Część I: LELIO

1

Zimą, w dwudziestym pierwszym roku mojego życia wybrałem się samotnie konno, aby zapolować na wilki. Znajdowałem się w posiadłościach mojego ojca w Owernii, a czas ówczesny to ostatnie dziesięciolecia przed Wielką Rewolucją Francuską.

Była to chyba najgorsza zima, jaką pamiętam i wilki porywały owce naszym chłopom, pozwalały sobie nawet przebiegać przez wioskę nocą.

Gorzko wspominam tamten czas. Byłem siódmym synem mojego ojca markiza i najmłodszym z trójki, która dożyła wieku męskiego. Nie przysługiwał mi ani tytuł, ani ziemia, nie było przede mną żadnych widoków na przyszłość. Nawet w bogatych rodzinach podobny los spotykał młodszych chłopców, którzy mieli starszych braci. Nasze bogactwo dawno się wyczerpało. Pełnoprawnym spadkobiercą tego wszystkiego, co posiadaliśmy, był mój najstarszy brat Augustyn. Krótko po swym ślubie roztrwonił także i niewielki posag swojej żony.

Zamek ojca, jego posiadłość i wioska w pobliżu były moim całym wszechświatem. A urodziłem się niespokojny — byłem marzycielem, młodym buntownikiem, niezadowolonym z teraźniejszości. Nie chciałem siadywać przy ogniu i rozprawiać o minionych wojnach i czasach króla Słońce. Historia nie miała dla mnie znaczenia.

W tych mrocznych i staroświeckich czasach stałem się urodzonym myśliwym. Przynosiłem bażanty, dziczyznę i łososie z górskich strumieni — wszystko, co było potrzebne i co można było zdobyć — aby wyżywić rodzinę. To właśnie stało się mym życiem, którego z nikim innym nie dzieliłem i które pozostawało wyłącznie moje. Nie muszę dodawać, jakie praktyczne korzyści płynęły z tego w czasach, kiedy głód zaglądał ludziom w oczy, a śmierć z głodu nie była niczym nadzwyczajnym.

Oczywiście było to w sam raz zajęcie dla szlachcica — polować w granicach odwiecznych ziem przodków, gdzie tylko my mieliśmy prawo to robić. Najbogatsi przedstawiciele burżuazji nie mieli prawa w moich lasach unieść do strzału strzelby. Nie musieli jednak tego robić. Mieli pieniądze.

Dwa razy w moim życiu próbowałem uciec od takiej wegetacji i w obu przypadkach przynoszono mnie z powrotem z połamanymi skrzydłami. Ale o tym opowiem wam później.

Teraz przypominam sobie ten śnieg leżący na pagórkach i wilki, które były postrachem wieśniaków z naszej wioski. Przypominam sobie stare powiedzenie, popularne wówczas we Francji, że jeśli mieszkasz w Owernii, to już dalej od Paryża trafić nie mogłeś.

Musicie też zrozumieć, że odkąd dorosłem i stałem się panem, jedynym, który mógł dosiadać konia i strzelać ze strzelby, było rzeczą zupełnie naturalną, iż wieśniacy przychodzili do mnie, uskarżając się na wilki i oczekując, że wytropię je. To jakby należało do moich obowiązków. Nie było też tak, żebym obawiał się wilków. W całym swoim życiu nigdy nie słyszałem, aby wilki zaatakowały człowieka. Mogłem też po prostu otruć je, gdyby nadarzyła się okazja, ale mięso było wtedy zbyt wielkim rarytasem, by faszerować je trucizną:

Tak więc któregoś styczniowego dnia wczesnym rankiem uzbroiłem się dobrze, aby wystrzelać grasujące tej zimy w okolicy wilki, jednego po drugim. Miałem trzy strzelby skałkówki i doskonały karabin skałkowy. Zabrałem je wszystkie ze sobą, a także muszkiet i ojcowską szpadę. Tuż przed wyjazdem z zamku dorzuciłem jeszcze do tego małego arsenału prastarą broń, którą do tej pory nigdy nie zawracałem sobie głowy.

Nasz zamek był pełen starej broni. Moi przodkowie brali udział w niezliczonych wojnach i potyczkach od czasów wypraw krzyżowych ze Św. Ludwikiem. Na ścianach wisiało mnóstwo tego brzęczącego żelastwa, począwszy od lanc i toporów, a skończywszy na cepach i buzdyganach.

Ten buzdygan, który zabrałem ze sobą, był wyjątkowo duży, o wybijanym kolcami łbie. Wziąłem też cep i żelazną kulę połączoną z trzonkiem łańcuchem, którą można było uderzyć w przeciwnika z olbrzymią siłą.

Pamiętajcie, że był to wiek XVIII, czasy, kiedy ubrani w białe peruki paryżanie chodzili w swych atłasowych pantoflach na wysokich obcasach, zażywali tabaki i wycierali nosy w pięknie wyszywane chusteczki.

Ja tymczasem wybierałem się właśnie na polowanie w buciorach z niewyprawionej skóry i kurtce ze skóry kozłowej, zabierając w dodatku ze sobą przedpotopową broń przytwierdzoną do siodła oraz dwa największe psy dogi, których szyje uzbrojone były w obroże z kolcami.

Takie było moje życie. Równie dobrze mógłbym więc żyć w średniowieczu. Wiedziałem jednak dostatecznie dużo o fantazyjnie ubranych podróżnikach spotykanych czasami na drodze pocztowej, o tym innym świecie, by być pod jego wrażeniem. Szlachta ze stolicy nazywała nas prowincjuszami — łapaczami zajęcy. Odwdzięczaliśmy się szyderstwem i pogardą, ogłaszając ich lokajami króla i królowej. Nasz zamek stał na swoim miejscu dobre tysiąc lat i nawet sam wielki kardynał Richelieu podczas wojny z nami nie zdołał zburzyć naszych odwiecznych siedzib. Ale jak już mówiłem, nie zwracałem większej uwagi na historię.

W fatalnym humorze i ogarnięty dziką pasją wyjeżdżałem powoli w góry. Chciałem większej potyczki z wilkami. Zgodnie z tym, co mówili wieśniacy, było ich pięć w stadzie, ale ja miałem ze sobą moje strzelby i dwa psy, których szczęki były tak silne, że mogły złamać kręgosłup wilka w ciągu jednej chwili.

Minęła już godzina, odkąd skręciłem ze ścieżki w góry, pod stok. Po jakimś czasie dotarłem do małej dolinki, o której wiedziałem tyle, że żaden opad śniegu nie mógłby jej ukryć. Gdy po pustym polu skierowałem konia ku jałowemu zagajnikowi, usłyszałem po raz pierwszy wycie. W ciągu kilku następnych sekund usłyszałem kolejne, i jeszcze jedno, a po chwili cały ich chór w takiej zgodności i harmonii, że nie mogłem rozróżnić, ile wilków było w stadzie. Wiedziałem tylko, że już mnie zauważyły i w ten sposób dają sobie znać, by zejść się razem, o co zresztą właśnie mi chodziło.

Nie sądzę, bym wtedy odczuwał jakiś lęk czy strach. Czułem jednak coś, co sprawiało, że włosy na ramionach miałem naelektryzowane. Okolica, dobrze widoczna na kilka mil dookoła z wysokości, na której się znajdowałem, zdawała się zupełnie pusta. Przygotowałem broń. Rozkazałem psom, by zamilkły. I wtedy przyszła mi do głowy myśl, niezupełnie jasna i przejrzysta: abym nie zostawał na otwartej przestrzeni, a wyjechał w las i abym zrobił to jak najszybciej.

W tej samej chwili usłyszałem ujadanie psów. Obróciłem się za siebie i ujrzałem pędzące po śniegu wilki, jakieś parę setek jardów ode mnie. Trzy olbrzymie, szare wilki zbliżały się, jeden za drugim w zatrważającym pędzie.

Rzuciłem się do ucieczki w stronę lasu.

Wydawało mi się, że dotarcie tam przed nimi nie będzie trudne, ale bestie były rzeczywiście sprytne i gdy cwałowałem w kierunku ściany lasu, dojrzałem resztę stada, jakąś piątkę dorosłych zwierząt zabiegających mi drogę z lewej strony. To była zasadzka. Zrozumiałem, że nie jestem w stanie dotrzeć na czas do zagajnika. Stado liczyło w sumie osiem dorosłych zwierząt, a nie pięć, jak powiedzieli chłopi. Nawet jednak wtedy nie odczuwałem strachu. Nie miałem na to czasu. Nie zastanawiałem się też wcześniej nad oczywistym faktem, że wilki popychał do ataku głód, że ich naturalny strach przed człowiekiem po prostu całkowicie ustąpił przed uczuciem wygłodzenia.

Szybko przygotowałem się do bitwy. Wetknąłem cep za pas i wymierzyłem ze strzelby w najbliższego. Wielki basior zarył martwy łbem w śnieg zaledwie parę jardów ode mnie. Miałem jednak dość czasu, by załadować ponownie broń, gdy tymczasem moje psy i pozostałe wilki rzuciły się na siebie.

Wilki nie mogły dosięgnąć szyi psów za sprawą wybijanych kolcami obroży. Przy pierwszej potyczce psy prawie natychmiast pozbawiły życia jednego z nich. Wystrzeliłem ponownie i następny padł na ziemię martwy. Tymczasem jednak wataha otoczyła psy. Gdy wystrzeliłem kolejne pociski, przeładowując broń tak szybko, jak tylko było to możliwe, starając się celować tak, aby nie trafić psów, zauważyłem, że mniejszy pies padł z połamanymi zadnimi łapami. Krew rozlewała się po śniegu. Drugi pies odskoczył od zgrai wilków, które tymczasem próbowały szybko pożreć umierające zwierzę, ale w ciągu dwóch minut dopadły i jego, rozrywając mu brzuch i pozbawiając życia. A były to, jak już mówiłem, silne i mocne zwierzęta, owe dogi. Wychowałem je i sam przysposobiłem do polowań. Każdy z nich miał powyżej 200 funtów żywej wagi. Zawsze polowałem z nimi i choć teraz mówię o nich jak o zwykłych psach, wtedy odzywałem się do nich tylko po imieniu. Gdy zginęły, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, co mi grozi i co może się jeszcze zdarzyć.

Wszystko to, co wydarzyło się do tej pory, trwało zaledwie minuty. Cztery wilki leżały martwe na śniegu. Jeszcze jeden był śmiertelnie ranny. Ale trzy pozostały. Jeden z nich przerwał właśnie dziką ucztę nad trupem mojego psa i spoglądał z ukosa na mnie. Wystrzeliłem ze strzelby i chybiłem, wystrzeliłem z muszkietu. Przerażony koń stanął dęba, gdy basior rzucił się w naszym kierunku.

Jak za pociągnięciem sznurka, obejrzały się i pozostałe bestie, zostawiając za sobą jeszcze ciepłe, poszarpane ciało psa. Ściągnąłem wodze i pozwoliłem, by koń uniósł mnie tam, gdzie sam chciał, prosto ku schronieniu w lesie.

Nie oglądałem się do tyłu nawet wtedy, gdy słyszałem blisko warczenie, ale kiedy poczułem, jak zęby wbijają mi się w kostkę, wyciągnąłem drugi muszkiet, obróciłem się w lewo i wypaliłem. Wydawało mi się, że wilk uniósł się na tylnych nogach, ale zbyt szybko znikł mi z oczu. W tym momencie kobyła stanęła dęba i poczułem, że wylatuję z siodła. Byliśmy prawie przy ścianie lasu i spadłem z konia, zanim zwierzę upadło na ziemię. Miałem przy sobie jeszcze jedną załadowaną strzelbę. Obróciłem się i złożyłem do strzału w zbliżającego się wilka. Strzał rozłupał czaszkę bestii.

Pozostały jednak jeszcze dwa wilki. Koń wydał z siebie głębokie rżenie, które po chwili przeszło w narastający skowyt, najstraszniejszy krzyk, jaki zwierzę może z siebie wydać. Wiedziałem: wilki dopadły go.

Przetoczyłem się po śniegu, czując twardość skalistego podłoża pode mną, i udało mi się dotrzeć do drzew. Gdybym mógł przeładować, zastrzeliłbym oba, siedząc bezpiecznie wysoko na drzewie. W pobliżu jednak nie było ani jednego drzewa o konarach dostatecznie niskich, bym mógł się na nie wspiąć czy chociaż uchwycić. Kilkakrotnie podskakiwałem do góry, próbując uchwycić się gałęzi. Nogi jednak osuwały się po oblodzonych pniach. Upadłem. Wilki już się zbliżały. Nie było czasu na załadowanie strzelby, którą jeszcze miałem przy sobie. Pozostał tylko cep i miecz, bowiem buzdygan zgubiłem gdzieś podczas ucieczki.

Kiedy tak gramoliłem się z powrotem na równe nogi, wiedziałem, że prawdopodobnie zginę. Nie przyszło mi jednak do głowy poddawać się. Byłem wściekły, dziki, niemalże warczałem. Stanąłem na szeroko rozstawionych nogach naprzeciwko bestii i spojrzałem najbliżej stojącemu wilkowi prosto w ślepia. Trzymając cep w lewej dłoni, prawą wyciągnąłem szpadę. Wilki zatrzymały się. Pierwszy z nich przez chwilę nie spuszczał ze mnie oczu, po czym opuścił łeb i odbiegł nieco na bok. Pozostałe czekały jakby na jakiś sygnał. Ten pierwszy spojrzał na mnie ponownie w ten sam niesamowity sposób jak przed chwilą i nagle rzucił się do przodu. Zacząłem wymachiwać cepem; wybijana kolcami głowica wirowała w powietrzu. Słyszałem swój warczący oddech i czułem, że uginam kolana, jakbym przygotowywał się do skoku. Wycelowałem uderzenie cepem w szczękę zwierzęcia i z całej siły wymierzyłem cios, ale tylko lekko go zahaczyłem. Wilk odskoczył w porę, a drugi zaczął obiegać mnie to w jedną, to w drugą stronę. Oba podchodziły dostatecznie blisko, by zaryzykować uderzenie cepem lub machnięcie szpadą, lecz zawsze w porę odskakiwały na bezpieczną odległość.

Nie wiem, jak to długo trwało, ale zrozumiałem strategię wilków aż nadto dobrze. Chciały mnie zmęczyć i miały w sobie jeszcze tyle siły, by to uczynić. Bawiły się ze mną. Obracałem się w kółko, rzucałem do przodu, cofałem, prawie upadając na kolana. Trwało to prawdopodobnie ponad godzinę.

Ledwo już trzymając się na nogach, podjąłem ostatnią, desperacką próbę uzyskania przewagi. Stanąłem nieruchomo, opuszczając broń. W tej samej chwili wilki rzuciły się, by skończyć ze mną. Liczyłem na to i byłem na to przygotowany.

W ostatniej sekundzie machnąłem z całej siły cepem. Zobaczyłem jak łeb wilka unosi się do góry, odsłaniając szyję. Czekając tylko na to, rozpłatałem mu natychmiast gardło szpadą. Drugi wilk był już przy mnie. Poczułem, że jego kły zapadają się w moje bryczesy. Za chwilę wyszarpie mi nogę z biodra. Ciąłem mieczem przez pysk, rozcinając bestii oko. Drugi cios kuli cepu spadł w chwilę potem. Wilk puścił moją nogę. Odskakując do tyłu, miałem znowu dość miejsca, by ponownie zamachnąć się mieczem i wbić go w pierś zwierzęcia aż po rękojeść.

To już był koniec bitwy.

Wataha nie żyła. Ja żyłem.

W pokrytej śniegiem dolinie słyszałem tylko mój ciężki oddech i wstrząsający krzyk umierającej kobyły parę kroków ode mnie.

Nie jestem pewien, czy byłem wtedy przy zdrowych zmysłach. Nie jestem pewien, czy to, co wtedy przychodziło mi do głowy, to były myśli. Chciałem upaść nieżywy w śnieg, a przecież odchodziłem od martwych ciał wilków w kierunku konającego konia.

Gdy podszedłem bliżej, kobyła podniosła łeb, próbując jednocześnie unieść się na przednich nogach, ale tylko jeszcze raz wydała z siebie chrapliwy krzyk. Dźwięk odbijał się od gór. Zdawał się docierać aż do niebios. A ja stałem, gapiąc się na jej ciemne, pogruchotane ciało, wyraźnie odcinające się na bieli śniegu, na połamane tylne nogi i rozpaczliwe próby powstania przednich, na łeb uniesiony do góry, uszy położone po sobie i przede wszystkim na wielkie, dziecinne oczy, spoglądające na mnie w bólu, gdy zwierzę ponownie wydało z siebie żałosny skowyt. Wyglądało jak owad na wpół rozgnieciony na podłodze. Nie było nim jednak — było moją szamoczącą się i cierpiącą kobyłą. Raz jeszcze próbowała unieść się na przednich nogach.

Wyciągnąłem z siodła strzelbę. Załadowałem. Jeszcze raz spojrzałem na miotający się w śniegu koński łeb, na bezcelowe próby uniesienia konającego ciała. Kobyła zawyła rozpaczliwie. Strzeliłem prosto w serce. Teraz jej ciało zdawało się być normalniejsze. Leżała bez ruchu i martwa, a krew ciekła z ran. W dolinie zapanowała cisza. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz, słyszałem jakiś obrzydliwy odgłos dochodzący z moich trzewi i zobaczyłem po chwili wymioty wyciekające na śnieg. Zdałem sobie sprawę, że to ja wymiotuję. Zapach wilków i zapach krwi był wszechogarniający. Prawie upadłem na śnieg, gdy spróbowałem ruszyć do przodu.

Nie zatrzymując się jednak nawet na krótką chwilę, raz jeszcze wszedłem między martwe wilki. Podszedłem do ciała wielkiego basiora, któremu prawie udało się mnie uśmiercić, zarzuciłem go sobie na ramiona i zacząłem schodzić w kierunku domu.

Powrót zabrał mi chyba dwie godziny. Choć znowu, tak naprawdę, wcale tego nie jestem pewien. Ale to, co odczuwałem i czego nauczyłem się podczas walki, pozostało we mnie, defilowało przed oczyma nawet wtedy, gdy byłem już w drodze do domu. Za każdym potknięciem i upadkiem coś we mnie tężało, stawało się gorsze.

Kiedy dotarłem wreszcie do bram zamku, sądzę, że nie byłem już młodzieńcem o imieniu Lestat. Byłem kimś zupełnie innym, gdy zataczając się chwiejnym krokiem przeszedłem próg holu głównego, z wielkim wilkiem na ramionach. Ciało martwego wilka prawie już ostygło. Nagłe, oślepiające światło ognia drażniło moje oczy. Byłem totalnie wyczerpany. I choć zacząłem coś mówić na widok braci wstających od stołu i matki potrącającej oślepłego ojca, który chciał dowiedzieć się, co się dzieje, nie wiem czy udało mi się opowiedzieć wszystko. Wiem tylko, że mój głos był beznamiętny i że nie była taka znów bez sensu prostota mojego opisu zdarzeń:

— A potem… a potem… — coś w tym rodzaju.

Mój brat Augustyn pomógł mi przyjść do siebie. Nagle pojawił się przede mną i jego sylwetka zarysowała się na tle znajdującego się za nim ognia. Bardzo wyraźnie przełamał monotonię moich słów, wypowiadając swoją kwestię.

— Ty mały bękarcie — powiedział zimno. — Nie zabiłeś chyba ośmiu wilków?

Jego wypowiedzi towarzyszył wstrętny, pełen obrzydzenia wyraz twarzy. Ale rzeczą godną uwagi było coś innego. Niemal zaraz po tym, jak wypowiedział te słowa, zdał sobie w jakiś sposób sprawę, że popełnił błąd. Może uświadomił mu to wyraz mojej twarzy, może to była szeptem przez matkę wypowiedziana uwaga, może zupełne milczenie mojego drugiego brata. Dość, że natychmiast jego twarz pokrył wyraz zakłopotania i zażenowania. Zaczął coś mamrotać o tym, jakie to nadzwyczajne, o tym, że niewiele brakowało, a mogłem zginąć, o bulionie, który mieli natychmiast podgrzać dla mnie służący, i tego typu rzeczy, ale było już za późno. To, co wydarzyło się w tej jednej chwili, było już nie do naprawienia. Pamiętam również mój pusty pokój. Leżąc na łóżku, nie miałem przy sobie psów, jak zwykle w zimie, bo leżały martwe w górach. Ogień był wygaszony. Brudny i zakrwawiony wdrapałem się na łoże, zagrzebałem w przykrycia i zasnąłem kamiennym snem.

Przez kilka dni nie wychodziłem ze swojego pokoju. Wiedziałem, że wieśniacy poszli w góry i odnaleźli wilki, że przynieśli je do zamku. Augustyn przyszedł do mnie i o wszystkim powiedział. Ja jednak nie odezwałem się.

Minął może tydzień. Zszedłem do psiarni i zabrałem stamtąd dwa młode, już całkiem spore psy. Od tej pory były moimi towarzyszami. W nocy spałem pomiędzy nimi. Służący pojawiali się i znikali. Nikt jednak nie naprzykrzał mi się i nie przeszkadzał.

Aż któregoś dnia, bezszelestnie i prawie niewidocznie do pokoju wsunęła się moja matka.

2

Był wieczór. Siedziałem na łóżku z psami. Jeden z nich wyciągnął się obok mnie, a drugi pod moimi kolanami. Ogień w kominku trzaskał i skwierczał głośno.

I oto wreszcie, jak przypuszczałem i jak powinienem był się spodziewać, nadchodziła moja matka.

Poznałem ją po szczególnym sposobie poruszania się, zanim jeszcze wynurzyła się z cienia. Gdyby to był ktoś inny, krzyknąłbym „Odejdź”. Teraz jednak nie odezwałem się wcale.

Odczuwałem do niej wielką i niczym nie zmąconą miłość. Nie sądzę, by to uczucie dzielili ze mną pozostali. A zdobyła sobie moje serce między innymi tym, że nigdy nie mówiła rzeczy pospolitych, zwykłych. Wyrażenia w rodzaju „zamknij drzwi”, „jedz zupę” czy „siedź spokojnie” czy podobne wyrażenia nigdy nie przeszły jej przez usta. Cały czas czytała książki. Prawdę mówiąc, była jedyną osobą w naszej rodzinie, która posiadała jakieś wykształcenie i kiedy zabierała już głos, zawsze miała do powiedzenia coś istotnego. Nie odczuwałem więc teraz w sobie dotychczasowej zawziętości. Przeciwnie, wzbudziła moje zaciekawienie. Co powie i czy będzie miało to dla mnie jakieś znaczenie? Nie chciałem wcześniej, by przyszła, nie myślałem o niej. Nie odwróciłem się więc nawet od kominka, aby spojrzeć na nią.

Była jednak między nami silna nić wspólnego zrozumienia. Kiedy chciałem uciec z tego domu i kiedy później przyprowadzono mnie z powrotem, to właśnie ona pomogła mi przezwyciężyć ból. Potrafiła działać cuda, choć nikt wokół nas nawet tego nie zauważał. Jej pierwsza interwencja miała miejsce, kiedy byłem dwunastoletnim chłopcem i stary ksiądz z naszej parafii, który nauczył mnie trochę poezji na pamięć i czytania jednego czy dwóch hymnów po łacinie, chciał wysłać mnie do szkoły w niedalekim klasztorze. Mój ojciec nie zgodził się. Odpowiedział, że wszystkiego czego potrzebuję, mogę uczyć się we własnym domu. To właśnie wtedy matka powstała znad swych książek i rozpoczęła głośną i zażartą walkę z ojcem. Pójdę do szkoły, stwierdziła, jeśli będę tego chciał. Sprzedała jeden ze swych klejnotów rodzinnych, aby zapłacić za książki i ubranie. Wszystkie swoje klejnoty otrzymała w spadku po swej włoskiej babce, a każdy z nich miał własną historię. Wiedziałem, że ciężko jej było rozstawać się z tymi pamiątkami, a jednak uczyniła to natychmiast.

Ojciec był wściekły i powiedział jej, że gdyby nie stracił wzroku, nie poddałby się tak łatwo. Bracia zapewnili go jednak, że niedługo zagrzeję miejsca w szkole. Wrócę biegiem, gdy tylko każą mi zrobić coś, czego nie będę chciał zrobić. Cóż, mylili się, tak się nie stało. Uwielbiałem klasztorną szkołę. Byłem zachwycony kaplicą i hymnami, które tam śpiewaliśmy, biblioteką z tysiącem książek, dzwonami, które odmierzały godziny dnia, ciągle powtarzanymi rytuałami. Uwielbiałem czystość tego miejsca i miałem świadomość, że wszystkie rzeczy w szkole i klasztorze były dobrze utrzymane, że w wielkim domu i przylegającym do niego ogrodzie nie ustawała praca.

Kiedy poprawiano mnie, co nie zdarzało się często, odczuwałem niesłychane szczęście, ponieważ po raz pierwszy w życiu ktoś próbował zrobić ze mnie porządnego człowieka, ktoś uznawał, że jestem zdolny do uczenia się.

W ciągu miesiąca zadeklarowałem moje powołanie. Chciałem wstąpić do zakonu. Chciałem spędzić resztę mojego życia w tych nieskazitelnych wnętrzach klasztornych, w bibliotece, ucząc się ze starożytnych ksiąg. Chciałem zostać zamknięty na zawsze z ludźmi, którzy wierzyli, że mogą być dobrzy, jeśli tylko sami tego chcą. Lubiano mnie tam. To było nadzwyczajne i wprost nienormalne. Nie sprawiałem tam też nikomu zmartwień ani nie wprowadzałem nikogo we wściekłość.

Ojciec przełożony niemal natychmiast napisał list do mojego ojca, prosząc go w nim o zgodę. I szczerze mówiąc, myślałem, że ojciec z radością wykorzysta okazję pozbycia się mnie. Nie minęły jednak trzy dni, a do klasztoru przybyli moi bracia, aby mnie stąd zabrać. Płakałem i błagałem ich, aby mi pozwolili zostać, ale nawet ojciec przełożony nic tu nie mógł zdziałać.

Gdy tylko przybyliśmy do zamku, bracia odebrali mi książki i zamknęli mnie. Nie rozumiałem, dlaczego byli tacy wściekli. Dochodziło do mnie, że ojciec i bracia uważają z jakiejś przyczyny, iż zachowywałem się jak głupiec. Nie potrafiłem powstrzymać płaczu. Chodziłem w kółko po pokoju, pięścią uderzając w sprzęty i kopiąc nogą w drzwi.

Wreszcie pojawił się mój brat Augustyn. Zaczął przychodzić i rozmawiać ze mną. Na początku pukał się w czoło, ale wkrótce stało się jasne, o co im chodziło. Żaden członek starożytnego rodu francuskiego nie może zostać biednym nauczającym braciszkiem zakonnym. Jakżeż mogłem tego sam nie rozumieć. Wysłano mnie po to, abym nauczył się czytać i pisać. Dlaczego zawsze muszę wpadać w skrajność. Dlaczego zachowuję się i reaguję jak dziki zwierz?

A co do możliwości zostania księdzem z realnymi perspektywami kariery kościelnej — no cóż, byłem najmłodszym synem w swojej rodzinie, czyż nie tak? Powinienem myśleć o moich obowiązkach wobec bratanic i bratanków.

Wszystko to oznaczało rzecz mniej więcej następującą: nie mamy pieniędzy, by wspomóc twoją prawdziwą kościelną karierę, uczynić cię biskupem czy kardynałem, co przysługiwałoby randze rodziny. Musisz więc przeżyć swoje życie tutaj jako człowiek niepiśmienny i żebrak. Nie dąsaj się więc i zejdź do holu zagrać z ojcem w szachy.

Jak to do mnie dotarło, płakałem nawet przy zastawionym do kolacji stole. Mamrotałem pod nosem słowa, których nikt nie rozumiał, coś o całym tym naszym domu będącym „chaosem”. Wkrótce też za to zostałem ponownie wysłany do swojego pokoju.

I wtedy przyszła matka.

Powiedziała: — Nie wiesz, co to jest chaos. Dlaczego używasz takich słów?

— Wiem — odpowiedziałem.

Zacząłem opisywać jej brud i bałagan, który w domu był wszędzie, i klasztor — miejsce czyste i uporządkowane, gdzie, jeśli zdecydowałem się już tam zostać, mógłbym coś osiągnąć. Nie sprzeczała się ze mną. I choć byłem młody, czułem, że rozgrzewam ją nadzwyczajnością tego, o czym opowiadałem.

Następnego poranka zabrała mnie na przejażdżkę. Jechaliśmy konno dobre pół dnia, zanim dotarliśmy do imponującego swym wyglądem zamku, należącego do właściciela włości sąsiadujących z naszymi. Tam matka i pan zamku zabrali mnie do psiarni, gdzie kazano mi wybrać sobie najlepsze szczenięta doga z najnowszego miotu.

Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś tak delikatnego i przymilnego, jak owe szczenięta. Duże psy wyglądały przy nich jak senne lwy, gdy od niechcenia spoglądały na nas. Po prostu — coś wspaniałego. Byłem zbyt podniecony, aby dokonać wyboru. Przywiozłem jednak z tej wyprawy sukę i psa, których wybór doradzał mi ich właściciel. Całą drogę do domu trzymałem je przy sobie w koszu.

Po miesiącu matka przyniosła mi mój pierwszy muszkiet z zamkiem skałkowym i sprawiła pierwszego dobrego konia pod siodło. Nigdy nie powiedziała, dlaczego to wszystko robi, ale ja rozumiałem na swój własny sposób sens tego podarunku. Wychowałem te psy, wytrenowałem je i później założyłem własną wspaniałą psiarnię. Mając takie psy, stałem się wkrótce myśliwym z krwi i kości; nim osiągnąłem szesnasty rok życia, czułem się na polach jak ryba w wodzie.

W domu jednak stałem się jeszcze bardziej niż dotychczas zawadą. Tak naprawdę, nikt nie chciał mnie słuchać, kiedy mówiłem o przywróceniu do dawnej świetności naszych winnic, o naszych zasiewach na polach czy wreszcie o konieczności ukrócenia ciągłych kradzieży ze strony dzierżawców. Mój głos zupełnie się nie liczył. Ciche przypływy i odpływy codziennego życia nie przynosiły żadnych zmian i wydawały się dla mnie zabójcze.

Do kościoła chodziłem podczas wszystkich świąt po to, by przełamać monotonię takiego życia. A kiedy nadchodziła pora odpustów i targów w wiosce, zawsze pędziłem tam bez tchu, spragniony tych maleńkich przedstawień, których nigdzie indziej nie miałem okazji oglądać, spragniony zresztą jakiejkolwiek odmienności w moim monotonnym życiu. Mogli to być ci sami starzy żonglerzy, mimowie i akrobaci z lat minionych. To nie miało znaczenia. To i tak było coś więcej niż zmiany pór roku i czcza gadanina przeszłej świetności.

Tego roku, w którym skończyłem 16 lat, do wioski przybyła trupa włoskich aktorów. Mieli ze sobą malowany wóz, w tyle którego przedstawiali najbardziej wyszukane sztuki, jakie kiedykolwiek oglądałem. Wystawiali starą włoską komedię z Pantalone i Pulcinellą oraz młodą parą kochanków Leliem i Izabellą, starym doktorem i całą masą wyśmienitych trików i kawałów. Byłem zachwycony. Przyglądałem się temu oniemiały. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, takiej zręczności, szybkości, witalności. Uwielbiałem przysłuchiwać się słowom nawet wtedy, gdy wypowiadane były zbyt szybko, abym je zrozumiał.

Kiedy trupa zakończyła przedstawienie i zebrała, ile się dało od otaczającego ją tłumu, poszedłem za nimi do gospody i zaprosiłem wszystkich na wino, na które w rzeczywistości nie bardzo mogłem sobie pozwolić, lecz bardzo chciałem porozmawiać z nimi. Czułem niewysłowioną miłość do tych mężczyzn i kobiet. Wytłumaczyli mi, jak to aktor obiera sobie jedną rolę i gra ją już przez całe życie. Opowiadali, że nie używają wcale wyuczonych kwestii, lecz improwizują wszystko na scenie. Znali swoje imię, swój charakter, rozumieli postać, którą grali. Na tym polegał geniusz tego nie kończącego się przedstawienia.

Nazwano to komedią dell’arte.

Byłem oczarowany. Natychmiast zakochałem się w młodej dziewczynie, która grała Izabellę. Poszedłem do wozu z aktorami i dokładnie obejrzałem wszystkie kostiumy i malowane dekoracje, a kiedy znowu piliśmy wino w oberży, pozwolili mi zagrać rolę Lelia, młodego kochanka Izabelli. Nagrodzili mnie oklaskami i powiedzieli, że mam w sobie talent. Z początku sądziłem, że to zwykłe pochlebstwo, ale i tak nie miało to znaczenia.

Następnego ranka, kiedy ich wóz wytoczył się z wioski, byłem w nim w środku. Ukryto mnie z tyłu. Miałem przy sobie parę monet, które udało mi się oszczędzić i cały mój dobytek zawinięty w koc. Zamierzałem zostać aktorem. Otóż, Lelio w starej włoskiej komedii ma być całkiem przystojny. Jest kochankiem, jak już mówiłem, i nie nosi maski. Jeśli posiada maniery, godność, arystokratyczne wychowanie — tym lepiej, bowiem to jest właśnie część jego roli. No cóż, trupa doszła do wniosku, że wszystkie te przymioty są we mnie naturalne. Natychmiast przeprowadzili ze mną kilka prób przed następnym przedstawieniem. W przeddzień występu wybrałem się na spacer po mieście, do którego dotarliśmy. Było to znacznie większe i bardziej interesujące miejsce niż nasza wioska. Razem z pozostałymi aktorami rozgłaszałem wieść o naszym przedstawieniu.

Czułem się jak w niebie. Ale ani podróż, ani przygotowania, ani koleżeńska atmosfera panująca w grupie nie przyniosły mi poczucia takiego uniesienia, jak chwila, w której stanąłem wreszcie na małej drewnianej scenie. Dziko rzuciłem się w pogoń za Izabellą. Moje usta okazały się zdolne do wypowiadania wierszowanych zaklęć, dostrzegłem w sobie dowcip, o którym nic dotychczas nie wiedziałem. Słyszałem, jak mój głos odbija się od kamiennych ścian naokoło. Słyszałem, jak wraca na scenę salwami śmiechu tłumu. Musiano mnie niemal siłą ściągnąć ze sceny, ale wszyscy już wiedzieli, że to był wielki sukces.

Tej nocy aktorka, która grała moją ukochaną, okazała mi swą życzliwą aprobatę na swój bardzo szczególny sposób. Pamiętam, że nim zasnąłem w jej ramionach, obiecaliśmy sobie, że kiedy dotrzemy do Paryża, zagramy na jarmarku w St. Germain, a potem opuścimy trupę i zostaniemy w Paryżu, angażując się do pracy na Boulevard du Temple, a następnie spróbujemy dostać się do samej Comedié Française i zagrać przed Marią Antoniną i królem Ludwikiem.

Kiedy obudziłem się następnego ranka, dziewczyny już nie było, podobnie jak wszystkich pozostałych aktorów. Byli za to moi bracia.

Nigdy nie dowiedziałem się, czy to za sprawą łapówki moi przyjaciele wydali mnie, czy może po prostu przestraszyli się. Najprawdopodobniej to drugie. Jakakolwiek byłaby tego przyczyna, znowu siłą zaciągnięto mnie do domu. Oczywiście, rodzina była przerażona i oburzona moim postępkiem. Jeśli chce się zostać mnichem w wieku 12 lat, można to jeszcze wybaczyć. Ale teatr? Teatr był skażony, nosił piętno szatana. Nawet wielki Molier nie doczekał się chrześcijańskiego pochówku. A ja ośmieliłem się uciec z grupą obszarpanych włoskich włóczęgów, pomalowałem sobie twarz na biało i grałem na scenie razem z nimi za pieniądze.

Zostałem dotkliwie pobity, a gdy odpłacałem się przekleństwami, pobito mnie ponownie.

Najgorszą jednak karą dla mnie był wyraz twarzy matki. Nawet nie powiedziałem jej, że chcę wyjechać. Zraniłem ją, stała się rzecz, która nigdy przedtem się nie wydarzyła. Ona sama jednak o tym nawet nie wspomniała. Kiedy przyszła do mnie, wysłuchała mojego płaczu. W jej oczach też widziałem łzy. Położyła dłoń na moim ramieniu, co w jej przypadku było już rzeczą godną uwagi.

Nie powiedziałem jej, jakie były te dni. Myślę jednak, że domyślała się. Utraciłem definitywnie coś magicznego. Raz jeszcze przeciwstawiła się ojcu. Za jej sprawą skończyły się potępienia, bicia, ograniczenia i zakazy. Posadziła mnie przy sobie za stołem. Zajmowała się mną, właściwie wciągała mnie nawet w rozmowy, które dla niej były zdecydowanie nienaturalne, tak długo, aż ostatecznie wyeliminowała i rozwiała uraz całej rodziny do mnie.

Wreszcie, podobnie jak kiedyś w przeszłości, wydobyła następny ze swych klejnotów i za uzyskane po jego sprzedaży pieniądze kupiła mi wspaniałą strzelbę myśliwską, którą miałem ze sobą podczas walki z wilkami. Była to nadzwyczajna i niezwykle droga broń. Mimo żałosnego stanu, w jakim się znajdowałem, aż paliłem się, aby ją wypróbować. Matka dołożyła do tego jeszcze jeden prezent — kobyłę o sile i prędkości, jakiej nigdy jeszcze przedtem nie widziałem u konia. Ale wszystkie te rzeczy były i tak niczym w porównaniu z pocieszeniem, jakie przyniosła mi sama matka.

A jednak gorycz, którą odczuwałem, ani na jotę nie zmniejszyła się. Ani na moment nie zapomniałem, jak to było, kiedy stawałem się Lelio. Po tym, co się wydarzyło, stałem się wewnątrz bardziej zaciekły i hardy. I nigdy, nigdy już nie chodziłem do wioski na jarmarki. Pojąłem, że nigdy nie uda mi się stąd uciec. Choć coraz bardziej pogrążałem się w rozpaczy, w zastanawiający sposób zwiększała się moja przydatność dla otoczenia.

Samemu udało mi się natchnąć strachem przed Bogiem służących i dzierżawców, zanim jeszcze osiągnąłem lat osiemnaście. Sam zdobywałem jedzenie i żywność dla całej rodziny. W jakiś dziwny sposób dawało mi to nawet satysfakcję. Nie wiem, dlaczego tak lubiłem siedzieć za stołem podczas posiłków i rozmyślać, że wszystko to, czym właśnie teraz pożywiano się, nie kto inny tylko ja dostarczyłem na stół.

Te dni mocno związały mnie z matką. Uczucie panujące między nami stawało się coraz silniejsze i prawdopodobnie nie miało sobie równego wśród domowników, którzy na dodatek nie dostrzegali go.

Aż wreszcie musiała przyjść do mnie o tej dziwnej porze, kiedy z powodów, których sam nie bardzo rozumiałem, nie mogłem znieść towarzystwa innych osób. Wpatrując się w ogień na kominku, ledwo ją dostrzegłem przysuwającą się bliżej i siadającą obok mnie na słomianym sienniku. Cisza. Tylko trzaskanie ognia i głębokie oddechy psów śpiących obok. Spojrzałem na nią i widok jej wywołał we mnie niewytłumaczalny przestrach. Całą zimę chorowała, kaszlała mocno, a teraz wyglądała naprawdę niedobrze. Jej piękność, która zawsze była dla mnie bardzo istotna, zdawała się być po raz pierwszy nieodporna.

Matka miała ostre rysy twarzy o idealnych kościach policzkowych, osadzonych bardzo wysoko i szeroko, lecz delikatnych. Jej szczęka była mocno zarysowana, lecz kobieco subtelna. Miała bardzo jasne, błękitne oczy, obramowane gęstymi popielatymi rzęsami. Jeśli była w niej jakaś skaza, to może tylko to, że rysy jej twarzy były może zbyt małe, jakby nie do końca rozwinięte, co sprawiało, że wyglądała trochę jak dziewczynka. Jej oczy stawały się jeszcze mniejsze, gdy wpadała w złość, a jej usta, choć były słodkie, często wydawały się bardzo stanowcze. Nie wykrzywiały się, nie były ściągnięte w żaden sposób, były jak mały kwiat róży na jej twarzy. Jej policzki były bardzo gładkie, a twarz wąska i gdy była bardzo poważna, jej usta, nie zmieniając się ani przez moment, z jakiejś przyczyny wyglądały małodusznie.

Teraz jej twarz była nieco zapadnięta, ale i tak nadal dla mnie wyglądała pięknie. Lubiłem patrzeć na nią. Włosy miała gęste i jasne. Po niej to właśnie odziedziczyłem czuprynę.

W rzeczy samej, byłem do niej podobny, przynajmniej powierzchownie. Moje rysy twarzy są oczywiście znacznie wydatniejsze, nie tak delikatne, a moje usta są bardziej energiczne i mogą mieć czasami bardzo okrutny wyraz. Wyraz mojej twarzy odzwierciedla moje poczucie humoru, zdolność do zła i prawie histeryczny śmiech, którego nigdy nie mogłem się pozbyć, bez względu na to, jak bardzo byłem nieszczęśliwy. Ona nieczęsto się śmiała. Mogła wyglądać na wyjątkowo chłodną, a przecież zachowała słodycz małej dziewczynki.

Spojrzałem teraz na nią, gdy siedziała obok mnie na łóżku — nawet wpatrywałem się w nią, a ona natychmiast zaczęła mówić do mnie.

— Wiem, jak to jest, nienawidzisz ich, z czego oni nie zdają sobie sprawy — zaczęła. — Brak im wyobraźni, aby zrozumieć, co przydarzyło ci się tam, w górach.

Poczułem chłodne ukojenie w jej słowach. Bez słowa dałem jej do zrozumienia, jak bardzo dobrze mnie rozumie.

— Czułam to samo, gdy rodziłam pierwsze dziecko — mówiła dalej. — Konałam w bólach przez dwanaście godzin, ból nie opuszczał mnie ani na chwilę. Wiedziałam, że ukojenie znajdę dopiero albo rodząc dziecko, albo we własnej śmierci. Kiedy było już po wszystkim i trzymałam w dłoniach twojego brata, Augustyna, nie życzyłam sobie obecności kogokolwiek obok mnie. I to nie dlatego, że winiłam ich o coś. To tylko dlatego, że tak bardzo cierpiałam przez tyle godzin, że znalazłam się już w tej piekielnej spirali prowadzącej prosto do piekła i że wydostałam się stamtąd. Oni tam ze mną nie byli. A teraz, po wszystkim, byłam już spokojna. W tym tak trywialnym wydarzeniu, tak pospolitym akcie narodzin zrozumiałam znaczenie całkowitej i kompletnej samotności.

— Tak, zgadza się, tak właśnie jest — odpowiedziałem. Byłem tym nieco poruszony.

Nie odpowiedziała. Byłbym zdziwiony, gdyby to uczyniła.

Powiedziawszy to, nie miała już zamiaru rozmawiać dalej. Położyła jednak dłoń na moim czole — rzecz bardzo nietypowa dla niej. Zauważyła, że mam na sobie to samo zakrwawione myśliwskie ubranie, co w dniu potyczki z wilkami. Zauważyłem to również i zdałem sobie sprawę z nienormalności tej sytuacji.

Przez chwilę jeszcze nic nie mówiła.

Wyprostowałem się i spojrzałem w ogień, nie zwracając na nią uwagi. Chciałem powiedzieć jej mnóstwo rzeczy, a szczególnie to, jak bardzo ją kocham.

Byłem ostrożny. Znała sposoby przerywania mi nagle, gdy mówiłem do niej, a okazywana przeze mnie miłość budziła jej niechęć. Całe moje życie przyglądałem się jej, jak czytała swoje włoskie książki i wypisywała listy do znajomych w Neapolu, gdzie wychowała się, a jednak nie miała w sobie dość cierpliwości, by nauczyć mnie czy któregoś z moich braci alfabetu. I nic też się w niej nie zmieniło po moim powrocie z klasztoru. Miałem lat dwadzieścia, a nie umiałem czytać i pisać, nic poza kilkoma modlitwami i własnym imieniem. Widok jej książek wywoływał we mnie uczucie nienawiści. Nienawidziłem też jej oddania, które mi okazywała. W bliżej nie określony sposób nie mogłem znieść faktu, że tylko najwyższy ból może wywołać w niej jakieś zainteresowanie się mną czy odrobinę ciepła. A przecież to ona była moim zbawicielem. I oprócz niej nie było nikogo. A ja być może byłem już zmęczony samotnością tak bardzo, jak bardzo może ona doskwierać młodemu człowiekowi.

Była teraz ze mną, wyszła zza murów swej biblioteki i chciała rozmawiać ze mną, rozumieć mnie.

Wreszcie, gdy byłem już pewien, że nie wstanie nagle i nie odejdzie, odezwałem się do niej.

— Matko — zacząłem cicho — to nie wszystko. Zanim to się wydarzyło, były chwile, gdy odczuwałem straszne rzeczy.

W jej wyrazie twarzy nie było żadnej zmiany.

— Chcę powiedzieć, że czasami marzę, iż mogę ich wszystkich pozabijać — odezwałem się ponownie. — W marzeniach zabijam moich braci i ojca. Przechodzę od pokoju do pokoju, zabijając ich po kolei, tak jak zabijałem wilki. Czuję w sobie pragnienie pozbawienia ich życia…

— Ja też, mój synu — odpowiedziała. — Ja też.

Jej twarz pojaśniała przedziwnym uśmiechem, gdy teraz spojrzała na mnie. Pochyliłem się do przodu i przyjrzałem się jej bliżej. Ściszyłem głos.

— Kiedy tak wyobrażam to sobie, widzę siebie jak krzyczę — mówiłem dalej. — Widzę, jak moja twarz wykrzywia się w okropnym grymasie, słyszę swoje wycie i ryk. Usta układają się na kształt litery O, a krzyk i wrzask uchodzi ze mnie.

Przytaknęła ze spojrzeniem pełnym zrozumienia, jak gdyby w jej oczach paliło się światło.

— A tam w górach, matko, kiedy walczyłem z wilkami… tam było właśnie tak.

— Tylko trochę? — zapytała.

Przytaknąłem.

— Czułem się tak, jakbym to nie był ja, kiedy zabijałem wilki. A i teraz nie wiem naprawdę, kto jest tu z tobą — twój syn Lestat czy ten drugi człowiek, zabójca.

Przez dłuższy czas milczała.

— Nie — odpowiedziała wreszcie. — To ty zabiłeś wilki. Ty jesteś myśliwym, wojownikiem. Jesteś silniejszy niż ktokolwiek inny tutaj. Na tym polega twoja tragedia.

Potrząsnąłem głową. To była prawda, ale nie miało to znaczenia. Nie mogło to wytłumaczyć mojej niedoli i zgryzoty. Ale jaki był sens mówienia o tym?

Przez moment spoglądała w bok, potem znów na mnie.

— Jest w tobie wiele rzeczy — dodała. — Nie tylko ta jedna. Jesteś zabójcą i mężczyzną. Nie poddawaj się tkwiącemu w tobie zabójcy tylko dlatego, że ich nienawidzisz. Nie musisz brać na siebie ciężaru morderstwa czy szaleństwa, aby wyzwolić się z konieczności przebywania w tym miejscu. Z całą pewnością muszą być inne wyjścia.

Ostatnie dwa zdania wstrząsnęły mną. Poruszyła dokładnie to, co było istotą mojego nieszczęścia, a implikacje w nich zawarte oślepiły mnie na moment. Zawsze czułem, że nie mógłbym pozostać dobrą istotą ludzką, jednocześnie walcząc z nimi. Być dobrym znaczyło po prostu pozostawać przez nich pokonanym, chyba że odkryję bardziej interesujące pojęcie doskonałości.

Przez kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu. Zdawało się, że między nami wywiązała się niezwykła zażyłość i zrozumienie, nawet jak na nasze dotychczasowe stosunki. Matka spoglądała na ogień, głaszcząc się po swoich gęstych włosach, upiętych dookoła z tyłu głowy.

— Wiesz, co sobie wyobrażam? — powiedziała, ponownie przenosząc wzrok na mnie. — Nie tyle ich zabicie, ile po prostu pozostawienie tutaj na zawsze, całkowicie się z nimi nie licząc. Wyobrażam to sobie jako np. picie wina tak długo, aż będę tak pijana, że zrzucę z siebie szaty i wykąpię się nago w potoku górskim.

Prawie roześmiałem się. Ale to było rozbawienie. Podniosłem głowę i spojrzałem na nią, niezupełnie pewien, czy rzeczywiście usłyszałem to, co powiedziała. Ale tak właśnie powiedziała i nie było to jeszcze wszystko…

— A potem, wyobrażam sobie, że pójdę do wioski — kontynuowała. — Wejdę do gospody i wezmę do swojego łóżka każdego mężczyznę, jaki się nawinie — prostaków, olbrzymów, starców, chłopców. Po prostu widzę siebie, jak leżę i przyjmuję ich w siebie, jednego po drugim; czuję w tym jakiś cudowny triumf, jakieś absolutne uwolnienie się, nie myśląc o tym, co stanie się z twoim ojcem czy braćmi, czy żyją, czy też są martwi. W tym momencie jestem tylko wyłącznie sobą. Nie należę do nikogo.

Byłem zbyt wstrząśnięty i zadziwiony, aby powiedzieć cokolwiek. Choć to, co powiedziałem, było też bardzo, bardzo zabawne. Kiedy pomyślałem o ojcu i braciach oraz o tych nadętych i napuszonych sklepikarzach z wioski i o tym, jak wszyscy oni zareagowaliby na coś takiego — myśl ta wydała mi się cholernie wesoła i zabawna.

To, że nie wybuchnąłem od razu śmiechem, stało się chyba wyłącznie za przyczyną obrazu nagiej matki, który stanął mi przed oczyma i sprawił, że śmiech wydał mi się tu niewłaściwy. Ale nie mogłem się powstrzymać. Najpierw parsknąłem śmiechem, a ona zawtórowała mi rozbawiona. Uniosła brwi, jak gdyby mówiąc: „Rozumiemy się”.

Wreszcie nie wytrzymałem. Ryknąłem śmiechem. Klepałem w rozbawieniu pięścią kolano, a głową tłukłem o drewnianą ramę łóżka za sobą. Matka również bliska była śmiechu. Może na swój cichy sposób śmiała się nawet. Osobliwa chwila. Jakieś prawie smutne poczucie jej jako istoty ludzkiej, zupełnie odległe od tego wszystkiego, co ją otaczało. Rozumieliśmy się nawzajem, a cała moja złość do niej nie liczyła się zbytnio.

Wyciągnęła szpilkę przytrzymującą włosy i pozwoliła im opaść na ramiona.

Siedzieliśmy potem w ciszy jeszcze jakąś godzinę. Już bez śmiechów i rozmów, tylko płonące ognisko i ona blisko mnie. Obróciła się tak, że mogła widzieć dobrze ogień. Jej profil, delikatnie zarysowany nos i usta, był pięknym widokiem i sprawił mi przyjemność. Wreszcie obróciła się do mnie i tym samym, pewnym głosem, pozbawionym emocji odezwała się do mnie.

— Ja już nigdy stąd nie wyjdę. Ja już umieram.

Byłem ogłuszony. Ten mały wstrząs, jaki już przeżyłem tej nocy, był niczym w porównaniu z tym, co nastąpiło teraz.

— Przeżyję jeszcze tę wiosnę — mówiła dalej — i prawdopodobnie również i lato. Ale nie przeżyję już następnej zimy. Wiem o tym. Ból w płucach jest zbyt silny.

Wydałem z siebie jakiś żałosny jęk. Wydaje mi się, że pochyliłem się do przodu, wykrztuszając z siebie: — Matko!

Nie mów nic więcej — odpowiedziała.

Myślę, że nienawidziła, kiedy nazywano ją matką, ale nic na to nie mogłem poradzić.

— Po prostu chciałam porozmawiać o tym z inną duszą — powiedziała. — Usłyszeć to wypowiedziane głośno. Sama jestem okropnie przerażona. Boję się tego.

Chciałem ująć jej ręce, ale wiedziałem, że nigdy na to nie pozwala. Nie lubiła, kiedy jej dotykaliśmy. Nigdy nie objęła nikogo z nas. Teraz więc pozostały tylko spojrzenia, którymi obdarowywaliśmy się nawzajem. Moje oczy wypełniły się łzami, gdy patrzyłem na nią.

Poklepała delikatnie moją dłoń.

— Nie myśl o tym — powiedziała. — Ja sama tego nie robię. Tylko od czasu do czasu. Ale musisz być przygotowany do życia beze mnie, kiedy nadejdzie ta chwila. To może być dla ciebie cięższe niż to sobie wyobrażasz.

Próbowałem coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mi w krtani.

Zostawiła mnie samego, tak samo jak weszła do pokoju, bezgłośnie.

I choć nigdy już nie powiedziała niczego na temat mojego ubioru czy mojej brody, czy wreszcie tego, jak okropnie wyglądam, przysłała służących z czystymi ubraniami, brzytwą i ciepłą wodą, a ja stopniowo poddałem się ich opiece i usługom.

3

Poczułem się nieco silniejszy. Przestałem myśleć o przygodzie z wilkami, myślałem natomiast o niej. Myślałem o jej słowach „okropnie przerażona”, nie wiedziałem, co z nimi zrobić, poza tym, że brzmiały niezwykle prawdziwie. Sam czułbym się chyba identycznie, gdybym jak ona umierał. Już lepiej byłoby zginąć tam, w górach, w potyczce z wilkami.

To nie było jednak wszystko. Matka była na swój cichy sposób nieszczęśliwa. Nienawidziła inercji i beznadziejności naszego życia tutaj w równym stopniu jak ja. A teraz, po urodzeniu ośmiorga dzieci, z których trójka żyła, a piątka była martwa, ona sama umiera. To był dla niej koniec. Byłem zdecydowany wstać i pójść, jeśli to mogło jej pomóc poczuć się lepiej, ale nie mogłem. Sama myśl o umierającej matce była nie do zniesienia. Przemierzałem w tę i z powrotem pokój, zjadałem przyniesione jadło, ale nadal nie potrafiłem pójść do niej.

Pod koniec miesiąca w moim pokoju pojawili się goście, którzy zmusili mnie, bym się stamtąd ruszył. Przyszła matka i oznajmiła mi, że muszę przyjąć kupców z wioski, którzy chcieli uhonorować mnie za zabicie wilków.

— Och, do diabła z nimi — odrzekłem.

— Nie, musisz zejść do nich — odpowiedziała. — Mają dla ciebie prezenty. To twój obowiązek.

Nienawidziłem tego wszystkiego.

Kiedy zszedłem do holu, spotkałem ich tam wszystkich, wystrojonych na tę okazję, bogatych sklepikarzy, wszystkich ludzi, których znałem dobrze. Między nimi jednak był robiący wrażenie mężczyzna, którego nie od razu rozpoznałem. Był chyba w moim wieku. Dość wysoki. Kiedy nasze oczy spotkały się, przypomniałem sobie, kim był. Nicolas de Lenfent, najstarszy syn właściciela sklepu tekstylnego, który wysłany został do szkoły w Paryżu.

Dla mnie był teraz jak wizja.

Ubrany we wspaniały brokatowy surdut, wyszywany czernią i złotem, miał na sobie trzewiki ze złotymi obcasami, a przy kołnierzu włoską koronkę. Tylko jego włosy pozostały takie, jakimi je pamiętałem — ciemne i bardzo kręcone, wyglądające jak chłopięca czupryna, nie wiedzieć czemu spięta z tyłu kawałkiem aksamitnej wstążki.

Paryska moda, olśniewająca — ten jej gatunek, który przechodził przez miejscowy urząd pocztowy tak szybko jak tylko mógł.

I oto ja miałem wyjść naprzeciwko niemu w moim wełnianym kaftanie i zdartych skórzanych butach oraz pożółkłej koronkowej koszuli, która była już cerowana kilkanaście razy.

Wymieniliśmy ukłony, jako że to właśnie on był najwidoczniej rzecznikiem przedstawicieli miasteczka. Następnie on odwinął z czarnej, skromnej serży wielki aksamitny płaszcz w kolorze czerwieni, podbity futrem. Przepiękna rzecz. Jego oczy wyraźnie błyszczały, kiedy patrzył na mnie. Można by powiedzieć, że spogląda teraz na swojego monarchę.

— Monsieur, prosimy, byś przyjął to — odezwał się bardzo szczerze. — Najlepsze futro z wilków, z którymi walczyłeś. Zostało użyte na podbicie płaszcza i mamy nadzieję, że będzie ci, panie, dobrze służyło zimą, gdy w nim wybierzesz się na polowanie.

— A również i to, monsieur — odezwał się jego ojciec, wyciągając jednocześnie wspaniale czystą parę wyściełanych futrem butów z czerwonego zamszu. — Na polowania, monsieur — dodał.

Czułem się nieco zniewolony podarunkami. Ich gest był wyrażony w najserdeczniejszy sposób. Choć posiadali bogactwa, o których ja mogłem tylko marzyć, składali mi szacunek jako arystokracie.

Wziąłem płaszcz i buty. Podziękowałem im wylewnie, jak jeszcze nigdy nikomu.

Za sobą usłyszałem głos mojego brata Augusta.

— No teraz to dopiero będzie nie do wytrzymania!

Poczułem, że krew przepływa mi do mózgu. Taka zniewaga w obecności tych ludzi. Kiedy spojrzałem na twarz Nicolasa de Lenfent, ujrzałem w niej niemal czułość.

— Ja także jestem nie do wytrzymania, monsieur — wyszeptał przy pożegnalnym pocałunku. — Któregoś dnia pozwoli mi pan przyjść do siebie i opowie o tej przygodzie z wilkami, prawda? Tylko ktoś tak niemożliwy i nie do wytrzymania jak pan dokonać może rzeczy niemożliwej.

Żaden z owych kupców nie przemawiał do mnie w taki sposób. Przez chwilę byliśmy znów nieznośnymi chłopcami. Zaśmiałem się głośno. Jego ojciec zmieszał się. Moi bracia przestali szeptać, ale Nicolas de Lenfent uśmiechał się nadal do mnie z paryskim opanowaniem i spokojem.

Jak tylko wyjechali, zabrałem czerwony atłasowy płaszcz i zamszowe buty na górę, do pokoju matki.

Czytała, jak zwykle, jednocześnie leniwie przeczesując włosy. W słabym świetle słońca przedostającym się przez okno zobaczyłem po raz pierwszy siwiznę w jej włosach. Powiedziałem jej o tym, co usłyszałem z ust Nicolasa de Lenfenta.

— Dlaczego on jest nie do wytrzymania? — zapytałem ją. — Powiedział to z takim uczuciem, jakby miał coś jeszcze na myśli.

Zaśmiała się.

— Wszystko w porządku — odrzekła. — On także jest zakałą rodziny. — Oderwała na chwilę wzrok od książki i spojrzała na mnie. — Wiesz jak dbano o jego wykształcenie przez całe życie, aby stał się małą imitacją prawdziwego arystokraty. Tymczasem, podczas pobytu w Paryżu na studiach prawniczych, na samym początku zakochał się w skrzypcach przede wszystkim. Zdaje się, że usłyszał jakiegoś włoskiego wirtuoza tego instrumentu, jednego z tych geniuszy z Padwy, który jest tak wielki, że ludzie powiadają, iż musiał duszę zaprzedać diabłu. No cóż, Nicolas porzucił wszystko inne w jednej chwili, aby stać się uczniem Wolfganga A. Mozarta. Sprzedał wszystkie swoje książki. Nic go już nie interesowało poza grą. Oddawał się ćwiczeniom cały czas, aż w końcu oblał egzaminy. Chce zostać muzykiem. Możesz to sobie wyobrazić?

— A jego ojca rozsadza wściekłość?

— Właśnie. Roztrzaskał nawet instrument syna, a wiesz chyba, czymże jest dobry towar dla kupca.

Uśmiechnąłem się.

— A więc Nicolas nie ma już teraz swoich skrzypiec?

— Ma skrzypce. Szybko wyjechał do Clermont i sprzedał swój zegarek, aby kupić następne. Rzeczywiście jest nieznośny, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że gra całkiem nieźle.

— Słyszałaś go?

Matka wiedziała, co to dobra muzyka. Wychowała się w Neapolu. Cała muzyka, którą ja słyszałem, to występy chóru kościelnego i muzyków na jarmarkach.

— Słyszałam go w niedzielę, kiedy szłam na mszę — odrzekła. — Grał w sypialni na górze w ich mieszkaniu nad sklepem. Wszyscy go słyszeli, a jego ojciec odgrażał się, że połamie mu ręce.

Westchnąłem ciężko na myśl o takim okrucieństwie. Czułem się jednak mocno zafascynowany tą postacią. Myślę, że to już wtedy kochałem go.

— Oczywiście, nigdy do niczego nie dojdzie.

— Dlaczego?

— Jest za stary. Nie można oddać się skrzypcom w wieku dwudziestu lat. Ale może się mylę. Gra na swój sposób magicznie. Może też jest w stanie sprzedać duszę diabłu.

Parsknąłem śmiechem, czując się niezręcznie. Brzmiało to magicznie.

— Ale dlaczego nie wybierzesz się do miasta i nie zaprzyjaźnisz się z nim? — zapytała.

— Dlaczego, do diabła, miałbym to zrobić? — odpowiedziałem pytaniem.

— Lestat, naprawdę. Rozwścieczysz tym swoich braci. A stary kupiec będzie w siódmym niebie. Jego syn i syn markiza!

— To nie są wystarczające powody.

— Był w Paryżu — odrzekła. Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, po czym wróciła do swojej lektury, znowu od czasu do czasu przeczesując swoje włosy.

Patrzyłem na nią ze złością. Chciałem jeszcze zapytać jak się czuje i czy kaszel nie dokucza jej za bardzo, ale nie potrafiłem już wrócić do przerwanej rozmowy.

— Wybierz się do niego i porozmawiaj z nim — dodała po chwili, nie patrząc na mnie.

4

Minął tydzień, zanim zdecydowałem się odszukać Nicolasa de Lenfent. Założyłem na siebie aksamitny, podbity futrem płaszcz oraz podbite futrem buty i podążyłem w dół wijącą się uliczką miasteczka w kierunku gospody. Sklep, który należał do ojca Nicolasa, znajdował się dokładnie naprzeciwko gospody. Nie zobaczyłem go tam jednak ani nie usłyszałem. Nie miałem przy sobie więcej pieniędzy jak na jedną szklankę wina i nawet nie bardzo wiedziałem, co dalej zrobić, gdy naprzeciw mnie wyszedł karczmarz. Skłonił głowę i postawił przede mną butelkę najlepszego trunku, jaki posiadał.

Oczywiście ludzie tutaj zawsze traktowali mnie z należytym szacunkiem, jako pańskiego syna. Mogłem jednak dostrzec, że sytuacja zmieniła się nieco po całym wydarzeniu z wilkami. W dziwny sposób poczułem się w związku z tym nawet jeszcze bardziej odosobniony i samotny niż kiedykolwiek przedtem.

Jak tylko nalałem pierwszą szklanicę, nagle pojawił się Nicolas — jasna, kolorowa plama w otwartych drzwiach gospody. Nie był tak wyszukanie ubrany jak poprzednio, dzięki Bogu, a jednak wszystko wokół niego miało w sobie czar bogactwa. Jedwab, aksamit i nowiutka garbowana skóra.

Miał wypieki na twarzy, jakby przed chwilą jeszcze biegł, jego włosy były zmierzwione i w nieładzie, a oczy pełne ekscytacji. Ukłonił mi się, poczekał, aż zaproszę go, by usiadł ze mną, po czym zapytał:

— Jak to jest, monsieur, toczyć morderczą walkę z wilkami?

Oparł dłonie na stole i wpatrywał się we mnie z zainteresowaniem.

— Hm, a może opowiedziałbyś mi, monsieur, jak to jest w Paryżu? — odpowiedziałem i zdałem sobie natychmiast sprawę, że zabrzmiało to niegrzecznie i szyderczo. — Przepraszam — dodałem natychmiast. — Ale naprawdę chciałbym to wiedzieć. Czy uczęszczałeś na uniwersytet? Czy rzeczywiście uczyłeś się u boku Mozarta? Jacy są ludzie w Paryżu? O czym rozmawiają? Co myślą?

Zaśmiał się cicho, słysząc tyle pytań. Ja również zaśmiałem się. Dałem znak, by przyniesiono jeszcze jedną szklankę i przysunąłem butelkę w jego kierunku.

— Powiedz mi — podjąłem rozmowę — czy chodziłeś w Paryżu do teatrów? Czy widziałeś Comédie Française?

— Wiele razy — odpowiedział, nieco zbywając pytanie. — Ale posłuchaj, zaraz zaroi się tu od ludzi. Będzie zbyt duży hałas. Pozwól mi mieć ten honor i zaprosić cię na kolację na górę, do pokojów prywatnych. Pragnąłbym bardzo…

Zanim mogłem zdobyć się na uprzejmy protest, wszystko już było zamówione. Zaprowadzono nas do surowego, ale wygodnego małego pokoiku. Nigdy nie bywałem w małych drewnianych pokojach. To pomieszczenie spodobało mi się natychmiast. Stół był już zastawiony i przygotowany do jadła, które miano przynieść później. Ogień w kominku mocno ogrzewał miejsce, w przeciwieństwie do naszych trzaskających zamkowych ogni, a grube szkło w oknie było dostatecznie czyste, by można było dostrzec przez nie błękitne zimowe niebo nad pokrytymi śniegiem górami.

— Teraz opowiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć o Paryżu — odezwał się tonem zgody w głosie, czekając aż pierwszy usiądę przy stole. — Tak, rzeczywiście chodziłem na uniwersytet. — Parsknął pogardliwie, jak gdyby wszystko to było godne pożałowania. — I rzeczywiście uczyłem się u Mozarta, który powiedziałby mi z pewnością, że jestem beznadziejny, gdyby nie potrzebował uczniów. Od czego mam więc zacząć? Od smrodu, jaki panuje w tym mieście, czy od piekielnego hałasu na ulicach? Od głodnego tłumu, który otacza cię wszędzie? Czy od złodziei, gotowych poderżnąć ci gardło w każdej bocznej uliczce?

Takie informacje mnie nie interesowały. Uśmiech Nicolasa był jednak inny niż ton, w jakim się wyrażał, a jego maniery otwarte i sympatyczne.

Od dużego paryskiego teatru — odpowiedziałem — Opisz mi go… Jaki jest?


Wydaje mi się, że tak rozmawiając i ucztując, spędziliśmy w tym pokoju dobre cztery godziny. Nicolas ochoczo wyciągnął programy przedstawień teatralnych i rozłożył je na stole, opisał sztuki, na których był, sławnych aktorów, małe domki na bulwarach. Wkrótce zaczął opisywać cały Paryż i w ferworze opowieści zapomniał już być cynicznym, zapalił się sam pod wpływem mojej ciekawości, gdy mówił o Ile de la Cité czy Dzielnicy Łacińskiej, Sorbonie czy Luwrze.

Powoli przeszliśmy do spraw bardziej abstrakcyjnych. Mówiliśmy o tym, jak koledzy studenci zbierali się na dysputy w małych kafejkach. Powiedział mi, że ludzie tam są zniechęceni i nie darzą sympatią monarchii. Oczekuje się zmian. Chcą zmienić rząd i nie zamierzają czekać już dłużej. Opowiedział mi o filozofach — o Diderocie, Wolter ze, Rousseau.

Nie wszystko rozumiałem z tego, co Nicolas mówił do mnie, ale w tej szybkiej, czasami sarkastycznej mowie dał mi doskonale kompletny obraz tego, co tam się działo.

Oczywiście, wcale nie byłem zaskoczony tym, że ludzie wykształceni nie wierzą w Boga, że o wiele bardziej interesuje ich nauka, że arystokracja nie cieszyła się już takim szacunkiem jak dawniej, że odnosiło się to również do kościoła. Był to wiek rozumu, nie przesądów i zabobonów. Im więcej mówił o tym, tym bardziej to rozumiałem.

Wkrótce doszliśmy w rozmowie do encyklopedii — wielkiej kompilacji wiedzy i do prac nad nią nadzorowanych przez Diderota. Przeszliśmy do salonów, które Nicolas miał okazję odwiedzić, do nocnych popijaw i wieczorów spędzonych z aktorami. Opisał mi też wielkie bale publiczne w Palais Royal, gdzie pomiędzy zwykłymi ludźmi pojawiała się od czasu do czasu Maria Antonina.

— Powiem ci — dodał wreszcie — że to wszystko tu, w tym pokoju, jakoś lepiej brzmi niż wygląda w rzeczywistości.

— Nie wierzę ci — odpowiedziałem łagodnie.

Nie chciałem, by przestał mówić. Chciałem go dalej słuchać.

— Nasz wiek, to wiek świecki, monsieur — powiedział, napełniając szklankę winem z nowej butelki — wiek bardzo niebezpieczny.

— Dlaczego niebezpieczny? — wyszeptałem. — Koniec zabobonu? Co może być lepszego?

— Mówi pan jak prawdziwy człowiek XVIII wieku, monsieur, powiedział z ledwo dostrzegalną melancholią w głosie, nieznacznie się uśmiechając. — Nikt już nie ceni niczego. Moda jest wszystkim. Nawet ateizm jest modą.

Mój umysł zawsze był świecki, ale nie ze względu na jakieś filozoficzne podłoże. Nikt w mojej rodzinie nie wierzył specjalnie w Boga, ni teraz, ni w przeszłości. Oczywiście powtarzali wszystkim, że wierzą i chodzili na msze do kościoła, ale było to tylko spełnianie narzuconego obowiązku. Prawdziwa wiara wymarła w naszej rodzinie, tak jak prawdopodobnie w wielu innych arystokratycznych rodzinach, dawno, dawno temu. Nawet w klasztorze nie wierzyłem w Boga. Wierzyłem w mnichów, którzy byli wokół mnie.

Próbowałem wytłumaczyć to jakoś Nicolasowi, ale w ten sposób, by go nie urazić, wiedziałem bowiem, że jego rodzina była inna. Nawet jego żałosny, narzekający wiecznie na brak pieniędzy ojciec, którego potajemnie nawet podziwiałem, był żarliwie religijny.

— Ale czy ludzie mogą żyć bez wiary? — zapytał Nicolas prawie smutno. — Czy dzieci mogą stanąć naprzeciwko tego świata bez niej?

Zaczynałem rozumieć, dlaczego Nicolas był tak sarkastyczny i cyniczny. Prawdopodobnie dopiero co utracił wiarę, która kiedyś musiała być bardzo silna. To musiało być gorzkie i sprawiać ból. Bez względu jednak na to, jak bardzo sarkazm tłumił jego wewnętrzny ogień, i tak energia, która w nim tkwiła, była wyraźna. Tryskał wprost niepohamowaną pasją. Właśnie to przyciągało mnie do niego. Wydaje mi się, że kochałem go już wtedy. Jeszcze dwie szklanki wina i kto wie, może powiem coś absolutnie zwariowanego, jak właśnie to:

— Ja zawsze żyłem bez wiary — stwierdziłem nagle.

— Tak, wiem — odpowiedział. — Czy pamiętasz to opowiadanie o czarownicach? I tamten dzień, kiedy płakałeś, gdy byliśmy na miejscu, gdzie palono czarownice?

Płakałem nad czarownicami? — Przez chwilę spoglądałem na niego bezmyślnie. Coś jednak we mnie poruszyło się, coś bolesnego, coś upokarzającego. Zbyt wiele moich wspomnień miało taki charakter. Teraz znowu musiałem sobie przypomnieć ten płacz nad czarownicami. — Nie pamiętam — rzuciłem krótko.

— Byliśmy małymi chłopcami. Nasz ksiądz uczył nas pierwszych modlitw. To on zabrał nas ze sobą, abyśmy zobaczyli to miejsce, gdzie w dawnych czasach palono na stosach czarownice, te stare pale, do których je przywiązywano, i poczerniałą ziemię.

— Ach, to miejsce — moimi ramionami wstrząsnął dreszcz — to straszne, okropne miejsce.

— Zacząłeś krzyczeć i płakać. Posłano po samego markiza, ponieważ twoja niania nie potrafiła cię uspokoić.

— Byłem okropnym dzieckiem — próbowałem zrzucić to z siebie.

Oczywiście, teraz przypomniałem to sobie — płacz, przyniesienie do domu, nocne zjawy, ogień, kogoś, kto przemywał mi czoło, mówiąc „Lestat, obudź się”.

Zapomniałem o tym. Nie myślałem o tej przygodzie już tyle lat. Jedynie to miejsce powracało do mnie, ilekroć zbliżyłem się w tamte strony — gąszcz poczerniałych pali, wyobrażenie palonych żywcem mężczyzn, kobiet i dzieci.

Nicolas przyglądał mi się badawczo.

— Kiedy przyjechała twoja matka, aby cię odebrać, powiedziała, że to wszystko ciemnota i okrucieństwo. Była wściekła na księdza za to, że opowiedział nam te stare podania.

Przytaknąłem głową.

Najbardziej przerażające było to, że wszyscy oni musieli umrzeć niewinnie, wszyscy ci dawno już zapomniani ludzie z naszej wioski. „Ofiary zabobonów i przesądów. Nie było żadnych prawdziwych czarownic” — powiedziała wtedy. Nic dziwnego, że krzyczałem, nie mogąc się uspokoić.

— Ale moja matka — wtrącił Nicolas — opowiadała mi wtedy zupełnie inne rzeczy. Czarownice mianowicie współdziałały z szatanem. To one rzucały urok na zbiory, a w przebraniu wilków zabijały owce i dzieci.

— Czy świat nie byłby lepszy, gdyby już nikt i nigdy w imieniu Boga nie skazywał na śmierć w płomieniach? — zapytałem — Jeśli nie byłoby już wiary w Boga, która sprawia, że ludzie mogą wyrządzać sobie nawzajem takie rzeczy w jego imieniu? Jakie niebezpieczeństwo tkwi w świecie pozbawionym Boga, gdzie takie okropności nie mogą się zdarzać?

Nicolas pochylił się nieco do przodu, figlarnie unosząc brwi do góry.

— Kły wilków nie dosięgły cię wtedy tam, w górach, prawda? — zapytał wesoło. — Nie stałeś się wilkołakiem, prawda, monsieur? — Pogłaskał futrzany brzeg aksamitnego płaszcza, który ciągle jeszcze miałem na ramionach. — Pamiętaj, co powiedział nam dobry pasterz, że w owych czasach spalono wiele wilkołaków. Byli oni codziennym i regularnym zagrożeniem i niebezpieczeństwem.

Roześmiałem się.

— Jeśli przemieniłbym się w wilka — odpowiedziałem — tyle tylko ci powiem, że nie zostałbym tutaj, aby zabijać okoliczne dzieci. Uciekłbym jak najdalej z tej żałosnej dziury, gdzie nadal opowiada się dzieciom przerażające historie o płonących czarownicach. Poszedłbym w stronę Paryża i ani bym się nie zatrzymywał, dopóki nie ujrzałbym jego wałów obronnych.

— I odkryłbyś, że Paryż to również żałosna dziura, gdzie kołem łamie się kości drobnych złodziejaszków dla uciechy pospolitej gawiedzi na placu de Gréve — odpowiedział Nicolas.

— Nie — odpowiedziałem. — Ujrzałbym wspaniałe miasto, gdzie w umysłach rodzą się wielkie idee, idee, które wyznaczają przyszłość i oświecają mroczne zakątki tego świata.

— Ach, jesteś marzycielem!

Żachnął się, ale widziałem, że był zachwycony. Był niezwykle przystojny, kiedy się uśmiechał.

— I poznałbym ludzi takich jak ty — mówiłem dalej. — Ludzi myślących, o gorących głowach i ustach, które potrafią wyrazić ich myśli. Przesiadywalibyśmy w kawiarniach i popijając wino, spieralibyśmy się ze sobą gwałtownie. Resztę naszego życia spędzilibyśmy w boskim podnieceniu na dysputach.

Pochylił się w moją stronę, objął mi szyję i pocałował mnie. Prawie wywróciliśmy stół, byliśmy tak błogo pijani.

— Mój panie, mój Wolfkiller [zabójca wilków] — wyszeptał.

Kiedy przyniesiono trzecią butelkę wina, zacząłem mówić o swoim życiu, w taki sposób, jak nigdy jeszcze dotąd — jak to było każdego dnia, gdy konno wyjeżdżałem w góry tak daleko, że nie widziałem już wcale wież zamku ojca, gdy docierałem aż do miejsc, gdzie las wydawał się nawiedzony przez duchy.

Słowa zaczynały teraz wypływać ze mnie, jak jeszcze przed chwilą z Nicolasa i wkrótce rozmawialiśmy już razem o tysiącu rzeczy, które czuliśmy w naszych sercach, o najróżniejszych odmianach naszych samotności. Słowa stały się najistotniejsze w taki sam sposób, jak podczas owych rzadkich rozmów z matką. Doszło do tego, że zaczęliśmy opisywać nasze pragnienia, tęsknoty, nasze rozczarowania; staliśmy się wylewni, często przerywając sobie nawzajem uwagami w rodzaju: „tak, tak” albo „właśnie” lub „doskonale cię rozumiem” czy „a tak, oczywiście, czułeś, że nie możesz już dłużej tego znieść”, itd.

Jeszcze jedna butelka i nowy ogień. Poprosiłem Nicolasa, aby zagrał dla mnie na skrzypcach. Natychmiast rzucił się w kierunku instrumentu.

Było już późne popołudnie. Promienie słoneczne padały ukośnie przez okno, a ogień na kominku bardzo już się rozpalił. Byliśmy mocno pijani. Zapomnieliśmy nawet o tym, aby zamówić kolację. Myślę, że byłem wtedy szczęśliwy, szczęśliwszy niż kiedykolwiek w swoim życiu. Leżałem wyciągnięty na ciężkim niezgrabnym materacu, wypchanym sianem, w małym łóżku, z rękoma podłożonymi pod głowę i przyglądałem się Nicolasowi, jak sięga po instrument.

Przyłożył skrzypce do ramienia i zaczął szarpać struny palcami, kręcąc jednocześnie kołkami. Następnie ujął smyczek i przeciągnął nim mocno po strunach, aby wydobyć z nich pierwszą nutę.

Usiadłem na łóżku i odsunąłem się do tyłu, aby oprzeć się plecami o wykładaną boazerią ścianę. Wpatrywałem się w niego uważnie i nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Nicolas z werwą przeszedł w pełną melodię. Wyrywał niemal nuty ze skrzypiec, a każda z nich była płynna i pulsująca. Oczy miał przymknięte, lekko wykrzywiał usta. Dolna warga odchyliła się nieco na bok. To, co ujęło mnie równie mocno jak sama muzyka, to sposób, w jaki całe jego ciało zdawało się poddawać melodii, jak cała jego dusza podrywała się ku niej.

Nigdy do tej pory nie znałem takiej muzyki, jej surowości, intensywności, nagłego potoku dźwięków, które wydobywały się spod strun. Grał Mozarta i jego muzyka miała w sobie całą tę wesołość, szybkość, czysty urok i wdzięk tego wszystkiego, co napisał Mozart.

Kiedy skończył, gapiłem się nadal na niego i uświadomiłem sobie, że trzymam się za głowę.

— Monsieur, co się stało?! — wykrztusił prawie bezradnie, a ja wstałem z łóżka i objąłem go. Pocałowałem go w oba policzki i pocałowałem skrzypce.

— Nie mów do mnie więcej „monsieur” — powiedziałem. — Nazywaj mnie po imieniu.

Położyłem się ponownie na łóżku, ukryłem twarz w ramionach i zacząłem płakać, początkowo pochlipując, aż wreszcie wybuchnąłem płaczem na dobre, nie mogąc się powstrzymać.

Usiadł obok mnie, objął i uścisnął. Zapytał, dlaczego płaczę i choć nie mogłem mu tego powiedzieć, widziałem, że był zawstydzony i przygnębiony tym, że jego muzyka doprowadziła do tego. Teraz nie było w nim nawet śladu sarkazmu czy zgorzknienia.

Wydaje mi się, że to on przewiózł mnie tej nocy do domu.

Następnego poranka stałem już na wybrukowanej kamieniami ulicy przed sklepem jego ojca, rzucając kamyki w szyby jego okna. Kiedy wysunął głowę, krzyknąłem:

— Czy chcesz zejść na dół i poprowadzić dalej naszą rozmowę?

5

Od tego czasu, kiedy tylko nie byłem na polowaniu, mój czas spędzałem z Nicolasem na „naszej rozmowie”.

Zbliżała się wiosna. Góry pokryły się zielenią, sad jabłoniowy ożył na nowo. Tymczasem Nicolas i ja byliśmy zawsze razem. Wybieraliśmy się na długie spacery po stokach górskich, posilaliśmy się chlebem i winem na trawie, zapuszczaliśmy się na południe, aż do ruin starego klasztoru. Często przebywaliśmy u mnie, czasem wspinając się na blanki murów. Wracaliśmy także do naszego pokoju w gospodzie, gdzie byliśmy zazwyczaj zbyt pijani i zbyt głośni, aby można było nas tam dłużej tolerować.

Mijały tygodnie i coraz bardziej odsłanialiśmy sobie nawzajem nasze wnętrza. Nicolas opowiedział mi o swoim dzieciństwie w szkole, o towarzyszących mu w tym okresie małych rozczarowaniach, opowiedział mi o tych, których znał i których kochał. Ja zacząłem opowiadać mu nawet o rzeczach bolesnych, także i o upokorzeniu, które przyszło wraz z moją ucieczką z włoskimi aktorami.

Którejś nocy, kiedy znowu byliśmy w gospodzie, jak zwykle pijani, powiedziałem coś, co nie pozostało bez znaczenia. W rzeczy samej w tej właśnie chwili byliśmy na tym etapie upicia, który zwykliśmy nazywać „złotą chwilą”, kiedy wszystko wydawało się mieć swój sens. Zawsze próbowaliśmy wydłużyć tę chwilę, ale wtedy, co było nieuniknione, wreszcie jeden z nas Wyznawał: „Myślę, że złota chwila minęła, jestem pijany”.

Takiej nocy właśnie, spoglądając przez okno na księżyc nad górami, powiedziałem w czasie naszej „złotej chwili”, że nie byłoby źle, gdybyśmy teraz byli w Paryżu, w Operze albo Comédie Française, i oczekiwali właśnie podniesienia kurtyny.

— Ty i te twoje teatry paryskie. Bez względu na to, o czym mówimy, zawsze wracasz do teatrów i aktorów…

Jego brązowe oczy były bardzo duże i ufne. Pomimo to, że wypił bardzo dużo wina, wyglądał schludnie i czysto w swoim aksamitnym, paryskim surducie.

— Aktorzy i aktorki tworzą magię — odpowiedziałem. — Grają życie na scenie, wymyślają je, tworzą.

— Poczekaj aż zobaczysz pot spływający im ciurkiem po malowanych twarzach w pełnym blasku scenicznego oświetlenia — odpowiedział.

— Ach, ty znowu swoje — odrzekłem. — I to mówisz ty, który zrezygnowałeś ze wszystkiego, aby grać na skrzypcach. Spoważniał, unikał mojego wzroku, jak gdyby był już zmęczony wewnętrzną walką.

— Tak było — wyznał.

Nawet teraz, cała wioska wiedziała o wojnie, którą toczył ze Swoim ojcem. Wiadomo było, że Nicolas nie wróci do szkół w Paryżu.

— Ty tworzysz życie, kiedy grasz — powiedziałem. — Tworzysz coś z niczego. Sprawiasz, że powstaje coś dobrego. Dla mnie to rzecz błogosławiona.

— Po prostu gram i to mnie uszczęśliwia — odpowiedział. — Co w tym jest błogosławionego czy dobrego?

Machnąłem ręką, zniecierpliwiony. Zawsze tak reagowałem na jego cynizm.

— Do tej pory żyłem przez całe moje życie pośród tych, którzy nic nie tworzyli i nic nie zmieniali — podjąłem dalej. — Aktorzy i muzycy — dla mnie oni są świętymi.

— Świętymi? — zapytał. — Błogosławieństwo? Dobroć? Doskonałość? Lestat, twój język zbija mnie z tropu.

Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową.

— Nie rozumiem. Mówię o charakterze istot ludzkich, nie o tym, w co oni wierzą. Mówię o tych, którzy nie przyjmują byle jakiego kłamstwa tylko dlatego, że już tacy się urodzili. Mam na myśli tych, którzy chcą być kimś lepszym. Pracują, poświęcają się, robią coś…

Widziałem, że poruszyło go to i sam byłem nieco zaskoczony własnymi słowami. A przecież czułem, że w jakiś sposób zraziłem go. Jest w tym błogosławieństwo, doskonałość. Jest świętość — czy istnieje Bóg, czy nie — i jest w tym jakaś boskość. Wiem o tym w taki sam sposób, w jaki wiem, że za oknami są góry, a na niebie świecą gwiazdy. Wydawał się smutny. Nadal wyglądał na zranionego. Ale w tej chwili już nie myślałem o nim. Myślałem o rozmowie, którą miałem z matką, i o moim spostrzeżeniu, że nie mogę być dobry, a jednocześnie przeciwstawiać się swojej rodzinie. Choć nie wiem, czy naprawdę wierzyłem w to, co sam mówiłem.

Jak gdyby czytając w moich myślach, zapytał:

— Naprawdę wierzysz w te rzeczy?

— Być może tak, być może nie — odparłem.

Nie mogłem wytrzymać dłużej jego żałosnego wyglądu. I sądzę też, że bardziej z tego powodu niż z jakiegokolwiek innego opowiedziałem mu całą historię o tym, jak uciekłem z aktorami. Opowiedziałem mu to, czego nigdy nie opowiedziałem nikomu, nawet matce, o tych kilku dniach i o szczęściu, jakie mi przyniosły.

— A teraz, czyż nie mogłoby to być dobre? — zapytałem. — Dawać takie szczęście i otrzymywać je w zamian? Ożywiliśmy to miasto, kiedy wystawialiśmy tam naszą sztukę. To magia, powiadam ci. Mogło to uzdrowić chorych, mogło.

Potrząsnął głową. Wiedziałem, że są rzeczy, o których chciałby mi powiedzieć, ale kierowany szacunkiem dla mnie wolał je przemilczeć.

— Nie rozumiesz, prawda? — zapytałem.

— Lestat, grzech zawsze jest słodki — powiedział poważnie. — Czy nie dostrzegasz tego? Jak myślisz, dlaczego kościół zawsze potępiał aktorów? To przecież Dionizos, bożek wina, dał temu początek. Możesz to przeczytać u Arystotelesa. A Dionizos był bogiem, który doprowadził ludzi do rozpusty i wyuzdania. Dobrze się czułeś na scenie, ponieważ jest zdeprawowana i emanuje lubieżnością — to odwieczna ofiara składana bogowi wina. A poza tym, przeżywałeś swój najlepszy okres w życiu, bo sprzeciwiałeś się ojcu.

— Nie, Nicolas, nie, po stokroć nie.

— Lestat, jesteśmy towarzyszami i partnerami w grzechu — odrzekł z lekkim uśmiechem. — Zawsze byliśmy. Obaj zachowywaliśmy się źle, obaj gorszyliśmy innych. To właśnie przyciąga nas do siebie.

Teraz ja z kolei wyglądałem na smutnego i zranionego, a dzisiejsza „złota chwila” przeminęła niepowtarzalnie — chyba że coś jeszcze miało się zdarzyć.

— Dalej — powiedziałem nagle. — Weź swoje skrzypce i pójdziemy gdzieś daleko w las, gdzie muzyka nie zbudzi nikogo. Zobaczymy, czy nie ma w niej doskonałości.

— Jesteś szalony! — odrzekł, ale chwycił nie otwartą jeszcze butelkę za szyjkę i ruszył natychmiast ku drzwiom.

Byłem tuż za nim.

Kiedy wyszliśmy z budynku ze skrzypcami, oznajmił mi:

— Chodźmy do miejsca czarownic.

— Patrz, księżyc jest w połowie tylko zakryty. Jest mnóstwo światła. Zatańczymy diabelski taniec i zagramy dla dusz czarownic.

Zaśmiałem się. Musiałem być bardzo pijany, aby poddać się dalej tej zabawie.

— Dobrą i czystą muzyką urządzimy ponowną konsekrację tego miejsca — nalegałem.

Lata całe minęły od dnia, kiedy byłem tam po raz ostatni. Księżyc świecił dostatecznie jasno, jak mówił Nicolas, aby dobrze widzieć zwęglone pale powbijane w ponurym okręgu i ziemię, na której nic już nie wyrosło, choć minęło z górą sto lat od ostatnich wykonanych tu wyroków. Młode drzewka lasu trzymały się z dala od tego miejsca. Widzieliśmy nad nami przycupniętą do skalistego stoku góry naszą wioskę, majaczącą w ciemności. Przeszedł mnie dreszcz, ale to był zaledwie cień tych katuszy, udręki i strachu, jakie odczuwałem w tym miejscu, będąc dzieckiem, kiedy usłyszałem owe straszne słowa „spaleni żywcem”, kiedy wyobraziłem sobie cierpienia, ból.

Białe koronki Nicolasa błyszczały w bladym świetle. Zaczął grać. Na początek wydobył ze skrzypiec tony jakiejś cygańskiej pieśni, tańcząc przy tym dookoła, zataczając kręgi.

Usiadłem na szerokim, wypalonym pniaku, popijając z butelki. Ból rozrywający serce pojawił się, jak zawsze, z muzyką. Jakiż w tym grzech, myślałem, poza koniecznością przeżycia swoich dni w tym okropnym miejscu. Nie minęło wiele czasu, jak zacząłem po cichu i ukradkiem popłakiwać. Choć wydawało się, że muzyka jest jeszcze w przestrzeni, że trwa, Nicolas już siedział obok, pocieszając mnie. Powiedział mi, że świat jest pełen niesprawiedliwości i że my, on i ja, jesteśmy więźniami tego okropnego zakątka Francji, ale któregoś dnia wydostaniemy się stąd. I wtedy pomyślałem o matce będącej w zamku wysoko na górze i ogarnął mnie smutek tak silny, że stał się nie do zniesienia.

Nicolas zaczął grać na nowo, wołając, bym zatańczył i w tańcu znalazł zapomnienie. Miał całkowicie rację. Ale czy to grzech? Czyż może to być złem? Poddałem się ruchom tańca i ruszyłem za nim po niewidzialnym okręgu. Nuty zdawały się unosić nad nami i wydostawać z instrumentów, jak gdyby wykonane były ze złota. Niemal dostrzegałem, jak błyszczały w świetle księżyca. Tańczyłem dookoła Nicolasa, a on przygrywał na skrzypcach coraz mocniej, wydobywając z nich coraz bardziej wariacką muzykę. Rozpostarłem ręce jak skrzydła w podbitej futrem pelerynie i odrzuciłem do tyłu głowę, aby patrzeć na księżyc. Muzyka unosiła się wokół mnie jak dym. Nie istniało już miejsce czarownic. Nade mną było tylko pochylające się ku górom niebo. Ta noc zbliżyła nas do siebie jeszcze bardziej.


Kilka wieczorów później wydarzyło się coś zupełnie nadzwyczajnego. Było późno. Byliśmy znów w gospodzie, a Nicolas, który właśnie spacerował po pokoju, gestykulując dramatycznie, oznajmił to, co zaprzątało nasze umysły już od dawna.

Powinniśmy uciec do Paryża, nawet bez grosza przy duszy. To było lepsze niż pozostawanie tutaj, choćby przyszło nam żyć w Paryżu jak żebrakom. Zmiany zawsze wychodzą na dobre.

Obaj powoli dojrzewaliśmy do tego.

— No dobrze, żebracy na ulicach, może być, Nicolas — powiedziałem. — Wolę być potępieńcem w piekle niż płaszczyć się jak biedny kuzyn ze wsi przed pańskimi domami, prosząc o wsparcie.

— Myślisz, że chcę abyś tak robił? — odparł. — Mam na myśli ucieczkę — dodał. — Zrób im na złość, im wszystkim.

— Czy chciałem, by tak potoczyły się sprawy? Żeby nasi ojcowie mieli nas przekląć? Jednak nasze życie tutaj pozbawione było jakiegokolwiek sensu.

Oczywiście, obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że wspólna ucieczka będzie tysiąckroć razy poważniejszą rzeczą niż to, co uczyniłem poprzednio. Nie byliśmy już chłopcami, byliśmy młodymi mężczyznami. Nasi ojcowie z pewnością przeklęliby nas, a tego żaden z nas nie mógł i nie potrafił lekceważyć. Jednocześnie byliśmy już dostatecznie dorośli, by wiedzieć, co może oznaczać ubóstwo.

— Co będę robił w Paryżu, kiedy dopadnie nas głód? — zapytałem. — Polował na szczury?

— Ja będę grał na skrzypcach dla przechodniów, na bulwarze du Temple, jeśli będę musiał, a ty możesz spróbować pracy w teatrze.

Teraz naprawdę prowokował mnie. Mówił:

— Czy to tylko słowa Lestat? Wiem, że z twoim wyglądem znajdziesz się na scenie przy bulwarze du Temple bez najmniejszego kłopotu.

Uwielbiałem tę zmianę w naszych rozmowach! Uwielbiałem przyglądać mu się i dostrzegać, że wierzy w to co mówi, wierzy, że mogłoby nam się to udać. Cały jego dotychczasowy cynizm po prostu wyparowywał, nawet jeśli między co dziesiąte słowo wplatał nadal słowo „złość” czy tym podobne.

Jego stwierdzenie o bezsensowności naszego życia tutaj powoli zaczynało nas zapalać do działania.

Podjąłem na nowo temat, że muzyka i sztuka sceniczna były rzeczami dobrymi, bowiem niweczyły chaos. Chaos był bezsensem codziennego życia i gdybyśmy mieli umrzeć właśnie teraz, nasze życie okazałoby się niczym innym właśnie poza totalnym bezsensem pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia. W rzeczy samej, przyszło mi do głowy, że rychła śmierć matki także byłaby bezsensowna. Wyznałem Nicolasowi, co matka powiedziała mi któregoś dnia o przerażeniu i strachu przed śmiercią.

Tak, jeśli znów osiągnęliśmy „złotą chwilę”, to z pewnością już minęła. Zaczęło się dziać coś zupełnie innego. Myślę, że powinienem nazwać to „mroczną chwilą”, choć rzecz rozgrywała się w rzęsiście oświetlonym pokoju. Mówiliśmy szybko, przeklinając brak znaczenia i bezsens, a kiedy wreszcie Nicolas usiadł i ukrył głowę w dłoniach, ja, pociągnąwszy kilkakrotnie wina, wstałem i tak jak on przed chwilą zacząłem przemierzać pokój od ściany do ściany, gestykulując gwałtownie.

Zdałem sobie nagle sprawę w trakcie wypowiadania tej myśli, że nawet kiedy umrzemy, prawdopodobnie nie otrzymamy odpowiedzi na pytanie, dlaczego i po co właściwie żyliśmy. Nawet zaprzysiężony ateista myśli prawdopodobnie, że w chwili śmierci uzyska jakąś odpowiedź. Mam na myśli to, że albo spotka się z Bogiem, albo po prostu niczego więcej nie będzie.

— Właśnie o to chodzi — powiedziałem. — Żadnego doświadczenia, żadnego odkrycia w tym momencie! Po prostu koniec! Przechodzimy w niebyt, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Ujrzałem wszechświat, miałem wizję słońca, planet, gwiazd, zapadającej na zawsze i czarnej jak smoła nocy i zacząłem się śmiać.

— Czy zdajesz sobie z tego sprawę! Nigdy się nie dowiemy, dlaczego, do diabła, żyliśmy, nawet wtedy, kiedy będzie po wszystkim! — krzyczałem do Nicolasa siedzącego opodal na łóżku, przytakującego głową i popijającego wino z dzbana. — Umrzemy i niczego się nie dowiemy. Nigdy nie będziemy wiedzieć, cały ten bezsens po prostu będzie trwał dalej i dalej. A my już po prostu nie będziemy jego świadkami. Nie będziemy mieli nawet tej odrobiny siły, by nadać jakieś znaczenie naszemu życiu, choćby w naszych umysłach. Po prostu odejdziemy martwi, martwi, martwi, nic nie wiedząc!

Przestałem się śmiać. Stanąłem bez ruchu, bo pojąłem nagle doskonale to, co sam wypowiadałem.

Nie było Dnia Sądnego, nie było żadnego ostatecznego wytłumaczenia, żadnej Świetlistej Chwili, w której wszystkie straszne grzechy i zło zostaną naprawione, wszelkie okropności odkupione.

Czarownice spalone na stosie nigdy nie będą pomszczone.

Nikt nie wyjaśni nam niczego!

Nie, w tej chwili nie tylko to rozumiałem. Ja to widziałem. Wydałem z siebie pojedyncze westchnienie: — Och! Powtórzyłem: — Och!, a potem wypowiadałem to coraz głośniej, aż butelka z winem wysunęła mi się z palców na podłogę. Ukryłem głowę w dłoniach i powtarzałem to. Widziałem jak moje usta ułożyły się w doskonały okrąg, który opisywałem kiedyś matce, i powtarzałem: och, och, och! Wypowiadałem to jak w ataku czkawki, którego nie mogłem powstrzymać. Nicolas objął mnie i począł potrząsać mówiąc:

— Lestat, przestań już, przestań.

Ale nie mogłem przestać. Podbiegłem do okna, otworzyłem je, cisnąłem w dal ciężką małą szklankę i spojrzałem na gwiazdy. Nie mogłem znieść ich widoku. Nie mogłem znieść widoku pustki, ciszy i absolutnego braku jakiejkolwiek odpowiedzi. Gapiłem się tak wrzeszcząc, aż wreszcie Nicolas odciągnął mnie od parapetu i zatrzasnął okno.

— Nic ci nie będzie — powtarzał w kółko.

Ktoś walił w drzwi. To karczmarz domagał się odpowiedzi, dlaczego tak się zachowujemy.

— Poczujesz się lepiej rano — pocieszał mnie Nicolas. — Musisz po prostu położyć się spać.

Obudziliśmy wszystkich, a ja nie mogłem być cicho. Ciągle wydobywałem z siebie ten przerażający dźwięk. Wybiegłem z gospody na ulicę i dalej przez miasteczko, w kierunku zamku. Nicolas próbował mnie dogonić. Dobiegliśmy do bram, minęliśmy je, wpadliśmy do mojego pokoju.

— Sen, tego potrzebujesz — powtarzał zrozpaczony.

Leżałem oparty o ścianę, rękoma zasłaniając uszy, wydając z siebie owe: — Och, och, och.

— Rankiem — usłyszałem jeszcze — poczujesz się lepiej.


Ranek jednak nie przyniósł wcale uspokojenia, podobnie wieczór, który, prawdę mówiąc, spotęgował tylko mój stan Wraz z nadchodzącą ciemnością. Chodziłem, rozmawiałem i gestykulowałem jak zwyczajna, zadowolona z siebie istota ludzka, ale czułem się, jakby obdzierano mnie ze skóry. Miałem dreszcze. Dzwoniłem zębami. Nie mogłem tego powstrzymać. W przerażeniu spoglądałem na wszystko, co mnie otaczało. Ciemność napawała mnie przerażeniem. Sam widok starych zbroi w hallu potęgował moje przerażenie. Wpatrywałem się w cep i maczugę, które zabrałem ze sobą na polowanie. Gapiłem się na twarze braci, w ogóle na wszystko, widząc za konfiguracją koloru, światła i cienia zawsze to samo: śmierć. Tylko że nie była to śmierć taka, jaką sobie do tej pory wyobrażałem, to była śmierć w nowym, straszliwym wymiarze. Prawdziwa śmierć, całkowita śmierć, przynosząca pustkę, nieunikniona, nieodwracalna i absolutnie nic nie rozwiązująca! W tym niemożliwym do zniesienia stanie podniecenia zacząłem robić coś, czego nigdy nie robiłem. Zwracałem się do tych, którzy mnie otaczali, i zadręczałem ich ciągłymi pytaniami.

— Ale czy ty wierzysz w Boga? — zapytałem mojego brata Augustyna. — Jak możesz w ogóle żyć, jeśli w niego nie wierzysz?

— Ale czy ty naprawdę wierzysz w cokolwiek? — zapytałem ślepego ojca. — Jeśli wiedziałbyś, że umrzesz w tej chwili, czego oczekiwałbyś — Boga czy ciemności!? Odpowiedz.

— Jesteś szalony. Zawsze byłeś szalony — krzyczał w odpowiedzi. — Wynoś się z tego domu! Wszystkich nas doprowadzisz do szaleństwa.

Wstał, co sprawiło mu nie lada wysiłek, zważywszy, że był chory i ślepy. Próbował trafić mnie trzymanym w ręku kielichem. Oczywiście chybił. Nie mogłem patrzeć na matkę. Nie mogłem być blisko niej. Nie chciałem sprawić jej bólu moimi pytaniami. Poszedłem do gospody. Nie mogłem znieść wspomnienia miejsca czarownic. Za żadne skarby nie poszedłbym tam ponownie. Zatkałem uszy dłońmi i zamknąłem oczy. „Precz!” — mówiłem do siebie na samą myśl o tych, którzy umarli w ten sposób, nigdy nie poznając niczego.

Następny dzień nie przyniósł poprawy. Jadłem, piłem, spałem, ale każda świadoma chwila była czystym przerażeniem i czystym bólem. Poszedłem na plebanię w wiosce do księdza i zażądałem od niego, by powiedział mi, czy rzeczywiście wierzy, że Ciało Chrystusa obecne jest na ołtarzu podczas podniesienia. Po wysłuchaniu jego wyjąkanej odpowiedzi, widząc strach w jego oczach, wróciłem stamtąd jeszcze bardziej zrozpaczony niż poprzednio.

„Jak możesz żyć, oddychać, poruszać się, wykonywać różne rzeczy wiedząc, że nie ma żadnego wytłumaczenia dla życia” — powtarzałem w kółko bredząc i majacząc. I wtedy Nicolas powiedział, że może muzyka poprawi mój stan. Chciał zagrać na skrzypcach. Obawiałem się jej intensywności. Wyszliśmy jednak do sadu i w słońcu Nicolas zagrał wszystkie pieśni, jakie znał. Usiadłem, podciągając wysoko kolana i obejmując je rękoma. Byliśmy w promieniach gorącego słońca, odbijającego się w polerowanych częściach skrzypiec. Patrzyłem jak Nicolas poddaje się muzyce, stojąc na wprost mnie, trzęsłem się cały i dzwoniłem zębami. Surowe, czyste dźwięki zaczęły magicznie wypełniać sad i dolinę, choć nie było w tym nic magicznego. Wreszcie Nicolas objął mnie i dalej siedzieliśmy cicho nie ruszając się. W końcu Nicolas odezwał się:

— Lestat, wierz mi, to przejdzie.

— Zagraj jeszcze — odezwałem się. — Muzyka jest bez grzechu.

Uśmiechnął się i pokiwał głową.

— Bądź pobłażliwy dla szaleństwa.

Wiedziałem, że to wcale nie minie i nic, przynajmniej teraz, nie mogło sprawić, bym o tym zapomniał, ale to, co czułem, było nie dającą się opisać wdzięcznością dla muzyki, że w tym obłędzie było jednak coś, co mogło być tak właśnie piękne.

Nie można było zrozumieć nic i nic nie dawało się zmienić. Można było jednak grać muzykę taką jak ta. Poczułem tę samą wdzięczność później, gdy ujrzałem tańczące dzieci w wiosce, kiedy patrzyłem na ich ramiona uniesione do góry, zgięte kolanka i ich małe ciałka poddające się rytmowi pieśni, które śpiewały. Patrząc i przyglądając się im, zacząłem płakać. Wszedłem do kościoła, na kolanach oparłem się o ścianę i spoglądałem na starożytne posągi. Raz jeszcze poczułem tę samą wdzięczność, widząc wspaniale Wyrzeźbione palce i nosy, uszy i ekspresję wyrażoną w ich twarzach, głębokie fałdy ich sukien i znowu nie mogłem Powstrzymać się od płaczu. „Przynajmniej mamy te piękne rzeczy” — powiedziałem do siebie. I to jest dobro, to doskonałość.

Od tej pory jednak nic, co było tworem natury, nie było już dla mnie piękne! Sam widok samotnie stojącego w polu, wielkiego drzewa mógł przyprawić mnie o drżenie i doprowadzić do krzyku. Wypełnić sad muzyką!

Pozwólcie też, że wyjawię wam małą tajemnicę: tak naprawdę nigdy mi to nie przeszło.

6

Nie wiem, co było tego przyczyną. Czy było nią picie do późnej nocy i nasze rozmowy, czy też miało to coś wspólnego z matką i jej słowami o rychłej śmierci? A może miały z tym coś wspólnego wilki? Czy był to może urok rzucony na moją wyobraźnię podczas wizyty w miejscu czarownic?

Nie wiem. Przyszło to nagle jak coś, co przychodzi całkowicie z zewnątrz. W jednej chwili pojawiło się jako pomysł, idea, a w następnej stało się rzeczywistością. Myślę, że można sprowokować tego typu rzecz, ale nie można samemu sprawić, by przyszła. Oczywiście musiało to osłabnąć. Ale niebo nigdy nie miało już być w takim samym odcieniu niebieskości. Chcę powiedzieć, że świat od tej pory na zawsze już wyglądał inaczej i nawet w chwilach znakomitej szczęśliwości zawsze gdzieś czaiła się ciemność, poczucie naszej słabości i naszej beznadziejności.

Może to było przeczucie. Myślę jednak, że nie. To było coś znacznie ważniejszego, a w dodatku, szczerze mówiąc, nie wierzę w przeczucia.

Wracając jednak do opowiadania, raz jeszcze muszę powiedzieć, że cały czas podczas mojego cierpienia, trzymałem się z dala od matki. Nie zamierzałem mówić jej o wszystkich tych potwornych rzeczach, o śmierci i chaosie. Od wszystkich innych dookoła słyszała jednak, że postradałem zmysły.

Wreszcie, w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu, przyszła do mnie. Byłem sam w pokoju. Wszyscy domownicy zeszli do wioski już o zmroku, aby zobaczyć wielkie ognisko pod gołym niebem, które według zwyczaju rozpalano każdego roku o tej porze. Zawsze nienawidziłem tej uroczystości. Miała w sobie zawsze coś upiornego: trzaskający ogień płomieni, tańce i śpiewy, następujące później procesje wieśniaków z zapalonymi pochodniami do sadów, by tam tańczyć w rytm swych niesamowitych zaśpiewów. Mieliśmy tu kiedyś księdza, który obrzęd ten nazywał pogańskim. Dosyć szybko pozbyto się go z wioski. Wieśniacy z naszych gór trzymali się mocno swych prastarych rytuałów. Miały pomagać im w ich życiu, pomagać wzrastać zbiorom itp. Z tej okazji, bardziej niż ktokolwiek inny, w takiej właśnie chwili widziałem dokładnie ten sam typ ludzi, którzy mogli palić na stosie czarownice.

W moim obecnym nastroju całe to wydarzenie wywoływało przerażenie. Usiadłem przy kominku, próbując oprzeć się chęci podejścia do okna i spojrzenia w dół, na wielkie ognisko, które w równej mierze przyciągało mnie do siebie, jak i odpychało.

Nagle do pokoju weszła matka, zamknęła za sobą drzwi i oznajmiła mi, że musi ze mną porozmawiać. Była niezwykle czuła i delikatna. Pocałowała mnie nawet, wyglądała mizernie w wyblakłym szlafroku. Jej włosy były rozpuszczone. Nie mogłem patrzeć na siwe pasemka włosów na jej głowie. Wyglądała na zabiedzoną.

— Czy to za sprawą agonii, którą przeżywam, stało się z tobą to, co się stało? — zapytała. — Powiedz mi o tym, jeśli to prawda. Podaj mi ręce.

— Nie wiedziałem — taka była moja krótka odpowiedź.

Potem jednak opowiedziałem jej całą prawdę, wyjaśniłem część tego, co wydarzyło się w gospodzie. Starałem się nie oddawać przerażenia i okropności, które w tym były, dziwnej logiki tego zdarzenia. Starałem się nie nadawać temu tak absolutnego, nieodwołalnego wymiaru. Wysłuchała mnie, a potem odrzekła:

— Jesteś taki silny, mój synu. Nigdy nie poddajesz się rzeczywistości. Nawet wtedy, kiedy to rzeczywistość jest losem całej ludzkości, nie zaakceptujesz tego.

— Nie mogę — odpowiedziałem przygnębiony.

— Kocham cię za to — odrzekła. — To zupełnie podobne do ciebie, że zdałeś sobie sprawę z tego w maleńkim pokoiku w gospodzie, późno w nocy, kiedy piłeś wino. I to zupełnie do ciebie podobne, że sprzeciwiłeś się temu w taki sam sposób, w jaki sprzeciwiasz się wszystkiemu innemu.

Zacząłem znów płakać, choć wiedziałem, że nie potępia mnie. Matka wtedy wyciągnęła chusteczkę i odwinęła ją. W chusteczkę zawiniętych było kilka złotych monet.

— Pokonasz to jakoś — powiedziała. — To tylko chwilowo śmierć okalecza ci życie, to wszystko. Ale życie jest ważniejsze od śmierci. Zdasz sobie wkrótce z tego sprawę. Posłuchaj teraz, co mam ci do powiedzenia. Byłam u doktora i u starej znachorki z wioski, która o uzdrowieniu wie więcej niż on. Oboje jednak zgodni są co do tego, że nie pożyję już długo.

— Matko, przestań — przerwałem jej, świadomy jak bardzo teraz byłem samolubny, choć nic na to nie mogłem poradzić. — Tym razem nie będzie żadnych podarunków. Odłóż pieniądze.

— Usiądź — odrzekła i wskazała na ławę obok kominka. Niechętnie uczyniłem jak kazała. Usiadła obok mnie.

— Wiem — powiedziała — że ty i Nicolas rozważacie ucieczkę stąd.

— Nie odejdę, matko…

— Aż co, aż umrę?

Nie odpowiedziałem. Nie potrafię teraz przekazać wam mojego nastroju wtedy. Nadal byłem jak otwarta rana, cierpiałem, drżąc na całym ciele. Musieliśmy rozmawiać o tym, że ta żyjąca, oddychająca kobieta przestanie żyć i oddychać, a zacznie się rozkładać i gnić, że wszystko, co przecierpiała w życiu, włączywszy w to jego agonalny koniec, stanie się nicością, niczym. Jej mała twarz wyglądała jak namalowana na woalce.

Z odległej wioski dochodziły nas słabe odgłosy śpiewu wieśniaków.

— Lestat, chcę abyś pojechał do Paryża — powiedziała nagle. — Chcę żebyś zabrał ze sobą te pieniądze, które są wszystkim, co mi pozostało po mojej rodzinie. Chcę wiedzieć, że jesteś w Paryżu, kiedy przyjdzie na mnie ta chwila. Chcę umrzeć wiedząc, że jesteś w Paryżu.

Byłem wstrząśnięty. Pamiętam jej dotkniętą chorobą twarz, kiedy przyniesiono mnie dawno temu po nieudanej ucieczce z trupą włoskich aktorów. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na nią.

— Boję się śmierci — powiedziała. Jej głos stał się prawie oschły. — I przysięgam, oszaleję chyba, jeśli nie będę wiedzieć, że jesteś w Paryżu, a kiedy już do tego dojdzie, że jesteś tam wolny.

Spojrzałem na nią badawczo. Nie wypowiadając słów, wzrokiem zadawałem jej pytanie.

— Czy rzeczywiście o to ci chodzi?

— Trzymałam cię tutaj tak samo jak czyni to ojciec — dodała — lecz nie za sprawą dumy rodowej, ale z powodów czysto egoistycznych. Teraz zamierzam odpokutować za to. Ujrzę jak odchodzisz. Nie dbam o to, co będziesz robił, kiedy już znajdziesz się w Paryżu — czy będziesz śpiewał z akompaniującym ci Nicolasem, czy wykonywał fikołki na scenie podczas jarmarku na St. Germain. Jedź i rób to, co chcesz robić, najlepiej jak potrafisz.

Próbowałem ją objąć. Zesztywniała z początku, ale potem poczułem jak słabnie i poddaje się. Poddała się mojemu uściskowi tak całkowicie w tej chwili; myślę, że wtedy zrozumiałem, dlaczego całe życie była taka powściągliwa. Płakała, czego nigdy przedtem nie słyszałem. Pomimo całego bólu, który zawarty był w tej scenie, uległem chwili. Czułem się zawstydzony, ale nie mogłem jej teraz puścić. Trzymałem ją teraz mocno przy sobie i być może całowałem za wszystkie czasy, kiedy nigdy mi na to nie pozwalała. Przez chwilę wydawało się, że jesteśmy częściami tej samej całości.

Matka wreszcie uspokoiła się. Wydawało się, że zapadła w sobie. Powoli lecz bardzo stanowczo uwolniła się z mojego uścisku i odepchnęła od siebie.

Mówiła długo. Powiedziała rzeczy, których wtedy jeszcze nie rozumiałem. O tym, jaką odczuwała cudowną przyjemność, widząc mnie wyjeżdżającego na polowanie, o tym, że taką samą przyjemność czuła, gdy wprawiałem w złość wszystkich w domu, zarzucając pytaniami ojca i braci, dlaczego musimy żyć właśnie tak jak żyjemy. Mówiła w prawie niesamowity sposób o mnie jako o uosobieniu męskości, o tej części ciała, której kobiety nie posiadają.

— Jesteś mężczyzną we mnie — powiedziała. — Więc trzymam cię tutaj, bojąc się życia bez ciebie i być może teraz wysyłając ciebie stąd, robię to samo, co robiłam przedtem.

Zaskoczyła mnie. Nigdy nie sądziłem, aby kobieta mogła odczuwać i chcieć wyrazić podobne rzeczy.

— Ojciec Nicolasa wie o waszych planach — dodała. — Karczmarz podsłuchał was. Ważne jest, abyście wyjechali natychmiast. Zróbcie to o świcie i napisz do mnie zaraz po przyjeździe do Paryża. Są ludzie, którzy piszą listy na cmentarzu Les Innocents obok rynku St. Germain. Odszukaj takiego, który potrafiłby pisać dla ciebie po włosku, a wtedy nikt poza mną nie będzie w stanie przeczytać tego listu.

Kiedy zostawiła mnie samego, niezupełnie mogłem uwierzyć we wszystko to, co wydarzyło się przed chwilą. Przez dłuższy moment stałem, wpatrując się bezmyślnie przed siebie. Wlepiłem wzrok w łóżko i słomiany materac, w moje dwa płaszcze i ten trzeci, czerwony oraz w parę skórzanych butów stojących przy kominku. Potem przez wąską szczelinę okna gapiłem się na czarny kontur gór, które znałem całe swoje życie. Zapadający zmrok i ciemność przerwały otępienie.

A potem, zbiegłem jak wariat w dół po schodach, wybiegłem z domu i pognałem do wioski. Odnalazłem Nicolasa i powiedziałem mu, że wyjeżdżamy do Paryża! Zrobimy to. Nic już nas teraz nie mogło przed tym powstrzymać. Zastałem go z rodziną wpatrującego się w wielkie ognisko. Jak tylko mnie ujrzał, zarzucił mi ręce na szyję, a ja ująłem go w pasie i odciągnąłem na bok od tłumu w kierunku przeciwnego skraju łąki. Powietrze, jak zwykle wiosną, pachniało świeżością i zielenią. Nawet śpiewy wieśniaków nie brzmiały teraz tak upiornie. Zacząłem tańczyć wokół Nicolasa.

— Bierz skrzypce — wydyszałem. — Zagraj pieśń o wyjeździe do Paryża, szykujemy się. Wyjeżdżamy o poranku!

— A z czego będziemy się tam utrzymywać? — wyśpiewał Nicolas, udając jednocześnie, że gra na wyimaginowanych skrzypcach.

— Czy będziesz polował na szczury?

— Nie pytaj mnie, co będziemy robić, dopóki nie znajdziemy się tam! — odparłem. — Istotne jest to, abyśmy się tam wreszcie znaleźli.

7

Nie minęły nawet dwa tygodnie, a stałem w samo południe na rozległych terenach cmentarza Les Innocents z jego starymi grobowcami i otwartymi, śmierdzącymi nowymi grobami — najbardziej fantastycznego placu targowego, jaki kiedykolwiek widziałem — i pomiędzy unoszącym się odorem i hałasem pochylałem się nad włoskim pisarzem listów, dyktując mu mój pierwszy list do matki.

Dotarliśmy szczęśliwie po podróży trwającej dzień i noc, wynajęliśmy pokoje na Ile de la Cité i radość nasza była nie do opisania, a Paryż był zapraszający, ciepły i piękny, cudowny ponad wszelkie wyobrażenie.

Żałowałem, że nie mogę sam opisać jej, jak jest tutaj, patrząc na te wznoszące się dwory, pałace, starożytne kręte uliczki zatłoczone żebrakami, sprzedawcami, szlachtą, domami wysokimi na cztery i pięć pięter, które stały przy wypełnionych tłumem bulwarach.

Żałowałem, że nie mogę opisać jej powozów, dudniących stworów z pozłacanego metalu i szkła, bezceremonialnie przetaczających się przez rozpierzchający się tłum na Pont Neuf i Pont Notre Dame, pędzących w kierunku Luwru, Pałacu Królewskiego.

Żałowałem, że nie mogę opisać ludzi szlachetnie urodzonych, w pończochach z lampasami, w pastelowych trzewikach, wspierających się na srebrnych, zdobionych laskach i brnących w błocie. Panie w perukach wykładanych perłami i w zawijających się jedwabnych i muślinowych turniurach. Żałowałem, że nie mogłem sam napisać o moim pierwszym spotkaniu z królową Marią Antoniną, gdy ujrzałem ją samą przez chwilę spacerującą odważnie przez ogrody Tuileries.

Oczywiście matka widziała to wszystko dawno temu, jeszcze zanim ja się narodziłem. Mieszkała z ojcem w Neapolu, Londynie i w Rzymie. Ale chciałem jej powiedzieć o tym, co sama mi przekazała, co odczuwałem, słysząc chór w katedrze Notre Dame, wciskając się razem z Nicolasem w zatłoczone do granic kafejki, rozmawiając z jego starymi przyjaciółmi z czasów studenckich nad angielską kawą, przebierając się we wspaniałe ubrania, z uwielbieniem wpatrując się w aktorów pod światłami sceny w Comedie Francaise.

Wszystko jednak, co napisałem w liście do matki, to jedynie adres naszych mansardowych pokoi na Ile de la Cite, które nazwaliśmy naszym domem, oraz następująca wiadomość: „Zostałem zatrudniony w prawdziwym teatrze, abym terminował tam jako aktor mający dużą szansę na własny występ już całkiem niedługo”.

Nie napisałem natomiast, że musieliśmy pokonywać schodami sześć kondygnacji, aby dojść do naszych pokoi, że mężczyźni i kobiety awanturowali się i krzyczeli w bocznych uliczkach pod naszymi oknami, że już skończyły się nam pieniądze za sprawą mojego niepowstrzymanego pędu do przedstawień operowych, baletowych czy teatralnych i wreszcie to, że teatr, do którego zaangażowaliśmy się, był tandetnym, nędznym, maleńkim bulwarowym teatrzykiem, zaledwie jeden stopień wyżej niż scena na jarmarku, a moja praca polegała na pomaganiu aktorom w ubieraniu się, sprzedaży biletów, zamiataniu i pozbywaniu się rozrabiających gości.

Dla mnie jednak to był raj. Tak jak i dla Nicolasa, choć nie zatrudniłaby go żadna szanująca się orkiestra w mieście, grywał teraz solówki ze zbieraniną muzyków z tego samego teatru, w którym ja pracowałem. A kiedy naprawdę już nas przycisnęło, nawet prosto na ulicy, gdzie towarzyszyłem mu, wyciągając kapelusz w kierunku przechodniów, byliśmy pozbawieni wstydu.

Co noc wbiegaliśmy schodami do góry, trzymając w dłoniach butelkę taniego wina i bochenek wspaniałego, słodkiego, paryskiego chleba, który dla nas, po tym co jedliśmy w Owernii, był zaiste ambrozją. W świetle wysokiej, samotnej świecy nasze mansardowe pokoiki były najcudowniejszym miejscem, jakie kiedykolwiek zamieszkiwałem.

Jak już wcześniej wspomniałem, rzadko do tej pory miałem okazję, poza gospodą, przebywać w małych, wybitych drewnem pokojach. Nasz obecny pokój miał gipsowe ściany i gipsowy sufit! To naprawdę był Paryż! Podłoga była zrobiona z polerowanych desek, a w rogu znajdował się nawet mały kominek ze stosownym kanałem, który powodował ciąg powietrza.

Co z tego, że musieliśmy spać na niewygodnych, grubych siennikach, a sąsiedzi budzili nas swoimi awanturami. Spacerowaliśmy po Paryżu i ramię w ramię przemierzaliśmy całymi godzinami bulwary i boczne uliczki, zaglądając do sklepów pełnych biżuterii i wyrobów ze złota, gobelinów, statuetek i w ogóle bogactwa, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem. Nawet cuchnące jatki mięsne wprawiły mnie w zachwyt, podobnie jak huk i łoskot wielkiego miasta, nigdy nie męczącego się krzątaniną jego tysięcy i tysięcy robotników, urzędników, rzemieślników, ruchem jego niezliczonej gromady mieszkańców i chwilowych gości.

Za dnia prawie nie pamiętałem o otaczających mnie wnętrzach gospody i ciemnościach, chyba że zwróciłem uwagę na jakieś nie zabrane zwłoki leżące w bocznej uliczce, co zdarzało się tu całkiem często, albo tak się złożyło, że byłem świadkiem publicznej egzekucji na placu de Gréve. Wracałem wtedy do domu, drżąc na całym ciele, prawie jęcząc. Opanowywało mnie to całkowicie. Nicolas jednak pozostawał nieugięty.

— Lestat, żadnych rozmów o wieczności, niezmienności, o niepoznawalnym — zastrzegał sobie, grożąc uderzeniem mnie lub przynajmniej zdrowym potrząśnięciem, gdybym zaczął.

A kiedy nadchodził brzask — czas, którego nienawidziłem mocniej niż kiedykolwiek — czy byłem wcześniej świadkiem egzekucji czy nie, czy dzień był cudowny, czy męczący — drżenie ciała poczynało opanowywać mnie coraz bardziej. Tylko jedna rzecz mogła mnie wybawić z tego: ciepło i podniecenie, jakie odczuwałem na widok oświetlonego teatru i pewność, że przed zmierzchem byłem już bezpieczny w jego wnętrzach.

W owych czasach w Paryżu teatry bulwarowe nie były nawet prawnie zalegalizowanymi budynkami. Jedynie Comédie Français i Théatre des Italiens były usankcjonowanymi przez władze teatrami, nic więc dziwnego, że tylko tam odbywały się przedstawienia wszelkich poważnych sztuk. Dotyczyło to w równej mierze zarówno tragedii, jak i komedii, sztuk Racine’a, Corneille’a oraz doskonałego Woltera.

Jednakże stara włoska commedia del arte, jaką znałem — Pantalone, Harlekin, Scaramuccio i cała reszta — żyła jak dotąd, razem z akrobatami spacerującymi po linie, linoskoczkami, kuglarzami na prowizorycznie wzniesionych scenach podczas jarmarku na St. Germain i St. Laurent. Z kolei teatry bulwarowe wyrosły z takich właśnie przedstawień jarmarcznych. Do czasu mojego tam pojawienia się, tj. ostatnich dziesięcioleci XVIII w., były już stałymi przedsiębiorstwami wzdłuż bulwaru du Temple. Grywały przedstawienia dla biedoty, która nie mogła pozwolić sobie na przedstawienie teatralne we wspaniałym budynku. Przyciągały także do siebie tłumy zamożnych paryżan. Cała masa arystokracji i bogatej burżuazji gromadziła się w lożach teatrzyków, aby oglądać bulwarowe sztuki, ponieważ były żywe i pełne humoru, a nie tak sztywne, jak sztuki wielkiego Racine’a czy wielkiego Woltera.

Grywaliśmy włoską komedię, której nauczyłem się już wcześniej, pełną improwizacji, więc każdy wieczór był zupełnie nowy, odmienny, choć zawsze przecież taki sam. W teatrze również śpiewaliśmy bezsensowne piosenki nie tylko dlatego, że ludzie to uwielbiali, ale ponieważ byliśmy do tego zmuszeni, ponieważ nie wolno było dopuścić do tego, abyśmy zostali oskarżeni o łamanie monopolu teatrów państwowych na rzetelne i poważne sztuki.

Sam budynek był chwiejącą się drewnianą ruderą, mieszczącą w sobie nie więcej jak trzysta miejsc, ale jego mała scena i rekwizyty były całkiem eleganckie. Scena była wyposażona w luksusową kurtynę z niebieskiego atłasu, a loże zaopatrzone w parawany. Aktorzy i aktorki grywający w tym teatrze byli doświadczeni i naprawdę utalentowani, albo takimi mi się wydawali.

Nawet jeśli nie odczuwałbym tego świeżo nabytego strachu przed ciemnością, tej „choroby śmiertelności”, jak zwykł to uporczywie nazywać Nicolas, nic nie mogło być dla mnie bardziej ekscytujące niż przejście przez drzwi prowadzące na scenę.

Przez pięć do sześciu godzin dziennie żyłem i oddychałem w mojej małej przestrzeni krzyczących, śmiejących się i kłócących kobiet i mężczyzn, towarzyszy zza kulis. Być może było to jak przebywanie na małej łódeczce na środku oceanu; wszyscyśmy ciągnęli razem, niezdolni do ucieczki od siebie.

To było boskie.

Nicolas był nieco mniej entuzjastycznie nastawiony, ale wtedy należało się tego spodziewać. Stawał się nawet jeszcze bardziej ironiczny, kiedy spotykał się ze swoimi byłymi kolegami, bogatymi studentami. Przychodzili nadal, choć zaczynali podejrzewać, że oszalał, decydując się na takie życie. Co do mnie, szlachcica, pomagającego aktorom przebierać się w kostiumy i opróżniającego wiadra, po prostu brakowało im słów.

Oczywiście dla tych młodych przedstawicieli burżuazji jedyną rzeczą, której naprawdę pragnęli z całych sił, było stać się arystokratą. Kupowali tytuły i wżeniali się w rodziny arystokratyczne, kiedy tylko mogli. I jest to jednym z żartów historii, że zostali wplątani w rewolucję i próbowali obalić klasę, w którą w rzeczywistości próbowali się wkupić.

Niewiele mnie oni wszyscy obchodzili i nie dbałem o to, czy ich jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Aktorzy nic nie wiedzieli o mojej rodzinie, bowiem uchodziłem za Lestata de Valois, co właściwie nic nie oznaczało, opuściłem bowiem moje prawdziwe nazwisko, de Lioncourt.

Uczyłem się o sztuce teatralnej wszystkiego, co tylko mogłem. Zapamiętywałem, naśladowałem, zadawałem nie kończące się pytania. Przerywałem moją edukację dopiero w tym momencie, kiedy Nicolas zaczynał grać solo na skrzypcach. Wstawał wtedy ze swojego miejsca pośród małej orkiestry teatru, światło wybierało go spośród innych, a on zaczynał grać sonatę dostatecznie słodką i w sam raz długą, by porwać widownię i wywołać huczne oklaski.

Cały czas marzyłem o tym momencie, który należeć będzie do mnie, kiedy aktorzy, których studiowałem, nagabywałem, naśladowałem i obskakiwałem wkoło jak jakiś lokaj, wreszcie powiedzą; „No dobrze, Lestat, dzisiaj potrzebujemy ciebie, zagrasz Lelia. Teraz już powinieneś wiedzieć, co robić”.

Ta chwila nadeszła wreszcie pod koniec sierpnia.

Były to najcieplejsze dni w Paryżu, a tylko noce przynosiły balsamiczne ukojenie. Teatr zapełniony był niespokojnymi widzami, wachlującymi się chusteczkami i programami. Gruba warstwa farby rozmywała się od gorąca, gdy nakładałem ją na twarz. Miałem przy sobie kartonowy miecz, a na plecy narzucony najlepszy aksamitny płaszcz Nicolasa. Drżałem cały, zanim wstąpiłem na scenę, myśląc, że to jest jak oczekiwanie na egzekucję albo coś w tym rodzaju.

Gdy tylko jednak wstąpiłem na scenę, obróciłem się i spojrzałem na zatłoczone audytorium — dokonała się we mnie zadziwiająca przemiana. Cały strach momentalnie wyparował. Rozpromieniłem się w kierunku widowni i bardzo wolno ukłoniłem się. Patrzyłem na śliczną Flaminię, jakbym zobaczył ją po raz pierwszy. Musiałem ją zdobyć. Rozpoczęły się sceniczne awanse i swawole.

Scena należała do mnie tak samo, jak dawno temu gdzieś w zagubionym w kraju mieście, daleko stąd. Gdy tak harcowaliśmy szaleńczo na deskach sceny — kłócąc się, obejmując, błaznując — salę zaczął powoli wypełniać śmiech.

Czułem zaangażowanie tłumu, jakby to był uścisk czy objęcie. Każdy gest, każde zdanie prowokowały salwy śmiechu wśród widowni; to było aż prawie zbyt łatwe — i moglibyśmy tak popisywać się dalej na scenie jeszcze i przez następne pół godziny, gdyby nie inni aktorzy — sami skorzy do pokazywania własnych numerów i sztuczek, jak to nazywali — którzy siłą zmusili nas do przejścia w kierunku kulis.

Tłum wstał z miejsc i wiwatował. Zbieraliśmy oklaski. A nie była to owa wiejska publiczność, oglądająca przedstawienie pod gołym niebem. To byli paryżanie, wywołujący teraz zza kulis Lelia i Flaminię, by ponownie pojawili się na scenie.

W ciemnościach kulis zatoczyłem się. Prawie straciłem równowagę. Przez chwilę nie widziałem nic poza obrazem widowni wpatrującej się we mnie ponad światłami rampy. Chciałem natychmiast wyjść na scenę. Chwyciłem Flaminię i pocałowałem ją. Zdałem sobie sprawę, że oddaje pocałunki namiętnie. Wreszcie Renaud, stary dyrektor teatru, odciągnął ją ode mnie.

— W porządku, Lestat — powiedział, jakby był na coś wściekły. — W porządku, nieźle ci poszło. Zamierzam pozwolić ci przejąć rolę na stałe. Od razu.

Zanim mogłem wyskoczyć z radości w górę, wokół nas pojawiła się nagle przynajmniej połowa zespołu aktorskiego. Luchina, jedna z aktorek, natychmiast zareagowała.

— O nie, nie pozwolę! — oznajmiła. — Lestat jest najprzystojniejszym aktorem na całym bulwarze du Temple i właśnie dlatego zatrudni go pan i będzie mu płacił. I nigdy już więcej Lestat nie dotknie żadnej miotły czy ścierki.

Byłem przerażony. Moja kariera właśnie się zaczęła, a oto już zawisła na włosku. Ku mojemu zdumieniu Renaud zgodził się na wszelkie warunki.

Byłem oczywiście mile połechtany, słysząc, że nazwano mnie przystojnym, i zrozumiałem, jak dawno temu, że Lelio, kochanek, musi mieć swój styl. Arystokrata o choćby podstawowym wychowaniu był doskonały dla tej roli.

Jeśli jednak chciałem, by paryska widownia rzeczywiście mnie zauważyła, jeśli chciałem, by zaczęto mówić o mnie w Comédie Française, musiałem stać się kimś więcej niż jasnowłosym aniołem, który spłynął na scenę teatru z rodziny arystokratycznej. Musiałem być wielkim aktorem i właśnie nim zdecydowany byłem w przyszłości zostać.

Tej nocy Nicolas i ja świętowaliśmy okazję niesłychanym pijaństwem. Zaprosiliśmy wszystkich aktorów do naszych pokojów. Wspiąłem się po śliskich dachówkach na dach budynku i otworzyłem ramiona do Paryża, a Nicolas grał w oknie, aż rozbudziliśmy całe sąsiedztwo. Muzyka była pełna entuzjazmu, a przecież ludzie grozili i wrzeszczeli w uliczkach, walili w garnki i patelnie. Nie zwracaliśmy na to żadnej uwagi. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy, jak kiedyś na miejscu czarownic. Omal nie straciłem równowagi na występie okna i nie spadłem na dół.

Następnego dnia, z butelką w ręku, dyktowałem całą historię włoskiemu pisarzowi listów w promieniach słońca na Les Innocents i dopilnowałem, by list natychmiast wyruszył do matki. Chciałem obejmować każdego, kogo widziałem na ulicy. Byłem Lelio. Byłem aktorem.

Do września moje imię pojawiło się już na programach teatralnych. Wysłałem je również do matki.

Nie robiliśmy już starej komedii del arte. Graliśmy teraz farsę słynnego pisarza, który z powodu generalnego strajku dramatopisarzy nie mógł jej w żaden sposób wystawić w Comédie Française. Oczywiście oficjalnie nie moglibyśmy wymienić jego nazwiska, ale każdy wiedział, że to była jego sztuka i połowa dworu waliła co wieczór drzwiami i oknami teatru Renauda.

Nie grałem głównej roli, ale rolę młodego kochanka, znów właściwie coś w rodzaju Lelio, co było może nawet lepsze niż rola główna, i do mnie należała każda scena, w której występowałem. Nicolas nauczył mnie roli, wrzeszcząc na mnie ciągle za to, że nie nauczyłem się czytać. Do czasu, kiedy zagraliśmy czwarte przedstawienie, dramatopisarz dopisał specjalnie dla mnie kilka dodatkowych kwestii.

Nicolas miał swoją własną chwilę podczas intermezzo, kiedy to jego ostatnie odtworzenie tryskającej nutami małej sonaty Mozarta trzymało wszystkich nieruchomo na swoich miejscach. Powrócili nawet jego koledzy ze studiów. Otrzymywaliśmy zaproszenia na prywatne bale. Co kilka dni chodziłem na Les Innocents, aby napisać kolejny list do matki. Po jakimś czasie mogłem nawet wysłać jej wycinek z angielskiej gazety „The Spectator”, w którym wychwalano naszą małą sztukę, a w szczególności jasnowłosego szelmę i huncwota, który kradnie serca dam w trzecim i czwartym akcie. Oczywiście sam nie potrafiłem przeczytać tej recenzji, ale człowiek, który mi ją przyniósł, powiedział, że jest bardzo korzystna, a Nicolas przysięgał również, że tak właśnie było.

Kiedy nadeszły pierwsze chłodne noce jesieni, zacząłem nosić na scenie mój podbity futrem czerwony płaszcz. Widać go było dobrze nawet z ostatniego rzędu galerii (balkonu), nawet jeśli się było prawie zupełnie ślepym. Nabrałem już większej wprawy w charakteryzacji, umiejętnie cieniując bladą twarz i chociaż moje oczy znajdowały się w czarnych obwódkach, a usta były zawsze lekko podkolorowane, nadal jednak wyglądałem jak normalny mężczyzna. Często też otrzymywałem liściki miłosne od dam będących na naszych przedstawieniach.

Nicolas rankami studiował muzykę pod kierownictwem wynajętego włoskiego maestro. A przecież mieliśmy jeszcze wystarczająco dużo pieniędzy na dobre jedzenie, drewno na opał i węgiel. Listy od matki przychodziły dwukrotnie w ciągu tygodnia. Oznajmiała mi w nich, że jej zdrowie zaczęło się poprawiać. Już nie kaszlała tak przeraźliwie jak zimą. Nie odczuwała też bólu. Nasi ojcowie jednak wydziedziczyli nas i nie tolerują nawet wzmianki o nas.

Byliśmy jednak zbyt szczęśliwi, aby się tym przejmować. A jednak ów ciemny strach, „choroba śmierci”, nie opuszczał mnie ani na chwilę, kiedy przyszły chłodne dni i zima.


Tu, w Paryżu, zimno zdawało się znacznie gorsze niż w stronach rodzinnych. Nie było tu tak czysto jak w górach. Biedota kryła się w bocznych uliczkach, drżąc z zimna i przymierając głodem. Krzywe, nie brukowane ulice pełne były na wpół rozmiękłego, brudnego śniegu i błota. Widziałem na własne oczy cierpiące, bose dzieci, a ulice zapełniały się szybciej niż o innej porze roku leżącymi zwłokami, o które zresztą nadal nikt nie dbał. Nigdy nie byłem tak zadowolony z mojego płaszcza, jak właśnie teraz. Otulałem nim Nicolasa i obejmując go przytulałem do siebie, kiedy wychodziliśmy razem i spacerowaliśmy tak w uścisku przez śnieg i deszcz.

Chłód czy nie chłód, nie mogę jednak przesadzić w oddaniu szczęścia, które w tych dniach odczuwałem. Życie było dokładnie takie, o jakim marzyłem. Wiedziałem też, że nie zostanę długo w teatrze Renauda. Wszyscy to powtarzali. I ja miałem wizję wielkich scen, tournée po Londynie, Włoszech, a nawet Ameryce razem z wielką grupą aktorów. A przecież nie było powodu, aby się spieszyć. Czara przepełniła się.

8

W październiku, kiedy przymrozki już stawały się dokuczliwe, zacząłem widywać na widowni, całkiem regularnie, dziwną twarz, która niezmiennie powodowała zamęt w mojej głowie i rozpraszała mnie. Czasami ta twarz doprowadzała mnie nawet do tego, że zapominałem, co robię. A wtedy znikała, jakbym ją sobie sam tylko wymyślił. Pojawiała się tak i znikała przez jakieś dwa tygodnie, zanim wreszcie wspomniałem o tym Nicolasowi. Czułem się wtedy głupio i nie bardzo potrafiłem znaleźć właściwe słowa, aby mu o tym powiedzieć.

— Jest tam, na widowni, ktoś, kto mnie stale obserwuje — zacząłem.

— Wszyscy ciebie obserwują, tego właśnie chcesz — odrzekł Nicolas.

Tego wieczora był nieco przygnębiony i jego odpowiedź była nieco uszczypliwa.

Wcześniej jeszcze, kiedy rozpalał ogień w kominku, powiedział, że do niczego nie dojdzie ze swoją grą na skrzypcach. Pomimo słuchu i zdolności było jeszcze wiele rzeczy, których nie znał. A ja, z kolei, będę wielkim aktorem, był tego pewien. Powiedziałem wtedy, że to nonsens, ale poczułem się jednocześnie zawstydzony. Przypomniałem sobie bowiem słowa mojej matki, jak mówiła mi, że na rozwijanie talentu było dla niego już za późno.

Nie był zazdrosny, oznajmił mi to. Był po prostu trochę nieszczęśliwy, to wszystko.

Postanowiłem nie wspominać więcej o tym. Próbowałem znaleźć sposób, aby go jakoś zachęcić. Przypomniałem mu, że jego gra wywoływała głębokie emocje wśród widowni, o tym, że nawet aktorzy za kulisami przystawali posłuchać jego muzyki. Miał niezaprzeczalny talent.

— Ale ja chcę zostać wielkim skrzypkiem — odrzekł. — Obawiam się, że tak nigdy nie będzie.

— Nie możesz się poddawać i rezygnować tak łatwo.

— Lestat, porozmawiajmy szczerze — odrzekł. — Z tobą sprawa jest prosta. Na czym zatrzyma się twój wzrok, to już należy do ciebie. Wiem, co myślisz o tych wszystkich nieszczęsnych latach w domu. Ale nawet wtedy, jeśli rzeczywiście nastawiałeś się na coś, osiągałeś to. Do Paryża wyjechaliśmy też właśnie tego dnia, kiedy ty się na to zdecydowałeś.

— Nie żałujesz chyba tego, że przyjechaliśmy do Paryża? — zapytałem.

— Oczywiście, że nie. Po prostu chcę powiedzieć, że uważasz, iż pewne rzeczy są możliwe, choć w rzeczywistości wcale tak nie jest! Przynajmniej dotyczy to nas. To jak z zabiciem wilków…

Ogarnął mnie chłód, kiedy to powiedział. Znów pomyślałem o tej dziwnej twarzy z widowni, tej, która mi się tak przyglądała. Miało to coś wspólnego z wilkami. Coś wspólnego ze zdaniem wypowiedzianym przez Nicolasa. Nie, nie miało to sensu. Próbowałem strząsnąć to z siebie.

— Gdybyś wcześniej zdecydował się na karierę muzyka, już byś pewnie grywał na dworze — dorzucił Nicolas.

— Nicolas, takie mówienie jest jak trucizna — wymamrotałem. — Nie pozostaje nic innego, jak zdobyć tylko to, czego pragniesz. Wiesz, że wszystko było przeciwko tobie, kiedy wystartowałeś. To wszystko, nie ma niczego innego… Poza…

— Wiem — uśmiechnął się. — Poza bezsensem, śmiercią.

— Tak — powiedziałem. — Wszystko, co możesz zrobić, to dać jakiś sens swojemu życiu, uczynić je dobrym, doskonałym.

— O, nie mów mi znowu tyle o doskonałości — odparł. — Ty i ta twoja choroba śmiertelności, choroba bycia doskonałym. — Patrzył w ogień, a teraz odwrócił się gwałtownie w moją stronę z wyraźnie pogardliwym wyrazem twarzy. — Jesteśmy bandą aktorów i magików, którzy nawet nie mogą zostać pochowani w poświęconej ziemi. Jesteśmy wyrzutkami.

— Gdybyś tylko mógł uwierzyć w to — powiedziałem — że czynimy dobro, pozwalając innym zapomnieć o troskach i kłopotach, sprawić, by zapomnieli choć przez chwilę, że…

— Co, że i tak umrą? — Uśmiechnął się w szczególnie zjadliwy sposób. — Lestat, myślałem, że zapomnisz o tym, kiedy przyjedziemy do Paryża.

— To było niemądre, Nicolas — odpowiedziałem, bo zaczynał mnie złościć. — Czynię dobro, występując na bulwarze du Temple. Czuję to…

Zamilkłem, bo znowu ujrzałem tajemniczą twarz przed sobą i opanowało mnie złe przeczucie, coś zapowiadające nieszczęście. A przecież ta przerażająca twarz zwykle jednak była uśmiechnięta, to było najdziwniejsze. Tak, śmiejąca się… bawiąca się przedstawieniem…

— Lestat, kocham cię — poważnie powiedział Nicolas. — Kocham cię jak mało kogo w moim życiu, ale faktycznie to ty jesteś głupcem z tymi twoimi ideami o doskonałości, o dobru.

Zaśmiałem się.

— Nicolas — odrzekłem. — Mogę żyć bez Boga. Mogę nawet pogodzić się z myślą, że nie ma życia po śmierci, ale nie sądzę, że mógłbym żyć dalej, nie wierząc w możliwość doskonałości. Zamiast wykpiwać mnie, dlaczego nie powiesz mi, w co ty wierzysz?

— Tak jak ja to widzę — odrzekł — istnieje siła i istnieje słabość. Podobnie jest i dobra sztuka, i zła sztuka. I w to właśnie wierzę. W tej chwili zaangażowani jesteśmy w coś, co jest raczej złą sztuką i nie ma to nic wspólnego z doskonałością, dobrem.

Nasza rozmowa mogła z łatwością przeobrazić się w formalną walkę, gdybym w tym miejscu wypowiedział z kolei moje uwagi na temat jego burżuazyjnej nadętości i tendencji do pompatyczności. Ja bowiem wierzyłem całkowicie, że nasza prasa w teatrze Renaulda była pod wieloma względami wspaniała: doskonalsza od tego, co widziałem na wielkich scenach tego miasta. Oprawa tylko była nie tak imponująca. Dlaczego mieszczański młodzieniec nie mógł choć na chwilę zapomnieć o oprawie? Dlaczego nie potrafił patrzeć na rzeczy głębiej, a tylko powierzchownie?

— Jeśli doskonałość i dobro naprawdę istnieją — mówił dalej — ja jestem ich przeciwnikiem. Jestem złem i delektuję się tym. Mam dobro w nosie i jeśli chcesz wiedzieć, nie gram na skrzypcach dla tych idiotów, którzy przychodzą do teatru, dlatego, aby pozwolić im zapomnieć. Gram dla siebie, dla Nicolasa.

Nie chciałem już tego dłużej słuchać. Czas już było iść spać. Ta rozmowa jednak zraniła mnie, a on o tym wiedział i gdy zacząłem zzuwać buty, wstał z krzesła, podszedł bliżej i usiadł obok mnie.

— Przepraszam cię — powiedział załamanym głosem. Nastąpiła w nim taka zmiana, że spojrzałem na niego zdziwiony. Był tak młody i wyglądał tak nieszczęśliwie, że nie mogłem powstrzymać się przed objęciem go i zapewnieniem, że nie wolno mu się już tym więcej martwić.

— Z ciebie promieniuje blask, Lestat — powiedział. — To właśnie przyciąga wszystkich do ciebie. I dzieje się tak nawet wtedy, kiedy jesteś wściekły albo zniechęcony.

— Poezja — odrzekłem. — Oboje jesteśmy zmęczeni.

— Nie, to prawda — powiedział. — Masz w sobie światło, które prawie oślepia. We mnie natomiast jest tylko ciemność. Coś, co jest jak ciemność, która zaraziła ciebie tej nocy w gospodzie, kiedy zacząłeś płakać i drżeć. Byłeś tak bezradny, tak do tego nie przygotowany. Próbuję trzymać tę ciemność z dala od ciebie, bo sam potrzebuję twojego światła. Potrzebuję go rozpaczliwie, lecz ty nie potrzebujesz przecież ciemności.

— Jesteś szalony — odrzekłem. — Gdybyś mógł widzieć tylko siebie, usłyszeć swój głos, swoją muzykę — którą oczywiście grasz dla siebie samego — nie dostrzegłbyś ciemności, Nicolas. Ujrzałbyś światłość, która należy do ciebie. Posępną, mroczną, tak, ale światłość i piękno łączą się w tobie na tysiące różnych form.

Następnego wieczoru przedstawienie udało się szczególnie dobrze. Publiczność reagowała bardzo żywo, inspirując tym nas do dodatkowych sztuczek. Ja też wykonałem kilka nowych figur w tańcu, które podczas prób nie wydawały mi się interesujące, a teraz zaprezentowały się nadzwyczaj dobrze na scenie. Nicolas grał wyjątkowo cudownie, dołączając do występu jedną ze swoich własnych kompozycji.

Kiedy wieczór zbliżał się już ku końcowi, znów wśród tłumu zauważyłem tajemniczą twarz. Wstrząsnęła mną bardziej niż kiedykolwiek i prawie wypadłem z rytmu śpiewanej przeze mnie piosenki. Zdawało się przez moment, że zasłabnę na scenie.

Kiedy Nicolas i ja zostaliśmy sami, musiałem mu o tym powiedzieć, o tej szczególnej sensacji, którą odczuwałem na scenie, jakbym zapadał w sen i zaczynał śnić.

Usiedliśmy razem przy kominku, stawiając butelkę z winem na małej beczułce. W świetle płomieni Nicolas wyglądał na zmęczonego i zniechęconego, tak jak poprzedniej nocy.

Nie chciałem mu zawracać głowy, ale nie mogłem zapomnieć o tej twarzy.

— No, i jak on wygląda? — zapytał Nicolas.

Ogrzewał przy ogniu ręce. Nad jego ramionami, przez okno, widziałem pokryte śniegiem dachy budynków. Poczułem się jeszcze bardziej zziębnięty. Nie podobała mi się ta rozmowa.

— To właśnie jest najgorsze — odpowiedziałem. — Widzę tylko twarz. Musi mieć na sobie czarne ubranie, może płaszcz, może nawet kaptur. Ta twarz wygląda jak maska, bardzo biała i bardzo dziwnie wyrazista. Mam na myśli jego rysy twarzy. Są tak głębokie, że wydają się jakby podkreślone czarną szminką. Widzę ją tylko przez moment. Ta twarz promieniuje, bije z niej jakaś jasność. A kiedy spojrzę w jej stronę jeszcze raz, już jej tam nie ma. No, może przesadzam. Jest może bardziej subtelna, a przecież…

Mój opis zdawał się męczyć Nicolasa w takim stopniu, w jakim mnie niepokoił. Nic nie powiedział, ale jego twarz rozjaśniła się nieco, jakby zapominał o swoim smutku.

— No cóż, nie chcę ci robić niepotrzebnych nadziei — powiedział. Był teraz dla mnie bardzo uprzejmy i szczery. — Ale być może to, co widzisz jest maską. Może to ktoś z Comédie Française przychodzi oglądać ciebie na przedstawieniach.

Potrząsnąłem głową.

— Chciałbym, aby tak było, ale nikt nie nosiłby takiej maski. I powiem ci jeszcze coś…

Czekał, a ja widziałem, że część z mojego niepokoju udziela się i jemu. Pochylił się do przodu, ujął butelkę wina za szyjkę i nalał trochę do mojego kieliszka.

— Kimkolwiek on jest, wie o wilkach — powiedziałem.

— On, co?

— On wie o wilkach — wypowiedziałem to bardzo niepewny siebie. To było jak przypomnienie sobie snu, który dawno już zapomniałem. — On wie, że u siebie, w górach, zabiłem wilki. On wie, że płaszcz, który mam na sobie, podbity jest ich futrem.

— O czym ty mówisz? Chcesz powiedzieć, że rozmawiałeś z nim.

— Nie, tak po prostu jest — odrzekłem.

Było to dla mnie tak zagmatwane, tak nie sprecyzowane. Znów poczułem dziwny bezwład, jak wtedy na scenie. Nigdy nie zbliżyłem się do niego, a jednak on wiedział.

— Ach, Lestat — żachnął się Nicolas. Usiadł z powrotem na ławce. Śmiał się teraz ze mnie pieszczotliwie. — Następnym razem zobaczysz duchy. Masz najbujniejszą wyobraźnię, jaką kiedykolwiek znałem.

— Nie ma duchów! — odrzekłem cicho. Rzuciłem gniewne spojrzenie na trzaskający ogień w kominku. Dorzuciłem kilka kawałków drewna.

Z Nicolasa tymczasem wyparował cały humor.

— Jak, u diabła, mógłby wiedzieć o wilkach? A skąd ty…

— Już ci powiedziałem, nie wiem — odrzekłem. Usiadłem zadumany, nie mówiąc ani słowa, zdegustowany może faktem, że to wszystko wydawało się głupie.

Kiedy tak siedzieliśmy razem, trzaskający ogień był jedynym odgłosem w pokoju, bardzo wyraźnie usłyszałem, jakby ktoś wypowiedział imię: Wolfkiller.

Panowała jednak zupełna cisza.

Spojrzałem na Nicolasa, boleśnie świadomy, że jego usta na pewno się nie poruszyły. Wydało mi się, że w tej chwili cała krew odpłynęła z mojej twarzy. Poczułem nie lęk przed śmiercią, jak w tyle już innych, poprzednich nocy, ale uczucie do tej pory naprawdę całkowicie mi obce: strach.

Nadal siedziałem na swoim miejscu, zbyt niepewny siebie, aby powiedzieć cokolwiek, kiedy Nicolas pocałował mnie.

— Chodźmy spać — powiedział cicho.

Загрузка...