze był sumą wszystkich swych wad, najbardziej czarującym ludzkim diabłem, jakiego kiedykolwiek miałem okazję poznać. Nawet Mariusz nie mógłby sobie wyobrazić tak współczującej, litościwej i kontemplacyjnej natury. Zawsze był dżentelmenem. Uczył na przykład Klaudię właściwego użycia srebrnej zastawy przy stole, choć ona, niech będzie błogosławione jej maleńkie czarne serduszko, nigdy nie odczuwała najmniejszej potrzeby dotknięcia przy jedzeniu noża czy widelca.
Jego ślepota co do motywów postępowania czy cierpienia innych była w takiej samej mierze częścią jego uroku, jak rozwichrzone, czarne włosy czy wiecznie zatroskany wyraz jego zielonych oczu.
Dlaczego miałbym sobie zawracać głowę opowiadaniem o tych chwilach, kiedy przychodził do mnie ze swoim nędznym, wstrętnym niepokojem, błagając, abym nigdy go nie opuszczał, czy o tych czasach, kiedy razem spacerowaliśmy i rozmawialiśmy, gdy odgrywaliśmy sztuki Szekspira przed Klaudią, aby ją rozbawić, czy ramię w ramię udawaliśmy się już to na łowy do portowych knajp, już to, aby przetańczyć noc z ciemnoskórymi pięknościami na sławnych balach mieszańców.
Czytajcie sami pomiędzy wierszami.
Zdradziłem go, kiedy go stworzyłem — to ważna, znacząca rzecz. Zdradziłem też Klaudię. Wybaczam mu też wszystkie nonsensy, które wypisywał, ponieważ opowiedział prawdę o niesamowitym zadowoleniu, jakie dzieliliśmy — on, Klaudia i ja — w ciągu tych długich dziewiętnastowiecznych dziesięcioleci, kiedy bladły już prawie kolory ancien regime’u a prześliczne dźwięki muzyki Mozarta i Haydna ustępowały miejsca bombastyczności Beethovena, który chwilami mógł brzmieć w mojej wyobraźni nazbyt nieziemsko, jak szczęk Dzwonów Piekieł.
Miałem to, czego chciałem, co zawsze chciałem mieć. Miałem i c h. Mogłem nawet chwilami całkowicie zapomnieć o Gabrieli i o Nickim, zapomnieć nawet o Mariuszu i spojrzeniu Akaszy, o lodowatym dotyku jej dłoni czy cieple jej krwi.
Zawsze chciałem mieć wiele. Co tłumaczyło tak długie trwanie życia, które opisano w Wywiadzie z wampirem? Dlaczego przetrwaliśmy razem tak długo?
Przez całe dziewiętnaste stulecie naszej ery wampiry były „odkrywane” przez świat literacki Europy. Lord Ruthven i doktor Polidori ustąpili miejsca Sir Francisowi Varneyowi w groszowych publikacjach horrorów, a później przyszedł czas na wspaniałą i zmysłową księżnę Carmillę Karstein, Sheridana Le Fanu, a wreszcie wielką małpę wampirów, dzikiego transylwańskiego księcia Drakullę, który wierzył, że może przemienić się w nietoperza albo zdematerializować, kiedy tylko zechce, i który spełzał w dół murów swego zamku w sposób identyczny jak jaszczurka, jak się zdawało — dla samej zabawy. Wszystkie z tych postaci i wiele innych im podobnych karmiły nienasycony apetyt na „gotyckie” — niesamowite i fantastyczne opowieści.
Byliśmy esencją tego dziewiętnastowiecznego wyobrażenia — arystokratycznie stojący na uboczu, niezawodnie eleganccy, niezmiennie bezlitośni, nie odstępujący od swego zadania. Być może trafiliśmy na doskonałą chwilę w historii, doskonałą równowagę pomiędzy tym, co potworne, a tym, co ludzkie, na czas, kiedy „romanse wampiryczne” poczęte w mojej wyobraźni pośród kolorowych brokatów ancien regime’u powinny znaleźć swoje największe uwydatnienie w furkającej na wietrze czarnej fałdzistej pelerynie, czarnym cylindrze i dziewczęcych błyszczących lokach, rozsypujących się z fioletowych wstążek na bufiaste rękawy jej lekko przezroczystej sukni.
Cóż jednak zrobiłem Klaudii? I kiedy miałem za to zapłacić? Jak długo była zadowolona z pozostawania tajemnicą, która wiązała razem Louisa i mnie tak mocno? Jak długo była zadowolona z tego, że była muzą naszych godzin spędzonych w świetle księżyca, jedynym obiektem oddania wspólnym dla nas obu?
Czy nie można było uniknąć tego, że ona, która nigdy nie osiągnęła kształtu i formy dorosłej kobiety, zwróciła się przeciwko swemu demonicznemu ojcu, skazującemu ją na ciało maleńkiej laleczki z porcelany?
Powinienem był posłuchać ostrzeżenia Mariusza. Powinienem był powstrzymać się choćby na chwilę, aby się zastanowić, gdy stałem na skraju tego wspaniałego i odurzającego eksperymentu, i uczynić wampirem raczej kogoś z „tych maluczkich, najmniejszych”. Powinienem był wziąć głęboki oddech.
Wiecie, to było jak gra na skrzypcach dla Akaszy. Chciałem to zrobić. Chciałem zobaczyć, co się potem wydarzy, to jest chcę powiedzieć — co stanie się z taką piękną dziewczyną jak ona!
Och, Lestat, zasługujesz na wszystko, co ci się przytrafiło. Lepiej żebyś nie umierał. Prawdę mówiąc, mógłbyś pójść prosto do piekła. Dlaczego jednak z czysto egoistycznych pobudek nie posłuchałem choćby niektórych rad, które mi ofiarowano? Dlaczego niczego się nie nauczyłem od Gabrieli, Armanda i Mariusza? Nigdy nie słuchałem nikogo.
Nie mogę też teraz powiedzieć, że żałuję tego eksperymentu z Klaudią, że wolałbym, abym nigdy jej nie widział ani nie trzymał w objęciach, nie szeptał tajemnic do jej uszka, nie słyszał jej śmiechu odbijającego się o ściany w mrocznych, oświetlonych tylko lampami gazowymi pokojach tego za bardzo chyba ludzkiego domu, w którym poruszaliśmy się pośród lakierowanych mebli i ciemnych obrazów olejnych czy miedzianych doniczek, tak jak robiliby to ludzie śmiertelni. Klaudia była moim dzieckiem mroku, moją miłością, złem mego zła. Klaudia złamała moje serce.
I tak oto pewnej gorącej, parnej nocy wiosną roku 1860 powstała przeciwko mnie, aby wyrównać rachunki. Zwabiła mnie, wpuściła w pułapkę i zatopiła nieskończoną ilość razy nóż w moim odurzonym i zatrutym ciele, dopóki prawie ostatnia kropla mojej krwi nie wypłynęła z moich ran, kiedy to, w ciągu ostatnich kilku cennych sekund, rany mogły się jeszcze wyleczyć. Nie winię jej. Sam prawdopodobnie też mógłbym tak postąpić. Tych delirycznych chwil nigdy chyba nie zapomnę, nigdy nie złożę w odległe pokłady mojej pamięci. Jej przebiegłość i determinacja powaliły mnie w równym stopniu co ostrze rozpruwające moje gardło i przecinające moje serce.
Będę myślał o tych chwilach co noc do końca mojego życia i o tej otchłani, co rozwarła się pode mną, skoku w straszliwą ludzką śmierć, która stała się prawie moja. Klaudia sprawiła, że stało się to realne.
Gdy krew sączyła się ze mnie, odbierając mi siły, a nawet zdolność myślenia i słyszenia, a wreszcie i poruszania się — myśli wracały w przeszłość, aż poza moją egzystencją, ku początkowi życia w potępionej rodzinie wampirów, aż do świętych gajów w mitycznych krajach, gdzie stary dionizyjski bóg lasów zwijał się z bólu, kiedy jego ciało rwane było na strzępy, a krew broczyła obficie. Jeśli w tym nie było jakiegoś znaczenia, to przynajmniej była zbieżność z zapierającym dech, oszałamiającym powtórzeniem tego samego odwiecznego motywu.
I bóg umiera. I bóg powstaje na nowo. Tym razem jednak nikt nie zostaje zbawiony.
Z krwią Akaszy, jak powiedział Mariusz, przetrwam katastrofy, które zniszczyły bezpowrotnie innych naszego gatunku.
Porzucony na bagnisku w ciemności, poczułem, że pragnienie określa moje proporcje, popycha do przodu. Poczułem, że moje szczęki rozchylają się w cuchnącej wodzie, a zęby szukają czegokolwiek z płynącą w żyłach gorącą krwią, co z powrotem postawiłoby mnie na nogi.
Trzy noce później znowu zostałem pobity i moje dzieci pozostawiły mnie na dobre w płonącym piekle naszego domu. Wtedy to krew starszych — Magnusa, Mariusza i Akaszy — podtrzymała moje życie, gdy tylko wygrzebałem się jakoś z płomieni.
Jednak bez świeżego dopływu leczącej rany krwi starszych byłem już tylko na łasce czasu, który w końcu miał uleczyć moje rany.
Louis nie mógł opisać w swojej historii wydarzeń, które nastąpiły później. Oto latami całymi polowałem na skraju ludzkiego stada, odrażający i kaleki potwór, który mógł już tylko atakować albo bardzo młodych, albo niedołężnych. Żyjąc w ciągłym niebezpieczeństwie, stałem się zupełną antytezą romantycznego demona. Powodowałem przerażenie, a nie zachwyt, przypominając swoją postacią raczej zjawy z Les Innocents w brudnych i cuchnących szmatach.
Ból od zadanych ran oddziaływał zarówno na mojego ducha, jak i na ciało, paraliżował zdolność myślenia. To, co widziałem w lustrze za każdym razem, kiedy ośmieliłem się spojrzeć w swoje odbicie, spalało moją duszę.
Ani razu nie wzywałem w tym czasie Mariusza, nie próbowałem połączyć się z nim, pokonać odległości, jaka nas dzieliła. Nie mogłem błagać o jego przynoszącą życie i leczącą rany krew. Lepiej cierpieć czyściec przez stulecia niż potępienie, które mogło mnie spotkać z jego strony. Lepiej cierpieć najgorszą samotność, najgorszy ból, niż odkryć, że wie o wszystkim, co zrobiłem i dawno już odwrócił się do mnie plecami.
Co do Gabrieli, która chyba wybaczyłaby mi wszystko, i której krew była dość silna, by przyspieszyć moją rekonwalescencję — nie wiedziałem nawet, w którą stronę zwrócić się, by ją odnaleźć.
Kiedy wreszcie doszedłem jako tako do siebie, aby przedsiębrać długą podróż do Europy, zwróciłem się do innej osoby, do której mogłem się zwrócić — do Armanda. Mieszkał nadal na ziemi, którą mu darowałem, w tej samej wieży, gdzie Magnus uczynił mnie wampirem. Dalej kierował wspaniale rozwijającą się wspólnotą z Teatru Wampirów na Boulevard de Temple, który zresztą nadal należał do mnie.
Gdy otworzył drzwi na moje pukanie — doznałem szoku. Wyglądał jak młodzieniec prosto z powieści Dickensa. Był w uroczystym i nienagannie skrojonym, czarnym surducie, wszystkie jego renesansowe loki zniknęły równo przycięte. Jego wiecznie młoda twarz naznaczona była niewinnością Dawida Copperfielda i dumą Steerfortha — wszystkim, tylko nie prawdziwą naturą tkwiącą w jego ludzkiej powłoce. Gdy poznał mnie, przez jedną chwilę zapłonęło w nim jasne światło. Wreszcie wolno przeniósł wzrok z całej postaci na rany, które pokrywały moją twarz i ręce. Powiedział cicho, prawie współczująco:
— Wejdź, Lestat.
Ujął moją rękę. Przeszliśmy razem przez dom, który on sam zbudował u stóp wieży Magnusa, owego mrocznego, nieprzyjemnego miejsca, odpowiedniego w sam raz dla horrorów tej dziwnej epoki.
— Pogłoska mówi, że spotkał cię koniec gdzieś w odległym Egipcie czy też Dalekim Wschodzie — powiedział szybko potoczną francuszczyzną, z ożywieniem, o które nigdy bym go nie posądzał. Miał doskonale wyćwiczoną ludzką gestykulację, teraz, kiedy na co dzień udawał zwyczajnego śmiertelnego człowieka. — Że odszedłeś ze starą epoką i że nikt o tobie już nic nie słyszał.
— A Gabriela? — zapytałem natychmiast, zastanawiając się, dlaczego nie wyrzuciłem tego z siebie już na progu.
— Nikt jej nie widział ani nie słyszał o niej od tego czasu, kiedy wyjechałeś z Paryża — odparł.
Jeszcze raz jego wzrok przesunął się po mnie ze współczuciem. Z trudem ukrywał podniecenie, które sam czułem niczym ciepło płonącego koło mnie ognia. Wiedziałem, że próbuje czytać w moich myślach.
— Co się z tobą działo? — zapytał wreszcie.
Moje blizny zastanawiały go. Były zbyt liczne i zbyt zawiłe, były bliznami po ataku, który w normalnych warunkach powinien oznaczać śmierć. Poczułem nagłą panikę, że w moim zmieszaniu mogę wszystko mu ujawnić, wszystkie te sprawy i wydarzenia, które Mariusz dawno temu zabronił mi ujawniać.
Historia o Lousie i Klaudii stała się czytelna dla niego. Ujawniłem mu ją, jąkając się w półprawdach, bez jednego podstawowego faktu: że Klaudia była tylko… dzieckiem. Opowiedziałem mu krótko o latach spędzonych w Luizjanie, o tym, jak w końcu Louis i Klaudia zwrócili się przeciwko mnie, dokładnie tak, jak to on sam przewidział, mówiąc o przeznaczeniu, które może spotkać mnie z rąk moich własnych dzieci. Wyjawiłem mu wszystko, bez przebiegłości czy dumy, stwierdzając tylko, że potrzebuję teraz jego krwi. Ból, ból i jeszcze raz ból; wyłożyłem mu to przed nos, by się nad tym zastanowił. Aby potwierdził: tak masz rację; to nie jest cała historia, ale w ogólności masz rację.
Czy to smutek ujrzałem wtedy w jego twarzy? Z całą pewnością nie był to triumf. Dyskretnie przyglądał się moim trzęsącym się rękom, gdy wymachiwałem mu nimi przed nosem. Słuchał cierpliwie, kiedy zacinałem się w mowie, kiedy brakowało mi odpowiednich słów. Powiedziałem mu wreszcie, że niewielka infuzja jego krwi przyspieszyłaby gojenie się ran. Niewielka domieszka jego krwi pozwoliłaby natychmiast uporządkować moje myśli. Próbowałem nie popadać w górnolotne czy podniosłe i uroczyste tony, kiedy przypomniałem mu, że to ja podarowałem mu tę wieżę i złoto, za które wybudował sobie dom, że nadal jeszcze jestem właścicielem Teatru Wampirów, że z całą pewnością mógłby zrobić dla mnie teraz tę małą przysługę. W słowach, które wypowiadałem, z pewnością była szpetna naiwność; tłumaczyło ją jednak moje zmieszanie, osłabienie, pragnienie i strach. Płomienie ognia w kominku napawały mnie niepokojem. Światło tańczące na ciemnej boazerii tych dusznych pokoi przywodziło mi na myśl twarze, które znałem.
— Nie chcę zostać w Paryżu — powiedziałem. — Nie chcę niepokoić ciebie ani klanu w teatrze. Proszę tylko o tę drobną rzecz. Proszę o… — Wydaje się, że moja odwaga zawiodła mnie i zabrakło mi słów.
Minęła dłuższa chwila.
— Opowiedz mi jeszcze raz o Louisie — powiedział.
W moich oczach, o wstydzie, pojawiły się łzy. Powtórzyłem parę głupich zdań o nie dającej się zniszczyć ludzkiej naturze Louisa, o jego rozumieniu rzeczy w taki sposób, w jaki inni nieśmiertelni nie potrafią rozumować. Nieostrożnie wypowiadałem rzeczy prosto z serca.
— To nie Louis właściwie mnie zaatakował. To ta kobieta, Klaudia…
Zobaczyłem, że coś w nim stężało. Ledwo dostrzegalny rumieniec pojawił się na jego policzkach.
— Widziano ich tutaj, w Paryżu — oznajmił cicho. — I ona nie jest kobietą. Jest wampirem dzieckiem.
Nie pamiętam, co nastąpiło później. Być może przyznałem, że nie da się w żaden sposób wytłumaczyć tego, co zrobiłem. Być może znowu zacząłem bełkotać coś o celu mojej wizyty, o tym, czego potrzebuję, co muszę mieć. Pamiętam, że czułem się całkowicie upokorzony, gdy wyprowadził mnie z domu prosto do czekającego powozu i powiedział, że muszę z nim pojechać do Teatru Wampirów.
— Nie rozumiesz — mówiłem mu. — Nie mogę tam jechać. Nie chcę, by mnie oglądano w takim stanie. Zatrzymaj powóz. Zrób to, o co cię proszę.
— Nie. Musisz wrócić do przeszłości — powiedział najczulszym głosem.
Byliśmy już na zatłoczonych ulicach Paryża. Nie mogłem rozpoznać miasta, które pamiętałem. To był koszmar, ta metropolia ryczących parowych pociągów i gigantycznych betonowych bulwarów. Nigdy dym i brud ery przemysłowej nie wydawał mi się taki odrażający, jak tutaj, w tym Mieście Świateł.
Ledwo pamiętam, jak po dotarciu do celu wypchnął mnie z powozu i popychał, zataczającego się na szerokim bulwarze, w kierunku drzwi prowadzących do teatru. Co to za miejsce, ten olbrzymi budynek? Czy to jest Boulevard du Temple? A potem to zejście do odrażających piwnic, pełnych obrzydliwych kopii najbardziej krwawych płócien Goi, Bruegla i Boscha.
Leżałem w ciemności na ceglanej posadzce piwnicy, odczuwając głód i pragnienie, niezdolny nawet do wykrzykiwania przekleństw pod adresem Armanda.
Po jakimś czasie odkryłem w pomieszczeniu jeszcze jedną osobę, śmiertelną ofiarę, mężczyznę. Nie żyła już jednak. Zimna krew, przyprawiająca o wymioty krew. Najgorszy z możliwych posiłków. Leżałem na wilgotnym i zimnym trupie, ssąc to, co jeszcze w nim pozostało.
A potem zjawił się znów Armand, stojąc bez ruchu w cieniu, niepokalany w swej białej, lnianej koszuli. Mówił beznamiętnie o Louisie i Klaudii, że odbędzie się coś w rodzaju sądu nad nimi. Opadł na kolana, aby usiąść obok mnie, zapominając na chwilę o swych ludzkich, wystudiowanych gestach — młody chłopak, dżentelmen w tym brudnym, wilgotnym miejscu.
— Oznajmisz przed innymi, że ona tego dokonała — powiedział.
Ci inni, nowi, podchodzili jeden za drugim do drzwi, aby mi się przyglądać.
— Zdobądźcie dla niego jakieś ubranie — rozkazał Armand. Jego dłoń spoczywała na moim ramieniu. — Musi przecież jakoś wyglądać, nasz zagubiony pan — powiedział im. — On zawsze dbał o to.
Roześmiali się, gdy błagałem ich, aby umożliwili mi widzenie się z Eleni albo Feliksem. Nie znali ich. Imię Gabriela też nic im nie mówiło.
Gdzie był Mariusz? Ile dzieliło nas krajów, rzek, gór? Czy słyszał i widział to, co się tutaj wydarzyło?
Wysoko nad naszymi głowami, w teatrze, śmiertelna publiczność tłumnie przeciskała się do audytorium, dudniąc na drewnianej klatce schodowej, jak owce wbiegające do zagrody.
Śniłem u ucieczce stąd, o powrocie do Luizjany, o czasie koniecznym na zaleczenie ran. Marzyłem znów o zakopaniu się w ziemi, o jej zimnej, chłodnej głębi, którą poznałem już w Kairze. Śniłem o Louisie i Klaudii, o tym, że byliśmy razem, że Klaudia w cudowny sposób urosła i stała się piękną kobietą, że powiedziała do mnie śmiejąc się: — Rozumiesz teraz, dlaczego przybyłam do Europy i że tu odkryłam, jak robi się takie rzeczy!”
Obawiałem się, że nigdy nie wypuszczą mnie z tego zamknięcia, że miałem zostać uwięziony w swym grobie, jak te głodujące wampiry pod Les Innocentes. Obawiałem się, że popełniłem fatalny błąd. Jąkając się i płacząc, próbowałem porozmawiać z Armandem. I wtedy zdałem sobie nagle sprawę, że Armanda wcale nie było już przy mnie. Jeśli był, to zniknął równie szybko jak przyszedł. Miałem przywidzenia. Usłyszałem głos Armanda:
— Powiesz to, co mówiłem ci, abyś oznajmił.
To był trybunał tłumu, samosąd, trybunał demonów o białych, woskowych twarzach, wykrzykujących oskarżenia. Louis desperacko bronił swojej sprawy. Klaudia wpatrywała się tylko we mnie bez słowa a ja powtórzyłem, że to ona była tą, która przygotowała to wszystko, a potem przeklinałem Armanda, gdy z powrotem wepchnął mnie w mrok. Jego niewinna twarz promieniała jak zwykle.
— Dobrze jednak zrobiłeś, Lestat. Dobrze zrobiłeś.
— Co zrobiłem? Dostarczyłem dowodów obciążających ich, potwierdzających, że złamali odwieczne reguły? Wystąpili przeciwko przywódcy klanu? Co oni wiedzieli o odwiecznych regułach? Krzyczałem, aby pozwolono mi zobaczyć się z Louisem.
A potem w ciemnościach piłem krew, żywą krew jakiejś innej ofiary, ale była to tylko zwyczajna krew ludzka, a nie gorąca krew z rany nieśmiertelnego.
Znów byliśmy w powozie. Padał deszcz. Jechaliśmy gdzieś poza miasto. Później wchodziliśmy po schodach bez końca w górę, przez starą wieżę, aż na dach. W rękach trzymałem zakrwawioną żółtą suknię Klaudii. Widziałem ją wcześniej w wąskim podwórku, gdzie została spalona na popiół przez słońce.
— Rozrzućcie popiół! — powiedziałem.
Nikt jednak nie ruszył się, aby to zrobić. Poszarpana, zakrwawiona suknia leżała na posadzce korytarzyka. Teraz trzymałem ją w dłoniach.
— Rozrzucą popioły, prawda? — zapytałem.
— Czyż sam nie domagałeś się sprawiedliwości? — zapytał Armand, a jego wielka czarna peleryna owinęła się wokół niego na wietrze. Twarz miał nabrzmiałą od najwidoczniej niedawnego posiłku.
Co to miało wspólnego ze sprawiedliwością? Dlaczego trzymałem tak kurczowo tą rzecz, tę małą sukienkę?
Wyjrzałem za flanki Magnusowej twierdzy i ujrzałem miasto wyciągające po mnie swoje wielkie macki. Miasto dotarło już zagonami budowli pod wieżę, a w powietrzu czuć było smród dymu z kominów fabrycznych.
Armand stał spokojnie przy barierce, nie odzywając się, a tylko przyglądając uważnie. Nagle wydał mi się równie młody jak Klaudia.
I upewnij się, że przeżyli już swoje życie i nigdy, nigdy nie stwórz kogoś równie młodego jak Armand.
W chwili śmierci nic nie powiedziała. Patrzyła tylko na tych, którzy ją otaczali, jak gdyby byli olbrzymami bełkocącymi coś w obcym języku.
Oczy Armanda były czerwone.
— Louis — gdzie on jest? — zapytałem. — Nie zabili go.
Widziałem go. Wybiegł na deszcz.
— Pobiegli za nim — odrzekł. — Już jest zniszczony.
Kłamca! Kłamca o twarzy chłopczyka z chóru kościelnego.
— Powstrzymaj ich, musisz! Jeśli jest jeszcze czas… Potrząsnął głową.
— Dlaczego nie możesz ich powstrzymać? Dlaczego to wszystko urządziłeś — ten proces, to wszystko. Co cię obchodzi, co oni mi wyrządzili?
— Już po wszystkim.
Przez szum wiatru doszedł do nas świst parowego gwizdka. Gubiłem się w myślach, traciłem je… Nie chciałem już cofać się w przeszłość. Louis, wróć.
— Ty nie chcesz mi pomóc, prawda?
Rozpacz.
Pochylił się do przodu, a jego twarz uległa przeobrażeniu, jak wiele, wiele lat temu. Wściekłość wytapiała się z jej wnętrza.
— Ty, który nas wszystkich zniszczyłeś, który nam wszystko odebrałeś — jak mogłeś spodziewać się, że ci pomogę! — Przesunął się bliżej, jego twarz skurczyła się w sobie. — Ty, który wstawiłeś nas na sensacyjne plakaty, rozwieszone na bulwarze du Temple, ty, który sprawiłeś, że staliśmy się tematem tandetnych historyjek i salonowych pogadanek!
— Ależ to nie ja! Wiesz przecież. Przy… przysięgam… to nie ja!
— Ty, który wywlekłeś nasze tajemnice na światło rzęsiście oświetlonych sal balowych, markizie w białych rękawiczkach, diable w aksamitnej pelerynie!
— To szaleństwo winić mnie za to wszystko. Nie masz prawa — upierałem się; głos zmienił mi się tak bardzo, że sam przestawałem siebie rozumieć.
Jego głos wystrzeliwał z niego niczym język węża.
— Mieliśmy swój raj pod tym starym cmentarzem — syczał. — Mieliśmy swoją wiarę i widzieliśmy sens naszego istnienia. Ty jednak wygoniłeś nas stamtąd swoim płomiennym mieczem. Co teraz posiadamy? Odpowiedz! Nic poza wzajemną miłością, a co to może oznaczać dla stworzeń zła, którymi jesteśmy?!
— Nie, to nieprawda, to już samo się wtedy działo. Nic nie rozumiesz. Nigdy nie rozumiałeś.
On mnie nie słuchał. Nie miało to jednak znaczenia, czy słuchał mnie czy nie. Przysuwał się coraz bliżej i nagle jego ręce wysunęły się gwałtownie w moją stronę, a moja głowa odskoczyła do tyłu od popchnięcia. Ujrzałem niebo i Paryż do góry nogami.
Spadałem, lecąc w powietrzu.
Mijałem po drodze okienka wieży, aż wyrosło przede mną kamienne podejście i w tej samej chwili w moim nadludzkim ciele pękła każda kosteczka, jaka tylko tam się znajdowała, przykryta nieśmiertelną skórą.
Minęły dwa lata, zanim stałem się na tyle silny, by wejść na pokład statku odpływającego do Luizjany. Nadal byłem mocno poturbowany, ciało moje pełne było ran, kulałem. Musiałem jednak opuścić Europę, gdzie nie dotarły do mnie jakiekolwiek pogłoski o mojej zagubionej Gabrieli czy też o wielkim i wszechmocnym Mariuszu, który z całą pewnością osądził mnie również po swojemu.
Musiałem wrócić do domu, a moim domem był Nowy Orlean, gdzie czekało mnie ciepło, gdzie kwiaty nigdy nie przestawały kwitnąć, gdzie nadal posiadałem dzięki moim niewyczerpanym „zasobom materialnym” z tuzin pustych dworów o gnijących białych kolumnach i osuwających się gankach.
Ostatnie lata XIX wieku spędziłem w całkowitym odosobnieniu w starym Garden District, zaledwie przecznicę od cmentarza Lafayette, w najwspanialszym z moich domów, drzemiąc pod rosnącymi tam strzelistymi dębami.
Dużo czytałem przy świecy albo lampce oliwnej. Byłem niczym Gabriela uwięziony w swojej zamkowej sypialni, z tym wyjątkiem, że tu nie było wcale mebli. Półki z książkami sięgały aż do sufitu, a kiedy zapełniałem nimi jeden pokój, po prostu przenosiłem się do następnego. Od czasu do czasu zbierałem w sobie dość sił, aby włamać się do biblioteki albo jakiejś starej księgarni w celu zdobycia nowych tomów. Z biegiem czasu jednak wychodziłem coraz rzadziej. Pisywałem do czasopism, gromadziłem świece oraz butelki i cynowe puszki z olejem.
Nie pamiętam, kiedy zaczął się wiek XX, tylko tyle, że wszystko stało się brzydsze i ciemniejsze, a piękno, jakim je znałem z XIX wieku, wydawało się teraz, bardziej niż kiedykolwiek, pojęciem zmyślonym i wziętym z fantazji.
Burżuazja rządziła teraz światem według swych ponurych zasad oraz z brakiem zaufania do zmysłowości i wybryków, które ancien regime tak uwielbiał. Moje myśli i widzenie świata stały się jeszcze bardziej pesymistyczne. Nie polowałem już więcej na ludzi, a wampir nie może żyć i rozwijać się bez ludzkiej krwi, ludzkiej śmierci. Potrafiłem przeżyć tylko dzięki zwabianiu do ogrodu zwierząt ze starej dzielnicy — zabiedzonych psów i kotów. A kiedy nie mogłem ich złapać, no cóż, zawsze pozostawały jeszcze tłuste, o długich ogonach, szare szczury, które przywoływałem do siebie niczym legendarny Szczurołap.
Pewnej nocy zmusiłem się do dłuższego spaceru cichymi uliczkami miasta, aż dotarłem do podrzędnego teatrzyku zwanego „Szczęśliwa Godzina”, położonego w pobliżu slamsów od strony wody. Chciałem obejrzeć nowe nieme filmy, które tam pokazywano. Byłem owinięty w szeroki płaszcz, a szalik zakrywał moją wybiedzoną twarz. Na dłoniach miałem rękawiczki, aby ukryć ich przypominający raczej szkielet kształt. Widok nieba w dziennym świetle nawet na tym niedoskonałym filmie przeraził mnie. Ponure odcienie ciemności i bieli były w sam raz na ten pozbawiony kolorów nowy wiek.
Nie myślałem o innych nieśmiertelnych. A przecież od czasu do czasu w okolicy pojawiał się jakiś osierocony, młody wampir. Potykał się o moje legowisko, mówiąc, że przybywa z daleka w poszukiwaniu legendarnego Lestata. Błagał o przekazanie tajemnic i mocy.
Te spotkania z intruzami były okropne.
Nawet brzmienie głosu wampira druzgotało moje nerwy, zaganiało mnie w najdalsze kąty mojego domu. Bez względu na to, jak wielki powodowało to ból, zawsze przeglądałem umysły przybyszów w poszukiwaniu śladu Gabrieli. Nigdy nie odnalazłem żadnego. Wtedy już nie pozostawało mi nic innego, jak tylko ignorować biedne ludzkie ofiary, które diabelski gość przynosił w złudnej nadziei przywrócenia mnie życiu.
Te spotkania i tak wkrótce się skończyły. Przestraszeni, rozzłoszczeni, wykrzykujący przekleństwa intruzi oddalali się, pozostawiając mnie w błogosławionym spokoju.
Zapadałem w odrętwienie coraz bardziej, leżąc bez ruchu w ciemności. Prawie już nie czytałem, a jeśli czasem przychodziła mi ochota na lekturę, sięgałem po czasopismo „Czarna Maska”. Czytałem historie o odrażających, szpetnych i nihilistycznych ludziach wieku XX — ubranych na szaro bandytach, rabusiach banków i detektywach. Próbowałem coś z tego zapamiętać, ale byłem bardzo słaby i zmęczony.
Kiedyś, któregoś wieczoru zjawił się Armand.
Początkowo myślałem, że to przywidzenie. Stał bez ruchu w zrujnowanym saloniku, wyglądając młodziej niż kiedykolwiek ze swoimi krótko, na dwudziestowieczną modłę, przystrzyżonymi włosami i w ciemnym garniturze.
To musiało być złudzenie, ta postać wchodząca do salonu i spoglądająca na mnie, gdy leżałem na wznak na podłodze przy potłuczonych szklanych drzwiach prowadzących na werandę i czytałem przy świetle księżyca kryminały z Samem Spade’em. Z wyjątkiem może jednej rzeczy. Gdybym chciał przyśnić sobie jakiegoś zmyślonego gościa, nie byłby to na pewno Armand.
Zerknąłem na niego i przeszedł przeze mnie jakiś ledwo sprecyzowany dreszcz wstydu, że byłem tak brzydki, iż pozostał ze mnie już tylko szkielet z wytrzeszczonymi, wyłupiastymi oczyma. Po chwili jednak wróciłem do lektury o Sokole Maltańskim i poruszałem wargami, aby wypowiedzieć kwestie, które wypowiadał Sam Spade.
Kiedy ponownie spojrzałem do góry, Armand stał nadal. Być może była to ta sama noc, być może już następna, nie jestem pewien. Mówił o Louisie. Był tutaj od jakiegoś czasu. Zdałem sobie jednocześnie sprawę, że okłamał mnie wtedy, w Paryżu. Louis był przez wszystkie te lata z Armandem i szukał mnie. Był już w starszej części miasta i szukał mnie w okolicach domu, który długo zamieszkiwaliśmy razem. Wreszcie dotarł tu i widział mnie przez okno.
Próbowałem to sobie wyobrazić. Louis żywy, Louis tutaj, tak blisko, a ja o tym nawet nie wiedziałem.
Chyba się roześmiałem. Nie mogłem sobie tego uzmysłowić, że Louis wcale nie został spalony. Było to jednak cudowne, że żył nadal, że nadal istniała ta przystojna twarz, ten jego wzruszający wyraz twarzy i łagodny, lekko błagalny głos. Mój piękny Louis wśród żywych, zamiast wśród umarłych i tych, którzy odeszli, jak Klaudia czy Nicki.
Być może jednak był martwy. Dlaczego miałbym wierzyć Armandowi? Zacząłem znowu czytać w świetle księżyca, żałując, że ogród na zewnątrz za bardzo wyrósł. Powiedziałem mu, aby wyszedł tam i przyciął trochę winorośla, był bowiem silny. Powoje i winorośla zwisały z ganków na górze i zasłaniały światło. W dodatku były jeszcze te stare czarne dęby, które już tu rosły, kiedy wokoło rozpościerały się tylko moczary i bagniska.
Nie jestem pewien, czy rzeczywiście zasugerowałem to Armandowi.
Ledwo też pamiętam, że Armand wtedy dał mi do zrozumienia, że Louis opuszcza go i że on, Armand, nie chce już żyć dalej. Dla mnie brzmiało to głucho i oschle. Stojąc tam, zbierał w sobie światło księżyca. Jego głos nadal posiadał swój dawny rezonans, choć wyraźnie wyczuwało się w nim ból.
Biedny Armandzie! I to ty powiedziałeś mi, że Louis nie żyje. Idź i wykop sobie miejsce dla siebie pod cmentarzem Lafayette. To blisko stąd, w górę ulicy.
Żadnych wypowiedzianych słów. Żadnego słyszalnego śmiechu, tylko ukryte zadowolenie, satysfakcja i śmiech we mnie. Pamiętam wyraźny obraz załamanego Armanda na środku brudnego, pustego pokoju, spoglądającego na ściany pełne książek. Deszcz przedostawał się przez nieszczelny dach i czynił z książek kloce papierowej masy. Uświadomiłem to sobie wyraźnie, kiedy ujrzałem Armanda na tle bibliotecznych zbiorów. Wiedziałem też, że wszystkie pokoje w tym domu były wypełnione książkami w takim samym stanie. Nie pomyślałem o tym aż do tej chwili, kiedy Armand zaczął się im przyglądać. Nie byłem w pozostałych pokojach od wielu lat.
Wydaje mi się, że od tamtego wydarzenia przychodził jeszcze kilka razy. Nie widziałem go, ale słyszałem, jak poruszał się po ogrodzie na zewnątrz, poszukując mnie swymi myślami jak promieniem światła.
Louis odszedł gdzieś na zachód.
Pewnego razu, kiedy leżałem na jakimś gruzie w piwnicy budynku, Armand zjawił się znowu, podszedł do kraty okna i zerknął na mnie. Nie dostrzegłem go. Syknął na mnie i nazwał mnie szczurołapem.
— Postradałeś zmysły — ty, który wiedziałeś wszystko, ty, który szydziłeś z nas wszystkich! Jesteś szalony i żywisz się szczurami. Wiesz, we Francji, w dawnych czasach nazywano ludzi twego pokroju, wiejskich panków, łapaczami zajęcy, ponieważ polowaliście na zające, aby nie zginąć z głodu. A teraz kim znowu jesteś w tym domu, zjawo w podartych szmatach? Szczurołapem! Postradałeś zmysły, jak ci najstarsi, którzy przestali mówić rozumnie i bełkoczą coś na wietrze! Polujesz na szczury, bo po to się urodziłeś.
Zacząłem się śmiać i nie mogłem przestać. Przypomniałem sobie wilki i śmiałem się.
— Zawsze mnie rozśmieszałeś — powiedziałem mu. — Śmiałbym się z ciebie i tam, pod cmentarzem w Paryżu, gdyby nie to, że nie byłoby to zbyt uprzejme. Nawet było śmieszne i to, kiedy przekląłeś mnie i obwiniłeś za wszystkie te historie o nas. Gdyby nie to, że nieoczekiwanie zrzuciłeś mnie z tej wieży, roześmiałbym się. Zawsze mnie rozśmieszałeś.
Ta nienawiść między nami była rozkoszna, tak mi się zdawało. Od dawna już nie doznawałem takiego podniecenia i ekscytacji. Trzymać go tam na zewnątrz i wyśmiewać, okazywać mu swoją pogardę.
Nagle jednak scena wokół mnie zaczęła się zmieniać. Nie leżałem już na kupie gruzu. Przechodziłem przez dom. Nie byłem już w brudnych łachmanach, które okrywały mnie przez lata, lecz w doskonale skrojonym, czarnym fraku i podbitej atłasem pelerynie. A dom, cóż, dom był piękny, a wszystkie książki stały na właściwym miejscu. Parkietowa podłoga błyszczała w świetle kandelabrów, a z zewnątrz dochodziła muzyka, dźwięki walca wiedeńskiego, bogata harmonia skrzypiec. Z każdym krokiem odczuwałem przypływ siły i lekkości, cudownej lekkości. Mógłbym wyfrunąć z domu w ciemność z rozpostartą peleryną. Wznosiłem się w ciemności, aż znaleźliśmy się z Armandem na wysokim dachu. On promieniał w tym samym staroświeckim ubraniu jak kiedyś. Spoglądaliśmy ponad gęstwę ciemnych szczytów drzew, w których świstał wiatr, na srebrny zakręt rzeki w oddali i nisko zawieszone niebo, na którym płonęły gwiazdy, przebijając się przez szare chmury.
Załkałem na widok tego wszystkiego pod wpływem uczucia, jakie mnie ogarnęło, gdy poczułem na mojej twarzy wilgotny wiatr. Armand stał obok mnie i otaczał mnie swoim ramieniem. Mówił o wybaczaniu i smutku, o mądrości i rzeczach, które poznaje się poprzez ból.
— Kocham cię, mój mroczny bracie — wyszeptał.
Słowa te rozeszły się we mnie jak krew w żyłach.
— To nie o zemstę mi chodziło — wyszeptał. Twarz miał zatroskaną, serce złamane. Mówił dalej: — Ty przyszedłeś po to, aby uleczyć rany, a nie chciałeś mnie! Wiek cały czekałem, a ty nie chciałeś!
A ja cały czas wiedziałem, że mój powrót do życia był iluzją; nadal oczywiście byłem takim samym szkieletem w łachmanach jak przedtem, a dom nadal był w ruinie. W nadzwyczajnym stworzeniu, które mnie trzymało, była siła mogąca zwrócić mi to niebo i ten wiatr.
— Kochaj mnie, a ta krew będzie twoją — powiedział. — Ta krew, której nigdy nikomu nie ofiarowałem. Poczułem jego usta wtulające się w moją twarz.
— Nie potrafię cię zwodzić — odpowiedziałem. — Nie mogę cię kochać. Kimże jesteś dla mnie, abym miał cię kochać? Martwą rzeczą, która pragnie mocy i namiętności innych? Ucieleśnieniem samego pragnienia krwi?
W przypływie nieobliczalnej siły to ja uderzyłem go pierwszy i strąciłem z dachu do przepaści. Był absolutnie pozbawiony ciężaru, jego kształt rozmywał się w szarej nocy. Kto jednak z nas został pokonany? Kto spadał w dół przez miękkie korony drzew na ziemię, do której należał? Z powrotem do łachmanów i brudu pod starym domem. Kto w końcu leżał na kupie gruzu z rękoma i twarzą przyciśniętymi do zimnej ziemi?
Pamięć czasami zawodzi. Być może wyobraziłem sobie tylko to wszystko, jego ostatnie zaproszenie i mój późniejszy strach. Płacz i łkanie. Wiem jedynie, że w miarę miesięcy znów pojawił się w pobliżu mojej siedziby. Słyszałem go od czasu do czasu przechodzącego uliczkami w okolicach starego Garden District. Chciałem go nawet zawołać, powiedzieć, że nie wyznałem mu prawdy, że naprawdę kocham go. Rzeczywiście kochałem.
Nadszedł mój czas pogodzenia się ze wszystkim. Nadszedł mój czas głodowania i zejścia pod ziemię i być może wreszcie czas snów i marzeń boga. Jakże mogłem opowiedzieć Armandowi o snach boga?
Nie było już świec i nie pozostało ani trochę oleju do lamp. Gdzieś jeszcze ukryta była skrzynia pełna pieniędzy, kosztowności i listów do prawników i bankierów, którzy kontynuowali zarządzanie moim majątkiem.
Dlaczego więc nie zejść pod ziemię, wiedząc, że nie nastąpi żadna zmiana w tym starym mieście z rozsypującymi się reliktami minionych wieków. Wszystko będzie się po prostu toczyło dalej i niezmiennie.
Przy świetle gwiazd czytałem dalej historię Sama Spade’a i Sokoła Maltańskiego. Zerknąłem na datę czasopisma, które zamieszczało kolejne odcinki przygód detektywa — 1929. „To chyba niemożliwe” — pomyślałem. Tej nocy wypiłem dużo krwi ze schwytanych szczurów, aby mieć dość siły zakopać się tym razem naprawdę głęboko.
Trzymała mnie ziemia. Podziemne żyjątka prześlizgiwały się przez jej grube i wilgotne bryły, ocierając się o moją wysuszoną skórę. Pomyślałem, że jeśli kiedykolwiek jeszcze powstanę z ziemi, jeśli kiedykolwiek zobaczę jeszcze choć skrawek nocnego rozgwieżdżonego nieba, nigdy już nie będę robił okropnych i strasznych rzeczy. Nigdy nie będę zabijał niewinnych. Nawet wtedy kiedy polowałem na słabych, wybierałem umierających i tych bez szans. Przysięgam, że tak było. I nigdy, nigdy już nie wykorzystam Mrocznej Zamiany. Po prostu będę… wiesz, nieprzerwaną świadomością bez żadnego celu.
Pragnienie i ból jasny jak światło. Ujrzałem Mariusza. Ujrzałem go jak żywego. Pomyślałem nawet: „To nie może być sen”. Moje serce rozszerzyło się boleśnie. Jakżeż wspaniale wyglądał. Miał na sobie gładki, współczesny garnitur, choć wykonany był z czerwonego aksamitu, a jego jasne włosy przycięte były krótko i zaczesane do tyłu. Miał w sobie dostojność, ten współczesny Mariusz, właściwą sobie wesołość i żwawość, które jego dawny kostium najwidoczniej ukrywał. W dodatku robił nadzwyczajne rzeczy. Przed sobą miał czarny aparat filmowy umocowany na trójnogu. Kręcił prawą ręką korbą kamery i wykonywał zdjęcia śmiertelnych w studiu pełnym rozżarzonego światła. Moje serce rosło na ten widok, wobec sposobu, w jaki zwracał się do owych śmiertelnych istot, przykazując im, jak mają się wzajemnie trzymać, tańczyć, poruszać się. Za nimi malowane tło. Na zewnątrz, za oknami, wysokie ceglane budynki i hałas autobusów i samochodów dobiegających z ulicy.
Nie, to nie jest sen — mówiłem sobie. To dzieje się naprawdę. On tam jest. Gdybym tylko mógł spróbować dojrzeć miasto za tymi oknami, gdybym wiedział, gdzie on teraz jest. Gdybym tylko mógł usłyszeć język, jakim rozmawia z młodymi aktorami. „Mariusz!” — krzyknąłem, ale ziemia wokół mnie pochłonęła dźwięk.
Sceneria zmieniła się.
Mariusz zjeżdżał w olbrzymiej klatce windy do piwnicy. Metalowe drzwi skrzypiały i pobrzękiwały. Wszedł do obszernego sanktuarium Tych Których Trzeba Ukrywać, ale jakże odmiennego od tego, które znałem. Żadnych egipskich malowideł, zapachu kwiatów, błysku złota.
Wysokie ściany pokryte były pstrokatymi kolorami impresjonistów, tworząc niezliczone mnóstwo fragmentów wibrującego świata dwudziestowiecznego. Samoloty przelatywały nad oświetlonymi słońcem miastami, wieże wznosiły się za łukami stalowych mostów, statki z żelaza pruły wodę srebrnych mórz. Te ściany oddawały wszechświat, otaczając nieruchome postacie Akaszy i Enkila.
Mariusz kręcił się po kaplicy. Mijał ciemne, splecione ze sobą rzeźby, automaty telefoniczne, maszyny do pisania ustawione na drewnianych stoliczkach. Nastawił przed Tymi Których Trzeba Ukrywać wielki i wspaniały patefon — gramofon. Delikatnie położył maleńką igłę na obracającą się płytę, z metalowego rogu popłynęły piskliwe i zgrzytliwe dźwięki.
Zaśmiałem się, widząc to, ten słodki wynalazek, postawiony przed nimi niczym podarunek. Czyż dźwięk walca nie był jak woń kadzideł w powietrzu?
Mariusz nie skończył jeszcze swoich czynności. Na jednej ze ścian rozpostarł biały ekran. Teraz oto, z wysokiej platformy za siedzącym bogiem i boginią, uruchomił projektor i po chwili na białym ekranie pojawiły się ruchome obrazy śmiertelnych. Ci Których Trzeba Ukrywać wpatrywali się niemi w migające obrazy. Wyglądali jak posągi w muzeum, światło elektryczne błyszczało na ich białej skórze.
A potem wydarzyła się rzecz najcudowniejsza. Podskakujące małe figurki na ekranie zaczęły mówić. Ich głosy wzbijały się ponad muzykę dobywającą się z gramofonu.
Gdy się tak im przyglądałem, zastygłem w podnieceniu i ekscytacji, zastygłem w radości, jaką sprawiało mi samo oglądanie. Nagle opanował mnie olbrzymi smutek, wielka, obezwładniająca świadomość, że to, co oglądałem, było tylko snem. Prawda bowiem była taka, że te małe figurki na ekranie z całą pewnością nie mogły mówić.
Sala i wszystkie jej małe cuda rozmyły się, zniknęły w ciemności.
Ach, straszliwa niedoskonałość, straszliwa ułuda, że wszystko to sobie wymyśliłem. I to z kawałków i fragmentów świata rzeczywistego — filmu niemego, który sam widziałem w małym teatrzyku zwanym „Szczęśliwa Godzina”, z gramofonów, których muzyka dochodziła mnie zewsząd tutaj w ciemności, z setek domów wokoło.
A walc wiedeński? Aha, zaczerpnąłem go z oczarowania, którym chciał mnie obezwładnić Armand. Zbyt bolesne, aby myśleć o tym. Dlaczego nie byłem troszkę sprytniejszy w oszukiwaniu samego siebie i nie zostawiłem tego filmu niemym, takim, jakim być powinien, bo wtedy dalej mógłbym wierzyć, że to wszystko jest prawdziwym obrazem.
Oto i ostateczny dowód potwierdzający własny wymysł, tę bezczelną i stworzoną na własne potrzeby fantazję: Akasza, moja ukochana — przemówiła do mnie!
Akasza stała w drzwiach sali, spoglądając w dół długiego podziemnego korytarza prowadzącego do windy, którą Mariusz powrócił przed chwilą na górę, do świata. Jej czarne włosy zwieszały się gęsto i ciężko na białe ramiona. Uniosła dłoń, dając mi znak. Jej usta były czerwone.
— Lestat! — szepnęła. — Podejdź.
Myśli wypływały z niej bezgłośnie, przybierając kształt słów starej królowej wampirów, która mówiła do mnie wtedy pod Les Innocents, wiele, wiele lat temu:
— Z głową złożoną na mojej kamiennej poduszce śniłam sny o śmiertelnym świecie nade mną. Słyszałam jego odgłosy, jego nową muzykę niczym kołysanie, gdy leżałam tu, w moim grobie. Wyobraziłam sobie jego fantastyczne odkrycia, poznałam jego odwagę w ponadczasowym sanctum moich myśli. I chociaż ten nowy świat odgradza się przede mną swoimi oślepiającymi formami, tęsknię za nim, za siłą i mocą pozwalającą mi przemierzać go bez obawy, podążać Diabelskim Gościńcem przez jego serce.
— Lestat — wyszeptała ponownie, a jej marmurowa twarz wykrzywiła się tragicznie. — Chodź!
— Och, moja droga — odpowiedziałem, czując gorzką ziemię w ustach. — Gdybym tylko mógł.
Lestat de Lioncourt
w roku swego wskrzeszenia 1984