Ostatnio widzieliśmy Armanda w XVIII wieku. Stał razem z Eleni i Nicolasem oraz pozostałymi wampirami przed drzwiami wejściowymi do teatru Renauda, przyglądając się, jak nasz powóz powoli włączył się w ruch uliczny na bulwarze. Wcześniej znalazłem go w mojej garderobie zamkniętego razem z Nicolasem, gdy pogrążeni byli w dziwnej rozmowie, która zdominowana była sarkazmem Nickiego i jego szczególnym ogniem. Armand miał na sobie perukę i ponury czerwony surdut. Wydawało mi się, że już nabył owej tajemniczej nieprzezroczystości, jak gdyby każda wolna chwila od czasu śmierci jego starego klanu dodawała siły i większej treści jego życiu.
Nicki i ja nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia podczas tych ostatnich niezręcznych chwil pożegnań, ale Armand uprzejmie przyjął zaofiarowane mu przeze mnie klucze do wieży i olbrzymią sumę pieniędzy, a także i obietnicę ich większej ilości, gdyby tylko taka była jego wola. Miał wówczas po prostu skontaktować się z Rogetem.
Jego dusza była dla mnie zamknięta, ale powtórzył raz jeszcze, że Nicolasowi nic z jego strony nie zagraża. Kiedy żegnaliśmy się, wierzyłem, że Nicolas i reszta klanu mają szansę przeżyć i żyć dalej oraz że Armand i ja jesteśmy przyjaciółmi.
Przed upływem tej nocy Gabriela i ja byliśmy już daleko od Paryża, tak jak wcześniej to sobie ślubowaliśmy. W następnych miesiącach udaliśmy się do Lyonu, Turynu i Wiednia, a potem jeszcze do Pragi, Lipska i Petersburga. Wreszcie skierowaliśmy się na południe, do Włoch, gdzie zamierzaliśmy osiąść na wiele lat.
Ostatecznie pojechaliśmy na Sycylię, a później do Grecji i Turcji. Stamtąd jeszcze dalej na południe przez starożytne miasta Azji Mniejszej, by wreszcie dotrzeć do Kairu, w którym pozostaliśmy przez jakiś czas.
We wszystkich tych miejscach, które odwiedzaliśmy, wypisywałem na ścianach wiadomości dla Mariusza. Czasami było to zaledwie kilka słów, które ryłem ostrym nożem. Innym razem całe godziny rzeźbiłem w kamieniu swoje przemyślenia. Gdziekolwiek byłem, pisałem zawsze swoje imię i kierunek dalszej marszruty oraz zaproszenie: „Mariusz, objaw mi swoje istnienie”.
Co do starych rodzin i klanów wampirów, natrafiliśmy na nie w różnych rozsianych po świecie miejscach. Od samego początku jednak było jasne, że odwieczne reguły zanikały i nie były kultywowane. Rzadko więcej niż trójka lub czwórka wampirów trzymała się jeszcze odwiecznych reguł, oddawała się starym rytuałom, a gdy dochodzili do wniosku, że nie chcieliśmy się do nich przyłączyć ani ich zwalczyć, zostawiali nas w spokoju.
Nieskończenie bardziej interesujące były spotykane od czasu do czasu samotne łaziki i hultaje zarazem. Dostrzegaliśmy ich, tajemniczych i zakonspirowanych, żyjących pośród ludzi i udających, z równą zręcznością jak my sami, że należą do ich świata. Nigdy jednak nie zbliżyliśmy się do nich. Uciekali przed nami, tak jak musieli prawdopodobnie uciekać przed innymi starymi rodzinami. Zresztą, nie widząc nic poza strachem w ich oczach, nie miałem ochoty na wdawanie się w pogoń za nimi.
Dziwnie to było pokrzepiające — widzieć, że nie ja pierwszy wszedłem na sale balowe arystokracji świata, by tam szukać swoich ofiar — dżentelmen — morderca, który wkrótce mógł pojawić się w opowiadaniach i poezji oraz kupowanych za grosze powieściach z dreszczykiem, jako epitomizacja całego naszego plemienia. Byli więc inni, którzy pojawili się na świecie to tu, to tam.
Mieliśmy jednakże spotkać na swojej drodze także stworzenia ciemności. W Grecji napotkaliśmy demony, które nic nie wiedziały o swoim początku, o tym, jak zostały stworzone. Były to czasami stworzenia szalone, niespełna rozumu, nie potrafiące myśleć czy wyrażać swoich pragnień w jakimkolwiek zrozumiałym języku. Atakowały nas, jakbyśmy byli śmiertelnymi, po to tylko, by uciekać z krzykiem, słysząc wypowiadane przez nas słowa modlitwy.
Wampiry w Istambule mieszkały właściwie w domach, bezpiecznie chronione wysokimi murami i bramami. Ich groby znajdowały się w ogrodach, a ubierały się jak wszyscy ludzie w tej części świata, w zwiewne tuniki, by nocami krążyć po ulicach miasta i polować.
A jednak nawet oni byli zupełnie przerażeni, widząc jak ja zamieszkiwałem pośród Francuzów i kupców z Wenecji, jak jeździłem powozami, zapraszany byłem na przyjęcia w ambasadach krajów europejskich, w domach prywatnych. Grozili nam, wykrzykując złowróżbne inkantacje w naszą stronę, a potem uciekali w panice, kiedy odwracaliśmy się w ich stronę, po to tylko, by nachodzić nas wkrótce ponownie. Duchy, które nawiedzały groby mameluków w Kairze, były wstrętnymi zjawami, trzymanymi w starej regule przez swych mistrzów o głęboko osadzonych oczach. Mieszkali w ruinach koptyjskiego monastyru, a ich rytuały pełne były magii Wschodu i wywoływania najprzeróżniejszych demonów i złych duchów, których przyzywali, wymieniając ich przedziwne imiona. Trzymali się od nas z daleka, choć przekazywali nam swe groźby i pogróżki. Co dziwne, znali nasze imiona.
Mijały lata, a my nie dowiedzieliśmy się niczego nowego od wszystkich tych stworzeń, co oczywiście dla mnie nie było żadnym zaskoczeniem.
Chociaż w wielu miejscach świata wampiry znały i słyszały legendy o Mariuszu i innych starożytnych, nigdy jednak nie napotykały ich na swojej drodze. Dla nich nawet Armand stał się czymś w rodzaju legendy i często zadawali pytanie: Czy naprawdę widzieliście wampira Armanda? Nigdzie też nie spotkałem naprawdę starego wampira. Nigdzie też nie spotkałem wampira, którego osobowość miałaby magnetyczną siłę, a on sam był wielki już to za sprawą swej mądrości, już to z powodu specjalnych dokonań — kogoś, kto byłby nadzwyczajny i w którym Mroczny Dar przyczyniłby się do powstania jakiejś wyczuwalnej alchemii, będącej źródłem mojego zainteresowania.
Armand był bogiem ciemności w porównaniu z tymi stworzeniami. Podobnie jak Gabriela czy ja.
Za bardzo jednak wyprzedzam moje opowiadanie.
Stosunkowo szybko, gdy po raz pierwszy przybyliśmy do Włoch, zdobyliśmy pełniejszą i bardziej przychylną wiedzę o starożytnych rytuałach. Rzymski klan wyszedł naprzeciw nas z otwartymi rękoma.
— Przystąpcie z nami do Sabatu — odezwali się do nas. — Wejdziecie w katakumby i przyłączcie się do hymnów, które śpiewamy.
Tak, wiedzieli, że zniszczyliśmy klan paryski i że wyprowadziliśmy w pole wielkiego mistrza mrocznych sekretów, Armanda. Nie potępiali nas jednak za to. Przeciwnie, nie potrafili zrozumieć przyczyny, dla której Armand zrezygnował z władzy. Dlaczego wspólnota nie zmieniła się wraz z mijającym czasem. Nawet bowiem tutaj, gdzie ceremoniał był bardzo wyszukany i oddziałujący na zmysły, że aż zapierało dech w piersiach, wampiry, choć dalekie od unikania miejsc pełnych ludzi, nie wyobrażały sobie, aby udawać między nimi właśnie przedstawicieli tego samego gatunku. Tak samo było z dwójką wampirów, których widzieliśmy w Wenecji, i kilkoma innymi, których mieliśmy spotkać później we Florencji.
Ubrani w czarne peleryny, penetrowali tłumy w operze, przemierzając mroczne korytarze wielkich domów podczas bali i bankietów, a nawet czasami przesiadywali pomiędzy ludźmi w podejrzanych tawernach i winiarniach, zerkając na nich całkiem z bliska. Mieli tu zwyczaj, bardziej niż gdziekolwiek indziej, przebierania się we współczesne ich narodzinom szaty i zwykle byli wspaniale ubrani, iście po królewsku, obwieszeni kosztownościami i klejnotami. Przepych ten chętnie obnosili, zresztą z korzyścią dla siebie.
A przecież, gdy nadchodził dzień, wczołgiwali się na powrót w swe obrzydliwe, śmierdzące grobowce i uciekali z krzykiem przed jakimkolwiek znakiem mocy niebieskich. Sami wreszcie oddawali się z dzikim zapomnieniem swym przerażającym choć pięknym sabatom.
Jeśliby porównać — wampiry paryskie były wobec nich prymitywne, nieobyte i nieokrzesane. Mogłem dostrzec jednak, że to właśnie paryskie wyrafinowanie i światowość spowodowały, że Armand i jego gromada tak bardzo oddalili się od świata śmiertelnych.
Kiedy stolica Francji stała się świecka, wampiry przywarły do starej magii, podczas gdy demony włoskie żyły pośród głęboko religijnych istot ludzkich, których życie przesiąknięte było ceremonią kościoła rzymskokatolickiego. Ci mężczyźni i kobiety takim samym szacunkiem darzyli zło, jak i Kościół Rzymski. W sumie odwieczna reguła demonów niezbyt różniła się od odwiecznych praw mieszkańców Italii, w związku z czym tutejsze wampiry poruszały się i rozwijały się w obu tych światach. Czy wierzyły w odwieczną regułę? Wzruszały ramionami. Sabat był dla nich wielką przyjemnością. Czy w końcu i my, Gabriela i ja, nie cieszyliśmy się nimi? Czy w końcu i my nie przyłączyliśmy się do tańców?
— Przybywajcie do nas, kiedy tylko zapragniecie — pożegnały nas rzymskie wampiry.
Co do Teatru Wampirów w Paryżu, tego wielkiego skandalu, który zaszokował wszystkich naszego gatunku na całym świecie, no cóż, uwierzyliby, gdyby zobaczyli na własne oczy. Wampiry grające na scenie, wampiry oślepiające ludzką publiczność swoimi trikami i naśladownictwem człowieka. Myśleli, że to już było zbyt straszliwie paryskie! Śmiali się. Oczywiście, przez cały ten czas otrzymywałem bezpośrednie informacje o teatrze. Zanim dotarliśmy do Petersburga, Roget przesłał mi długie sprawozdanie z „bystrości” nowej trupy:
„Poprzebierali się jak wielkie drewniane marionetki. Złote sznurki zwisały z belek okapowych do ich kostek, przegubów rąk i czubków głów. W ten sposób wydawało się, że są manipulowani. Jako marionetki oddają się niezwykle czarującym tańcom na scenie. Na swych białych policzkach wymalowane mają doskonałe okrągłe koła w różu, a ich oczy są szerokie jak szklane guziki. Nie uwierzyłby pan perfekcji, z którą udają nieożywione marionetki” — pisał.
„Orkiestra to jeszcze jeden cud na tej ziemi. Twarze bez wyrazu i pomalowane w takim samym stylu. Grający imitują mechanicznych muzyków — ruchome lalki, można się nabrać. Poruszane jakby po nakręceniu kluczem, piłują na swoich małych instrumentach albo dmuchają w małe rogi, tworząc prawdziwą muzykę!”
„Na tak zajmujących przedstawieniach na widowni zawsze dochodzi do kłótni między paniami a panami. Przedmiotem sporu jest to, czy grajkowie są lalkami, czy też prawdziwymi ludźmi”.
„Niektórzy udają, że cali są zrobieni z drewna, a głosy, które dobywają się z ust aktorów, są dziełem brzuchomówców”.
„Co do samych sztuk grywanych tutaj, byłyby nadzwyczaj niepokojące, gdyby nie były tak piękne i zręcznie przedstawione”.
„Jest taka jedna najpopularniejsza sztuka, w której występuje przebudzony wampir, powstający z grobu poprzez otwór w scenie. Przerażająca jest ta postać o rozczochranych włosach i potwornych kłach. Ale, zważ pan tylko, wampir zakochuje się w potężnej drewnianej lalce — kobiecie, nawet nie podejrzewając i nie zgadując do końca, że ona nie jest wcale żywa. Nie będzie w stanie pić krwi z jej szyi. Biedny wampir wkrótce ginie, a w tym właśnie momencie marionetka objawia wszystkim, że tak naprawdę ona właśnie żyje, choć zrobiona jest z drewna i ze złym uśmiechem wykonuje na scenie triumfalny taniec nad trupem pokonanego wampira”.
„Powiadam Panu, oglądać ów spektakl, to mrożące krew w żyłach przeżycie. A jednak widownia krzyczy i wiwatuje po jego zakończeniu”.
„W jeszcze innym małym tableau tancerze — marionetki ustawiają się wokół żywej dziewczyny, otaczając ją i wabiąc, by sama dała się podwiązać do złotych sznurków, jakby i ona była marionetką. Smutnym tego rezultatem jest, że sznurki zmuszają ją do nie kończącego się tańca, aż wreszcie życie uchodzi z jej ciała. Błaga wymownymi gestami, aby uwolniono ją z pajęczyny nitek, ale prawdziwe marionetki śmieją się tylko i szydzą z niej, gdy ona umiera”.
„Muzyka też jest niesamowita. Przywodzi na myśl Cyganów z wiejskich dni targowych. Orkiestrą kieruje monsieur de Lenfent i to właśnie dźwięk jego skrzypiec często otwiera wieczorne spotkanie”.
„Jako Pański prawnik gorąco radzę Panu zażądać części zysków, jakie przynosi owe zadziwiające przedsięwzięcie. Kolejki przed każdym przedstawieniem wydłużają się, zajmując część bulwaru, przy którym znajduje się teatr”.
Listy od Rogera zawsze wywoływały we mnie niepokój. Po ich przeczytaniu moje serce biło szybciej, a ja nie mogłem oprzeć się zdziwieniu. Czego właściwie oczekiwałem od tej trupy? Dlaczego ich odwaga i inwencja tak mnie zaskakiwały? Mieliśmy wszak wszyscy moc i siłę, by robić takie rzeczy.
Zanim osiadłem w Wenecji, gdzie większość czasu spędzałem na poszukiwaniu obrazów Mariusza, otrzymałem pierwszy list od Eleni. Jej listy pisane były z wyborną wampiryczną wprawą i umiejętnością.
Byli najpopularniejsi w nocnym życiu Paryża — pisała do mnie. „Aktorzy” przybywali z całej Europy, aby się do nich przyłączyć. Szybko więc ich trupa rozrosła się do dwudziestu, których nawet tak wielka metropolia jak Paryż z trudnością mogła wyżywić.
„Tylko najlepsi są przyjmowani, ci, którzy posiadają prawdziwie zdumiewający talent, ale ponad wszystko doceniamy dyskrecję. Nie życzymy sobie żadnego skandalu, jak łatwo sam możesz zgadnąć”.
Czule i tkliwie pisała o ich „Drogim Skrzypku”, informując mnie, że był ich największą inspiracją, że to on właśnie napisał większość tych pomysłowych sztuk, czerpiąc pomysły z książek, które czytał.
„Kiedy jednak nie pracuje, potrafi stać się nie do zniesienia. Trzeba go obserwować bez przerwy, aby nie powiększał naszej trzódki. Od czasu do czasu też wypowiada absolutnie szokujące rzeczy, i to do obcych ludzi, którzy na szczęście są zbyt rozsądni, aby w to uwierzyć”.
Innymi słowy próbował stworzyć nowe wampiry. I nie polował w ukryciu.
„Przede wszystkim to Nasz Najstarszy Przyjaciel (Armand oczywiście) jest tym, który może go powstrzymać. I robi to najbardziej uszczypliwymi i zjadliwymi groźbami. Muszę jednak powiedzieć, że nie wywierają one większego wrażenia na naszym Wioliniście. Często mówi o starych religijnych zwyczajach, o rytualnych ogniach, o przejściu w nowe królestwa istnienia”.
„Nie mogę powiedzieć, że nie darzymy go uczuciem miłości. Chociażby z twojej przyczyny, opiekowalibyśmy się nim zresztą nawet wtedy, gdyby tak nie było. Ale my go kochamy, a Nasz Najstarszy Przyjaciel w szczególności ma dla niego wiele sympatii. A jednak czuję się w obowiązku zauważyć, że dawnymi laty takie osoby nie przeżyłyby długo pośród nas”.
„Co do Naszego Najstarszego Przyjaciela, zastanawiam się czy poznałbyś go teraz. Wybudował wielką przybudówkę u stóp twojej wieży i mieszka tam pośród książek i obrazów, zupełnie jak jakiś uczony mąż, niewiele dbając o otaczający go świat. Jednakże każdej nocy przybywa do teatru w swoim czarnym powozie. Ogląda też spektakl ze swej zawoalowanej loży. To on rozstrzyga wszelkie dysputy między nami, prowadzi nas jak dawniej, to on ostrzega groźbami Naszego Boskiego Skrzypka. Nigdy nie zgadza się wystąpić na scenie. To on także przyjmuje nowych członków naszej trupy. Jak już ci pisałam, przybywają ze wszystkich stron. Nie musimy ich szukać. Sami pukają do naszych drzwi…”
„Wróć do nas” — pisała kończąc list. — „Zobaczysz, że jesteśmy o wiele bardziej interesujący, niż wydawaliśmy się wcześniej. Jest tysiąc różnych mrocznych cudów, o których nie mogę pisać ci w liście. Jesteśmy gwiezdną eksplozją w historii naszego gatunku. Nie mogliśmy też wybrać dogodniejszego momentu w historii tego wielkiego miasta dla naszego pomysłu. To za twoją sprawą żyjemy w tak wspaniałym czasie. Dlaczego zostawiłeś nas? Wróć do domu”.
Zatrzymałem przy sobie wszystkie te listy. Przechowywałem je pieczołowicie, tak jak przechowywałem listy od braci w Owernii. Oczyma wyobraźni widziałem owe marionetki. Słyszałem płacz skrzypiec Nickiego. Widziałem także Armanda, przyjeżdżającego czarnym powozem i zajmującego miejsce w swojej loży. Opisałem to wszystko ogólnie w moich dłuższych listach do Mariusza, pracując dłutem od czasu do czasu, gdzieś w ciemnych uliczkach, w bezpośredniej bliskości śpiących ludzi.
Mój powrót do Paryża nie wchodził w rachubę, bez względu na to, jak bardzo samotny miałbym się poczuć. Świat, który mnie otaczał, stał się moim kochankiem i moim nauczycielem. Byłem oczarowany katedrami, zamkami, muzeami i pałacami, które widziałem podczas moich podróży. W każdym nowym miejscu udawałem się prosto do serca jego społeczeństwa i towarzystwa. Wchłaniałem jego zabawy i jego plotki, poznawałem literaturę i muzykę, architekturę i sztukę.
Mógłbym zapełnić niezliczone tomy opisami tego, co zbadałem i doznałem, próbując zrozumieć świat. Byłem oczarowany cygańskimi skrzypkami i ulicznymi lalkarzami w równej mierze jak kastratami o fascynujących sopranach w operach kapiących od złota czy w chórach katedralnych. Przemierzałem burdele i jaskinie hazardu, gdzie marynarze pili na umór i gdzie zawsze i niezmiennie dochodziło do kłótni i bijatyk. Wszędzie, gdzie się zjawiłem, zaczytywałem się w lokalnych gazetach. Włóczyłem się po tawernach i nieraz zamawiałem potrawy, których i tak nigdy nie tknąłem, po to tylko, by stały przede mną. Wdawałem się w długie rozmowy ze śmiertelnymi, stawiając moim rozmówcom szklanice wina, wąchając dym z fajek i cygar, które palili, pozwalając, by ich zapachy osiadły na moich włosach i ubraniu.
Kiedy pozostawałem w domu, przemierzałem myślami królestwo książek, które należały do Gabrieli i były jej wyłącznością przez wszystkie te straszne dni jej śmiertelnego życia w naszym zamku w Owernii.
Zanim dotarliśmy do Włoch, poznałem już zupełnie nieźle łacinę aby studiować klasyków, a z pewnej starej weneckiej biblioteki w jednym z tamtejszych palazzo uczyniłem sobie nawet prywatną własną bibliotekę, którą nawiedzałem często, zaczytując się przez całą długą noc.
Podanie o Ozyrysie oczarowało mnie najbardziej, przywodząc powtórnie na myśl romantykę opowiadania Armanda i enigmatyczne słowa Mariusza. Z zapartym tchem wgłębiałem się we wszystkie stare wersje tej legendy.
Mamy oto starożytnego króla Ozyrysa, człowieka o nieziemskiej boskości, który odwodzi Egipcjan od kanibalizmu i uczy ich sztuki uprawiania ziemi oraz robienia wina. A w jaki sposób zostaje zamordowany przez swojego brata Tyfona? Zostaje nakłoniony do położenia się w skrzyni, której wymiary idealnie pasują do wymiarów jego ciała, a jego brat szybko przybija gwoździami wieko skrzyni. Następnie zostaje wrzucony do rzeki, a gdy jego wierna Izis odnajduje ciało, zostaje ponownie zaatakowany przez Tyfona, który rozczłonkowuje zwłoki. Wszystkie części jego ciała zostają jednak odnalezione z wyjątkiem jednej.
Dlaczego Mariusz w ogóle odwoływał się do tej legendy? Przecież nasuwało się samo na myśl, że wszystkie wampiry sypiają w trumnach, które w gruncie rzeczy są skrzyniami zrobionymi do wymiaru ich ciał; nawet ta żałosna hołota z Les Innocents sypiała w trumnach. Magnus powiedział do mnie:
— W takiej skrzyni albo jej podobnej zawsze musisz kłaść się na spoczynek.
Co do brakującej części ciała, której Izis nigdy nie odnalazła, no cóż, jest taka część naszego ciała, która nie poddaje się działaniu Mrocznego Daru, nie mylę, się, prawda? Potrafimy mówić, widzieć, smakować, oddychać, poruszać się, tak jak czynią to ludzie, ale w naszym przypadku nie ma mowy o prokreacji.
Podobnie było z Ozyrysem, który został Panem Martwych.
Czy to był wampir Bóg?
Nie mogłem przestać o tym myśleć. To pytanie sprawiało mi fizyczny ból. Ten bóg Ozyrys był dla Egipcjan bogiem wina, podobnie jak później dla Greków, choć przybrał imię Dionizosa. Dionizos był też „mrocznym bogiem” teatru, bogiem zła, którego opisał mi Nicki dawno temu, w domu, kiedy oboje byliśmy chłopcami. A teraz mieliśmy w Paryżu teatr pełen wampirów. Och tego było już za wiele.
Nie mogłem doczekać się chwili, aby opowiedzieć o tym wszystkim Gabrieli.
Ona jednak przyjęła to obojętnie, twierdząc, że takich starych historii są setki i nie warto się nad nimi wiele zastanawiać.
— Ozyrys był bogiem zbiorów — powiedziała. — Dla Egipcjan był dobrym bogiem. Co by to mogło mieć wspólnego z nami? — Zerknęła na książki, które studiowałem. — Musisz się jeszcze wiele nauczyć, mój synu. Ciała wielu starożytnych bogów były rozczłonkowywane, a potem opłakiwane przez boginie. Przeczytaj tylko o Akteonie i Adonisie. Starożytni uwielbiali takie historie.
I już jej nie było. Zostałem samotny w oświetlonej światłem świec bibliotece.
Zadumałem się nad snem Armanda o sanktuarium Tych Których Trzeba Ukrywać gdzieś daleko w górach. Czy magia prowadziła aż do czasów egipskich? Jak to się stało, że Dzieci Ciemności zapomniały o tym? Może to wszystko było tylko poezją? Wzmianka, o Tyfonie, mordercy brata, tylko poezją?
Wyszedłem z dłutem w ręku prosto w noc. Wypisałem moje pytania do Mariusza na kamieniach, które były starsze od nas obu. Mariusz stał się dla mnie tak realny, że zacząłem z nim rozmawiać, jak kiedyś z Nickim. Stał się moim powiernikiem; przyjmował całe moje podniecenie, cały entuzjazm i zadziwienie wszelakimi cudami i zagadkami świata.
W miarę pogłębiania się moich studiów, w miarę poszerzania się mojej wiedzy zacząłem rozumieć przerażający sens wieczności. Byłem sam pośród stworzeń ludzkich, a listy do Mariusza nie mogły odciągnąć mnie od poznania własnej potworności, tak jak kiedyś podczas pierwszych nocy paryskich, dawno dawno temu.
Prawie od samego początku przewidywania Armanda okazały się prawdziwe.
Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Francji, Gabriela przerywała naszą podróż, znikając od czasu do czasu na kilka dni. W Wiedniu nie było jej przy mnie przez prawie dwa tygodnie, a od czasu do czasu, kiedy zamieszkałem w palazzo w Wenecji, znikała już na całe miesiące. Podczas mojej pierwszej wizyty w Rzymie zniknęła na pół roku. Gdy w Neapolu znów zostawiła mnie samego, ze złością powróciłem do Wenecji bez niej, pozostawiając jej samej odnalezienie drogi do naszego Veneto, co oczywiście nie sprawiło jej większej trudności.
To otwarte, dzikie tereny przyciągały ją tak bardzo — lasy lub góry albo wysepki, które nie były zamieszkiwane przez ludzi. Wracała zwykle w opłakanym stanie. Jej buty były całkowicie zniszczone, ubranie poszarpane, włosy w beznadziejnych kudłach — wyglądała przerażająco. Wchodziła wtedy do pokoju w swoim brudnym i zaniedbanym ubraniu, gapiąc się na pęknięcia tynku lub na światło.
— Dlaczego nieśmiertelni mieliby pogrążyć się w lekturze czasopism i gazet? — zapytywała zwykle. — Albo mieszkać w pałacach? Lub nosić przy sobie złoto w kieszeniach? Albo pisać listy do swej śmiertelnej rodziny, którą dawno już zostawili za sobą?
I tym samym, pełnym grozy, tajemniczym, szybkim i przyciszonym głosem zaczynała mówić o ścianach skalnych, na które się wspinała, zamieciach śnieżnych, przez które się przedzierała, czy jaskiniach pełnych tajemniczych rysunków i znaków oraz skamielin.
Potem odchodziła równie bezgłośnie jak się zjawiała, zostawiając mnie znowu w oczekiwaniu i w gorzkim humorze. Którejś nocy podczas naszej pierwszej wizyty w Weronie zaskoczyła mnie pytaniem:
— Czy twój ojciec jeszcze żyje? — zapytała nagle.
Wróciła wtedy po dwóch miesiącach nieobecności. Tęskniłem za nią i oto zjawiła się, pytając o moją rodzinę, jakby jednak miało to dla niej znaczenie. A kiedy jej odpowiedziałem tak, choć jest bardzo chory — wydawało mi się, że nawet nie słuchała. Próbowałem jej powiedzieć, że sprawy we Francji wyglądały naprawdę ponuro. Z całą pewnością dojdzie do rewolucji. Potrząsnęła głową i machnęła na to ręką.
— Nie myśl już o nich więcej — powiedziała. — Zapomnij o nich.
I tyle ją widziałem.
Prawda była jednak taka, że wcale nie chciałem o nich zapomnieć. Nie przestałem pisywać do Rogeta, dopominając się wieści o mojej rodzinie. Pisałem do niego częściej niż do Eleni w teatrze. Czekałem na przesyłki z portretami moich bratanic i bratanków. Wysyłałem prezenty do Francji z każdego miejsca, w którym zatrzymywaliśmy się dłużej. I naprawdę martwiły mnie, jak zresztą każdego śmiertelnego Francuza, informacje o możliwości wybuchu rewolucji.
Wreszcie, gdy nieobecności Gabrieli stawały się dłuższe, a chwile, które spędzaliśmy razem, coraz bardziej napięte i wymuszone, zacząłem wdawać się z nią w spory na bieżące tematy.
— Czas i tak pochłonie naszą rodzinę — powiedziałem. — Czas pochłonie Francję taką, jaką znaliśmy. Dlaczego więc mielibyśmy teraz o nich zapominać, kiedy możemy jeszcze się nimi cieszyć? Potrzebuję tego, musisz wiedzieć o tym. Tym właśnie jest dla mnie życie!
To jednak była tylko połowa całej sprawy. I z nią nie przebywałem teraz dłużej niż z innymi. Musiała chyba wiedzieć, o co mi chodziło. Musiała chyba wyczuć zawarty w tym wyrzut. Małe utarczki, takie jak ta, wprawiały ją w pełną smutku zadumę. Wywoływały w niej tkliwość. Pozwalała mi wtedy oczyścić swoje ubranie, czesać jej włosy. Potem polowaliśmy razem i rozmawialiśmy. Może nawet byłaby skłonna pójść ze mną do kasyna gry i kawiarń czy do opery. Przez chwilę byłaby wielką i piękną damą.
Takie chwile zbliżały nas na powrót do siebie. Unieśmiertelniały naszą wiarę, że tworzymy nadal nasz mały klan, parę kochanków triumfujących nad światem śmiertelnych.
Siedząc przy ogniu w jakiejś wiejskiej willi, jadąc razem na siedzeniu woźnicy w powozie, gdy ja trzymałem lejce i powoziłem, spacerując ręka w rękę o północy przez las — ciągle jeszcze dzieliliśmy się naszymi obserwacjami i wrażeniami.
Chodziliśmy razem badać domy nawiedzone przez duchy; była to zupełnie nowa rozrywka, której ostatnio oddawaliśmy się z lubością. W rzeczy samej, Gabriela wracała czasami z jakiejś swojej podróży właśnie dlatego, że słyszała o takim miejscu i chciała, abym udał się tam z nią. Oczywiście, w większości przypadków nie znajdowaliśmy niczego w pustych budynkach, a ci ich mieszkańcy, którzy mieli być opętani czy opanowani przez diabła, okazywali się po prostu najzwyczajniej obłąkanymi. A jednak nieraz zdarzało się tak, że byliśmy świadkami ulotnych zjaw czy spustoszenia, których nie można było w żaden sposób logicznie wytłumaczyć — przedmioty latały w powietrzu, z ust opętanych dzieci wydobywał się ryk, lodowate prądy powietrza zdmuchiwały świece w pokoju, który był zamknięty na trzy spusty. Nigdy jednak niczego z takich wizyt się nie nauczyliśmy. Nie widzieliśmy niczego więcej ponad to, co było już opisane przez z górą setkę uczonych zajmujących się tym tematem. W końcu stało się to dla nas po prostu zwyczajną rozrywką. Kiedy teraz przypominam sobie tamte wydarzenia, wiem, że byliśmy ze sobą razem, gdyż to trzymało nas blisko siebie i dawało wesołe chwile, które przeżywaliśmy wspólnie, a których nie moglibyśmy doznawać oddzielnie.
Mijały lata. Coraz częstsze i dłuższe nieobecności Gabrieli nie były jedynym powodem niszczenia naszych uczuć i przywiązania do siebie. Bardziej destrukcyjny był jej sposób bycia, kiedy była ze mną, i pomysły, które przedkładała. Nadal jeszcze miała zwyczaj mówienia wprost tego, co przychodziło jej do głowy. Którejś nocy w naszym domu przy Via Ghibellina we Florencji pojawiła się nagle po zgoła miesięcznej nieobecności i natychmiast zaczęła mi objaśniać:
— Czy wiesz, że stworzenia nocy dojrzały już do tego, aby mieć przywódcę — powiedziała. — Nie jakiegoś zabobonnego, bełkotliwego kacyka starego obrządku, ale wielkiego mrocznego monarchę, który ożywi i wstrząśnie nami zgodnie z nowymi zasadami naszego życia.
— Jakimi zasadami? — zapytałem.
Ignorując moje pytanie, mówiła dalej:
— Wyobraź sobie, że nie chodzi tu tylko o obmierzłe i z ukrycia pożywianie się ludzką krwią, ale o coś tak wielkiego, jak ongiś Wieża Babel, zanim została zamieniona w ruinę gniewem Bożym. Mam na myśli przywódcę, który zamieszkuje pałac Szatana i który stamtąd wysyła swoich wyznawców na ziemię, by za ich sprawą brat obrócił się przeciwko bratu, matki zabijały swoje dzieci, by wszystkie wspaniałe dzieła człowieka rzucono na pożarcie płomieniom, by samą ziemię spalić i zwęglić, aby życie na niej stało się niemożliwe, a wszyscy umarliby z głodu, wszyscy, winni i niewinni! Wnieść cierpienia i chaos wszędzie, gdzie tylko można, powalić siły dobra, by ludziom pozostała już tylko rozpacz. To jest dopiero coś, co godne byłoby imienia zła. To jest prawdziwe zadanie dla szatana. Teraz my jesteśmy niczym, ty i ja, poza egzotyką w Dzikim Ogrodzie, jak ty to określasz, a świat jest nadal taki sam, jakim go widziałam w moich książkach jeszcze wtedy, w Owernii, wiele lat temu.
Nienawidziłem takiej mowy. A przecież cieszyłem się, że była razem ze mną w pokoju, że mogłem rozmawiać z kimś, kto nie był oszukiwanym przeze mnie człowiekiem śmiertelnym, że nie byłem samotny ze swoimi listami z domu.
— Ale co z zagadnieniem i pytaniami natury estetycznej? — zapytałem. — Co z tym, o czym mówiłaś Armandowi, że chciałabyś poznać sens istnienia piękna, i jak to się dzieje, że tak bardzo jeszcze wpływa na nas?
Wzruszyła ramionami.
— Kiedy świat człowieka śmiertelnego leżeć będzie w ruinie, dopiero wtedy zwycięży piękno. Drzewa odrosną na nowo tam, gdzie do tej pory były ulice, kwiaty na powrót pokryją łąki, które teraz są ociekającymi wilgocią polami z ludzkimi ruderami i szopami. Zniszczenie tego ma być celem szatańskiego mistrza. Ujrzeć na nowo dziką trawę i gęsty las, które pokryją wszystkie ślady ludzkiej bytności na ziemi.
— Ale dlaczego nazywać to wszystko dziełem szatańskim? — zapytałem. — Dlaczego nie nazwać tego po prostu chaosem? Przecież w rzeczywistości tym skończyłoby się to wszystko.
— Ponieważ — odrzekła — tak tylko nazwaliby to ludzie. To oni wymyślili Szatana, czyż nie? „Szatański” to zaledwie przymiotnik, którym określają zachowanie naruszających porządek, w którym oni właśnie chcą żyć.
— Nie rozumiem.
— No cóż, rusz swą nieśmiertelną głową mój błękitnooki i złotowłosy, mój smukły Wolfkiller — odpowiedziała. — Zupełnie możliwe, że to Bóg stworzył ten świat, tak jak powiedział Armand.
— Czy to właśnie odkryłaś w lasach? Powiedziały ci o tym liście?
Roześmiała się.
— Oczywiście Bóg niekoniecznie jest antropomorficzny albo kimś, kogo my w naszym kolosalnym egotyzmie i sentymentalizmie nazywamy „porządną osobą”. Bóg jednak prawdopodobnie istnieje. Szatan jednakże jest już wymysłem człowieka, pojedynczą nazwą przypisywaną sile, która chce obalić cywilizowany porządek rzeczy. Pierwszy człowiek, który ustanowił prawo — niech to będzie Mojżesz czy starożytny król egipski Ozyrys — stworzył też diabła. Diabeł miał być tym, który nakłania ciebie do złamania tych praw. A my jesteśmy naprawdę „szatańskimi” w tym, że nie przestrzegamy żadnych praw, które stworzono właśnie dla ochrony człowieka. Dlaczego więc nie rozwalić tego od wewnątrz? Dlaczego nie wywołać płomieni zła, które pożrą całą ziemską cywilizację?
Byłem zbyt przerażony, aby jej odpowiedzieć.
— Nie martw się. — Usłyszałem jej śmiech. — Nie zrobię tego, ale ciekawa jestem, co wydarzy się w ciągu najbliższych dziesięcioleci. Czy ktoś inny nie zrobi tego za nas?
— Mam nadzieję, że nie — odrzekłem. — Pozwól, że ujmę to inaczej. Jeśli któryś z nas spróbuje tego, dojdzie do wojny.
— Dlaczego. Przecież wszyscy pójdą jego śladem.
— Ja nie pójdę. Wystąpię przeciwko nim.
— Och, rozbawiasz mnie, Lestat — odrzekła.
— To mało — powiedziałem.
— Mało! — Wyglądała za okno na dziedziniec, ale teraz odwróciła wzrok, a krew napłynęła jej do twarzy. — Zniszczyć wszystkie miasta na ziemi? Kiedy nazwałeś Teatr Wampirów drobnostką, rozumiałam to, ale teraz to już sam sobie zaprzeczasz.
— To mało zniszczyć wszystko zaledwie dla samego dzieła zniszczenia, nie uważasz?
— Jesteś niemożliwy — odrzekła. — W odległej przyszłości może znaleźć się taki przywódca. Zmniejszy człowieka do nagości i strachu, z których przybył. A my będziemy karmić się nim bez wysiłku, jak zawsze do tej pory czyniliśmy. Natomiast Dziki Ogród, jak ty go nazywasz, rozprzestrzeni się na cały świat.
— Mam nadzieję, że kiedyś ktoś spróbuje — odrzekłem. — Ponieważ wtedy ja powstanę przeciwko niemu i zrobię wszystko, aby go pokonać. Być może wtedy, jeśli wyruszę na walkę, aby uchronić człowieka od tego, będę mógł być zbawiony.
Byłem bardzo rozzłoszczony. Wstałem z fotela i wyszedłem na podwórko. Gabriela ruszyła za mną.
— Właśnie podałeś najstarszą istniejącą w chrześcijaństwie argumentację istnienia zła — powiedziała. — Istnieje po to, abyśmy mogli z nim walczyć i czynić dobro.
— Jakie to okropne i głupie — odrzekłem.
— Jest coś, czego w tobie kompletnie nie rozumiem — mówiła dalej. Trzymasz się tego twojego przestarzałego poczucia dobra i doskonałości z wytrwałością, która jest dosłownie nie do poruszenia. A przecież jesteś taki dobry w tym, co robisz! Polujesz na swoje ofiary jak jakiś czarny anioł. Zabijasz bezlitośnie. Ucztujesz całą długą noc, jeśli tylko zechcesz.
— No i co? — spojrzałem na nią zimno. — Nie wiem, jak można być kiepskim w swojej niegodziwości.
Roześmiała się.
— Byłem dobrym strzelcem, kiedy byłem młody — powiedziałem. — A teraz też jestem dobry w tym, co robię. Tyle można powiedzieć, by zrozumieć nasze pojęcie słowa „dobry”.
Kiedy odeszła, położyłem się na kamiennych płytach dziedzińca i spoglądałem na gwiazdy, rozmyślając o tych wszystkich obrazach i rzeźbach, które miałem okazję tu, we Florencji, zobaczyć. Wiedziałem, że nienawidzę miejsc, gdzie nad okolicą górują tylko wysokie drzewa, a najmilszy i najsłodszy moim uszom był dźwięk ludzkich głosów. Czy to, co odczuwałem i o czym myślałem, miało jednak jakieś znaczenie?
Gabriela nie zawsze zaskakiwała mnie aż tak uderzeniowo swoją dziwaczną filozofią. Od czasu do czasu, kiedy się pojawiała, opowiadała mi także o praktycznych rzeczach, których się nauczyła. Właściwie była odważniejsza i śmielsza w poszukiwaniu przygód niż ja. Nauczyła mnie wielu rzeczy. Okazało się, że możemy spokojnie spać w ziemi. Upewniła się co do tego jeszcze przed naszym wyjazdem z Francji. Trumny i groby nie miały więc większego znaczenia. Okazało się też, że całkiem naturalnie jej ciało wydostaje się z ziemi o zmierzchu słońca, nawet krótko przed obudzeniem.
Ci śmiertelni, którzy mieliby to szczęście odkryć nas podczas dnia, jeżeli nie wystawiliby natychmiast naszych ciał na słońce, byliby z góry skazani na śmierć. Na przykład, gdzieś w okolicach Palermo Gabriela spała w piwniczce głęboko pod jakimś opuszczonym domem, a kiedy obudziła się, jej oczy i twarz paliły ją, jakby były poparzone, a prawą ręką trzymała ciało jakiegoś człowieka, już nieżywego, który najwyraźniej zakłócił w jakiś sposób jej sen.
— Został uduszony — wyjaśniła mu — a moja dłoń nadal była zaciśnięta na jego krtani. Twarz mi płonęła z powodu tej niewielkiej ilości światła, które przedostało się przez otwarte drzwi.
— A co by było, gdyby ich było kilku? — zapytałem, w dziwny sposób poddając się jej czarowi.
Potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami. Teraz sypiała już zawsze w ziemi, a nie w piwniczkach czy trumnach. Nikt już nie mógł zaskoczyć jej podczas snu.
Nie powiedziałem tego, ale ja sam uważałem, że w sypianiu w krypcie jest pewien wdzięk. Było wiele romantyczności w conocnym wstawaniu z grobu. Ja postępowałem zupełnie odwrotnie niż Gabriela i w każdym miejscu, gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej, musiałem mieć dla siebie nową trumnę. Nie sypiałem na cmentarzach czy w kościołach, co w podróży było naszym zwyczajem, ale zawsze w kryjówkach domostw.
Nie mogę powiedzieć, że nie słuchała tego, co do niej mówię. Słuchała uważnie, kiedy opisywałem jej wielkie dzieła sztuki, które widziałem w Muzeum Watykańskim, czy chóry, których słuchałem w katedrze, czy wreszcie kiedy opisywałem jej sny, które śniłem ostatniej godziny przed przebudzeniem, sny, które zdawały się zakłócone myślami ludzi śmiertelnych przechodzących niedaleko mojego legowiska. Może tylko przyglądała się ruchom moich warg, kto to wie? A potem znikała ponownie bez słowa wyjaśnienia, a ja spacerowałem samotnie po ulicach, głośno szepcząc słowa do Mariusza i pisząc do niego długie listy, co zajmowało mi nierzadko całą noc.
Czego chciałem od niej? Żeby była bardziej ludzka? Bardziej podobna do mnie. Wracały obsesyjnie przepowiednie Armanda. Jakżeż i ona mogła nie myśleć o nich? Musiała chyba zdawać sobie sprawę z tego, co się między nami działo, że coraz bardziej oddalaliśmy się od siebie, że moje serce krwawiło, jednak zbyt wiele było we mnie dumy, by jej o tym powiedzieć.
— Proszę cię, Gabrielo, nie mogę już dłużej znieść tej samotności! Zostań ze mną.
Do czasu naszego wyjazdu z Włoch prowadziłem niebezpieczne małe gierki ze śmiertelnymi. Wybierałem mężczyznę albo kobietę, która duchowo wydawała się idealna i odpowiadała moim planom, po czym śledziłem ją. Trwało to najpierw tydzień, później miesiąc, czasami nawet dłużej. Zakochiwałem się w wybrance lub wybrańcu. Wyobrażałem sobie naszą przyjaźń, rozmowy, zażyłość, których nigdy nie mieliśmy doświadczyć. Wyobrażałem sobie, że w pewnej magicznej chwili powiedziałbym: „Widzisz jednak, kim jestem naprawdę”, a owa istota ludzka, w nadzwyczajnym, nadludzkim zrozumieniu odpowiedziałaby: „Tak, widzę. Rozumiem”.
Nonsens. Zupełnie jak w baśni, gdzie księżniczka oddaje swoją bezinteresowną miłość księciu, który jest zaczarowany i na powrót staje się sobą, przestając być obrzydliwym potworem. Tylko że w mojej mrocznej baśni ja przemieniałem się w mojego śmiertelnego partnera. Stawaliśmy się jednością, a ja znów byłem ciałem i krwią.
Śliczny pomysł, co? Tyle że zacząłem coraz więcej myśleć o ostrzeżeniach Armanda i w związku z tym istniało niebezpieczeństwo, że znowu użyję Mrocznej Zamiany z tych samych powodów, z których użyłem go wcześniej. Przestałem się tak bawić? Po prostu powróciłem do zwykłych polowań, którym towarzyszyło poczucie zemsty i okrucieństwa. Złoczyńcy nie byli moimi jedynymi ofiarami.
W Atenach napisałem następującą wiadomość dla Mariusza: „Nie wiem, dlaczego nadal jeszcze żyję. Nie poszukuję prawdy. Nie wierzę z nią. Nie mam nadziei uzyskać od ciebie żadnych starożytnych tajemnic, czymkolwiek by one nie były. Wierzę jednak w coś. Być może po prostu w piękno świata, przez który wędruję, albo w samą wolę życia. Uzyskałem swój dar zbyt wcześnie. Bez żadnej konkretnej przyczyny. I już w wieku trzydziestu lat przeżytych jako istota nieśmiertelna mam pewną świadomość, dlaczego tak wielu z nas zmarnowało ów dar, zrezygnowało z niego. A przecież idę dalej. I nadal szukam ciebie”.
Jak długo wędrowałem w ten sposób po Europie i Azji — nie wiem. Pomimo bowiem wszystkich narzekań na samotność, przywykłem do niej. Przede mną wciąż były nowe miasta, nowe ofiary, nowe języki i nowa muzyka, którą mogłem usłyszeć. Bez względu na to, jak silnie odczuwałem swój ból, po prostu nastawiałem się całkowicie na nowe miejsce naszego przeznaczenia. W końcu chciałem poznać wszystkie miasta na ziemi, nawet odległe stolice Indii i Chin, gdzie już najprostsze przedmioty zdawałyby się czymś zupełnie obcym, a umysły, w które wdzierałbym się, równie odmienne jak u ludzi z jakiegoś innego świata.
Gdy tak podążaliśmy coraz bardziej na południe, w kierunku Azji Mniejszej, Gabriela poczuła się tak zafascynowana nowym i obcym krajem, że już zupełnie rzadko widywałem ją przy moim boku.
Tymczasem we Francji wszystko zbliżało się nieuchronnie do straszliwego punktu kulminacyjnego nie tylko dla świata ludzi żywych, na którym nadal beznadziejnie się zamartwiałem, ale również dla świata wampirów z teatru.
Nim jeszcze opuściłem Grecję, doszły do moich uszu niepokojące wiadomości o kłopotach w domu. Usłyszałem je od francuskich i angielskich podróżników, a kiedy dotarłem do europejskiego zajazdu w Ankarze, zostałem tam czekającą na mnie dużą paczkę listów.
Roget wyprowadził wszystkie moje pieniądze z Francji i ulokował je bezpiecznie w obcych bankach. „Nie wolno Panu nawet rozważać w obecnej chwili powrotu do Paryża” — pisał. — „Poradziłem Pańskiemu ojcu i braciom, aby trzymali się z dala od wszelkich sprzeczek. Idzie teraz czas, który nie będzie sprzyjał monarchistom w naszym kraju”.
Eleni o tym samym pisała na swój szczególny sposób:
„Publiczność chce oglądać na scenie arystokrację wystrychniętą na dudka. W jednej z naszych małych sztuk przedstawiamy kukłę niezgrabnej królowej, bezlitośnie zatratowanej przez nieostrożny oddział żołnierzy, którymi wcześniej chciała dowodzić. Wywołuje to gromkie śmiechy i okrzyki”.
„Duchowieństwo również dojrzało do tego, by stać się pośmiewiskiem. W innej sztuce mamy nadętego księdza — marionetkę, który przychodzi ukarać i wychłostać grupę tańczących dziewczyn — marionetek za ich nieprzystojne prowadzenie się. Niestety! Ich nauczycielem tańca okazuje się diabeł o czerwonych rogach, który zamienia nieszczęsnego księdza w wilkołaka, który od tej pory trzymany jest przez śmiejące się z niego dziewczyny w złotej klatce”.
„Wszystkie te pomysły są dziełem geniuszu Naszego Boskiego Skrzypka. Musimy jednak towarzyszyć mu nieprzerwanie cały czas. Aby zmusić do pisania, przywiązujemy go do fotela. Kładziemy przed nim papier i atrament. Jeśli to nie skutkuje, każemy mu dyktować, a sami spisujemy treść na papierze”.
„Na ulicy zaczepiał przechodniów i opowiadał im żarliwie, że są na tym świecie tak przerażające rzeczy, o których im się nawet nie śniło. I zapewniam cię, że gdyby Paryż nie był teraz tak bardzo zajęty czytaniem paszkwili na królową Marię Antoninę, mógłby doprowadzić do naszego ujawnienia. Nasz Najstarszy Przyjaciel staje się z każdą nocą coraz bardziej rozzłoszczony”.
Natychmiast jej odpisałem, błagając, by zachowała jeszcze trochę cierpliwości dla Nickiego, aby pomogła mu w tych jego pierwszych latach. Z całą pewnością można na niego wpływać — pisałem. Po raz pierwszy też zapytałem ją: „Czy gdybym wrócił, miałbym dość siły, by zmienić bieg wydarzeń”? Długo patrzyłem na list, nim go podpisałem. Ręce mi drżały. Wreszcie zapieczętowałem list i wysłałem natychmiast.
Jakżeż mogłem wrócić? Pomimo samotności nie mogłem nawet znieść myśli o powrocie do Paryża, o ponownym zobaczeniu mojego teatrzyku. Co mógłbym zrobić dla Nicolasa, gdybym tam był? Dawne ostrzeżenia Armanda zabrzmiały mi znowu w uszach. Bez względu na to, gdzie się znajdowałem, Armand i Nicki byli tam obaj razem ze mną. Armand, pełen ponurych ostrzeżeń i przepowiedni, i Nicolas, naigrawający się i urągający mi swoją historią, co zmieniła się w nienawiść.
Nigdy dotąd tak nie potrzebowałem Gabrieli jak teraz. Ona jednak wysforowała się w naszej podróży mocno do przodu. Od czasu do czasu przypominałem sobie, jak to było, zanim opuściłem Paryż. Teraz jednak nie oczekiwałem już od niej niczego.
W Damaszku oczekiwała na mnie odpowiedź Eleni:
„Pogardza tobą i nienawidzi równie silnie jak poprzednio. Kiedy podpowiadamy mu, że, być może, powinien połączyć się z tobą, odpowiada nie kończącym się śmiechem. Piszę o tym wszystkim nie dlatego, aby Ci urągać, ale żebyś wiedział, że robimy absolutnie wszystko, aby chronić to dziecko, które nigdy nie powinno było urodzić się dla Ciemności. Moc, jaką otrzymał, przytłacza go, ogłusza, otumania, i wreszcie doprowadza do obłędu. Już przedtem mieliśmy sposobność widzieć podobne rzeczy i ich smutny koniec”.
„A jednak to on właśnie napisał w ostatnim miesiącu najwspanialsze sztuki dla naszego teatrzyku. Tancerze — marionetki w kwiecie wieku powalone zostają zarazą i ułożone pod płytami nagrobnymi i wieńcami na wieczny spoczynek. Opłakuje ich ksiądz. Któregoś dnia na cmentarzu zjawia się młody skrzypek. Za sprawą muzyki zmarli powstają z grobów jako wampiry. Ubrani są wszyscy w czarne jedwabne peleryny przewiązane czarnymi atłasowymi wstążkami. Wychodzą ze swych grobów, tańcząc radośnie i udają się za skrzypkiem w kierunku Paryża, pięknie oddanym na obrazie wymalowanym na płótnie w głębi sceny. Tłum po prostu wpada w szał. Mówię ci, mogliby ucztować nad śmiertelną żywą ofiarą, wprost na scenie, a paryżanie, myśląc, że to jakaś nowa iluzja, radośnie przypatrywaliby się temu, nie podejrzewając niczego”.
Otrzymałem także przerażający list od Rogeta.
Paryż był w szponach rewolucyjnego szaleństwa. Króla Ludwika zmuszono do uznania Zgromadzenia Narodowego. Ludzie wszelkich stanów jednoczyli się przeciw niemu na nie spotykaną dotąd skalę. Roget wysłał na południe posłańca, aby ten zobaczył, co dzieje się z moją rodziną i sam poznał nastroje rewolucyjne na wsi.
Odpowiedziałem na oba listy z oczywistym zaniepokojeniem i poczuciem beznadziejności.
Gdy wysłałem moje rzeczy osobiste do Kairu, miałem nieodparte przeczucie, że wszystko to, od czego byłem uzależniony, znajdowało się teraz w niebezpieczeństwie. Na zewnątrz pozostałem nie zmieniony i kontynuowałem zwyczajną maskaradę podróżującego dżentelmena. W środku nadal pozostawałem demonem polującym w ciemnych uliczkach.
Mówiłem sobie, że najważniejsze teraz to pojechać na południe, do Egiptu, bo Egipt jest krajem starożytnych wspaniałości i nie przemijających cudów; kraj ten oczaruje mnie i sprawi, że zapomnę o wydarzeniach w Paryżu, wobec których i tak byłem przecież zupełnie bezsilny. Egipt, bardziej niż jakikolwiek kraj na świecie, był miejscem, gdzie śmierć była uwielbiana i kochana.
Wreszcie, gdzieś na pustyni Arabii, znów pojawiła się, jak duch, Gabriela i razem wyruszyliśmy w dalszą podróż.
Na jakiś miesiąc przed dotarciem do Kairu, podczas postoju w zajeździe dla Europejczyków, natknąłem się na dziwną przesyłkę do mnie. Była to paczuszka. Natychmiast rozpoznałem pismo Eleni, ale nie miałem pojęcia, dlaczego miałaby wysyłać mi jakieś paczki. Gapiłem się więc na nią przez dobry kwadrans i żadna sensowna myśl nie przychodziła mi do głowy.
Nie było żadnej wiadomości od Rogeta.
Dlaczego nie napisał do mnie? — pomyślałem. Co to za paczuszka? Dlaczego tutaj?
Wreszcie zdałem sobie sprawę, że siedzę tak już w pokoju od dobrej godziny, otoczony kuframi podróżnymi i pakami, gapiąc się na tę paczuszkę i że Gabriela, która widocznie jeszcze nie była gotowa do następnej samotnej wyprawy, stanęła obok i przyglądała mi się uważnie.
— Wyszłabyś na chwilę? — szepnąłem.
— Jeśli sobie tego życzysz — odrzekła.
Trzeba otworzyć paczuszkę, tak, otworzyć i przekonać się wreszcie, co jest w środku. A jednak w tej chwili równie ważne było dla mnie rozejrzeć się po pustym pokoju i wyobrazić sobie, że oto jestem w wiejskiej gospodzie w Owernii.
— Przyśniłeś mi się — powiedziałem głośno, zerkając na paczuszkę. — Śniło mi się, że wędrowaliśmy razem przez świat, ty i ja, i obaj byliśmy pogodni; śniło mi się, że karmiliśmy się złoczyńcami, tak jak czynił to Mariusz, a gdy rozglądaliśmy się dookoła, widzieliśmy tylko strach i przerażenie, i smutek tajemnicy, którą dostrzegaliśmy. My jednak byliśmy silni. Mogliśmy tak żyć już zawsze. Rozmawialiśmy wreszcie. „Nasza rozmowa” trwała bez końca.
Rozdarłem papier pakunkowy i ujrzałem futerał skrzypiec Stradivariusa.
Chciałem jeszcze coś powiedzieć, już tylko do siebie, ale słowa uwięzły mi w gardle. Ze ściśniętym gardłem sięgnąłem po list, który wysunął się z boku polerowanego drewna.
„Stało się najgorsze, jak się tego obawiałem. Nasz Najstarszy Przyjaciel, doprowadzony do szału wybrykami Naszego Wiolinisty, uwięził go w twojej dawnej siedzibie. I choć do jego celi wrzucono jego skrzypce, odebrano mu obie dłonie”.
„Spróbuj to zrozumieć razem z nami. Jego dłonie mogły mu zostać jeszcze zwrócone. Rzeczone części ciała zostały zamknięte w bezpiecznym miejscu przez Naszego Najstarszego Przyjaciela, który nie zezwolił Naszemu Rannemu na żadne pożywienie przez pięć kolejnych nocy”.
„Wreszcie cała nasza trupa ujęła się u Naszego Najstarszego Przyjaciela za Nickim, prosząc, aby go wypuścił i oddał mu to wszystko, co należało do niego. Stało się tak. Jednak Nicolas, oszalały z bólu i głodu — odmieniony całkowicie — wpadł w nie dające się przerwać milczenie i pozostał taki przez dłuższy czas”.
„Na koniec przyszedł do nas i przemówił, ale tylko po to, żeby poinformować nas, że wzorem ludzi śmiertelnych uporządkował swoje sprawy. Przekazał nam całą półkę świeżo napisanych dla naszego teatru sztuk. Zażądał jednocześnie, byśmy zwołali gdzieś poza miastem Sabat dla niego i rozpalili, jak zawsze w takich przypadkach, wielki ogień. Zagroził jednocześnie, że jeśli tego nie uczynimy, to on uczyni z naszego teatru swój stos pogrzebowy. Nasz Najstarszy Przyjaciel uroczyście potwierdził obietnicę spełnienia jego życzenia i muszę ci powiedzieć, że chyba nigdy w życiu nie widziałeś takiego sabatu jak ten. Wydaje mi się bowiem, że wyglądaliśmy w naszych perukach i teatralnych kostiumach jeszcze bardziej piekielnie niż kiedykolwiek. Upiorne były nasze korowody i śpiewy wykonywane z aktorską brawurą”.
,, — Powinniśmy byli zorganizować to na bulwarze w mieście — powiedział. — Teraz wyślijcie to mojemu stwórcy — dodał, po czym włożył w moje ręce skrzypce. Zaczęliśmy tańczyć wszyscy, wywołując w sobie zwyczajny w takich razach szał. Sądzę, że nigdy nie byliśmy bardziej poruszeni, bardziej przerażeni i smutni, jak właśnie wtedy. On sam zaś wszedł między płomienie”.
„Wiem, jak ta wiadomość podziała na ciebie. Zrozum jednak, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, aby zapobiec temu, co wreszcie się i tak wydarzyło. Nasz Najstarszy Przyjaciel był zmartwiony i zasmucony. Myślę też, że powinieneś wiedzieć, iż kiedy wróciliśmy do Paryża, odkryliśmy, że Nicki załatwił oficjalnie formalności, dzięki którym teatr teraz miał się nazywać Teatrem Wampirów, i że odpowiedni szyld znajdował się już nawet na frontonie budynku. Ponieważ jego najlepsze sztuki zawsze pełne były wampirów i wilkołaków czy też podobnych nieziemskich stworów, a publika przyjęła tę nazwę z rozbawieniem, nikt z nas nie chciał jej więc zmieniać. Było to jak dobry chwyt reklamowy i pasowało do atmosfery ówczesnego Paryża”.
Wiele godzin później, gdy wreszcie zszedłem po schodach na ulicę, ujrzałem bladego, lecz prześlicznej urody ducha kobiety, ukrywającego się w cieniu — obraz młodego francuskiego badacza tego kraju, w zabrudzonym lnianym ubraniu, brązowych skórzanych butach, słomkowym kapeluszu nasuniętym mocno na oczy.
Oczywiście wiedziałem, kim była, wiedziałem, że kiedyś kochaliśmy się, ona i ja, przez chwilę jednak wydawało się to czymś, o czym ledwie pamiętam, albo czymś, w co sam nie bardzo wierzę. Myślę, że chciałem jej powiedzieć coś przykrego, złego, coś, co by ją zraziło i odtrąciło ode mnie. Kiedy jednak podeszła blisko i stanęła obok mnie, nic nie powiedziałem. Podałem jej tylko list, nie musieliśmy więc rozmawiać. Przeczytała go i odłożyła, a potem objęła mnie w ten sam sposób, jak czyniła to kiedyś dawno. Jakiś czas szliśmy razem przez mroczne ulice miasta.
Zapach śmierci i palenisk, zapach piasku i nawozu wielbłądziego. Zapach Egiptu. Zapach miejsca, które pozostało takie same od sześciu tysięcy lat.
— Czy mogę coś dla ciebie zrobić, kochanie? — szepnęła.
— Nic — odrzekłem.
To w końcu ja byłem przyczyną wszystkiego. To ja uwiodłem go, stworzyłem go tym, kim był, by wreszcie pozostawić samego. To ja przecież odwróciłem bieg wydarzeń w jego życiu i w ślepej nieznajomości odebrałem mu jego ludzki szlak.
Gabriela stała obok mnie bez słowa, gdy wypisywałem wiadomość do Mariusza na ścianie jakiejś starożytnej świątyni. Napisałem o końcu, jaki los spotkał Nicolasa, skrzypka z Teatru Wampirów. Wyryłem słowa głęboko, jak zrobiłby to jakiś egipski rzemieślnik. Epitafium dla Nicolasa, kamień milowy w zapomnieniu, którego być może nikt nawet nie przeczyta, a tym bardziej zrozumie.
To było dziwne. Mieć ją przy sobie w tej chwili, gdy pozostawała ze mną godzina po godzinie.
— Nie wrócisz do Francji, prawda? — zapytała mnie wreszcie. — Nie wrócisz z tego powodu?
— Dłonie? — zapytałem ją. — Obcięcie dłoni?
Spojrzała na mnie, a jej twarz wygładziła się, jakby jakiś wstrząs pozbawił ją wyrazu. Ona jednak wiedziała. Przeczytała list. Co ją zaszokowało? Może sposób, w jaki to powiedziałem.
— Pomyślałaś, że wrócę, aby się zemścić?
Przytaknęła głową niepewnie. Nie chciała, abym w ogóle zastanawiał się nad taką ewentualnością.
— Jakżeż mógłbym to zrobić? — zapytałem. — To byłaby hipokryzja, prawda; zostawiłem tam Nicolasa, licząc na nich wszystkich, aby robili to, co miało być zrobione?
Zmiany w jej twarzy były zbyt subtelne, aby je opisać. Nie podobało mi się to, że widzę, jak wiele sama czuje. To zupełnie do niej nie pasowało.
— Faktem jest, że ten mały potwór próbował pomóc, robiąc to, co zrobił, odcinając dłonie. Musiało mu to sprawić niemało kłopotu, naprawdę; mógł przecież spalić Nickiego z łatwością, nawet nie oglądając się za siebie.
Przytaknęła. Wyglądała nieszczęśliwie, choć na swój sposób również pięknie.
— Tak myślałam — powiedziała. — Nie sądziłam jednak, że zgodzisz się ze mną.
— Och, dostatecznie jestem sam potworem, aby to zrozumieć — odparłem. — Czy pamiętasz, co mi powiedziałaś wiele lat temu, zanim jeszcze wyjechaliśmy z domu? Powiedziałaś to tego samego dnia, kiedy Nicolas wraz z kupcami przybył do naszego zamku, aby mi podarować czerwony płaszcz. Opowiedziałaś wtedy o jego ojcu, który był tak zły na niego za to, że grał na skrzypcach, iż zagroził mu nawet połamaniem rąk. Czy nie sądzisz, że nasze przeznaczenie zawsze jakoś nas dosięgnie bez względu na to, co może się wydarzyć? Chcę powiedzieć, że poddani jesteśmy takim samym procesom co śmiertelni, jakby nasze wcześniejsze naznaczenie czymś w życiu śmiertelnym nadal obowiązywało. Wyobraź sobie — mistrz klanu odciął jego dłonie.
W ciągu kilku najbliższych nocy stało się jasne, że Gabriela nie chce mnie zostawić samego. Wyczułem, że z powodu śmierci Nickiego będzie teraz ze mną bez względu na to, gdzie akurat się znajdowaliśmy. Tak się składało, że znajdowaliśmy się w Egipcie. To, że otaczały nas ruiny, które uwielbiała, oraz pomniki, które kochała jak nic przedtem, pomagało jej bardzo.
Być może ludzie muszą być martwi od sześciu tysięcy lat, aby ich kochała. Chciałem nawet jej to powiedzieć, aby się z nią trochę podroczyć, ale szybko wypadło mi to z głowy. Pomniki były równie stare jak góry, które kochała. Nil przepływał przez wyobraźnię człowieka od samego zarania czasu historycznego.
Oboje przyglądaliśmy się piramidom, wspinaliśmy się po ramionach gigantycznego sfinksa. Pochylaliśmy się nad inskrypcjami starożytnych kamiennych fragmentów. Przyglądaliśmy się mumiom, które można było kupić od złodziei za psie pieniądze, fragmentom starej biżuterii, wyrobom garncarskim i szklanym. Pozwalaliśmy, by woda rzeki przepływała między palcami naszych stóp i polowaliśmy razem w wąziutkich uliczkach Kairu. Razem odwiedzaliśmy burdele, by siadać gdzieś w ciemnym kącie na poduszkach, przyglądać się tańczącym postaciom i wsłuchiwać w gorący, erotyczny rytm muzyki. Muzyki, która choć przez chwilę zagłuszała zawsze wszechobecny w mojej głowie dźwięk skrzypiec. W takich chwilach często wstawałem i zaczynałem dziki taniec w takt owych egzotycznych dźwięków, imitując falowanie tych, którzy namawiali mnie do tańca, aż zatracałem wszelkie poczucie czasu w lamencie trąb, w strumieniu pisku fletów.
Gabriela siedziała wtedy nieruchomo uśmiechając się, a brzeg zabrudzonego kapelusza słomkowego zasłaniał jej oczy. Już więcej nie rozmawialiśmy ze sobą. Była po prostu bladą pięknością z przybrudzonymi kurzem policzkami, która u mojego boku przemierzała nie kończącą się noc. Z płaszczem spiętym cienkim skórzanym paskiem, z włosami upiętymi w warkocz — poruszała się z gracją królowej i wampirzym rozmarzeniem. Jej policzki połyskiwały w ciemności, jej małe usta były małą plamką różu. Śliczna. Wkrótce bez wątpienia znowu zostawi mnie samego.
A jednak pozostała przy mnie nawet wtedy, kiedy wynająłem przepyszny mały pałacyk, kiedyś dom jakiegoś mameluckiego beja, o wspaniałej, wykładanej płytkami posadzce, z wyszukanym baldachimem o kształcie przypominającym namiot zwisający z sufitu. Pomagała mi nawet zapełnić podwórko pnączem o barwnych przylistkach, palmami i wszelkimi rodzajami roślin tropikalnych, aż stało się małą zieloną dżunglą. Sama przyniosła papugi, zięby i kanarki w klatkach, i porozwieszała je w ogrodzie. Od czasu do czasu kiwała głową ze zrozumieniem i mruczała coś o braku listów z Paryża, bo też z niecierpliwością oczekiwała wiadomości stamtąd.
Dlaczego Roget nie pisał? Czy w Paryżu wybuchły zamieszki? No cóż, i tak przecież nie dosięgłyby mojej rodziny w odległej prowincji, prawda? Może coś jemu się stało? Dlaczego nie pisze?
Poprosiła mnie, abym razem z nią udał się w górę rzeki. Chciałem wprawdzie czekać na listy, wypytywać o wieści z Francji podróżników angielskich, ale zgodziłem się. Propozycja, bym wyruszył razem z nią w podróż, wydała mi się nadzwyczajna. Opiekowała się mną i dbała o mnie na swój sposób.
Wiedziałem, że zaczynała się ubierać w czyste lniane surduty i bryczesy tylko po to, aby sprawić mi przyjemność. Dla mnie przeczesywała swoje długie włosy.
Wszystko to jednak i tak nie miało większego znaczenia. Pogrążałem się coraz bardziej. Czułem to. Przepływałem bezwładnie przez świat, jakby był tylko snem. Wydawało się zupełnie naturalne to, że widziałem wokół siebie krajobraz, który wyglądał dokładnie tak samo jak tysiące lat temu, kiedy artyści malowali na ścianach królewskich grobów. Naturalnie, że palmy w świetle księżyca powinny wyglądać dokładnie tak samo, jak wyglądały wtedy. Naturalnie, że chłopi powinni pobierać wodę z rzeki w ten sam sposób, jak robili to wtedy. A bydło, które tutaj było, było również takie same.
Czy Mariusz kiedykolwiek zatrzymał się gdzieś tutaj, pośród tych piasków?
Wędrowaliśmy po gigantycznej świątyni Ramzesa, oczarowani milionami maleńkich obrazków wyciętych w ścianach. Nie mogłem przestać myśleć o Ozyrysie, ale te małe figurki były mi zupełnie nie znane. Przemierzaliśmy ruiny Luksoru. Oboje wylegiwaliśmy się na pokładzie łodzi, pod rozgwieżdżonym niebem.
W drodze powrotnej do Kairu, kiedy przybyliśmy pod wielkie kolosy Memnona, Gabriela pełnym podniecenia szeptem opowiedziała mi, jak to rzymscy imperatorowie podróżowali w przeszłości, aby podziwiać te posągi, tak jak myśmy to robili właśnie w tej chwili.
— Były już starożytne w czasach cezarów — powiedziała, gdy na grzbietach wielbłądów przemierzaliśmy chłodny piasek pustyni.
Tej nocy wiatr nie był dokuczliwy. Wyraźnie widzieliśmy olbrzymie figury posągów na tle granatowego nieba. Twarze zniszczone wiatrem i czasem, rozmyte w ciemności zdawały się patrzeć przed siebie, niemi świadkowie upływu czasu. Ich bezruch sprawił, że poczułem się smutny i zaniepokojony. To samo uczucie owładnęło mną, kiedy stałem przed piramidami. Starożytni bogowie, starożytne tajemnice. Poczułem na plecach chłód. A jednak czym były teraz te posągi poza zwykłymi, pozbawionymi twarzy wartownikami nie kończącej się pustki?
— Mariusz — wyszeptałem sam do siebie — czy widziałeś te posągi? Czy któryś z nas przetrwa tak długo jak one?
Moje rozmyślania przerwała Gabriela. Chciała zejść z naszych wierzchowców i iść pieszo dalszą część drogi do posągów. Miałem na to samo ochotę, choć nie bardzo wiedziałem, co zrobić z wielkimi, cuchnącymi i upartymi wielbłądami, jak sprawić, by przyklękły. Gabriela sama rozwiązała ten problem. Zostawiła je czekające na nas. Po chwili oboje przedzieraliśmy się przez piasek.
— Chodź ze mną w głąb Afryki, do dżungli — zaproponowała. Jej twarz była poważna, głos niezwykle cichy i łagodny.
Przez chwilę nie odpowiadałem. Coś w jej zachowaniu zaalarmowało mnie. Powinienem był usłyszeć dźwięk równie ostry i przenikliwy, jak poranne kuranty Dzwonów Piekieł. Nie chciałem jechać w dżungle Afryki. Ona wiedziała o tym. Niecierpliwie oczekiwałem od Rogeta wiadomości o rodzinie i zamierzałem odwiedzić miasta Dalekiego Wschodu, wędrować przez Indie do Chin i dalej, do Japonii.
— Rozumiem życie, które wybrałeś — powiedziała. — Podziwiam też twoją wytrwałość i konsekwencję; musisz o tym wiedzieć.
— Mógłbym powiedzieć to samo o tobie — powiedziałem z lekką goryczą w głosie.
Zatrzymała się.
Przypuszczam, że podeszliśmy do kolosów wystarczająco, aby najlepiej ocenić ich wspaniałość. Przed całkowitym przytłoczeniem ich wielkością chroniło mnie jedynie to, że w pobliżu nie znajdowało się nic, co mogłoby posłużyć za skalę ich wielkości. Niebo nad głową było równie olbrzymie, piasek bezkresny, a gwiazdy niezliczone i wspaniałe, unoszące się nad naszymi głowami na zawsze.
— Lestat — powiedziała wolno, ważąc słowa. — Proszę cię tylko o to, byś spróbował, choć raz, iść przez świat tak, jak ja to czynię.
Księżyc dobrze oświetlał jej twarz, choć była chroniona przez rondo kapelusza.
— Zapomnij o tym domu w Kairze — powiedziała nagle, ściszając głos, jak gdyby w szacunku dla ważności tego, o czym mówiła. — Porzuć wszystkie swoje kosztowności, ubrania i przedmioty łączące się z cywilizacją. Jedź ze mną na południe, w górę rzeki, do Afryki. Podróżuj ze mną.
Nie odpowiadałem. Serce waliło mi jak młotem.
Gabriela nadal półgłosem mówiła o chęci poznania tajemniczych i dotąd nie znanych światu plemion Afryki, o walce gołymi rękoma z krokodylami i lwami, o wspólnym odnalezieniu źródeł Nilu.
Poczułem drżenie na całym ciele. Zdawało mi się, że ta noc pełna jest wyjących wiatrów, a ja nie mam gdzie się schronić.
— Chcesz powiedzieć, że zostawisz mnie na zawsze, jeśli nie pójdę z tobą, czy tak?
Uniosłem wzrok do góry, na przerażające posągi. Wydaje mi się, że powiedziałem:
— A więc do tego doszło.
A więc dlatego była ze mną, dlatego schlebiała mi tyloma drobiazgami, dlatego wreszcie byliśmy teraz razem. To nie miało nic wspólnego z Nickim, który dla niej odszedł już dawno w wieczność. To następne rozstanie zaprzątało teraz jej głowę.
Potrząsnęła głową, jak gdyby obcując z własnymi myślami, debatując ze sobą, jak dalej postąpić. Przyciszonym głosem opisała mi żar nocy tropikalnych, wilgotniejszych, słodszych niż ta, która właśnie nas otaczała.
— Chodź ze mną, Lestat — powtórzyła. — Za dnia śpię zagrzebana w piasku. Nocą czuję się, jakbym miała skrzydła, jakbym naprawdę potrafiła latać. Nie potrzebuję żadnego imienia. Nie zostawiam za sobą śladów odciśniętych w ziemi. Chcę dotrzeć do samego serca tropikalnych nocy, do samego serca Afryki. Dla tych, których zabijam, będę boginią.
Zbliżyła się i wsunęła mi rękę pod ramię, a usta przycisnęła do mojego policzka. Ujrzałem głęboki blask jej oczu spod ronda kapelusza. Światło księżyca oświeciło lodowatym blaskiem jej usta.
Usłyszałem własne westchnienie. Potrząsnąłem głową.
— Nie mogę i wiesz o tym dobrze — odrzekłem. — Nie mogę tego zrobić bardziej niż ty możesz zostać ze mną.
Całą drogę powrotną do Kairu wracałem myślami do tego, co przydarzyło mi się podczas tych bolesnych chwil, gdy staliśmy na piasku razem przed kolosami Memnona. Była już dla mnie stracona! Była stracona od wielu lat. Wiedziałem o tym, odkąd zszedłem po schodach z pokoju, w którym rozpaczałem z powodu utraty Nickiego, i ujrzałem, że czeka na mnie.
Wszystko zostało już powiedziane w taki czy inny sposób w krypcie pod wieżą wiele lat temu. Nie mogłem zrobić nic, co zmieniłoby jej postanowienie. A najstraszliwsze w tym było to, że ona nic ode mnie nie chciała i niczego nie oczekiwała! Pytała mnie, czy pojadę, ponieważ czuła, że powinna zapytać. Może było jej mnie żal, może to był smutek. Tak naprawdę, chciała być po prostu wolna. Została jeszcze ze mną do czasu powrotu do miasta. Została i nie powiedziała już ani słowa.
Pogrążałem się coraz bardziej, zupełnie ogłuszony, zdając sobie sprawę, że jeszcze jeden taki straszny cios, a upadnę na dobre. Było to zupełnie jasne i przerażające. Pożegna się ze mną i nie będę mógł temu zapobiec. Kiedy zacznę tracić zmysły? Kiedy zacznę krzyczeć, nie mając już nad tym żadnej kontroli?
Nie teraz.
Gdy po powrocie zapaliliśmy lampy w naszym domu, kolory, jakie nagle ujrzałem, zapanowały nade mną całkowicie — perskie dywany pokryte wzorem delikatnego kwiecia, baldachim przetykany milionami maleńkich lusterek, i cudownym, wspaniałym upierzeniem trzepoczących skrzydłami ptaków.
Rozejrzałem się za przesyłką od Rogeta, ale nie było żadnej. Nagle zezłościło mnie to. Z pewnością do tej pory już napisał. Musiałem wiedzieć, co dzieje się w Paryżu! Potem przyszła obawa i strach.
— Co, u diabła, dzieje się we Francji? — zamruczałem pod nosem. — Będę musiał poszukać jakichś Europejczyków. Brytyjczycy! Oni zawsze są dobrze poinformowani. Ciągną ze sobą, gdzie tylko jadą, tę cholerną herbatę indyjską i egzemplarze londyńskiego „Timesa”.
Jej widok, kiedy tak stała bez ruchu z boku, doprowadzał mnie do szaleństwa. Czułem, że coś się działo w tym pokoju. Byłem okropnie spięty, podobnie jak wcześniej w krypcie, zanim Armand opowiedział nam swoją długą historię. Nic jednak się nie działo. Tyle tylko, że ona zamierzała opuścić mnie na zawsze. Właśnie miała wśliznąć się w czas już na wieki.
Czy będziemy w stanie odnaleźć się kiedyś w przyszłości!?
— Cholera! — wyrzuciłem z siebie. — Oczekiwałem na list. W domu nie było służby. Nie spodziewali się nas tak prędko.
Chciałem posłać kogoś, aby wynajął na dzisiejszą noc muzyków. Byłem już syty i ogrzany świeżą krwią, i wmówiłem sobie, że chcę teraz tańczyć.
Przerwała ciszę nagle i niespodziewanie. Zaczęła chodzić po sali stanowczym krokiem. Z niezwykłą sobie bezpośredniością wyszła na podwórko. Patrzyłem za nią, jak przyklękła przy stawku. Uniosła dwie płyty z chodnika i spod nich wyciągnęła paczkę. Oczyściła z niej piasek i przyniosła do mnie. Zanim jeszcze zjawiła się przede mną, zauważyłem, że paczka była od Rogeta. A więc nadeszła, zanim udaliśmy się w podróż po Nilu, a ona po prostu ją ukryła.
— Dlaczego to zrobiłaś?! — krzyknąłem.
Byłem wściekły. Wyrwałem jej paczkę z rąk i położyłem na biurku. Patrzyłem na nią z nienawiścią, jak nigdy dotąd. Nawet w dawnym dziecięcym egoizmie nie nienawidziłem jej tak bardzo jak teraz!
— Dlaczego ukryłaś to przede mną? — zażądałem odpowiedzi.
— Ponieważ chciałam mieć jeszcze jedną szansę — wyszeptała. Jej drobna bródka drżała. Dolna warga drgała, w oczach ujrzałem krwawe łzy. — Ale nawet bez tego i tak już dokonałeś wyboru.
Pochyliłem się i rozdarłem opakowanie. Z wycinków jakiejś angielskiej gazety wysunął się list. Otworzyłem go drżącymi rękoma i zacząłem czytać.
„Monsieur. Jak już Pan chyba wie, 14 lipca paryski motłoch zaatakował Bastylię. Całe miasto jest pogrążone w chaosie. Zamieszki objęły teren całej Francji. Od miesięcy usiłowałem bezskutecznie dotrzeć do Pańskiej rodziny, umożliwić im bezpieczny wyjazd z kraju, jeśli będzie to możliwe. Ostatniego poniedziałku jednak otrzymałem wiadomość, że chłopi i dzierżawcy powstali przeciwko Pańskiemu ojcu. Pańscy bracia, ich żony i dzieci oraz wszyscy, którzy próbowali bronić zamku, zostali zabici, zanim jeszcze został splądrowany. Jedynie Pański ojciec zdołał uciec. Wiernym służącym udało się ukryć go podczas oblężenia, a potem pomóc przedostać się na wybrzeże. W tej chwili znajduje się w mieście Nowy Orlean w byłej francuskiej kolonii Luizjana. Zaklina Pana, by zechciał Pan przyjść mu z pomocą. Porażony jest żałością i bólem za utraconą rodziną oraz faktem, że znajduje się pomiędzy obcymi. Błaga Pana, aby go Pan odszukał”. List był długi. Przeprosiny, zapewnienia, sprawy szczegółowe… Przestało to jednak mieć już jakiekolwiek znaczenie. Odłożyłem list i gapiłem się na blat biurka pod kręgiem światła rzuconego przez lampę.
— Nie jedź do niego — powiedziała.
Jej głos był ledwie słyszalny w otaczającej nas ciszy. Sama cisza jednak była jak jeden wielki krzyk.
— Nie jedź do niego — powtórzyła. Krwawe łzy spływały jej po policzkach, niczym farba clowna, dwa długie strumienie czerwieni wypływające prosto z jej oczu.
— Wyjdź — powiedziałem cicho. Słowa zawisły w powietrzu, a mój głos nagle nabrał siły. — Wyjdź — powtórzyłem. Nie mogłem się jednak powstrzymać i ponownie usłyszałem własne słowa z roztrzaskującą wszystko gwałtownością: — WYJDŹ!
Przyśnił mi się sen o rodzinie. Wszyscy nawzajem obejmowaliśmy się. Nawet Gabriela, w aksamitnej sukni, była z nami. Zamek był zaciemniony, a wszystko wypalone. Skarby, które tu złożyłem, stopiły się albo przemieniły w popiół. Zawsze wszystko obraca się w popiół. Czyż ten stary cytat właśnie o tym nie mówi: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”?
To nie miało już znaczenia. Wróciłem i uczyniłem z nich wszystkich wampiry. I oto staliśmy, Dom de Lioncourt, piękności o białych twarzach, nawet krwiożercze niemowlę, które jeszcze leżało złożone w kołysce, i jego matka, pochylająca się na nim, aby podać mu wyrywającego się rozpaczliwie szczura, którego krew miała posłużyć za pożywienie.
Śmialiśmy się i całowaliśmy nawzajem, spacerując wśród popiołu — moi biali bracia, ich żony, demoniczne dzieci, rozprawiające z radością o swoich ofiarach, mój ślepy ojciec, który niczym biblijna postać wstał nagle z siedzenia, by wykrzyknąć:
— JA WIDZĘ!
Mój najstarszy brat objął mnie. Wyglądał cudownie w porządnym ubraniu. Nigdy nie widziałem go tak doskonale się prezentującego, a krew wampira sprawiła, że jego twarz była szczupła i natchniona.
— Wiesz co, cholernie dobrze, że przyjechałeś tutaj i dokonałeś tego wszystkiego z pomocą Mrocznego Daru. — Zaśmiał się wesoło.
— Mrocznej Zamiany, kochanie, Mrocznej Zamiany — poprawiła go żona.
— Bo gdybyś tego nie zrobił — mówił dalej — no cóż, wszyscy już dawno bylibyśmy martwi.
Dom był pusty. Kufry zostały już wysłane. Statek miał wypłynąć z Aleksandrii za dwie noce. Przy mnie pozostała jedynie mała walizka. Na statku syn markiza musi przecież do czasu do czasu zmienić ubranie. Zabrałem również skrzypce.
Gabriela stała w zwieńczonej łukiem bramie prowadzącej do ogrodu — gibka, o długich nogach, przepiękna w swym białym bawełnianym ubraniu. Na głowie miała kapelusz.
Żal wzmagał się. W końcu jednak minął, a jego miejsce na powrót zajęło poczucie pogrążania się, poczucie snu, w którym poruszamy się jakoś, ale już bez naszej woli. Uderzyło mnie, że jej włosy można by opisać jako deszcz złota. Cała stara poezja staje się sensowna, gdy spojrzysz na tę, którą kochasz. Śliczne zagłębienia na jej twarzy, jej nieprzejednane, zaciśnięte małe usta.
— Powiedz mi, Matko, czego oczekujesz ode mnie? — powiedziałem spokojnie. Pokój, w którym znajdowaliśmy się, był umeblowany po europejsku. Biurko, lampa, fotel. Wszystkie moje bajecznie kolorowe ptaki zostały wydane, prawdopodobnie na sprzedaż na bazarze. Szare afrykańskie papugi, które żyją tak długo jak człowiek. Nicki przeżył zaledwie trzydzieści lat swojego życia. — Czy potrzebujesz ode mnie pieniędzy?
Wielki, piękny rumieniec na jej twarzy, w oczach błysk poruszającego się światła — niebieskości i fioletu. Przez chwilę wyglądała jak żywy człowiek. Równie dobrze moglibyśmy teraz oboje stać w jej pokoju w domu. Książki, wilgotne ściany, rozpalony kominek. Czy była zatem człowiekiem? W oka mgnieniu rondo kapelusza zakryło całkowicie jej twarz, gdy pochyliła w dół głowę. Niespodziewanie zapytała:
— Dokąd pojedziesz?
— Do małego domku przy Rue Dumaine w starym francuskim mieście zwanym Nowy Orlean — odpowiedziałem zimno, z precyzją. — A potem, kiedy umrze i uda się na wieczny spoczynek, nie mam najmniejszego pojęcia.
— Chyba nie mówisz tego poważnie? — zapytała.
— Zamówiłem już miejsce na najbliższy statek wypływający z Aleksandrii — odparłem. — Popłynę do Neapolu, a potem do Barcelony. Z Lizbony udam się w podróż do Nowego Świata.
Jej twarz zdawała się zwężać, rysy twarzy wyostrzyły się. Usta poruszyły się, ale nic nie powiedziała. A potem zobaczyłem łzy w jej oczach i poczułem emocję, która ją opanowała, jakbym był nią bezpośrednio dotknięty. Odwróciłem wzrok i ze sztuczną gorliwością zająłem się porządkowaniem rzeczy na biurku, aż wreszcie złożyłem dłonie razem, aby nie można było poznać, że drżą. Pomyślałem, że dobrze się stało, iż Nicki zabrał ze sobą do ognia swoje dłonie, bowiem gdyby się tak nie stało, musiałbym wrócić do Paryża i odszukać je, zanim mógłbym wyruszyć w dalszą drogę.
— Nie możesz przecież jechać tam, do niego — szepnęła.
— Niego? Och. Przecież to mój ojciec — odezwałem się.
Przesunęła lekko głowę w bok w geście zaprzeczenia. Podeszła bliżej do biurka. Jej krok był lżejszy niż krok Armanda.
— Czy ktokolwiek z naszego gatunku dokonywał kiedyś takich przepraw? — zapytała półgłosem.
— Nikt, o kim bym wiedział. W Rzymie mówiono mi, że nie.
— Być może nie jest to możliwe, taka daleka podróż.
— Ależ tak. Wiesz, że można to zrobić. Żeglowaliśmy po morzach już wcześniej w naszych wykładanych korkiem trumnach. Niech się strzeże Lewiatan, jeśli ośmieliłby się zakłócić mi podróż.
Podeszła jeszcze bliżej i spojrzała w dół na mnie. Nie potrafiła już dłużej ukrywać przede mną bólu. Była zachwycająca. Dlaczego nigdy nie ubrałem ją w suknię balową, kapelusz ze strusich piór czy perły?
— Wiesz, gdzie możesz mnie zastać — powiedziałem, ale w goryczy, jaka przebijała z mojego głosu, nie było wiele przekonania. — To adresy moich banków w Londynie i w Rzymie. Te banki są równie stare jak wampiry. Zawsze będą istnieć. Znasz to wszystko, zawsze znałaś…
— Przestań — powiedziała półgłosem. — Nie mów do mnie takich rzeczy.
To wszystko było kłamstwem, parodią. To była właśnie taka wymiana zdań, której zawsze nienawidziła, rodzaj rozmowy, na którą sama nigdy by się nie zdobyła. W moich najśmielszych snach nie mogłem oczekiwać, że tak źle to wypadnie, że powiem takie rzeczy tak zimno, że ona będzie płakać. Pomyślałem, że ja na jej miejscu zwymyślałbym ją, gdyby powiedziała, że odchodzi. Pomyślałbym, że ja rzuciłbym się na nią z wściekłością.
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Jej oczy zabarwiły się czerwienią, z trudem opanowała drżenie warg.
I wtedy straciłem panowanie nad sobą.
Wstałem i podszedłem do niej. Objąłem jej małe, delikatne ciało. Zdecydowany byłem nie pozwolić jej odejść bez względu na to, jaki stawiałaby opór. Ona jednak nie stawiała wcale oporu. Oboje płakaliśmy prawie bezgłośnie, nie mogliśmy tego w sobie powstrzymać. Jednak nie poddawała się, nie uległa mi. Nie stopniała w moim uścisku.
Po chwili odsunęła się ode mnie. Pogładziła moje włosy obiema rękoma, pochyliła się i pocałowała mnie w usta. Lekko odsunęła się i bezgłośnie odeszła.
— No dobrze, w porządku, kochanie — powiedziała.
Potrząsnęła głową. Słowa, słowa. Na nic się jej nie przy dawały, nigdy.
Powoli, w charakterystyczny sposób, wdzięcznie poruszając biodrami, podeszła do drzwi prowadzących do ogrodu i zanim spojrzała w moją stronę, zwróciła głowę ku niebu.
— Musisz mi coś obiecać — powiedziała wreszcie.
Pomyślałem, że w setkach miast poruszała się z gracją w miejscach, gdzie tylko kotu dałoby się przecisnąć.
— Oczywiście — odparłem.
Byłem jednak tak złamany, że właściwie nie chciałem już więcej rozmawiać. Światło przyciemniało. Noc nie była ani ciepła, ani zimna. Chciałem, żeby już po prostu poszła sobie, a przecież porażała mnie sama myśl, że tak może się stać i że nie będę mógł już mieć jej przy sobie.
— Obiecaj mi, że nigdy nie będziesz próbować skończyć z tym — powiedziała — zanim wpierw nie zobaczysz się ze mną, zanim nie spotkamy się.
Przez chwilę zbyt byłem zaskoczony, aby odpowiedzieć. Wreszcie powiedziałem:
— Nigdy nie będę próbował skończyć z tym — wypowiedziałem to prawie z pogardą. — Masz więc moje słowo. Łatwo mi je dać. A co ty powiesz? Czy też możesz mi coś obiecać? Że dasz mi znać, dokąd się udajesz po odejściu stąd, gdzie będę mógł ciebie zastać, że po prostu nie znikniesz, jak gdybyś była czymś, co sobie tylko wymyśliłem.
Przerwałem. W moim głosie wyczułem nutkę usilnej prośby, nawet lekkiej histerii. Nie mogłem wyobrazić sobie jej piszącej list, wysyłającej go czy wreszcie robiącej jakąkolwiek rzecz, którą śmiertelni zwykli robić jako coś zwyczajnego. Wydawało mi się, że nie łączy nas żadna wspólnota natury czy podobieństwo myśli. Zawsze tak zresztą było.
— Mam nadzieję, że nie mylisz się we własnej ocenie siebie — dodała jeszcze.
— Matko, ja w nic nie wierzę — odpowiedziałem. — Jeszcze dawno temu powiedziałaś Armandowi, że wierzysz w możliwość odnalezienia odpowiedzi na swoje pytania w wielkich dżunglach i lasach. W gwiazdy, które w końcu ujawnią ci prawdę. Ja jednak nie wierzę w to, nie wierzę w nic. A to właśnie sprawia, że jestem silniejszy niż ci się wydaje.
— Dlaczego zatem tak się obawiam o ciebie? — zapytała. Z trudem łapała powietrze. Musiałem uważnie przyglądać się jej ustom, aby dobrze zrozumieć, co mówi.
— Wyczuwasz moją samotność — odpowiedziałem — moją gorycz spowodowaną odcięciem od życia. Gorycz z powodu bycia złem, że nie zasługuję na to, aby być kochanym, choć miłości właśnie pragnę najbardziej. Napawa mnie przerażeniem to, że nie mogę ujawnić się śmiertelnym. Matko, te rzeczy nie powstrzymują mnie. Jestem zbyt silny, aby mogły mnie powstrzymać. Jak sama kiedyś powiedziałaś, jestem bardzo dobry w tym, co robię, w byciu tym, kim jestem. One zaledwie od czasu do czasu sprawiają mi ból i cierpię przez nie, to wszystko.
— Kocham cię, mój synu — powiedziała Gabriela.
Chciałem coś powiedzieć o jej obietnicach, o agentach w Rzymie, żeby napisała. Chciałem powiedzieć…
— Pamiętaj o swojej obietnicy — dodała jeszcze.
Całkiem nagle uświadomiłem sobie, że to nasza ostatnia wspólna chwila. Wiedziałem o tym i nic nie mogłem zrobić, aby odmienić bieg zdarzeń.
— Gabrielo! — szepnąłem.
Jej już jednak nie było.
Pokój, ogród za oknami, wreszcie sama noc były ciche i martwe.
Otworzyłem oczy przed świtem. Leżałem na podłodze naszego domu. Zdałem sobie sprawę, że płakałem, a potem tutaj zasnąłem.
Wiedziałem, że powinienem udać się w podróż do Aleksandrii, że powinienem zbliżyć się do miasta, a następnie, tuż przed świtem, zakopać się głęboko w piasku. Byłoby chyba przyjemnie zasnąć w piaszczystej ziemi. Wiedziałem także, że brama do ogrodu była otwarta, że wszystkie pozostałe drzwi pozostawały nie zamknięte. Nie mogłem jednak wykonać najmniejszego ruchu. Nadal zimno i spokojnie wyobrażałem sobie, jak wołam za nią, powtarzając, aby wróciła. Przez chwilę nawet wydawało się, że już to zrobiłem, że całkowicie upokorzony pobiegłem za nią, próbując opowiedzieć jej raz jeszcze o przeznaczeniu: że moim przeznaczeniem było utracić ją, tak jak przeznaczeniem Nickiego było utracić swoje dłonie. W jakiś sposób jednak musieliśmy obalić to przeznaczenie. W końcu to my musimy zatriumfować.
Co za bezsens? Oczywiście nie pobiegłem za nią. Zapolowałem, tylko na zewnątrz i wróciłem. Do tego czasu była już wiele mil od Kairu. Utraciłem ją i równie dobrze mógłbym szukać małego ziarenka piasku, które porwał wiatr.
Wreszcie, po dłuższej chwili, obróciłem głowę. Karmazynowe niebo nad ogrodem, karmazynowe światło ześlizgujące się po odległych dachach. Słońce nadchodzi — i ciepło, i przebudzenie tysięcy głosów gdzieś pośród pogmatwanych uliczek Kairu, dźwięk, który zdawał się dobiegać z głębi piasku i drzew i z samych zielonych plam traw.
Słysząc to wszystko i widząc oślepiający blask światła przesuwającego się po dachach domów, zdałem sobie sprawę, że bardzo blisko mnie znajdował się jakiś człowiek śmiertelny. Stał w otwartej bramie do ogrodu, zerkając na moją nieruchomą postać i pusty dom wokoło. Był to młody Europejczyk o jasnej czuprynie, ubrany w arabską tunikę. Przystojny. Przy nikłym świetle poranka dostrzegł mnie, Europejczyka tak jak on, leżącego na płytach posadzki w całkowicie opuszczonym domu. Leżałem, nie spuszczając z niego wzroku. Widziałem, jak wszedł do opuszczonego ogrodu. Iluminacja na niebie parzyła moje oczy, delikatna skóra wokół nich zaczęła się przypalać. W swojej czystej, białej tunice i owiązanej płótnem głowie wyglądał jak zjawa. Wiedziałem, że muszę znikać. Musiałem jak najszybciej wydostać się stąd i schować się przed nadchodzącym słońcem. Nie ma już szansy zejść do krypty pod podłogę. Ten śmiertelnik naruszył granice mego legowiska. Nie było nawet dość czasu, aby go zabić i pozbyć się biednego nieszczęsnego człowieka. A jednak nie poruszyłem się. Podszedł bliżej; całe niebo migotało już za jego sylwetką, która jakby zwęziła się i poczerniała.
— Monsieur! — zatroskany głos, jak tej kobiety wiele lat temu w katedrze Notre Dame, która chciała pomóc mi, zanim nie uczyniłem z niej i z jej niewinnego dziecka ofiary mojej żądzy krwi. — Monsieur, co się z panem dzieje? Czy mogę być w czymś pomocny?
Opalona promieniami słonecznymi twarz pod zwojami białego nakrycia głowy. Złote brwi połyskujące w świetle, szare oczy, zupełnie takie jak moje. Wiedziałem, że powstaję na nogi powoli i z trudem, choć sam tego wcale nie chciałem. Wiedziałem, że moje wargi rozchylają się, aby odsłonić zęby. I wtedy usłyszałem warkot wydobywający się z mojego gardła i zobaczyłem na jego twarzy wzrastające przerażenie.
— Spójrz! — wysyczałem, wysuwając do przodu potężne kły. — Widzisz?
Rzuciłem się w jego stronę i uchwyciłem go za przegub dłoni, zmuszając, by dotknął otwartą dłonią mojej twarzy.
— Czy myślałeś, że jestem istotą ludzką? — krzyknąłem.
A potem uniosłem go, podnosząc bez trudu z ziemi. Wierzgał nogami w powietrzu, całkowicie bezbronny. — Czy myślałeś, że jestem twoim bratem? — krzyknąłem. Jego usta rozwarły się w zgrzytliwym charkocie. Wreszcie udało mu się krzyknąć.
Cisnąłem nim w górę, przez ogród. Jego ciało wirowało z rozrzuconymi rękoma i nogami, zanim zniknęło za połyskującym dachem domu.
Niebo było już dla mnie oślepiającą ścianą ognia.
Wybiegłem z ogrodu prosto na uliczkę. Biegłem pod maleńkimi bramami i przez dziwne uliczki. Z hałasem jednym pchnięciem otwierałem napotkane bramy i drzwi, potrącałem ludzi, którzy znaleźli się na mojej drodze. Roztrzaskiwałem ściany, które nagle wyrastały przede mną; obłoki kurzu z gipsu unosiły się w powietrzu, dławiąc mi oddech. Biegłem dalej, brnąc w błocie i śmierdzącym powietrzu. A światło goniło mnie nieustannie, jak prawdziwa pogoń.
Kiedy wreszcie odnalazłem jakiś wypalony dom z wyłamanymi kratami w oknach, wpadłem tam natychmiast i niezwłocznie zakopałem się w ziemi w ogrodzie domu, rozkopując glebę wciąż głębiej i głębiej, aż nie byłem już w stanie ruszać więcej rękoma.
Zapadłem w chłodną ciemność.
Byłem bezpieczny.
Umierałem albo tak mi się wydawało. Nie mogłem już zliczyć, ile minęło nocy. Musiałem wstać i pójść dalej, do Aleksandrii. Musiałem przekroczyć morze. Konieczność ta oznaczała ruch, obrócenie się w ziemi, poddanie się pragnieniu krwi.
Nie chciałem się temu poddać.
Głód krwi przychodzi i odchodzi. To było jak łamanie kołem i jak ogień. Mój mózg domagał się krwi, moje serce domagało się krwi. Serce stawało się coraz większe i większe, i coraz głośniejsze, a ja nadal nie chciałem się poddać.
Być może śmiertelni słyszeli bicie mojego serca. Widziałem ich od czasu do czasu, fontanny ognia na tle mroku nocy, słyszałem ich głosy, paplaninę w obcym języku. Najczęściej jednak widziałem tylko ciemność, słyszałem tylko ciemność.
Po jakimś czasie byłem już uosobieniem pragnienia leżącego w ziemi w czerwonym śnie i czerwonych marzeniach. Wolno dochodziło do mnie, że jestem już zbyt słaby, aby przepchnąć się do góry przez miękkie, piaszczyste podłoże, zbyt słaby, aby ponownie obrócić koło i rozpocząć od nowa. Zgadza się. Nie mógłbym wstać, gdybym chciał. Nie mogłem się nawet poruszyć. Oddychałem jeszcze, ale nie w taki sposób, w jaki oddychają ludzie śmiertelni. Bicie mojego serca dzwoniło mi w uszach.
Nie umarłem jednak. Po prostu leżałem marniejąc. Jak te torturowane istoty w ścianach pod Les Innocents, opuszczone przez wszystkich, metafora nędzy, która pozostaje nie zauważona, nie zapisana, nie uznana, bezużyteczna. Moje dłonie zamieniły się w szpony, ciało skurczyło się do kości, oczy wybałuszyły się z zapadniętych oczodołów. Ciekawe, że możemy tak przetrwać w nieskończoność, że nawet wtedy, kiedy pozbawieni jesteśmy krwi, gdy nie poddajemy się tej soczystej i nieszczęsnej przyjemności, nadal możemy żyć. Interesujące, gdyby nie fakt, że każde uderzenie serce odmierzało agonię.
Gdybym tylko mógł przestać myśleć. Nicolas de Lenfent nie żyje. Moi bracia nie żyją. Blady smak wina, odgłosy wrzawy na widowni, jej aplauz. Czy nie sądzisz jednak, że to, co robimy, kiedy tam jesteśmy, to coś dobrego, że sprawiamy, iż ludzie są szczęśliwi?
— „Dobro. O czym ty mówisz? Dobro?”
— „Że to jest dobrem, że to czyni dobro, że wreszcie jest w tym dobro! Dobry Boże, nawet jeśli ten świat nie ma żadnego sensu, z pewnością istnieje coś, co możemy nazwać dobrem. Dobrze jest jeść, pić, śmiać się… być ze sobą razem…”
Śmiech. Wariacka muzyka. Ten łoskot, ten dysonans, ta nie kończąca się szorstka artykulacja bezsensu…
Czy jestem pogrążony we śnie, czy też zupełnie obudzony. Pewny jestem jednego. Jestem potworem. I ponieważ leżę w męczarniach w ziemi, istoty ludzkie tam, na górze, przechodzą przez wąską przełęcz życia pozostawieni w spokoju, nie napastowani.
Gabriela dotarła już chyba do dżungli Afryki.
Od czasu do czasu do wypalonego domu, nieopodal którego znajdowała się moja kryjówka, zaglądali jacyś ludzie. Najczęściej byli to złodzieje szukający w nim chwilowej kryjówki. Zbyt wiele wtedy słyszałem obcojęzycznej paplaniny. Pozostawało mi tylko zapaść się głębiej w siebie, wycofać się nawet z otaczającego mnie chłodu piasku. Wtedy przestawałem ich słyszeć.
Czy rzeczywiście znajduję się w potrzasku?
Zapach krwi gdzieś nade mną. Może oni są moją ostatnią nadzieją. Tych dwóch, którzy nadeszli tu nocą, aby przetrwać do rana w zaniedbanym ogrodzie. Ich krew przyciągnie mnie do nich, sprawi, że obrócę się i rozprostuję te moje odrażające — bo takie już być muszą — szpony.
Przestraszę ich na śmierć, zanim jeszcze spróbuję ich krwi. Wstyd. Zawsze była we mnie taka diabelska natura, jak mówi powiedzenie. Jeszcze jednak nie teraz.
Od czasu do czasu Nicki i ja zajęci jesteśmy nadal naszą najlepszą konwersacją. „Jestem poza wszelkim bólem i grzechem” — mówi do mnie. „Ale czy ty coś czujesz?” — pytam. — „Czy to właśnie oznacza wolność od tego wszystkiego, że już po prostu nic się nie odczuwa? Ani cierpienia, ani pragnienia, ani ekstazy? To interesujące, że nasze pojęcie nieba wiąże się zawsze w jakiś sposób z ekstazą, radością niebiańską. Z kolei pojęcie piekła zawsze wywołuje skojarzenia z bólem. Ogniami piekielnymi. Nie jest najlepiej, jeśli w ogóle nic nie odczuwamy, prawda?”
Lestat, możesz już z tym skończyć. Czy też przyznasz, że raczej będziesz walczył z tym pragnieniem, z tym piekielnym cierpieniem, niż pozwolisz, byś umarł i rzeczywiście nic już nie odczuwał? Przynajmniej jeszcze czujesz pragnienie krwi, gorącej i rozkosznej, wypełniającej każdą cząsteczkę twojego ciała. Jak długo jeszcze zamierzają być tam, na górze, ci śmiertelni, tam, gdzieś w zdziczałym ogrodzie? Jedną noc, dwie? Zostawiłem skrzypce w domu, w którym poprzednio mieszkałem. Muszę je odzyskać, przekazać jakiemuś młodemu śmiertelnemu muzykowi, komuś, kto zechce…
Błogosławiona cisza. Poza tymi skrzypcami, które słyszałem cały czas. Widziałem białe palce Nicolasa na strunach i ruch smyczka odbijającego refleksy światła, a twarze nieśmiertelnych marionetek były na wpół rozbawione. Sto lat temu, mieszkańcy Paryża dopadliby go. Nie musiałby sam rzucać się w ogień. Może i mnie by dopadli. Chociaż wątpię.
Nie, dla mnie nigdy nie było żadnego miejsca czarownic! Nicki mieszka teraz w mojej duszy. Pobożne ludzkie wyrażenie. Ale cóż to za życie? Mnie samemu nie podoba się żyć w taki sposób! Co to właściwie oznacza — żyć w czyjejś duszy? Nic, jak sądzę. Tak naprawdę bowiem wcale cię tam nie ma, prawda?
Koty w ogrodzie. Zapach kociej krwi. Dziękuję, wolę raczej cierpieć dalej, niż wysuszyć się tutaj na wiór.
W nocy usłyszałem jakiś dźwięk. Co to było?
Olbrzymi bęben, w który monotonnie uderzano na ulicach mojego miasteczka z dzieciństwa, gdy włoscy komedianci ogłaszali swój występ w tylnej części ich malowanego wozu. Wielki basowy bęben, w której sam waliłem, idąc przez ulice miasta podczas tych niezapomnianych dni, kiedy byłem uciekinierem z domu, kiedy byłem jednym z nich.
To było jednak silniejsze. Łoskot strzału armatniego odbijającego się od dolin i górskich przełęczy. Poczułem go głęboko w kościach. Otworzyłem oczy w zupełnej ciemności i wiedziałem, że to coś, czymkolwiek by było, zbliża się coraz bardziej. Rytm kroków, wiedziałem już teraz na pewno, a może był to rytm bicia serca?
Dźwięk wypełniał cały mój świat.
To był wielki, złowieszczy łoskot, który zbliżał się do mnie coraz bardziej. A przecież jakaś część mnie zdawała sobie sprawę, że nie był to rzeczywisty dźwięk, nic, co mogłoby usłyszeć ludzkie ucho, nic, co wprawiłoby w drżenie porcelanę stojącą na półce czy na szklanych etażerkach. Nic, co przepłoszyłoby kota ze szczytu muru.
Egipt pogrążony jest w ciszy. Cisza pokrywa pustynię po obu stronach potężnej rzeki. Nie słychać nawet beku kóz czy porykiwania bydła, ani płaczu kobiety gdzieś w oddali.
A jednak dźwięk, który mnie dochodził, był ogłuszający.
Przez jedną sekundę opanował mnie strach. Rozprostowałem kończyny, leżąc w ziemi. Po omacku, nie czując zupełnie swego ciężaru, unosiłem się coraz wyżej, ku powierzchni. Nagle zabrakło mi tchu. Nie mogłem oddychać, nie mogłem krzyczeć, a gdybym mógł, krzyk byłby tak głośny, że zmiażdżyłby całą trawę w promieniu kilku mil. Kryształowe puchary roztrzaskałyby się chyba na drobniutkie kawałeczki, okna rozsypałyby się w szklany proch.
Dźwięk stawał się jeszcze głośniejszy. Spróbowałem odwrócić się i zaczerpnąć trochę powietrza, ale nie mogłem. Wreszcie wydawało mi się, że dostrzegłem źródło dźwięku. Zobaczyłem jakąś postać zbliżającą się w moim kierunku. Błysk czerwieni w ciemności. Ktoś nadchodził, a za nim ten dźwięk, ktoś tak wszechmocny, że nawet drzewa i kwiaty, a także powietrze wyczuwały to. Nieme stworzenia, twory tego świata, wyczuwały to. Robactwo pierzchało przed nim, dzikie koty zmykały w popłochu z jego drogi.
Może to śmierć — pomyślałem.
Może za sprawą jakiegoś cudu jest istotą żyjącą. Śmierć może dosłownie bierze nas w ramiona, nie będąc jednak wampirem, przeciwnie — jest samą personifikacją niebios. Razem z nią wstajemy i unosimy się do gwiazd. Mijamy anioły i świętych, mijamy samą iluminację i boską ciemność, wchodząc w niebyt, gdy oddajemy po drodze nasze istnienie. W zapomnieniu wybaczane są nam wszystkie grzechy.
Samozniszczenie Nickiego staje się odległym błyskiem znikającego światła. Śmierć moich braci rozdrabnia się w wielkim ukojeniu tego, co nieuniknione.
Wbiłem się w ziemię nade mną, kopałem w nią nogami, lecz moje ręce i nogi były zbyt słabe. Poczułem piaskowe błoto w ustach. Wiedziałem, że muszę wstać. Ten dźwięk nakazywał mi to. Poczułem go znowu niczym huk wystrzałów artyleryjskich, grzmot dział.
Nagle stało się dla mnie zupełnie jasne, że to ja jestem poszukiwany, że postać z góry szuka mnie, że jak promień światła, lustruje okolicę. Nie mogłem dłużej pozostać w ukryciu. Musiałem na to odpowiedzieć.
Wysłałem w powietrze najdzikszy okrzyk powitania. Powiedziałem nim, że jestem tutaj. Słyszałem swój ciężki oddech, gdy z trudem poruszałem wargami. Hałas stał się bardzo głośny, czułem jego pulsowanie w każdej tkance mojego organizmu. Ziemia wokół ruszała się wraz z nim.
Ktokolwiek to był, musiał wejść do wypalonego i zrujnowanego domu. Drzwi odskoczyły od futryny, jakby zawiasy zaczepione były nie w żelazie, lecz w gipsie. Widziałem to wszystko przed oczyma. Widziałem, jak zjawa przechodziła pod drzewami oliwkowymi. Postać była już w ogrodzie.
W szaleństwie znów zacząłem gorączkowo rozkopywać ziemię nad sobą, ale poczułem nagle, że tępy, niski dźwięk, jaki dochodził do mnie, teraz był odgłosem kopania. Poczułem na twarzy coś miękkiego, jakby atłas muskający moją twarz. Wtedy ujrzałem nad sobą błysk ciemnego nieba i chmury przesuwające się po nim, jak woalka nad gwiazdami. Nigdy niebo, przy całej swojej prostocie, nie wydawało mi się tak błogosławione.
Natychmiast wziąłem głęboki oddech w płuca. Wydałem z siebie długi jęk. Czułem ciśnienie powietrza, ale wszystkie te sensacje były niczym przy przyjemności oddychania. Wciągać powietrze, widzieć światło, to dopiero były cuda. I ten dudniący dźwięk, ten potężny, ogłuszający huk zdawał się być wprost idealnym akompaniamentem.
Ten, który szukał mnie, ten, od którego pochodził huk, stał teraz nade mną.
Dźwięki zmieszały się. Rozdrobniły i rozpierzchły, aż pozostał tylko pogłos, podobny do dźwięku, jaki unosi się jeszcze w powietrzu po szarpnięciu struny skrzypiec. Zacząłem wstawać, zupełnie jakbym był sztucznie unoszony, podnoszony z głębi ziemi przez tę postać stojącą z rękoma opuszczonymi u swych boków.
Wreszcie uniósł ramiona, aby mnie objąć, i wtedy ujrzałem twarz, która przechodziła możliwość wszelkiego wyobrażenia. Kimżeż był posiadacz takiej twarzy? Co wiedział o cierpliwości, o pozornej dobroci, o współczuciu? Nie, to nie był jeden z nas. Tak być nie może. A jednak tak. Nadludzkie ciało i krew, jak moja krew i ciało, opalizujące oczy, zbierające światło ze wszystkich kierunków, niewielkie rzęsy, jak paseczki złota.
Ta postać, ten potężny wampir trzymał mnie w pozycji pionowej i patrzył prosto w moje oczy. Powiedziałem wtedy coś szalonego, wyartykułowałem jakąś wariacką myśl, że wiem już teraz, na czym polega tajemnica wieczności.
— Zatem wyjaw mi ją — szepnął i uśmiechnął się.
Najczystsze wyobrażenie ludzkiej miłości.
— O Boże, pomóż mi. Wtrąć mnie na wieczne potępienie w czeluści piekielne — słyszałem swój głos.
Nie mogłem patrzeć na taką piękność. Ujrzałem moje ręce suche jak kości, dłonie jak szpony ptaka. Nic żyjącego nie może mieć takiego wyglądu, jak ja teraz, i być tym, czym ja jestem teraz. Spojrzałem w dół na moje nogi. Istne patyki. Ubranie wisiało na mnie jak worek. Nie potrafiłem sam ustać w miejscu ani poruszyć się. Pamięć o przepływającej przez moje usta krwi zawładnęła mną nagle.
Jak matowy płomień jawiły mi się jego czerwone aksamitne ubranie, peleryna, otaczająca go aż do ziemi, ręce w ciemnoczerwonych rękawiczkach, którymi mnie przytrzymywał. Miał gęste włosy; białe i złote pukle luźno zwieszały się po bokach twarzy i nad szerokim czołem. Błękitne oczy pod wąskimi i złotymi brwiami zdawały się pogrążone w zadumie, gdyby nie fakt, że były tak wielkie, tak złagodzone uczuciem wyrażonym w jego głosie.
Mężczyzna w kwiecie wieku, uczyniony nieśmiertelnym w najpiękniejszym okresie swojego życia. Szeroka twarz o nieco wklęsłych policzkach, duże, pełne usta, na których rysowały się przerażające wprost łagodność i spokój.
— Pij — powiedział, unosząc lekko brwi. Jego usta układały słowo powoli, dokładnie niczym pocałunek.
Tak jak wcześniej, tamtej śmiertelnej nocy, uczynił to Magnus, tak on uniósł teraz dłoń i odsłonił materiał przy krtani. Zobaczyłem ciemnoszkarłatną żyłę, wyraźnie widoczną pod przejrzystą skórą.
Łoskot zaczął na nowo wypełniać moje uszy; zniewalający dźwięk sprawił, że sam przysunąłem się bliżej.
Krew niczym światło, płynny ogień. Nasza krew.
Moje ręce z nieprawdopodobną mocą zwarły się wokoło jego ramion, twarz przycisnąłem do jego chłodnego, białego ciała. Krew trysnęła, spływając w dół moich lędźwi i każde naczyńko w moim ciele zapłonęło od jej świeżego smaku. Ile to wieków oczyszczało tę krew, destylowało jej moc?
Wydawało się, że w ryku, jaki towarzyszył przepływowi krwi, powiedział coś. Po chwili powtórzył:
— Pij, pij, mój mały, mój biedny.
Poczułem, jak jego serce nabrzmiewa, ciało faluje, jak nasze ciała zlewają się w jedno. Usłyszałem swój głos:
— Mariusz.
I jego odpowiedź:
— Tak.