Kiedy obudziłem się, byłem już na pokładzie statku. Słyszałem skrzypienie desek, czułem zapach morza. Czułem także zapach krwi załogi statku. Wiedziałem, że była to galera, ponieważ słyszałem wyraźnie rytmiczne uderzenia wioseł i niskie trzepotanie wielkiego płótna żagli.
Nie mogłem otworzyć oczu, poruszyć ręką czy nogą. A jednak byłem spokojny. Nie odczuwałem pragnienia. Właściwie znajdowałem się nawet w nadzwyczajnym stanie zupełnego ukojenia. Ciało miałem ogrzane, jakbym dopiero co próbował krwi. Z przyjemnością leżałem w jakiejś trumnie w kabinie, śniłem na jawie kołysany delikatnymi ruchami statku na falach.
Powoli zaczęło mi się wszystko przejaśniać w głowie.
Wiedziałem, że statek płynie bardzo szybko po raczej spokojnych wodach, że słońce dopiero co zaszło. Wczesne wieczorne niebo pogrążyło się w ciemności, wiatr ucichł. Odgłosy wioseł zanurzanych i wyciąganych z wody były przejrzyste i uspokajające.
Otworzyłem oczy.
Nie chciałem już dłużej leżeć w trumnie. Wyszedłem właśnie z tylnej kabiny długiego statku i stanąłem na pokładzie. Nabrałem w płuca świeżego, słonego powietrza. Przed oczyma rozpościerał się prześliczny rozżarzony błękit nieba, rozświetlonego zachodzącym słońce. Tuż nad głową iskrzyły się w niezliczonej ilości gwiazdy. Nigdy nie wydają się być tak blisko ze stałego lądu, nigdy nie są stamtąd tak fascynujące.
Po moich obu stronach majaczyły jakieś mroczne, pokryte wysokimi pagórkami wyspy. Ich ostre brzegi połyskiwały maleńkimi migocącymi światełkami. Powietrze było pełne zapachu zieloności, kwiatów, samej ziemi. Czułem się niezwykle silnie i rześko. Była taka chwila, gdy poczułem pokusę zastanowienia się, jak to się stało, że znalazłem się tutaj. Czy było to Morze Egejskie, czy już Morze Śródziemne? Kiedy wyjechaliśmy z Kairu? Czy zdarzenia, które pamiętam, wydarzyły się naprawdę? Wszystko to jednak stało się bez znaczenia w cichej akceptacji tego, co się w tej chwili działo.
Mariusz był gdzieś u góry, ma mostku, tuż przed głównym masztem statku. Poszedłem w kierunku mostka i przystanąłem, spoglądając do góry. Mariusz miał na sobie długi, aksamitny, czerwony płaszcz, ten sam, który nosił w Kairze. Jego gęste, jasne włosy rozwiewał wiatr. Patrzył uważnie w przesmyk między wyspami, majaczący przed nami, i zaciskał lewą dłoń na barierce.
Poczułem zniewalające siły przyciągania i urok jego postaci. Poczułem się spokojniejszy. W jego obliczu i postawie nie było żadnego odpychającego majestatu, żadnej sztucznej wzniosłości, która mogłaby mnie onieśmielić czy napawać strachem. Wyczuwało się w nim natomiast zrównoważenie i szlachetność. Jego oczy spoglądające w dal były raczej rozszerzone, a usta, jak dostrzegłem to już wcześniej, sugerowały usposobienie o wyjątkowej delikatności. Twarz miała połysk i jasność blizn. Była tak gładka, że mogłaby przestraszyć, nawet przerazić, ujrzana gdzieś w ciemnej uliczce. Wydzielała delikatną poświatę. Wyraz jego twarzy jednak zbyt był pogodny, zbyt ludzki w swojej boskości, by mógł wywołać coś innego poza zainteresowaniem i pragnieniem zbliżenia się do niego.
Armanda można by przyrównać do wizerunku boga z płócien Caravaggia, Gabrielę do marmurowego posągu archanioła w kruchcie kościoła.
Ta postać, którą widziałem przed sobą u góry, była wizerunkiem człowieka nieśmiertelnego.
On tymczasem, z prawą ręką wyciągniętą w powietrzu przed sobą, pozostawał milczący; nadal bezbłędnie prowadził statek po wodach cieśniny.
Wody otaczającego nas morza migotały jak stopiony metal, rozbłyskując to lazurem, to srebrem, to wreszcie czernią. U brzegów, w miejscu, gdzie płytka woda falami uderzała w skały, rozbryzgiwała się piana morska.
Zbliżyłem się jeszcze bardziej, tak cicho, jak tylko potrafiłem, i wspiąłem się po małych schodkach na mostek. Mariusz nie odwrócił natychmiast wzroku utkwionego w wodach morza, lecz wyciągnął do mnie swą lewą dłoń i ujął moją.
Ciepło. Dyskretna precyzja. To nie była jednak chwila odpowiednia, aby rozmawiać. Byłem zaskoczony, że w ogóle w ten sposób potwierdził, że dostrzegł mnie.
Brwi Mariusza ściągnęły się nieco, oczy lekko przymrużyły, a wiosłujący, jakby wstrzymani jego milczącym rozkazem, zwolnili tempo uderzeń wiosłami.
Byłem zafascynowany tym, czemu się przyglądałem. Zdałem sobie sprawę, koncentrując się coraz głębiej, że odczuwam bezpośrednio siłę i moc emanującą od niego oraz basowe tętno, które dochodziło do mnie z jego serca.
Słyszałem również ludzi śmiertelnych na otaczających nas skałach, na wąskich plażach wysp rozciągających się po naszym prawym i lewym boku. Widziałem, jak zbierają się na wystających cyplach lub biegną ku brzegowi z zapalonymi pochodniami w dłoniach. Słyszałem ich myśli dochodzące do mnie jak głosy, gdy stali w lekkim wieczornym zmroku, uważnie przyglądając się latarniom palącym się na naszym statku. Ich myśli wypowiadane były w języku greckim, którego nie znałem, ale ich znaczenie było dla mnie przejrzyste:
Pan przepływa. Chodźcie i patrzcie: to nasz pan przepływa. Słowo „pan” zawierało w sobie w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób znaczenie nadludzkie. Wyczuwało się szacunek pomieszany z podnieceniem, zgodnie emanujący z nakładających się na siebie szeptów dobiegających z brzegu.
Słuchałem tego z zapartym tchem! Pomyślałem teraz o tym człowieku, którego poraziłem strachem w Kairze, o panice, jaką wywołałem w teatrze Renauda. Z wyjątkiem jednak owych dwóch upokarzających incydentów, poruszałem się w świecie, pozostając niewidoczny i niezauważalny dla śmiertelników. Tutaj, ci ubrani na czarno wieśniacy, zbierali się, aby przyglądać się przepływającemu statkowi, wiedząc, że Mariusz znajduje się na pokładzie; zdawali sobie co nieco sprawę z tego, kim on był. W ich myślach nie usłyszałem jednak greckiego słowa oznaczającego wampira, które to słowo znałem dobrze.
Zostawialiśmy jednak brzegi plaż za sobą. Ostre skały zbliżały się coraz bardziej. Statek ślizgał się po falach. Wiosła uniesiono pionowo w górę. Zbliżające się po obu stronach wysokie skały zaczęły przysłaniać niebo. Po kilku chwilach ujrzałem przed sobą wielką, srebrzącą się zatokę i ogromną, pionową ścianę skalną, wznoszącą się na wprost, podczas gdy o wiele łagodniejsze zbocza otaczały wodę po obu stronach. Skalista ściana była tak stroma, że nie można było dostrzec, co znajduje się na jej szczycie.
Wioślarze wyraźnie zwalniali. Statek zaczął nawet lekko zbaczać z kursu. W ten sposób, niesieni siłą nurtu wody, zbliżaliśmy się coraz bardziej do skały. Ujrzałem niewyraźny kształt skalistego wybrzeża pokrytego połyskującym mchem. Wioślarze unieśli wiosła pionowo w kierunku nieba.
Mariusz pozostawał milczący, jak do tej pory. Jedną dłonią popchnął mnie lekko, drugą wskazał w kierunku skały wznoszącej się przed nami mrocznie niczym sama noc. Latarnie statku oświetlały nieco jej mokre ściany.
Kiedy znajdowaliśmy się jakieś pięć, czy sześć stóp od brzegu — niebezpiecznie blisko jak na statek tego rozmiaru i wagi — poczułem, że stanęliśmy w miejscu.
Mariusz ujął moją dłoń i razem poszliśmy na pokład, aby przycumować statek. Ciemnowłosy sługa zbliżył się do nas i wręczył Mariuszowi jakiś worek. Obaj z łatwością przeskoczyliśmy bezgłośnie nad wodą na kamienne nadbrzeże. Zerknąłem do tyłu i zobaczyłem, że statek kołysze się lekko na wodzie. Wiosła ponownie zanurzono w morzu. Po kilku sekundach statek wziął kurs na odległe światła miasteczka po przeciwnej stronie zatoki.
Mariusz i ja zostaliśmy sami w ciemności, a gdy galera była już tylko małą plamką na połyskującym morzu, Mariusz wskazał na wąskie schody wyrąbane w skale.
— Idź przede mną — powiedział.
Dobrze było wspinać się. Dobrze było wznosić się do góry po szorstkich, surowych schodach wijących się zygzakami w górę, czuć, jak wiatr wzmaga się, widzieć, jak morze staje się coraz odleglejsze i pogrąża się w bezruchu, jakby ruch fal zupełnie ustawał.
Mariusz szedł zaledwie parę kroków za mną. Czułem i słyszałem pulsowanie jego mocy. Odczuwałem to jak wibrację w kościach.
Mniej więcej w połowie drogi na górę skończyły się prymitywne schody i po chwili szedłem już ścieżką, na której z ledwością mieściłyby się kozice skalne. Od czasu do czasu od przepaści odgradzały nas wybrzuszenia skały. Większość jednak drogi ścieżka była jedynie nacięciem na ścianie skały. W miarę jak wznosiliśmy się coraz wyżej, zacząłem obawiać się spojrzenia poniżej siebie. W pewnej chwili, mając dłoń zaciśniętą na gałęzi rosnącego tu drzewa, obejrzałem się i ujrzałem Mariusza, jak miarowymi krokami podążał za mną. Worek, który otrzymał na dole, zarzucił na ramię. Zatoka, dalekie miasteczko i port — wszystko to wydawało się jak dziecięce zabawki, jak makieta zrobiona przez dziecko na stole z lustrem odgrywającym rolę wody, piaskiem i kawałkiem drewna. Z tego miejsca mogłem nawet dostrzec otwarte morze za przesmykiem, głębokie, mroczne kształty pozostałych wysp wznoszących się z pozostającego nadal w bezruchu morza. Mariusz zatrzymał się przede mną, uśmiechnął się i czekał. Wreszcie szepnął uprzejmie:
— Idź dalej.
Byłem oczarowany. Zacząłem znowu iść do góry i już nie zatrzymałem się aż do szczytu. Przeskoczyłem przez ostatni występ skalny i stanąłem stopami na miękkiej trawie. Przede mną rozciągały się jeszcze wyższe skały i klify. Prosto z nich wyrastała olbrzymia bryła budynku — fortecy. W oknach paliło się światło.
Mariusz objął mnie ramieniem i obaj skierowaliśmy się ku wejściu. Poczułem jak jego uścisk zelżał, gdy zatrzymał się przed masywnymi drzwiami. Usłyszałem metaliczny dźwięk odsuwanej zasuwy. Drzwi otworzyły się, a ja poczułem ponownie jego uścisk. Poprowadził mnie do oświetlonego parą dużych pochodni korytarza. Z zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że za drzwiami nie było nikogo, kto mógłby odsunąć zasuwę czy otworzyć nam drzwi. Mariusz tymczasem odwrócił się i spojrzał na drzwi, które zamknęły się same.
— Zasuń zasuwę — powiedział.
Zastanawiałem się, dlaczego nie zrobił tego sam takim sposobem jak przed chwilą. Posłusznie jednak natychmiast wykonałem jego polecenie.
— O wiele łatwiej w ten sposób, o wiele — wyjaśnił, a na jego twarzy pojawił się figlarny uśmiech. — Zaprowadzę cię do pokoju, gdzie będziesz mógł bezpiecznie spać; możesz też przyjść do mnie, kiedy tylko zechcesz.
W domu nie słyszałem nikogo poza nami. Wiedziałem jednak, że byli tu wcześniej śmiertelni. Dawało się to rozpoznać. Czułem ich zapach tu i tam. Pochodnie także dopiero co zapalono.
Poszliśmy do góry małymi schodami, a kiedy przekroczyliśmy próg pokoju, który miał być moim pokojem, stanąłem jak wryty. Była to duża sala, której cała przednia ściana stanowiła kamienny taras zawieszony nad morzem.
Kiedy się obróciłem, Mariusza już nie było. Worek zniknął razem z nią, ale skrzypce i moja walizka z rzeczami osobistymi leżały na kamiennym stole stojącym na środku pokoju. Poczułem przypływ smutku i ulgi na widok skrzypiec. Już się obawiałem, że utraciłem je.
W pokoju były kamienne ławy, zapalona lampka oliwna na stojaku, a w odległej niszy dostrzegłem ciężkie drewniane drzwi. Podszedłem do nich i otworzyłem je. Za nimi odkryłem mały korytarzyk, który zakręcał gwałtownie pod kątem 90°. Za zakrętem znajdował się sarkofag o gładkim wieku. Był zgrabnie wykuty w diorycie, który, jeśli dobrze pamiętam, jest jednym z najtwardszych kamieni na ziemi. Wieko było nadzwyczaj ciężkie, a kiedy zajrzałem do środka sarkofagu — dostrzegłem, że był wyłożony żelazem i zaopatrzony w zasuwę, którą można było zasunąć od środka.
Na dnie trumny leżało kilka migocących przedmiotów. Gdy je podniosłem, roziskrzyły się prawie magicznie w przedostającym się tutaj do pokoju świetle. Była tam złota maska o starannie odlanych rysach twarzy, o ustach zamkniętych, powiekach zwężonych, lecz jeszcze otwartych. Maska przytwierdzona była do kaptura wykonanego z warstwowo nakładanych na siebie płytek z kutego złota. Sama maska była ciężka, ale kaptur lekki i elastyczny. Każda złota płytka połączona była z sąsiednimi złotymi nićmi. Była tam również para skórzanych rękawiczek pokrytych całkowicie jeszcze mniejszymi złotymi płytkami wyglądającymi jak łuski. Wreszcie odkryłem również duży, zwinięty koc z najdelikatniejszej czerwonej wełny. Z jednej jego strony wszyte były w materiał złote płytki.
Uświadomiłem sobie, że jeżeli założę na siebie tę maskę i rękawiczki, jeśli zarzucę na siebie koc — wtedy będę doskonale chroniony od światła, gdyby ktoś niepowołany otworzył wieko sarkofagu podczas mojego snu. Było to jednak mało prawdopodobne, że ktoś mógłby dostać się do sarkofagu. Poza tym drzwi do korytarzyka w kształcie litery L również pokryte były żelazem i również zaopatrzone w żelazną zasuwę.
W tych tajemniczych przedmiotach tkwił jakiś czar. Sprawiało mi przyjemność samo ich dotykanie. Wyobraziłem sobie, jak śpię ubrany w nie. Maska przypominała mi greckie maski komediowe i tragiczne. Wszystkie te przedmioty przywodziły na myśl pochówek jakiegoś starożytnego króla.
Niechętnie odłożyłem je z powrotem na miejsce.
Wyszedłem z pokoju, uprzednio zdjąwszy ubranie, które miałem na sobie podczas nocy spędzonych w Kairze, i włożyłem na siebie świeże. Czułem się raczej absurdalnie, stojąc w fioletowo — niebieskim surducie z perłowymi guzikami, koronkowej koszuli i atłasowych butach zapinanych na diamentowe sprzączki, ale tylko takie ubranie miałem przy sobie. Związałem włosy do tyłu czarną wstążką i wyruszyłem na poszukiwanie pana tego domu.
W całym domu zapalono pochodnie, a drzwi były otwarte szeroko. Okna pozostawały nie zasłonięte i widać było przez nie niebo i morze.
Schodząc po stopniach niewielkich schodów prowadzących z mojego pokoju do reszty domu, zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy w czasie moich wędrówek po świecie znajduję się w naprawdę bezpiecznym miejscu, schronieniu innej nieśmiertelnej istoty, umeblowanym i zaopatrzonym we wszystko, co tylko taka istota mogła sobie zażyczyć.
Wspaniałe greckie urny ustawione na piedestałach w korytarzach, wielkie brązowe posągi ze Wschodu w przeróżnych niszach sal, egzotyczne rośliny w każdym z okien. Bajeczne dywany z Indii, Persji i Chin przykrywały wszędzie marmurowe posadzki. Z tarasu rozciągał się wspaniały widok. Po drodze mijałem olbrzymie wypchane zwierzęta, umieszczone jakby w ich naturalnym otoczeniu — niedźwiedzia, lwa, tygrysa, nawet słonia stojącego w przeznaczonej tylko dla niego olbrzymiej niszy, wielkie jak smoki jaszczurki, drapieżne ptaki zaciskające szpony na wysuszonych gałęziach ustawionych tak, aby przypominały konary prawdziwych drzew. Nad wszystkim jednak dominowały wspaniałe, bajecznie kolorowe rysunki na ścianach, pokrywające ich powierzchnie od posadzki do sufitu. W jednej z sal ujrzałem ciemne, tętniące życiem malowidło przedstawiające spaloną słońcem pustynię Arabii, którą przemierzała karawana wielbłądów z kupcami w turbanach, odmalowana z niesłychanym oddaniem szczegółów. W innej sali, jak żywa, pojawiła się dżungla, którą zapełniały delikatnie oddane ręką malarza kwitnące kwiaty, pnącza, skrupulatnie wymalowane liście.
Perfekcja iluzji oszołomiła mnie, oczarowała; im dokładniej przyglądałem się malowidłom, tym więcej szczegółów na nich dostrzegałem. Wszędzie w tkance dżungli roiło się od dzikich zwierząt i stworzeń — owadów, ptaków, robaków w ziemi. Dżungla ujęta była w tylu aspektach, że odniosłem wrażenie, iż przenosiłem się w inny czas i przestrzeń, w coś, co było czymś znacznie więcej niż malowidłem. A jednak wszystko pozostawało w bezruchu, płasko na ścianie.
Zaczynało mi się kręcić w głowie. Wszędzie, gdzie odwróciłem wzrok, ściany przedstawiały nowe widoki. Nie potrafiłbym nazwać niektórych z barw i odcieni, które widziałem.
Co do stylu tych wszystkich obrazów — w równym stopniu wprawiał mnie w zakłopotanie, jak i zaskakiwał, zachwycał. Technika ich wykonania zdawała się całkowicie realistyczna, z użyciem klasycznych proporcji były tworem zręczności i wprawy, którą widywało się u późniejszych malarzy renesansowych, jak i u malarzy bliższych współczesności. Użycie światła było niezwykle efektowne. Żyjące stworzenia zdawały się rzeczywiście oddychać. Problem tkwił w detalach. Detale nie mogły być realistyczne czy utrzymane w odpowiedniej proporcji. Było po prostu za dużo małpek w dżungli i za dużo chrząszczy pełzających po liściach. Na jednym z malowideł, przedstawiającym letnie niebo, namalowano tysiące maleńkich owadów.
Doszedłem do obszernej galerii. Na jej ścianach wisiały obrazy przedstawiających mężczyzn i kobiety. Z trudem mogłem powstrzymać okrzyk. Postacie ze wszystkich epok. — Beduini, Egipcjanie, Grecy i Rzymianie, rycerze w zbrojach, chłopi i rodziny królewskie. Były renesansowe postacie w charakterystycznych kubrakach i pończochach, był Król Słońce w olbrzymiej, pełnej loków peruce. Byli wreszcie ludzie z naszego, obecnego wieku. Znów jednak szczegóły sprawiały, że czułem się, jakbym sam je sobie wyobrażał — kropelki wody osiadłe na pelerynie, szrama na policzku, na wpół zgnieciony pająk pod błyszczącym skórzanym butem.
Zacząłem się śmiać, ale nie dlatego, że było to zabawne. Byłem po prostu zachwycony. Nie mogłem powstrzymać śmiechu.
Musiałem wprost zmusić się do wyjścia z galerii i udało mi się to tylko dlatego, że ujrzałem dalej oświetloną rzęsiście bibliotekę. Nie kończące się ściany książek i manuskryptów, olbrzymie połyskujące odbitym światłem globusy, umieszczone w drewnianych kołyskach, popiersia antycznych bogów i bogiń greckich, wielkie mapy.
Gazety we wszystkich językach leżały ułożone w stertach na stołach. Wszędzie porozkładane były dziwaczne przedmioty. Skamieliny, zmumifikowane dłonie, egzotyczne muszle. Były też bukiety wysuszonych kwiatów, statuetki i fragmenty starych pomników, alabastrowe słoje pokryte egipskimi hieroglifami. Na środku sali, pomiędzy stołami, ustawione były wygodne fotele z podnóżkami, kandelabry i lampy oliwne. Odniosłem wrażenie, że panował tu miły, komfortowy bałagan, a spędzanie tu długich godzin mogło dawać wielką radość z przebywania w miejscu tak bardzo ludzkim, że aż doprowadzonym do granic doskonałości. Ludzka wiedza, ludzkie artefakty, fotele, w których być może przesiadywali kiedyś ludzie.
Spędziłem w bibliotece dłuższy czas, przeglądając książki greckie i łacińskie. Poczułem się lekko pijany, jakbym natrafił na śmiertelnika, który w swych żyłach miał oprócz krwi wiele wina.
Musiałem odnaleźć Mariusza. Wyszedłem wreszcie z sali i zszedłem w dół po małych schodkach, poprzez inny malowany korytarz do jeszcze większej sali niż poprzednie. Wszystkie pomieszczenia były rzęsiście oświetlone.
Zanim tam dotarłem, usłyszałem śpiew ptaków i poczułem zapach kwiatów. Spostrzegłem, że gubię drogę w labiryncie klatek. Nie tylko zresztą ptaki wszelkich rozmiarów i kolorów zamknięte były w klatkach. Były tam także małe małpki, a nawet pawiany, które, gdy przechodziłem, wpadały w szał.
Rośliny w doniczkach wypełniały wolną przestrzeń pomiędzy klatkami — paprocie, drzewa bananowe, róże, stokrotki, jaśmin i przeróżne pachnące winoroślą. Były tam białe i purpurowe orchidee, rosiczki chwytające owady w swoje paszcze, były małe drzewka brzoskwiń, cytryn i gruszek, uginające się od owoców.
Kiedy wreszcie dotarłem do drugiego końca tego małego ogrodu rajskiego, przed moimi oczyma ukazał się wielki hall, wypełniony rzeźbami, który można by przyrównać do jakiejkolwiek galerii w Muzeum Watykańskim. Przechodząc zerknąłem w boczne sale i okazało się, że były pełne obrazów, orientalnych mebli i mechanicznych zabawek.
Nie zatrzymywałem się już dłużej przy każdym przedmiocie i każdym nowym odkryciu. Poznanie zawartości całego domu zajęłoby chyba całe życie. Ruszyłem więc przed siebie. Nie wiedziałem, dokąd idę. Wiedziałem jednak, że pozwolono mi oglądać to wszystko.
Wreszcie usłyszałem ponad wszelką wątpliwość głos Mariusza, te niskie, rytmiczne uderzenie jego serca, które już słyszałem w Kairze. Skierowałem się w tamtą stronę.
Minąłem próg jasno oświetlonego, osiemnastowiecznego salonu. Kamienne ściany pokryte były wspaniałą boazerią z drewna różanego. Duże, oprawione w ramy lustra sięgały aż do sufitu. Wokoło ustawiono zwyczajne w takich miejscach malowane komody i tapicerowane fotele. Dostrzegłem też ciemne, przepyszne obrazy z pejzażami i porcelanowe zegary. Niewielka kolekcja książek zamknięta była w oszklonej biblioteczce. Świeże gazety leżały na małym stoliczku, obok szerokiego, skrzydlatego fotela. Wysokie, wąskie drzwi otwierały się prosto na kamienny taras. Poniżej, znad brzegu pełnego białych lilii i czerwonych róż, dochodził silny zapach kwiecia.
I oto, odwrócony do mnie plecami, oparty o kamienną balustradę stał jakiś człowiek z XVIII wieku — mój gospodarz. Mariusz odwrócił się i wskazał gestem, bym zbliżył się.
Był ubrany w czerwony surdut i koronkową koszulę z Walencji. Miał jednak dokładnie takie samo ubranie na sobie jak ja. Błyszczące włosy były związane z tyłu i luźno spływały na kark, zupełnie jak moje. Wcale nie wyglądały nieziemsko i eterycznie, co można było powiedzieć o włosach Armanda. Mariusz był raczej superobecnością, stworzeniem o niesłychanej jasności i perfekcji, co było wyraźnie powiązane z rzeczami, które go otaczały — ubraniem, które nosił, kamienną balustradą, na której położył rękę, nawet z tą właśnie chwilą, kiedy mała chmura przechodziła akurat po niebie, przesłaniając jasny półksiężyc.
Smakowałem tę chwilę. On i ja mieliśmy zaraz rozpocząć rozmowę. Nadal czułem Się rześko jak na pokładzie statku. Zupełnie nie odczuwałem pragnienia. Czułem też, że mam w sobie jego krew i to ona sprawia, iż jest tak, a nie inaczej. Wszystkie dawne tajemnice zebrały się we mnie, pobudzały mnie i wyostrzyły moje zmysły. Czy Ci Których Trzeba Ukrywać byli gdzieś tutaj, na tej wyspie? Czy znajdę tu odpowiedź na pytania, które zaprzątały moje myśli od tylu lat?
Podszedłem do balustrady i stanąłem obok niego, zerkając na rozciągające się pod nami morze. Jego wzrok utkwiony był teraz w wysepkę, oddaloną od brzegu pod nami o jakieś niecałe pół mili. Wsłuchiwał się w coś, czego ja nie potrafiłem usłyszeć. W świetle dobiegającym z otwartych drzwi za nami jedna strona jego twarzy wyglądała przerażająco, wydawała się kamienna. Natychmiast jednak odwrócił się do mnie z pogodnym wyrazem twarzy, a jego gładka twarz ożyła w ciągu jednej chwili. Objął mnie ramieniem i poprowadził z powrotem do pokoju.
Poruszał się w tym samym rytmie, co człowiek śmiertelny, lekkim, lecz pewnym krokiem. Zaprowadził mnie do pary oskrzydlonych foteli, stojących naprzeciwko siebie. Usiedliśmy. Znajdowaliśmy się mniej więcej na środku pokoju. Taras był po mojej prawej stronie. Wokoło było jasno, jako że świece zapalone były na zwisającym nad nami żyrandolu, jak też i na licznie rozstawionych kandelabrach i w kinkietach przy wykładanej boazerią ścianie. Wszystko to było bardzo naturalne, cywilizowane.
Gdy się uśmiechnął, wyglądał całkowicie jak człowiek. Rysy i ruch jego twarzy wydawały się takie aż do chwili, gdy uśmiech zastygał. Próbowałem nie patrzeć na niego, ale nie potrafiłem się powstrzymać.
Tymczasem coś złośliwego pojawiło się w wyrazie jego twarzy.
Czułem wyraźnie bicie swojego serca.
— Co byłoby dla ciebie wygodniejsze? — zapytał po francusku. — Abym opowiedział ci, dlaczego sprowadziłem cię tutaj, czy też żebyś ty powiedział mi, dlaczego chciałeś zobaczyć się ze mną?
— Byłoby najlepiej, żebyś ty mówił — odrzekłem.
Zaśmiał się łagodnie i w ujmujący sposób…
— Jesteś niezwykłym stworzeniem — powiedział. — Nie przypuszczałem, że zakopiesz się w ziemi tak szybko. Większość z nas doświadcza swojej pierwszej śmierci znacznie później — po stu latach, może nawet po dwustu.
— Pierwszej Śmierci? Chcesz powiedzieć, że to się zdarza często — zakopać się w ziemi, jak ja to uczyniłem?
— Pośród tych, którzy potrafią to przeżyć, często. Umieramy i wstajemy ponownie. Ci, którzy nie kryją się w ziemi, zwykle nie potrafią przetrwać.
Byłem zdumiony, ale takie wytłumaczenie było jak najbardziej sensowne. Zdałem sobie sprawę, że gdyby Nicki zszedł do ziemi zamiast rzucić się w ogień… Nie mogłem jednak teraz myśleć o Nickim, bo zacząłbym zadawać idiotyczne pytania. Czy Nicki jest jeszcze gdzieś? Czy przestał zupełnie istnieć? Czy moi bracia są gdzieś jeszcze, czy po prostu ślad po nich zaginął?
— Nie powinienem jednak być zaskoczony, że tak właśnie stało się w twoim przypadku — mówił dalej, jakby nie usłyszał moich myśli albo nie chciał o nich teraz mówić. — Straciłeś zbyt wiele tego, co było dla ciebie bardzo cenne. Uczyłeś się w większości sam i to bardzo szybko.
— Skąd wiesz, co mi się przydarzyło? — zapytałem.
Znów uśmiechnął się, prawie roześmiał. Zdumiewające było ciepło emanujące od niego, bezpośredniość. Styl, w jakim wyrażał swoje myśli, był potoczysty i absolutnie pozbawiony archaiczności. To znaczy, że mówił po prostu jak dobrze wykształcony Francuz.
— Nie napawam cię strachem, prawda? — zapytał.
— Nie sądzę, abyś próbował to uczynić — odparłem.
— Nie, oczywiście. — Machnął ręką. — Ale twoje opanowanie i zimna krew są mimo to nieco zaskakujące. Aby jednak odpowiedzieć na twoje pytanie — tak, wiem, co przydarza się istotom naszego gatunku na całym świecie. I prawdę mówiąc, nie zawsze rozumiem, w jaki sposób czy też dlaczego dowiaduję się o tym. Ta zdolność i moc wzrasta we mnie wraz z upływem czasu, jak zresztą i pozostałe nasze moce. Nie daje się jednak łatwo kontrolować. Są takie chwile, że słyszę, co dzieje się z naszymi braćmi w Rzymie czy nawet w Paryżu. A gdy ktoś wzywa mnie, tak jak ty to czyniłeś, słyszę takie wezwanie z zadziwiającej odległości. Potrafię odszukać ich źródło, o czym zresztą sam miałeś okazję się przekonać. Informacje docierają do mnie także i w inny sposób. Wiem o tych wiadomościach, które zostawiałeś dla mnie w całej Europie. Czytałem je. Słyszałem też o tobie od innych. Czasami nawet ty i ja byliśmy bardzo blisko siebie, nawet bliżej niż mogłeś kiedykolwiek przypuszczać. Słyszałem też twoje myśli. Słyszę je i teraz, oczywiście, z czego, jestem pewien, zdajesz sobie dobrze sprawę. Wolę jednak porozumiewać się słowami.
— Dlaczego? — zapytałem, — Myślałem, że starsi pozbywają się w ogóle mowy.
— Myśli są nieprecyzyjne — odrzekł. — Gdybym otworzył przed tobą mój umysł, tak naprawdę, nie byłbym w stanie kontrolować tego, co byś w nim wyczytał. Kiedy z kolei ja czytam w twoich myślach, nie jest wykluczone, że mogę źle zrozumieć to, co słyszę czy widzę. Wolę więc posługiwać się mową i pozwolić, by moje zdolności nadzmysłowe współpracowały z nią. Lubię poruszenie, jakie wywołuje pierwszy poryw dźwięku, zapowiadający jakąś ważną wiadomość, którą mam do zakomunikowania. Lubię, by mój głos był odbierany. Nie podoba mi się penetrowanie myśli rozmówcy bez ostrzeżenia. Wydaje mi się, że mowa jest najwspanialszym darem, który pospołu dzielą śmiertelni i nieśmiertelni.
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Znów to, o czym mówił, było najzupełniej sensowne. Coś jednak w mojej głowie kołatało się niespokojnie.
— A twój sposób chodzenia? — zapytałem. — Nie poruszasz się w taki sposób, jak Armand czy Magnus bądź jak najstarsi…
— Masz na myśli widma? Dlaczego miałbym w taki sposób się poruszać?
Roześmiał się ponownie, cicho, urzekająco. Przesunął się lekko do tyłu fotelu, uniósł kolano i położył stopę na poduszce leżącej na fotelu, jak mógłby uczynić to człowiek w swoim prywatnym gabinecie.
— Oczywiście, były takie czasy — powiedział — kiedy to wszystko było bardzo interesujące. Przemierzać ślizgiem odległości, jakby zupełnie nie stawiając kroków, przyjmować takie dziwaczne pozycje, które wydają się niezwykle niewygodne czy nawet niemożliwe do wykonania dla śmiertelnych. Przelatywać bezszelestnie krótkie odległości. Przesuwać przedmioty tylko siłą woli. Mogę jednak nazwać rzecz po imieniu. Ludzkie gesty są po prostu eleganckie. Jest mądrość w ciele ludzkim, w sposobie wykonywania przez nie ruchów. Lubię przysłuchiwać się odgłosom mojej stopy dotykającej ziemi, czuć przedmioty własnymi palcami. Poza tym przelatywanie, nawet krótkich odległości, i przesuwanie rzeczy siłą woli jest wyczerpujące. Potrafię to robić, kiedy muszę, sam to widziałeś, ale o wiele łatwiej jest użyć do tego rąk.
Byłem zachwycony i nie próbowałem nawet tego ukrywać.
— Śpiewak może roztrzaskać szkło na drobne kawałki odpowiednio wysoką nutą — dodał. — Ale przecież najprostszym sposobem dla każdego, kto chce rozbić szkło, jest po prostu upuszczenie go na podłogę.
Tym razem wybuchnąłem niepowstrzymanym śmiechem.
Przyzwyczaiłem się już do zmian w jego twarzy, od posągowej doskonałości do wymownej ekspresji, i do stałej żywotności spojrzenia. Jego twarz promieniowała spokojem i otwarciem, robił wrażenie osoby wyjątkowo pięknej i spostrzegawczej. Nie mogłem się jedynie przyzwyczaić do poczucia obecności czegoś niezwykle, niebezpiecznie potężnego, co tkwiło w środku jego jestestwa.
Nagle poczułem się tym wszystkim lekko wstrząśnięty, nieco przytłoczony. Poczułem niczym nie wytłumaczoną, przemożną chęć rozpłakania się.
Mariusz pochylił się do przodu i dotknął mojej dłoni palcami. Przeszedł mnie dreszcz. Byliśmy połączeni tym dotknięciem. I chociaż jego skóra była jedwabna, jak skóra wszystkich wampirów, była mniej giętka. Czułem się, jakbym był dotykany ręką z kamienia w jedwabnej rękawiczce.
— Przyprowadziłem cię tutaj, ponieważ chcę ci powiedzieć o tym, co sam wiem — odezwał się. — Chcę się podzielić z tobą wszystkimi tajemnicami, które znam. Z kilku powodów bo wiem zwróciłeś moją uwagę na siebie.
Byłem zafascynowany. Czułem, że opanowuje mnie zniewalające uczucie miłości do niego.
— Uprzedzam jednak — dorzucił. — Na wiele pytań nie mam odpowiedzi ostatecznych. Nie potrafię powiedzieć ci, kto stworzył ten świat czy też dlaczego istnieje człowiek. Nie potrafię też powiedzieć, dlaczego istniejemy my, wampiry. Mogę ci natomiast powiedzieć o nas więcej niż ktokolwiek inny opowiadał ci o tym do tej pory. Mogę pokazać Tych Których Trzeba Ukrywać i powiedzieć ci, co o nich wiem. Mogę powiedzieć ci, dlaczego, jak wydaje mi się, przetrwałem na świecie już od tak dawna. Wiedza ta może cię nieco zmienić. Na tym właśnie polega jej rola, jak przypuszczam.
— Tak.
— Kiedy przekażę ci wszystko, co mam do przekazania, znajdziesz się dokładnie w tym samym miejscu, w którym byłeś do tej pory: nieśmiertelnym stworzeniem, które, aby żyć dalej, samo musi odszukać przyczyny i racje swego istnienia.
— Tak — powtórzyłem.
Mój głos był nieco gorzki. Dobrze jednak, że odezwałem się. Ogarnęło mnie jednak mroczne poczucie samego siebie jako nienasyconego, złego stworzenia, które świetnie sobie radzi w życiu, potężnym wampirem, który zawsze sięgał po to, co tylko sobie zażyczył, bez względu na to, co mówili inni. Byłem ciekaw, czy on wiedział o tym, jak doskonale okropnym jestem wampirem.
Przyczyną, dla której zabijałem, była krew.
Przyznaję. Krew i czysta ekstaza, którą przynosi krew. Bez tego bylibyśmy wysuszonymi skorupami, jaką sam byłem pod ziemią w Egipcie.
— Pamiętaj tylko o moim ostrzeżeniu — powiedział — że twoja sytuacja w niczym się nie zmieni. Tyle tylko, że ty możesz się zmienić. Niewykluczone, że będziesz jeszcze bardziej osamotniony niż jesteś teraz.
— Dlaczego zdecydowałeś się właśnie mnie wyjawić te tajemnice? — zapytałem. — Z pewnością i inni poszukiwali i nadal szukają ciebie. Musisz chyba wiedzieć, gdzie jest Armand.
— Jest tego kilka przyczyn, jak ci już mówiłem — odrzekł. — Najważniejszą był sposób, w jaki mnie poszukiwałeś. Bardzo niewiele osób tak naprawdę poszukuje wiedzy na tym Świecie. Śmiertelni czy nieśmiertelni, niewielu naprawdę zadaje pytania. Przeciwnie — próbują wykręcać się od tego wszystkiego, co nieznane, a do czego ułożyli sobie w głowie już własne odpowiedzi — wytłumaczenia, potwierdzenia, różne formy pocieszenia, bez których nie mogą dalej żyć. Pytać naprawdę, to znaczy otworzyć drzwi, za którymi znajduje się trąba powietrzna. Odpowiedź może unicestwić pytanie i tego, który to pytanie zadał. Ale ty rzeczywiście poszukiwałeś odpowiedzi od czasu, kiedy wyjechałeś z Paryża dziesięć lat temu. Mało jest w tobie z góry wyrobionych sądów. Prawdę mówiąc, zadziwiasz mnie, ponieważ przyznajesz się do takiej nadzwyczajnej prostoty. Chcesz odnaleźć cel. Chcesz miłości.
— To prawda — odrzekłem, lekko wstrząsając ramionami. — To raczej niedojrzałe, surowe, co?
Jeszcze raz roześmiał się cicho.
— Nie, wcale nie. To tak, jakby tysiąc osiemset lat zachodniej cywilizacji wytworzyło niewiniątko bez grzechu.
— Niewiniątko? Nie możesz chyba mówić tego o mnie.
— Tyle się mówi w dzisiejszych czasach o szlachetności tkwiącej w dzikusie — zaczął tłumaczyć — o korumpującej sile cywilizacji, o sposobie znalezienia na powrót drogi do niewinności, którą utraciliśmy po drodze. No cóż, to wszystko nonsens, rzeczywiście. Prawdziwie prymitywne narody także potrafią być potworne i ohydne w swoich założeniach i oczekiwaniach. Nie potrafią wyobrazić sobie niewinności. Podobnie jak dzieci. Cywilizacja jednak zaczęła stwarzać wreszcie ludzi, którzy postępują w sposób dziecinny. Po raz pierwszy rozglądają się wokół siebie, pytając: Co u diabła ma to wszystko znaczyć?
— Prawda. Ale ja nie jestem niewinny — odrzekłem. — Bezbożny — tak. Jestem jednym z bezbożnych i jestem z tego zadowolony. Wiem, czym jest dobro i zło w sensie bardzo praktycznym i to ja jestem Tyfonem, mordercą swego brata, a nie zabójcą Tyfona, wiesz przecież dobrze.
Przytaknął głową, lekko unosząc brwi. Nie musiał się już uśmiechać, aby wyglądać ludzko. Widziałem emocję na jego twarzy, nawet teraz, kiedy nie przybierała żadnego wyrazu.
— Ale ty również nie próbujesz znaleźć żadnego wytłumaczenia, aby to jakoś uzasadnić — powiedział.
— To właśnie mam na myśli, mówiąc o twojej niewinności. Winny jesteś zabijaniu śmiertelnych, ponieważ uczyniono cię istotą, która karmi się krwią i śmiercią, ale nie jesteś winien żadnemu kłamstwu, tworzeniu wielkiego mroku, diabelskim układom i systemom twojej myśli dla własnego użytku.
— Prawda.
— Pozbyć się Boga to prawdopodobnie pierwszy stopień do stania się niewinnym, to utracić poczucie grzechu i poddania, subordynacji, fałszywego żalu za rzeczami, które i tak są stracone.
— Przez niewinność rozumiesz nie brak doświadczenia, ale brak iluzji?
— Brak potrzeby stwarzania sobie iluzji — odrzekł. — Miłość i szacunek do tego, co stoi przed twoimi oczyma.
Westchnąłem. Oparłem się w fotelu po raz pierwszy, próbując to wszystko przemyśleć, zastanowić się, co to miało wspólnego z Nickim, przypominając sobie, co Nicki mówił o świetle… zawsze to światło. Czy miał na myśli właśnie to?
Mariusz również zdawał się pogrążony w zadumie. On również siedział oparty w fotelu, jak zresztą podczas całej naszej rozmowy, i wyglądał gdzieś daleko ku niebu za otwartymi drzwiami tarasu. Oczy miał zmrożone, usta lekko napięte.
— Nie tylko twoja dusza mnie zainteresowała — podjął na nowo — czy twoja uczciwość, jak wolisz. Również sposób, w jaki zostałeś stworzony jako jeden z nas.
— A zatem wiesz i o tym.
— Tak, wszystko — powiedział krótko. — Zostałeś powołany do życia jako wampir w czasie, kiedy świat czekają zmiany, o których nigdy nikomu nawet się nie śniło. Tak samo było ze mną. Urodziłem się i wzrastałem do wieku męskiego w czasie, kiedy świat starożytny, jak my to dzisiaj nazywamy, zbliżył się już do schyłku i upadku. Stare wierzenia były już zużyte. Nowy bóg miał zająć miejsce starych bóstw.
— Kiedy to było? — zapytałem podniecony.
— W latach panowania cesarza Augusta, kiedy Rzym stał się już imperium, kiedy wiara w bogów była już martwa.
Nie ukrywałem emocji i wyrazu zadowolenia, jakie pojawiły się na mojej twarzy. Nigdy, nawet przez chwilę, nie wątpiłem w to, co mówił. Przyłożyłem dłonie do głowy, jakbym ją chciał choć trochę uspokoić.
On mówił dalej:
— Ludzie prości w tamtych czasach nadal wierzyli w religię, tak jak wierzą i teraz. Dla nich to był odwieczny zwyczaj, przesąd, elementarna magia, których początki ginęły gdzieś w przeszłości; podobnie ma się sprawa dzisiaj. Ale świat tych, którzy tworzyli idee, tych, którzy nadawali kierunek historii, był już pozbawiony Boga i beznadziejnie przemądrzały, zupełnie jak współczesna nam Europa.
— Kiedy czytałem Cicerona, Owidiusza i Lukrecjusza, też mi się tak wydawało — odrzekłem.
Przytaknąłem głową i lekko wzruszyłem ramionami.
— Trzeba było tysiąc osiemset lat — mówił dalej — aby wrócić z powrotem do sceptycyzmu, takiego poziomu praktyczności, który był wtedy naszym codziennym stanem umysłu. Historia jednak nie powtarza się. To jest właśnie zadziwiające.
— Jak to rozumiesz?
— Rozejrzyj się dookoła! Zupełnie nowe rzeczy dzieją się w Europie. Wartość ludzkiego życia jest teraz większa niż kiedykolwiek do tej pory. Wiedza i filozofia sprzęgnięte są z odkryciami naukowymi i nowymi wynalazkami, które całkowicie zmieniają sposób życia ludzkości. Ale to zupełnie oddzielna historia. Sprawa polega na tym, że ty urodziłeś się u schyłku czasów, w których spogląda się na rzeczywistość jeszcze w stary sposób. Tak też było i ze mną., Pochodzisz z epoki, która utraciła już wiarę, a jednak nie jesteś cyniczny. Tak samo było i ze mną. Oboje wynurzyliśmy się z pęknięcia pomiędzy wiarą a rozpaczą.
Pomyślałem, że Nicki wpadł właśnie w taką szczelinę i zginął.
— Dlatego właśnie twoje pytania są inne od pytań tych — kontynuował Mariusz — którzy urodzili się dla nieśmiertelności jeszcze pod Bogiem Chrześcijańskim.
Pomyślałem o mojej ostatniej rozmowie z Gabrielą w Kairze. Sam jej powiedziałem, że na tym właśnie polega moja moc.
— Dokładnie tak — odezwał się Mariusz. — Ty i ja dzielimy to wspólnie. Nie dorośliśmy do wieku męskiego, oczekując wiele od innych. A ciężar sumienia był wyłącznie głęboko w nas, bez względu na to, jak bardzo straszliwy.
— Czyż nie za Boga Chrześcijańskiego… w ciągu najpierwszych dni Boga Chrześcijańskiego ty zostałeś urodzony dla nieśmiertelności — jak to sam powiedziałeś?
— Nie — odrzekł szybko z wyczuwalną urazą. — My nigdy nie służyliśmy Bogu Chrześcijańskiemu. Taką myśl możesz od razu usunąć z głowy.
— Przecież siły dobra i zła ukryte pod imionami Chrystusa i Szatana…
— Raz jeszcze ci mówię — mają niewiele wspólnego z nami.
— Ale samo pojęcie zła w jakiejś formie jest z pewnością.
— Nie. Jesteśmy starsi. Ludzie, którzy stworzyli mnie, byli wyznawcami bogów, zgoda. Wierzyli też w rzeczy, w które ja nie wierzyłem. Ich wiara jednak odwoływała się do czasu na długo przed zbudowaniem świątyń Imperium Rzymskiego, kiedy masowo przelewano krew niewinnych w imieniu dobra. Zło było posuchą, potęgą szarańczy i śmiercią upiorów. Zostałem stworzony tym, kim jestem, właśnie przez tych ludzi w imię dobra.
To było zbyt powabne, zbyt zniewalające. Wszystkie dawne mity przypominały mi się w jednej chwili w zgodnym chórze oszałamiającej poezji.
Ozyrys był dobrym bogiem dla Egipcjan, bogiem zbiorów zboża. Co ma to wspólnego z nami? Kręciło mi się w głowie. W mignięciu niemych obrazów przypomniałem sobie tę noc, kiedy opuściłem dom ojca w Owernii, gdy wieśniacy tańcowali dookoła wielkopostnego ogniska, wyśpiewując swoje psalmodie o wzrost zbiorów. Pogańskie zwyczaje — mawiała moja matka. Pogaństwo — huczał wściekły ksiądz, którego oni już dawno temu odesłali z dala od siebie.
Wszystko to wydawało się histerią Dzikiego Ogrodu i tancerzy w nim pląsających, gdzie nie istniały żadne prawa poza prawem ogrodu, którym było prawo estetyki. Że zbiory urosną wysoko, że pszenica będzie zielona, a potem żółta, że słońce zawsze będzie świecić. Spójrz na doskonale ukształtowane jabłko, które rośnie na drzewie. Wyobraźcie sobie! Aby jabłka lepiej rosły, chłopi biegali przez sad z palącymi się pochodniami z wielkopostnego ogniska.
— Tak, Dziki Ogród — powiedział Mariusz z iskierką w oczach. — Aby go odnaleźć, musiałem wyjść z cywilizowanych miast Imperium. Musiałem udać się w głębokie lasy prowincji północnych, gdzie ów ogród nadal rósł jak najsoczyściej, do krajów Południowej Galii, tam, gdzie ty się urodziłeś. Musiałem wpaść w ręce barbarzyńców, którzy dali nam wzrost, postawę, błękitne oczy i jasne włosy. Ja mam je poprzez krew mojej matki, która pochodziła z tych ludów, będąc córką wodza celtyckiego ożenioną z rzymskim patrycjuszem. A ty masz to poprzez krew twoich ojców, wywodzących się w prostej linii z tamtych czasów. Dziwnym zbiegiem okoliczności obaj zostaliśmy wybrani do nieśmiertelności z tych samych powodów — szczytem doskonałości naszej krwi i naszej niebieskookiej rasy — wyżsi i sprawniejsi we wszystkim niż inni ludzie.
— Musisz mi o tym wszystkim powiedzieć! Musisz mi wszystko wytłumaczyć! — wykrzyknąłem.
— Właśnie to robię — odrzekł. — Przyszedł już chyba czas, abyś zobaczył coś, co będzie bardzo ważne, gdy zaczniesz dowiadywać się nowych rzeczy.
Czekał przez chwilę, aż słowa zapadną we mnie mocno. Następnie wolno wstał, tak jak czynią to ludzie, wspierając się rękoma o oparcie fotela. Patrzył na mnie i czekał.
— Ci Których Trzeba Ukrywać? — zapytałem. Mój głos stał się straszliwie cichy i przeraźliwie niepewny.
Znów mogłem zobaczyć w jego twarzy uśmiech, czy raczej lekkie rozbawienie, które zresztą nigdy go nie opuszczało.
— Nie obawiaj się — powiedział trzeźwo, próbując ukryć rozbawienie. — To nie bardzo pasuje do ciebie, wiesz o tym.
Chciałem ich zobaczyć, poznać, kim byli, a jednak nie poruszyłem się. Zawsze wiedziałem, że ich kiedyś zobaczę, ale nigdy nie zastanawiałem się, co to będzie dla mnie oznaczać…
— Czy… czy jest w nich coś przerażającego? — zapytałem.
Uśmiechnął się lekko i czule położył dłoń na moim ramieniu.
— Czy zmieniłoby to coś, gdybym powiedział „tak”?
— Nie — odparłem. Bałem się jednak.
— Staje się to przerażające dopiero z czasem. Na początku jest piękne.
Obserwował mnie i czekał. Wreszcie powiedział cicho:
— Chodź już.
Schody do wnętrza ziemi były o wiele starsze niż sam dom. Od stóp, które je przemierzały, schody stały się już w środku częściowo wklęsłe. Schodziły w skałę coraz głębiej i głębiej.
Przez surowe portale wykute w skale widziałem od czasu do czasu morze. Dostrzegłem też, że na półkach skalnych ptaki wiły sobie gniazda, a ze szczelin skalnych wyrastała gdzieniegdzie trawa.
Wreszcie chłód, taki sam, jaki panuje czasami w starych klasztorach, w ruinach kościołów czy w nawiedzonych domach. Zatrzymałem się i zacząłem rozcierać rękoma ramiona. Chłód emanował przez schody od czeluści schodów.
— To nie oni — odezwał się Mariusz łagodnie.
Czekał na mnie, stojąc kilka stopni niżej. Łagodna gra światła i cienia przepołowiła jego twarz.
— Tak było, zanim ich tu sprowadziłem — dorzucił. Kiedyś ta wyspa była miejscem kultu. Być może ten chłód występował tu nawet jeszcze przedtem.
Skinął na mnie ponownie ze swoją charakterystyczną cierpliwością. W jego oczach dostrzegłem wyrozumiałość.
— Nie bój się — powtórzył i ruszył ponownie w dół.
Było mi wstyd nie pójść za nim. Schody schodziły w głąb skały bez końca. Czułem zimną mgiełkę na rękach i twarzy, dostrzegłem błysk wilgotnych kamieni. Schodziliśmy coraz niżej. Echo naszych kroków odbijało się o kolebkowe sklepienie, o szorstkie, chropawe ściany. To miejsce było głębsze niż jakiekolwiek lochy czy katakumby, to było jak dziura, którą kopie się w dzieciństwie, gdy przechwalamy się przed matką i ojcem, że zrobimy tunel aż do samego środka ziemi.
Gdy minęliśmy kolejny zakręt, zobaczyłem błysk światła. Nareszcie. Dwie lampy paliły się przed zamkniętymi drzwiami. Ich knoty zanurzone były głęboko w sporych naczyniach z oliwą. Drzwi posiadały zasuwę z olbrzymiej belki dębowej. Aby ją unieść, trzeba by chyba kilku mężczyzn, może nawet dźwigni i lin.
Mariusz uniósł belkę bez najmniejszego trudu i odłożył na bok. Usłyszałem odgłosy przesuwanej od wewnątrz drugiej belki. Następnie drzwi otworzyły się powoli. Poczułem, że zapiera mi dech w piersiach. Nie chodzi o to, że Mariusz otworzył drzwi nawet bez ich dotykania. Tę sztukę widziałem już przecież wcześniej. Sala, którą ujrzałem za progiem, była pełna takich samych przepysznych kwiatów i zapalonych lamp co wnętrze domu u góry! Tutaj, głęboko pod ziemią, rosły lilie, woskowe i białe, pokryte kropelkami wody, róże w najprzeróżniejszych odcieniach czerwieni i różu, o dojrzałych płatkach. To była kaplica, gdzie łagodnie migotały świeczki wotywne i unosił się zapach o tysiącu odmian. Jej ściany pokryte były freskami, jak w starożytnych kościołach rzymskich, ze złotym liściem wplatanym we wzór. Nie były to jednak wizerunki chrześcijańskich świętych.
Egipskie palmy, żółta pustynia, trzy piramidy, niebieskie wody Nilu. Egipcjanie i Egipcjanki pływający po rzece w zgrabnych łodziach. Wielobarwne ryby głębin namalowane pod nimi, ptaki o szkarłatnych skrzydłach wysoko na niebie. W to wszystko wplecione złoto — w piramidy błyszczące z oddali w słońcu, w łuskę ryb i pióra ptaków, w ozdoby gibkich i delikatnych postaci mężczyzn i kobiet, które na statkach zastygłe spoglądały gdzieś przed siebie.
Na moment zamknąłem oczy. Otworzyłem je powoli i ujrzałem całość jako wielką świątynię. Rzędy lilii na niskim kamiennym ołtarzu, który przytrzymywał olbrzymie złote tabernakulum, pokryte w całości wspaniałymi grawerunkami w te same egipskie wzory. Powietrze przedostawało się tutaj poprzez głębokie szyby w skale nad salą, wprawiając w drżenie płomień wiecznie płonących świec, poruszając wysokie i ostre jak nóż liście lilii ustawionych w naczyniach z wodą i promieniujących silnym zapachem.
Słyszałem niemalże śpiewane w tym miejscu hymny. Słyszałem monotonne pieśni i starożytne inwokacje. Już się nie bałem. To piękno było zbyt uspokajające, zbyt wspaniałe. Nie mogłem odwrócić wzroku od złotych drzwi tabernakulum na ołtarzu. Tabernakulum było większe niż ja sam. Było też trzykrotnie szersze ode mnie.
Mariusz również spoglądał na tabernakulum, a ja poczułem emanującą z niego moc i ciepło niewidzialnej siły. Usłyszałem, jak wewnętrzna zasuwka przy drzwiczkach do tabernakulum odsunęła się. Gdybym miał tylko więcej śmiałości, przysunąłbym się bliżej. Wstrzymałem oddech aż do chwili, w której drzwi otworzyły się już całkowicie, odsłaniając dwie wspaniałe egipskie figury siedzących obok siebie kobiety i mężczyzny. Światło owionęło ich wysmukłe, pięknie rzeźbione białe twarze i kończyny, wpłynęło w ich ciemne oczy.
Byli równie monumentalni jak wszystkie egipskie posągi, które do tej pory kiedykolwiek widziałem, oszczędni w szczegółach, piękni w konturze, wspaniali w swojej prostocie. Tylko otwartość i nieco dziecięcy wyraz twarzy, jaki malował się na ich obliczach, łagodziły chłód i srogość ich postaci ubranych w prawdziwy materiał i mających prawdziwe włosy. W kościołach włoskich widywałem tak ubranych świętych, gdzie aksamit opadał na marmurowy podest. Nie był to zresztą zawsze przyjemny widok. Tutaj jednak wykonano wszystko z olbrzymią uwagą i pieczołowitością. Peruki miały długie czarne loki, obcięte równo nad czołem, zwieńczone diamentami ze złota. Wokół ich nagich ramion wiły się jak węże bransoletki. Na palcach mieniły się pierścienice. Ich ubranie wykonane zostało z najdoskonalszego białego lnu. Postać męska była naga do pasa i miała na sobie jedynie coś, co mogło przypominać spódniczkę; postać kobieca ubrana była w długą, wąską, przepięknie fałdowaną suknię. Oboje mieli na sobie liczne naszyjniki, niektóre inkrustowane szlachetnymi kamieniami.
Byli mniej więcej tego samego wzrostu i siedzieli w identycznej pozycji, z rękoma położonymi na udach. Ta identyczność zdziwiła mnie nieco, w równej zresztą mierze co ich silny urok i powab oraz połyskujący w ich oczach blask, równy temu, jaki w świetle odbijają kamienie szlachetne i klejnoty. Nigdy i nigdzie nie widziałem w posągach tak silnego wyrazu życia. Nic zresztą żywego w nich nie było. Być może decydowały o tym wrażeniu ubiór, kosztowności, gra świateł na naszyjnikach i obrączkach, odbicie światła w ich oczach.
Czy to byli właśnie Ozyrys i Izyda?
Mariusz nic nie mówił. Patrzył jedynie na nich, tak jak ja. Jego oblicze było nieprzejrzyste, być może smutne.
— Czy mogę do nich podejść bliżej? — szepnąłem.
— Oczywiście — odrzekł.
Zrobiłem krok w kierunku ołtarza, jak dziecko w katedrze. Zatrzymałem się zaledwie kilka stóp przed posążkami i spojrzałem im prosto w oczy. Och, zbyt cudowni, przepiękni w swojej głębi i różnorodności. Zbyt realni.
Z nie dającą się opisać pieczołowitością przyklejono posągom czarne rzęsy, włosy i delikatnie wygięte brwi. Z nie dającą się opisać pieczołowitością wykonano również lekko rozchylone usta, tak że dostrzec można było połyskujące zęby. A twarze i ręce tak były wygładzone i wypolerowane, że żadna skaza czy rysa nie zakłócała połysku. Siedzieli w sposób charakterystyczny dla wszystkich posągów czy malowanych figur. Wydawało się, że patrzą na mnie.
Byłem zmieszany. Jeśli nie byli Ozyrysem i Izydą, kimże więc mieliby być? Jakiej to odwiecznej prawdy byli symbolami i dlaczego w ich imieniu zawarty był taki nakazujący ton, imperatyw: Ci Których Trzeba Ukrywać.
Z głową lekko przechyloną na bok zatopiłem się w kontemplacji ich postaci.
Oczy były naprawdę brązowe, głębokie. Białka oczu wyglądały jakby pokryto je przezroczystym lakierem, a wargi miały najdelikatniejszy odcień popielatego różu.
— Czy można…? — szepnąłem, odwracając się do Mariusza. Straciłem jednak pewność siebie i przerwałem.
— Możesz ich dotknąć — odrzekł.
A jednak wydawało się to świętokradztwem. Jeszcze raz przyjrzałem się posągom przez dłuższą chwilę. Ich paznokcie zadziwiająco przypominały nasze paznokcie — jakby ktoś wykonał je z inkrustowanego szkła. Pomyślałem, że mógłbym dotknąć zewnętrznej strony dłoni mężczyzny i że to nie będzie chyba świętokradztwem. Chciałem też dotknąć twarzy tej kobiety. Wreszcie zbliżyłem z wahaniem palce do jej policzka. Moje paznokcie leciutko musnęły skórę. Uniosłem wzrok, by spojrzeć jej w prosto w oczy.
To nie może być kamień, czułem to, nie może…
Oczywiście, przecież w dotyku jest zupełnie tak… I jej oczy, coś…
Odskoczyłem do tyłu, zanim sam mogłem siebie powstrzymać. Właściwie wystrzeliłem jak z procy, przewracając po drodze wazony z liliami i wpadając na ścianę obok drzwi. Drżałem na całym ciele tak gwałtownie, że z trudem mogłem ustać na nogach.
— Oni żyją! — wykrzyknąłem. — Nie są wcale posągami, są wampirami, jak my!
— Tak — odparł Mariusz. — Choć akurat to słowo niewiele by im powiedziało.
Stał wysunięty nieco przede mnie i nadal spoglądał spokojnie na ich postacie. Powoli obrócił się, podszedł do mnie i ujął moją prawą dłoń. Krew napłynęła mi do głowy. Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem. Bez przerwy wpatrywałem się w nich. Teraz odwróciłem wzrok w jego kierunku, na jego białą dłoń, która przytrzymała moją.
— W porządku — powiedział spokojnie, prawie ze smutkiem. — Nie sądzę, by mieli ci za złe to, że ich dotykasz.
Przez chwilę nie mogłem go zrozumieć. Wreszcie zrozumiałem.
— Chcesz powiedzieć, że ty… że ty nie wiesz, czy… że oni po prostu siedzą tam i… o Boże!
Jego słowa sprzed setek lat pojawiające się w opowiadaniu Armanda wróciły do mnie, rozbrzmiewając na nowo: Ci Których Trzeba Ukrywać spoczywają w spokoju albo w ciszy. Więcej niż to być może już się nie dowiemy.
Zawładnęły mną dreszcze. Nie potrafiłem powstrzymać drżenia kończyn.
— Oni oddychają, myślą, żyją tak jak my — wyjąkałem. Od jak dawna tacy już są, od jak dawna?
— Uspokój się — odezwał się Mariusz, lekko poklepując moją dłoń.
— Boże — powtórzyłem bez sensu. Ciągle to powtarzałem, brakowało mi słów.
— Kimże oni są? — zapytałem wreszcie. Mój głos brzmiał histerycznie. — Czy to Ozyrys i Izyda? Czy to oni?
— Nie wiem.
— Chcę stąd wyjść, chcę się stąd wydostać.
— Dlaczego? — zapytał spokojnie.
— Ponieważ oni… oni są żywi wewnątrz swych ciał, a przecież… nie mogą ani mówić, ani się poruszać!
— Skąd wiesz, że nie mogą? — zapytał. Mówił cicho i uspokajająco, jak poprzednio.
— Przecież nie ruszają się, w tym cała sprawa. Nie ruszają się.
— Chodź bliżej — odrzekł. — Chcę, abyś przyjrzał im się jeszcze. Potem pójdziemy do góry i opowiem ci wszystko, tak jak ci wcześniej obiecałem.
— Nie chcę już na nich patrzeć, Mariusz, uczciwie, nie chcę — odrzekłem, próbując uwolnić się z jego uchwytu i potrząsając głową. On jednak trzymał mnie mocno, jakby sam był posągiem, i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jego skóra przypominała ich skórę, że wspólnie dzielili identyczny blask ciała.
Stawał się zupełnie taki sam jak oni, w wielkiej przepaści wieczności. I ja stanę się taki jak on! Jeśli uda mi się do tego czasu przeżyć.
— Proszę cię, Mariuszu… — powiedziałem. Nie chodziło mi już ani o wstyd, ani o próżność. Byłem poza tym. Chciałem po prostu jak najszybciej wydostać się stamtąd.
— Poczekaj na mnie — powiedział cierpliwie. — Zostań tu.
Puścił moją dłoń. Odwrócił się i zerknął na kwiaty, które złamałem, na wylaną wodę. Na moich oczach wszystko wróciło do poprzedniego porządku. Kwiaty wróciły do wazonów, woda zniknęła z posadzki.
Mariusz spoglądał na znajdującą się przed nim monumentalną parę. Witał ich przez chwilę w jakiś osobisty sposób, co nie wymagało ani specjalnych zwrotów, ani tytułów. Wyjaśniał im, dlaczego nie było go przez kilka ostatnich nocy. Wyruszył do Egiptu — mówił — i przywiózł ze sobą podarunki dla nich, które wkrótce przyniesie. Wkrótce też zabierze ich stąd na górę, by mogli spojrzeć na morze.
Zacząłem się trochę uspokajać. W myśli analizowałem wszystko to, co stało się dla mnie jasne w chwili wewnętrznego wstrząsu. On się nimi opiekował. Zawsze to robił. Uczynił tę izbę piękną, ponieważ oni na nią spoglądali, i być może nieobce im było piękno obrazów i kwiatów, które tu przynosił.
Pozostawało mi jedynie zerknąć na nich jeszcze raz z boku, aby poczuć to przerażenie towarzyszące zrozumieniu, że żyją, lecz zamknięci są wewnątrz swych ciał.
— Nie mogę tego już dłużej znieść — wymamrotałem.
Znałem już bez zbytecznych słów przyczynę, dla której trzymał ich tutaj. Nie mógł pochować ich gdzieś głęboko w ziemi, ponieważ cały czas pozostawali w pełni świadomi. Nie chciał ich spalić, bo byli bezradni i nie mogli dać na to swojej zgody. Trzymał więc ich i przechowywał w taki sposób, jak antyczni poganie przechowywali swoje bóstwa w świątyniach, które stawały się ich domami. Przynosił im kwiaty.
Teraz, gdy przyglądałem się mu, zapalał wonne kadzidła, mały kawałek czegoś, co wyciągnął z jedwabnej chusteczki. Powiedział im, że to pochodziło z Egiptu. Zapalone odłożył na mały talerzyk z brązu.
Łzy pojawiły się w moich oczach. Zacząłem płakać.
Kiedy ponownie podniosłem wzrok, Mariusz stał już odwrócony do nich plecami. Widziałem ich za jego plecami. Niesamowicie był do nich podobny. Poczułem, że być może robił to specjalnie, z rozmysłem pozwalając, by jego twarz stała się bez wyrazu.
— Rozczarowałem cię, prawda? — wyszeptałem.
— Nie, wcale nie — odpowiedział uprzejmie. — Nie rozczarowałeś.
— Przykro mi, że ja…
— Nie, nie rozczarowałeś.
Przesunąłem się troszeczkę w jego kierunku. Poczułem, że zachowałem się prostacko wobec Tych Których Trzeba Ukrywać. Zachowałem się prostacko wobec niego. Wyjawił mi swoją tajemnicę, a moją reakcją było tylko przerażenie i odraza. Sam siebie rozczarowałem.
Przysunąłem się jeszcze bliżej. Chciałem naprawić to, co zrobiłem. Raz jeszcze obrócił się w ich stronę, a potem otoczył mnie ramieniem. Woń kadzidła uderzyła mi do głowy, upajała. Ich ciemne oczy pełne były gry świateł i cieni wywołanych płonącymi lampami. Nigdzie śladu żyły pod białą skórą, nigdzie choćby zmarszczki czy pęknięcia. Nawet pionowych, delikatnych linii wgłębień na wargach, które Mariusz nadal zachował. Ich ciała nie poruszały się wraz z wciągnięciem i wypuszczeniem oddechu.
Wsłuchując się w ciszę, nie słyszałem żadnych myśli z ich strony, ni bicia serca, ni ruchu przepływającej krwi.
— Ale jest tam, prawda? — szepnąłem.
— Tak, jest.
— A czy ty… Czy przynosisz im tu ofiary? — zapytałem.
— One już nie piją krwi.
Nawet to było okropne i upiorne! Nawet ta przyjemność była im już nie znana. Wyobrazić to sobie — jak to by wyglądało: zmuszenie się do ruchu, by odebrać życie ofierze, i powtórne zastygnięcie w bezruchu. Nie, powinno mi to przynieść ulgę, ale tak nie było.
— Dawno, dawno temu pili jeszcze krew, ale tylko raz do roku. Zostawiałem wtedy ofiarę dla nich w sanktuarium — złoczyńców, słabych i bliskich śmierci. Po jakimś czasie wracałem i stwierdzałem, że ich krew była wypita, a Ci Których Trzeba Ukrywać siedzieli jak poprzednio bez ruchu na swoim miejscu. Tylko kolor ich skóry różnił się nieco. Nie ronili ani jednej kropli krwi. Odbywało się to, kiedy na niebie jaśniał księżyc w pełni, zwykle na wiosnę. Kiedy zostawiałem tu ofiary w innym czasie, nawet te coroczne uczty ustały. Jednak od czasu do czasu przynosiłem im nadal ofiary. Kiedyś nawet, chyba po dziesięciu latach, przyjęły ofiarę. Była wtedy pełnia i znów działo się to wiosną. A potem już nic przynajmniej pół wieku. Straciłem rachubę. Myślałem, że być może muszą zobaczyć księżyc, że muszą znać zmiany pór roku. Jak się okazało, nie miało to żadnego znaczenia. Nie pili nic od czasu, kiedy zabrałem ich do Włoch; było to jakieś trzysta lat temu. Nawet ogrzani ciepłem egipskiego słońca nie pili już krwi.
— Ale kiedy to już się zdarzyło, czy widziałeś to na własne oczy?
— Nie — odparł.
— Nigdy nie widziałeś, jak się poruszają??
— Nie od… od początku.
Znów zadrżałem. Zdawało mi się, że widzę, jak oddychają, jak poruszają wargami. Wiedziałem, że to złudzenie, jednak doprowadzało to mnie do szaleństwa. Musiałem się stąd wydostać. Znowu zacznę chyba krzyczeć.
— Czasami, kiedy przychodzę do nich — ponownie odezwał się Mariusz — stwierdzam, że pewne rzeczy zmieniły się.
— Jak? Co?
— Drobne rzeczy. — Spojrzał na nich z zadumą. Wyciągnął rękę i dotknął palcami naszyjnika kobiety. — Szczególnie lubi ten. Prawdopodobnie odpowiada jej ten gatunek. Był jeszcze inny, który znajdowałem zerwany na podłodze.
— A zatem mogą się jednak poruszać.
— Na początku myślałem, że naszyjnik sam zsunął się na podłogę, ale gdy zdarzyło się to trzykrotnie, zdałem sobie sprawę, jak niedorzeczne było takie wytłumaczenie. To ona go zdarła z siebie, z szyi, albo sprawiła to siłą swej woli.
Wydałem z siebie pełne zdumienia i przerażenia westchnienie, a w chwilę później poczułem się absolutnie upokorzony, że zrobiłem to w jej obecności. Chciałem natychmiast stąd wyjść. Jej twarz była jak zwierciadło dla wszystkich moich wyobrażeń. Dla mnie jej usta wygięły się w uśmiechu, choć naprawdę wcale tak nie było.
Przydarzyło się tak i z innymi ozdobami, znaczonymi imionami bogów, których nie lubili. Tak dziś myślę. Kiedyś pewna waza, którą przyniosłem z kościoła, została roztrzaskana na drobne kawałki, jakby zrobili to samym wzrokiem, samym spojrzeniem. Później też było jeszcze kilka innych zdumiewających zmian.
— Opowiedz mi.
— Po wejściu do sanktuarium kilka razy stwierdziłem, że jedno albo drugie stało wyprostowane.
To również było przerażające. Chciałem pociągnąć go za rękę i wypchnąć z tego miejsca z powrotem na górę.
— Kiedyś zastałem go parę kroków od fotela, a innym razem kobietę przy samych drzwiach.
— Próbującą wyjść? — wyszeptałem.
— Być może — odpowiedział z zadumą. — Ale z drugiej strony, gdyby tylko chcieli, z łatwością mogliby się stąd wydostać. Kiedy usłyszysz całą historię, sam będziesz mógł to ocenić. Gdziekolwiek ich znajdowałem, zanosiłem z powrotem na swoje miejsce. Ustawiałem im ręce i nogi tak, jak były ułożone poprzednio. Potrzeba do tego niesłychanej siły. Są jak elastyczny kamień, jeśli potrafisz to sobie wyobrazić. A jeśli ja mam taką siłę, to możesz sobie wyobrazić, jaką obdarzeni są oni.
— Powiedziałeś, gdyby chcieli… Ale co, jeśli chcieliby robić jeszcze wszystko, ale już nie potrafią? Jeśli to właśnie była granica jej dzisiejszych możliwości — podejść do drzwi?!
— Wydaje mi się, że gdyby chciała, wyłamałaby drzwi. Jeśli ja potrafię odsuwać rygle siłą woli, to cóż dopiero ona?
Spojrzałem na ich zimne, odległe twarze, ich wąskie, zapadnięte policzki, duże usta.
— A jeśli się myślisz? Jeśli oni słyszą każde nasze słowo, które tu wypowiadamy do siebie, złościmy ich tylko… obrażamy.
— Myślę, że rzeczywiście nas słyszą — powiedział Mariusz. Próbował znów uspokoić mnie, kładąc dłoń na mojej ręce. — Nie sądzę jednak, by ich to wiele obchodziło. Gdyby tak było, poruszyliby się.
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Potrafią zrobić inne rzeczy, które wymagają wielkiej siły. Na przykład, czasami zamykam na klucz tabernakulum, a oni natychmiast je otwierają. Wiem, że to oni, bo nikt inny nie mógłby tego zrobić. Drzwi otwierają się z trzaskiem i oto znowu widzę ich. Zabieram ich na zewnątrz, aby popatrzyli sobie na morze. A przed świtem, kiedy przychodzę ich zabrać, są ciężcy, mniej elastyczni, prawie niemożliwością jest przesunąć ich czy poruszyć. Są takie chwile, kiedy wydaje mi się, że robią takie rzeczy, aby mnie dręczyć, aby się ze mną droczyć.
— Nie. Oni po prostu próbują coś zrobić, ale to się im nie udaje.
— Nie spiesz się tak w osądzie — powiedział Mariusz. — Wchodziłem do ich izby i znajdowałem dowody naprawdę przedziwnych zjawisk. No i są jeszcze te rzeczy, które wydarzyły się na początku…
Przerwał. Coś rozproszyło jego uwagę.
— Czy słyszysz może jakieś ich myśli? — zapytałem.
Wydawał się zasłuchany. Nie odpowiedział. Przyglądał się im uważnie. Przyszło mi do głowy, że coś się zmieniło! Ostatnim wysiłkiem woli opanowałem przemożne pragnienie odwrócenia się i ucieczki. Spojrzałem na nich z uwagą. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, nic nie czułem. Miałem już zacząć krzyczeć, jeśli Mariusz natychmiast nie powie mi, dlaczego tak na nich patrzy.
— Nie bądź taki porywczy, Lestat — powiedział wreszcie, uśmiechając się lekko, cały czas mając wzrok utkwiony w postać mężczyzny. — Od czasu do czasu rzeczywiście ich słyszę, ale to, co odbieram, pozostaje niezrozumiałe, słyszę zaledwie ich obecność — znam ten dźwięk.
— I teraz właśnie go usłyszałeś?
— Taaak… Zdaje się.
— Mariusz, proszę, chodźmy już stąd. Błagam cię. Wybacz mi. Nie mogę już tego znieść! Proszę cię, Mariusz, chodźmy.
— Dobrze — powiedział uprzejmie. Ścisnął mi łokieć. — Ale najpierw zrób coś dla mnie.
— Wszystko, czego sobie życzysz.
— Porozmawiaj z nimi. Nie musi to być głośno, ale porozmawiaj. Powiedz im, że uważasz, iż są piękni.
— Oni sami wiedzą — odrzekłem. — Wiedzą, że uważam ich za nieopisanie pięknych.
Byłem pewien, że tak było, że wiedzieli. On jednak miał na myśli powiedzenie im tego w sposób ceremonialny. Zebrałem się więc na odwagę, pozbywając strachu i wszystkich wariackich przypuszczeń i powiedziałem im o tym.
— Przemów do nich — usłyszałem ponaglający głos Mariusza.
Przemówiłem. Spojrzałem prosto w ich oczy. Opanowały mnie najdziwniejsze uczucia. Powtarzałem zdanie: Uważam, że jesteście piękni, uważam, że nieporównywalnie piękni, układając je w kształt prawdziwych słów. Modliłem się, tak jak kiedyś, kiedy byłem bardzo mały. Leżałem wtedy na łące na stoku góry i prosiłem Boga: proszę, proszę, pomóż mi wydostać się z domu ojca. Teraz rozmawiałem z nią w ten właśnie sposób. Powiedziałem jeszcze, że jestem wdzięczny, iż pozwolono mi zbliżyć się do niej i jej odwiecznych tajemnic i że uczucie to stało się niemal fizyczne. Czułem je na skórze, w korzeniach włosów. Czułem napięcie, od którego tężała mi twarz. Stałem się całkowicie lekki, a woń kadzidła i zapach kwiatów ogarniały moją duszę, gdy spoglądałem w czarne źrenice jej ciemnobrązowych oczu.
— Akasza — powiedziałem głośno.
Usłyszałem to imię w tej samej chwili, kiedy je wypowiedziałem. Zabrzmiało prześlicznie. Włosy na całym ciele uniosły się. Tabernakulum stało się jakby płonącym obramowaniem wokół jej postaci. W miejscu gdzie siedział mężczyzna, widziałem tylko coś niezbyt wyraźnego, czego oko nie rozpoznawało. Bezwiednie przysunąłem się do niej bliżej, pochyliłem i prawie pocałowałem jej usta. Chciałem to uczynić. Pochyliłem się jeszcze bardziej. Poczułem jej usta. Chciałem, aby moja krew podeszła do ust i przeszła do niej, tak jak kiedyś stało się to z Gabrielą, kiedy leżała w trumnie.
Czas pogłębiał się, a ja patrzyłem teraz prosto w jej bezdenne oczy.
Całuję boginię w usta, co się ze mną dzieje! Jestem szalony!
Cofnąłem się. Znów poczułem, że jestem przy ścianie, drżący, z obiema rękoma przyciśniętymi do głowy. Przynajmniej tym razem nie zahaczyłem o lilie, ale znowu nie mogłem powstrzymać się od krzyku.
Weszliśmy w korytarz. Znów wewnętrzna zasuwa sama odsunęła się pod wpływem woli Mariusza. Zewnętrzną zasunął obiema rękoma.
— Chodź, mój mały — powiedział. — Chodźmy na górę.
Odeszliśmy zaledwie kilka jardów w górę po schodach, kiedy usłyszeliśmy chrupiący trzask, potem jeszcze jeden. Mariusz obrócił się i spojrzał do tyłu.
— Znów to zrobili — powiedział. Zmartwienie pokryło mu cieniem twarz.
— Co? — oparłem się o ścianę.
— Tabernakulum. Otworzyli je. Chodź. Wrócę później i zamknę je, zanim wstanie słońce. Teraz wrócimy do gabinetu i dokończę ci moją opowieść.
Kiedy dotarliśmy do jasno oświetlonego domu, opadłem ciężko na fotel, trzymając się rękoma za głowę i usiłując uspokoić rozdygotane myśli. Mariusz przystanął obok, przyglądając się mi. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, podniosłem wzrok.
— Powiedziała swoje imię — odezwał się nagle.
— Akasza! — odpowiedziałem. Chwytałem to słowo jakby w ostatniej chwili przed zniknięciem w wirze rozpływającego się w głowie snu. — Naprawdę wyjawiła mi je! Jeszcze raz głośno wypowiedziałem jej imię. Spojrzałem na niego, błagając o odpowiedź, o wyjaśnienie, dlaczego właśnie teraz tak mi się przypatrywał. Myślałem, że oszaleję, jeśli jego twarz miałaby się znowu stać bez wyrazu.
— Czy złościsz się na mnie?
— Szszsz… Cicho — odrzekł szybko.
Nic nie słyszałem. Wokoło panowała cisza. Poza, być może, odgłosem morza i dźwiękiem dochodzącym od knotów zapalonych świec. Może wiatr. Ich oczy nie wydawały się bardziej pozbawione życia niż teraz jego.
— To ty sprawiłeś, że poruszyli się. Wstałem.
— Co to oznacza?
— Nie wiem — odparłem. — Może nic. — Tabernakulum jest nadal otwarte, a oni siedzą tam jak zawsze. Kto wie?
Uświadomiłem sobie nagle, że długie lata pragnął wiedzy. Powiedziałbym, że wieki całe, ale nie potrafiłem wyobrazić sobie tak długiego czasu. Nawet teraz. Czułem tylko te długie lata, jakie spędził, próbując wydobyć od nich najdrobniejszy znak, długie lata, podczas których nie otrzymał żadnego znaku. Wiedziałem, że zastanawiał się teraz, jak to się stało, że ja, przed chwilą, wydobyłem z tej kobiety sekret jej imienia, Akasza. Wiele przydarzyło się w czasach Rzymu. Wiele mrocznych spraw. Cierpienie, niewypowiedziane cierpienie.
Obrazy rozpłynęły się. Cisza. Mariusz stał osamotniony i opuszczony na środku pokoju, jak święty ściągnięty z ołtarza i postawiony gdzieś w nawie bocznej.
— Mariusz — szepnąłem.
Ocknął się, a jego twarz powoli nabrała kolorów. Spojrzał na mnie z czułością, prawie ze zdumieniem.
— Tak, Lestat — odezwał się i ścisnął uspokajająco moją dłoń.
Usiadł i gestem ręki pokazał, bym zrobił to samo. Znów rozsiedliśmy się wygodnie i patrzyliśmy na siebie. W tej chwili nawet światło w pokoju działało na mnie uspokajająco. Jeszcze bardziej uspokajający był widok nocnego nieba za oknami.
Wracała jego poprzednia żwawość, błysk dobrego humoru w oczach.
— Nie ma jeszcze północy — powiedział — a na wyspach spokojnie. Jeśli nic nam nie przeszkodzi, myślę, że będziemy mieli wystarczająco dużo czasu, bym mógł opowiedzieć ci całą historię.
Wydarzyło się to pewnej ciepłej, wiosennej nocy w galijsko — rzymskim mieście Massalia, kiedy miałem czterdzieści lat. Usiadłem właśnie przy stole w brudnej tawernie na brzegu morskim i zabrałem się do pisania mojej historii świata.
Tawerna było rozkosznie brudna i zatłoczona. Była to zwykła speluna, pełna żeglarzy i wędrowców, podróżników takich jak ja. Lubiłem tę hałastrę, ogólnie rzecz biorąc, urzekała mnie, choć większość z nich była biedna, a ja sam nie byłem biedny. Nie potrafili przeczytać tego, co napisałem, kiedy zerkali przez ramię na moje zapiski.
Przybyłem do Massalii po długiej, intelektualnie podniecającej podróży, która wiodła przez wszystkie większe miasta imperium. Byłem w Aleksandrii, Pergamonie, Atenach. Obserwowałem ludzi zamieszkujących je i spisywałem swoje spostrzeżenia. Teraz podróżowałem po miastach rzymskiej Galii.
Nie mógłbym być bardziej zadowolony tej nocy, gdybym był w mojej bibliotece w Rzymie. W rzeczy samej, tawerna podobała mi się teraz bardziej. Wszędzie, dokąd się udawałem, wyszukiwałem sobie takie miejsca, aby w nich zapisywać swoje uwagi. Siadałem gdzieś przy stoliku w kącie i przysuwałem sobie bliżej lichtarz, atrament i pergamin. Najlepiej pracowało mi się wczesnymi wieczorami, kiedy miejsca te były najbardziej hałaśliwe.
Z dzisiejszego punktu widzenia nietrudno dostrzec, że przeżyłem całe moje życie w niesłychanej, szaleńczej wprost aktywności. Wydawało mi się oczywiste, że nic niepomyślnego nie może mi się przytrafić. Wychowałem się jako nieślubny syn w bogatym rzymskim domu — kochany i rozpieszczany, któremu pozwalano na wszystko. Moi prawowici bracia musieli zamartwiać się swoimi małżeństwami, polityką i wojną. Do dwudziestego roku życia stałem się już uczonym i kronikarzem, kimś, kto na pijackich bankietach rozstrzygał spory historyczne.
Kiedy podróżowałem, miałem za sobą mnóstwo pieniędzy i dokumentów, które wszędzie otwierały przede mną drzwi. Powiedzieć, że życie było dla mnie dobre, to powiedzieć za mało. Byłem nadzwyczajnie szczęśliwym człowiekiem. Najważniejsze jednak było to, że życie nigdy nie nudziło mnie, nigdy nie wydawało mi się zbyt ciężkie.
Nosiłem w sobie poczucie woli zwyciężania zawsze, poczucie zaciekawienia światem. A było to dla mnie równie ważne później, jak dla ciebie była i jest złość i siła, równie ważne, jak w duszach innych mogą być rozpacz czy okrucieństwo.
Wracając jednak do historii… Jeśli było coś, czego brakowało mi w moim raczej pozbawionym większych wydarzeń życiu — a nie myślałem o tym zbytnio — były to miłość i pamięć o mojej celtyckiej matce. Umarła, kiedy ja się narodziłem i wiedziałem o niej tylko tyle, że była niewolnicą, córką wojowniczego plemienia Galów, które walczyło z Juliuszem Cezarem. Byłem blondynem o niebieskich oczach, podobnym do matki. Mężczyźni z jej plemienia zdawali się być gigantami. Już w bardzo młodym wieku górowałem wzrostem nad moim ojcem i braćmi. Niewiele, jeśli w ogóle, obchodzili mnie moi galijscy przodkowie. Przybyłem do Galii jako wykształcony Rzymianin, Rzymianin do szpiku kości, i nie nosiłem w sobie nawet świadomości mojej barbarzyńskiej krwi, a raczej powszechne przekonanie moich czasów, że Cezar August jest wielkim władcą, i że w błogosławionym wieku Pax Romana stare zabobony zastępowane są w całym imperium prawem i rozumem. Nie było takiego miejsca, na którym nie można było zbudować rzymskich dróg dla żołnierzy, uczonych i kupców.
Tamtej nocy pisałem jak szalony, przenosząc na papier opis mężczyzn, którzy wchodzili i wychodzili z tawerny, przedstawicieli, jak się zdawało, wszelkich ras, mówiących najprzeróżniejszymi językami.
Bez żadnej konkretnej przyczyny opanowało mnie dziwne przeświadczenie dotyczące życia, dziwna troska, która urosła do wcale przyjemnej obsesji. Pamiętam, że myślałem o tym tamtej nocy, bo wydawało się to jakoś związane z tym, co wydarzyło się później. Jest to jednak nieistotne. Już przedtem myślałem podobnie. Już wcześniej pojawiło się to we mnie. Owo przeświadczenie było po prostu myślą, że był na tym świecie ktoś, kto wiedział wszystko. Nie chodziło o to, że istniała jakaś wyższa istota na ziemi. Wydawało mi się, że istniała jakaś nieustająca inteligencja, ustawiczna świadomość. Myślałem wtedy o tym w kategoriach praktycznych, co ekscytowało, a jednocześnie działało na mnie kojąco. Była gdzieś świadomość tego, jak było w Massalii sześć wieków temu, kiedy przybyli tu pierwsi kupcy greccy, świadomość, jak to było w Egipcie, kiedy Cheops budował piramidy. Ktoś wiedział, jak wyglądał zmierzch tego dnia, kiedy Troja padła pod naporem greckich najeźdźców. Ktoś lub coś wiedział wreszcie, o czym mówili chłopi w swych małych chatkach w okolicach Aten tuż przed tym, jak Spartanie zamienili w ruiny jej mury.
Moje pojęcie tego kogoś lub czegoś było niejasne. Pocieszałem się jednak myślą, że nic duchowego nie zostało stracone dla nas, że istniało ustawicznie, ta nieustająca wiedza o wszystkim…
Popijając wino, rozmyślając o tym i zapisując myśli na papierze, zdałem sobie sprawę, że nie tyle było to moje głębokie przekonanie, ile raczej uprzedzenie; po prostu poczułem, że istnieje taka ciągła świadomość. Wszystko to, co zapisywałem, było jej imitacją. Próbowałem powiązać wszystkie rzeczy, które widziałem, łącząc moje obserwacje krajów i ludzi z wszystkim, co o nich zapisano od czasów Greków — od Ksenofonta, Herodota i Posejdoniosa, aby stworzyć jedną nieustanną świadomość świata za mojego życia. Było to bardzo ograniczone i blade wobec prawdziwej świadomości, a jednak czułem się dobrze, pisząc dalej.
Mniej więcej o północy zacząłem już nieco odczuwać zmęczenie. Gdy podniosłem głowę znad stołu po dłuższym okresie niczym nie zmąconej koncentracji, zdałem sobie sprawę, że coś zmieniło się w tawernie. W jakiś niewytłumaczalny sposób zrobiło się ciszej. Właściwie niewiele pozostało gości. Na wprost mnie, ledwo tylko oświetlonym migocącym płomieniem świecy, siedział wysoki, jasnowłosy mężczyzna odwrócony plecami do sali. Mężczyzna przyglądał mi się w milczeniu. Poczułem się nieswojo. Zaniepokoiłem się nie tyle tym, w jaki sposób patrzył na mnie — chociaż już to samo w sobie przyprawiało o dreszcze — ile zdając sobie sprawę, że siedzi tam już od dłuższego czasu, blisko mnie, przyglądając się, a ja dopiero teraz go zauważyłem.
Był olbrzymim Galem, jak wszyscy oni, nawet wyższym ode mnie. Jego twarz była pociągła, o niezwykle silnej szczęce, orlim nosie i błyszczących dziecięcą inteligencją oczach pod krzaczastymi jasnymi brwiami. Chcę powiedzieć, że wyglądał na bardzo bystrego i inteligentnego, ale jednocześnie bardzo młodo i niewinnie. Nie był jednak młody.
Moje zakłopotanie pogłębiał jeszcze bardziej fakt, że jego gęste i proste włosy nie były przycięte krótko na obowiązującą modłę rzymską, lecz spływały luźno na ramiona. Zamiast zwykłej tuniki i peleryny, które noszono powszechnie w owych czasach, miał na sobie stary, wybijany pasami skórzany kaftan, który był ubraniem barbarzyńców w czasach przed Cezarem. Wyglądał, jakby przyszedł prosto z lasu. Jego szare płonące oczy przewiercały mnie na wylot. Z bliżej nie sprecyzowanego powodu odnajdywałem upodobanie w przypatrywaniu się jego postaci. Zapisywałem w pośpiechu szczegóły jego ubioru, będąc pewnym, że nie potrafi czytać w łacinie. Bezruch, w jakim tkwił, wprawił mnie w nerwowe zakłopotanie. Jego oczy były nienaturalnie szerokie, a usta drżały lekko, jakby już sam mój widok ekscytował go. Czyste i delikatne ręce, które swobodnie oparł na stojącym przed nim stole, zdawały się nie pasować do reszty jego olbrzymiej sylwetki.
Jedno spojrzenie na tawernę uprzytomniło mi, że nie ma tu teraz moich niewolników. Być może byli w sąsiedniej sali, zajęci grą w karty, albo u góry z kobietami. Na mojej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech, gdy spojrzałem na milczącego nieznajomego. Wróciłem do pisania. On jednak zaczął od razu mówić do mnie.
— Jesteś wykształconym człowiekiem, prawda?
Mówił ogólnie używaną w całym imperium łaciną, ale z silnym akcentem i wymawiając każde słowo z pieczołowitością, co nadawało jego mowie muzyczne brzmienie.
Potwierdziłem. Miałem dość szczęścia w życiu, by zdobyć wykształcenie. Zacząłem pisać na nowo, sądząc, że to z pewnością zniechęci go do zadawania dalszych pytań. Był nawet interesujący, ale nie miałem ochoty z nim rozmawiać.
— Piszesz zarówno po grecku, jak i po łacinie, prawda? — zapytał, zerkając na ukończone zapiski leżące przede mną na stole.
Wytłumaczyłem mu uprzejmie, że słowa greckie, które napisałem na pergaminie, były cytatem z innego tekstu. Moje notatki były pisane po łacinie.
Znów pochyliłem się nad papierem.
— Ale jesteś Keltoi, czyż nie tak? — zapytał tym razem, używając starego greckiego słowa oznaczającego Celta.
— Nie, naprawdę nie. Jestem Rzymianinem — odpowiedziałem.
— Wyglądasz jak jeden z nas, Keltoi — odrzekł. — Jesteś wysoki, tak jak my, i chodzisz w taki sam sposób jak my.
To było dziwne stwierdzenie. Siedziałem tutaj już kilka godzin, sącząc wino. Nigdzie się stąd nie ruszałem. Wytłumaczyłem mu jednak, że moja matka pochodziła z celtyckiego plemienia, ale nawet nie znałem jej, a mój ojciec był rzymskim senatorem.
— A cóż to piszesz po łacinie i w grece? — zapytał. — Cóż tak wznieca twoją pasję?
Nie odpowiedziałem od razu. Nieznajomy zaczynał mnie nawet intrygować. W wieku lat czterdziestu wiedziałem jednak, że większość osób, które spotyka się w tawernach i które w pierwszych kilku minutach wydają się interesujące, szybko zaczynają nużyć ponad wszelką miarę.
— Twoi niewolnicy mówią — oznajmił poważnie — że jesteś w trakcie pisania wielkiej historii.
— Naprawdę? — odpowiedziałem nieco ozięble. — A ciekaw to jestem, gdzie oni właśnie teraz są? — Rozejrzałem się. Nie było ich w pobliżu. Przyznałem, że rzeczywiście piszę w tej chwili kronikę.
— I byłeś w Egipcie — powiedział, kładąc płasko dłoń na blacie stołu.
Przerwałem i przyjrzałem mu się dokładnie. Było w nim coś niesamowitego, w tym, w jaki sposób siedział, w geście, który przed chwilą wykonał. Właśnie sposób bycia i obyczaje ludzi prymitywnych sprawiają, że wydają się oni powiernikami jakiejś olbrzymiej mądrości, choć w rzeczywistości mają w sobie jedynie mocne przekonania.
— Tak — odpowiedziałem nieco zmęczonym głosem. — Byłem w Egipcie.
W oczywisty sposób ożywiło go to. Jego oczy rozszerzyły się, lekko rozchylił usta, jakby mówił coś sam do siebie.
— Znasz język i pismo Egiptu? — zapytał poważnie, marszcząc brwi. — Znasz miasta Egiptu?
— Język, jakim się tam mówi, znam, ale jeśli masz na myśli hieroglify, to nie, nie potrafię ich czytać. Nie znam nikogo, kto by znał tę sztukę. Słyszałem, że nawet starzy egipscy kapłani nie potrafią ich czytać, a połowa tekstów, które przepisują, jest dla nich niezrozumiała.
Zaśmiał się w przedziwny sposób. Nie potrafiłem rozpoznać, czy to wzbudziło jego zainteresowanie, czy też wiedział coś, o czym ja nie wiedziałem. Zdawało mi się, że nabrał głęboko powietrza w płuca, nozdrza rozchyliły się lekko. Po chwili jednak jego twarz stężała. Wyglądał teraz wspaniale.
— Bogowie potrafią je przeczytać — wyszeptał.
— No cóż, szkoda, że nie mogą mnie tego nauczyć — powiedziałem wesoło.
— Naprawdę?! — powiedział, wyrzucając z siebie powietrze. Przesunął się bliżej i pochylił się nad stołem. — Powtórz to!
— Żartowałem tylko — zauważyłem. — Miałem na myśli to, że chciałbym umieć czytać egipskie hieroglify. Gdybym potrafił je czytać, znałbym wtedy prawdziwe fakty o starożytnych Egipcjanach i nie musiałbym zadowalać się wymysłami greckich historyków. Egipt to kraj dzisiaj zupełnie nie zrozumiany… — przerwałem.
Po co to wszystko mówiłem temu człowiekowi.
— W Egipcie są nadal prawdziwi Bogowie — powiedział poważnie. — Bogowie, którzy byli tam zawsze. Czy dotarłeś na samo „dno” Egiptu?
W zadziwiający sposób to określił. Powiedziałem mu, że popłynąłem w górę rzeki dość daleko i widziałem wiele cudów, ale nie bardzo mogę uwierzyć w obecność tam prawdziwych bogów, nie bardzo przyjąć mogę prawdziwość istnienia bogów ze zwierzęcymi głowami.
Potrząsnął głową ze smutkiem.
— Prawdziwi bogowie nie potrzebują wznosić sobie posągów i mają głowę człowieka, a pojawiają się wszędzie tam, gdzie tylko zechcą, i żyją tak, jak wszystko na tym świecie, nawet kamienie i nawet jak sam księżyc, który dzieli czas w wielkim milczeniu swych niezmiennych faz.
Całkiem prawdopodobne — powiedziałem sam do siebie, nie chcąc mu przerywać.
Był to więc zapał, gorliwość religijna granicząca z fanatyzmem, mieszanina sprytu i młodzieńczości, którą wcześniej w nim dostrzegłem. Powinienem był się tego spodziewać. Przypomniało mi się nagle coś z zapisków Juliusza Cezara o Galii, mianowicie to, że Keltoi pochodzą od Dispater, boga Nocy. Czy ta dziwna postać była wyznawcą tych wierzeń?
— W Egipcie są starzy bogowie i tutaj także są odwieczni bogowie dla tych, którzy wiedzą, jak ich czcić. I nie mam na myśli twoich świątyń, wokół których kupcy sprzedają zwierzęta, które później krwawią na ołtarzach, a rzeźnicy sprzedają to, co z nich pozostało. Mówię o prawdziwej czci, prawdziwej ofierze, tej, którą on rzeczywiście dostrzeże.
— Masz na myśli ofiarę złożoną z człowieka — powiedziałem skromnie.
Cezar dokładnie opisał te praktyki pośród Keltoi, które ścinały mi krew w żyłach na samą myśl o nich. Widywałem okropne przypadki śmierci na arenie, w Rzymie, okropną śmierć na placach egzekucyjnych, ale ofiara złożona bogom z człowieka — nie, tego nie robiliśmy od wieków, jeśli kiedykolwiek w ogóle.
Teraz wreszcie zdałem sobie sprawę, kim mógł być ów dziwny człowiek — druidem, członkiem starożytnej grupy kapłanów Keltoi, których Cezar również opisał, przedstawicielem władzy duchowej tak silnej, że nic w imperium nie mogło się z nią równać, przynajmniej według mnie. O ile jednak wiedziałem, w rzymskiej Galii nie miała prawa istnieć. W opisach druidzi zawsze mieli na sobie długie białe szaty. Przemierzali lasy i zbierali jemiołę z dębów, którą odcinali swoimi rytualnymi sierpami. Ten człowiek natomiast wyglądał raczej jak wieśniak albo żołnierz. Z drugiej jednak strony — czyż druid mógłby ot tak wejść do tawerny w swoim białym ubraniu? Poza tym druidzi nie mogli być już dłużej druidami; było to niezgodne z prawem.
— Naprawdę wierzysz w pradawną wiarę? — zapytałem, pochylając się do przodu. — Czy ty sam dotarłeś na sam dół Egiptu?
Jeśli to był prawdziwy druid, myślałem, to powinienem namówić go, by opowiedział mi o takich sprawach Keltoi, o których nikt inny nie wiedział. Ale co u diabła miał z tym wspólnego Egipt, zastanawiałem się.
— Nie — odparł. — Nie byłem w Egipcie, choć to właśnie z Egiptu przybyli nasi bogowie. Nie moim przeznaczeniem jest tam jechać. Nie moim przeznaczeniem jest nauczyć się czytać w tym starożytnym języku. Język, którym mówię, wystarczy moim bogom. Nadstawiają nań swe uszy.
— A jaki to język?
— Język Keltoi, oczywiście — odparł. — Sam przecież wiesz.
— Gdy mówisz do swoich bogów, skąd wiesz, że cię słyszą?
Jego oczy rozszerzyły się ponownie, a usta wydłużyły w grymasie oczywistego triumfu.
— Bogowie odpowiadają mi — powiedział cicho.
Z pewnością był druidem. Nagle jakbym ujrzał wokół niego migotanie i iskrzenie. Wyobraziłem go sobie w białych szatach. W tamtej chwili mogłoby nastąpić w Massalii trzęsienie ziemi, a ja nawet nie zwróciłbym na to uwagi.
— A więc ty sam słyszałeś ich głosy — powiedziałem.
— Moje oczy patrzyły na nich, a oni przemawiali do mnie zarówno słowami, jak i milczeniem — odrzekł.
— A cóż oni mówili? Co robili takiego, co wyróżniałoby ich spośród naszych bogów poza samą naturą ofiary tam składanej.
Jego głos nabrał rytmicznego zaśpiewu pieśni rytualnej.
— Robią to, co zawsze robili nasi bogowie: oddzielają dobro od zła. Sprowadzają błogosławieństwa na tych, którzy ich wyznają. Wprowadzają wiernych do harmonii z wszystkimi cyklami wszechświata i fazami księżyca, jak ci już mówiłem. Zapładniają i użyźniają ziemię, to ich sprawa. Wszystko, co dobre, pochodzi od nich.
Tak, pomyślałem. Stara, odwieczna religia w swojej najprostszej formie; te formy właśnie nadal miały największy urok dla zwykłych ludzi w całym imperium.
— Moi bogowie przysłali mnie tutaj, abym odszukał ciebie — powiedział nagle.
— Mnie? — zapytałem zaskoczony.
— Zrozumiesz wszystko, jak poznasz prawdziwą wiarę starożytnego Egiptu. Bogowie nauczą cię tego.
— Dlaczego mieliby to robić? — zapytałem.
— Odpowiedź jest prosta — odrzekł. — Ponieważ ty staniesz się jednym z nich.
Już miałem coś odpowiedzieć, kiedy poczułem ostre uderzenie w tył głowy, a ból rozszedł stamtąd po czaszce we wszystkich kierunkach, jakby był wodą. Wiedziałem, że tracę przytomność. Ujrzałem unoszący się stół i sufit wysoko nade mną. Chciałem powiedzieć jeszcze, że jeśli chodzi mu o okup, to powinien skontaktować się z rządcą mojego domu.
Wiedziałem jednak już wtedy, że prawa obowiązujące w moim świecie nie mają absolutnie niczego wspólnego z jego światem.
Kiedy obudziłem się, było już jasno. Znajdowałem się w dużym wozie ciągnionym szybko po nie brukowanej drodze w jakimś nieprzeniknionym lesie. Moje ręce i nogi były skrępowane. Zarzucono na mnie jakieś przykrycie. Mogłem jednak rozglądać się na lewo i na prawo. Przez plecione boki wozu widziałem mężczyznę, który rozmawiał ze mną w tawernie. Jechał konno, obok wozu. Byli i inni jeźdźcy wokoło niego; wszyscy ubrani byli w spodnie i pasowane skórzane kurty. Każdy miał żelazny miecz i żelazne bransoletki. W świetle słonecznym ich włosy były prawie białe. Jechali w milczeniu, trzymając się blisko wozu.
Las zdawał się jakby dla tytanów. Pradawne dęby były olbrzymiej wielkości, ich gałęzie prawie całkowicie przesłaniały światło. Od wielu godzin przesuwaliśmy się przez zaciemniony świat wilgotnych i ciemnozielonych liści.
Nie przypominam sobie miast. Nie przypominam sobie wiosek. Pamiętam tylko prymitywną fortecę, do której wreszcie dotarliśmy. Kiedy znaleźliśmy się za jej bramami, ujrzałem dwa rzędy krytych strzechą domów, a wszędzie wokoło ubranych w skórzane kurtki barbarzyńców. Zabrano mnie do jednego z tych domów, ciemnych i niskich, i pozostawiono tam. Z trudnością mogłem wstać, krępowany klamrami założonymi na nogi. Byłem równie ostrożny co wściekły.
Wiedziałem, że znajdowałem się teraz w jakiejś pozostającej poza zasięgiem prawa rzymskiego enklawie starożytnych Keltoi, tych samych wojowników, którzy splądrowali i złupili wielką świątynię delficką zaledwie kilka wieków temu, a wreszcie i sam Rzym niedługo potem. Ci sami wojowniczy ludzie nago szarżowali na koniach na wojska Cezara. Odgłos trąb i okrzyki wojowników przyprawiały ó drżenie nawet zdyscyplinowanych żołnierzy rzymskich.
Innymi słowy — byłem poza zasięgiem wszystkiego, na co mogłem w ogóle liczyć. A jeśli cała ta gadanina o moim staniu się jednym z bogów oznaczać po prostu miała, że zostanę tu zaszlachtowany na jakimś zakrwawionym ołtarzu w lasku dębowym? Najlepiej będzie, jak od razu dam stąd drapaka.
Kiedy mój prześladowca pojawił się ponownie, tym razem miał na sobie długie szaty, a jego szorstkie blond włosy były uczesane. Wyglądał uroczyście, nieskazitelnie i imponująco. Byli również inni wysocy, ubrani na biało mężczyźni, niektórzy starzy, inni młodzi, a każdy z nich miał takie same jasnożółte włosy. Weszli do mrocznego pokoju.
Otoczyli mnie milczącym kręgiem. Po przedłużającej się przerwie usłyszałem wokół nich szepty.
— Jesteś doskonały na boga — powiedział najstarszy z nich. Dostrzegłem błysk satysfakcji i przyjemności na twarzy tego, który mnie tu przywiózł. — Jesteś tym, o którego proszą bogowie — kontynuował tamten. — Pozostaniesz z nami aż do wielkiego święta Samhain, a wtedy zostaniesz zabrany do świętego lasku, gdzie wypijesz Boską Krew, po której staniesz się ojcem bogów, tym, który przywróci całą magię, zabraną nam w nie wyjaśniony sposób.
— Czy moje ciało umrze, kiedy to się stanie — zapytałem. Wpatrywałem się w ich ostre, wąskie twarze, w ich lustrujące mnie oczy. Jakież przerażenie i terror musiała nieść ze sobą ta rasa, gdy jej wojownicy zalali kraje spokojnych ludów Morza Śródziemnego. Nic dziwnego, że tyle napisano o ich szaleńczej odwadze. Ci, którzy mnie otaczali, nie byli jednak wojownikami. Byli kapłanami, sędziami i nauczycielami. Byli nauczycielami młodych, opiekunami poezji i praw, które nigdy nie zostały spisane w żadnym języku.
— Tylko twoja śmiertelna część umrze — odpowiedział ten, który poprzednio odzywał się do mnie.
— A to pech — odrzekłem. — To akurat wszystko, co mam.
— Nie — powiedział. — Twój kształt i ciało pozostaną i będą wychwalane i wysławiane. Nie obawiaj się. Poza tym i tak nie możesz zmienić swojego przeznaczenia. Do święta Samhain twoje włosy urosną. Nauczysz się też naszego języka, naszych hymnów i naszych praw. Będziemy się tobą opiekować. Moje imię brzmi Mael, będę twoim nauczycielem.
— Ale ja wcale nie chcę zostać bogiem — odparłem. — Bogowie z całą pewnością nie życzą sobie kogoś, kto wcale tego nie pragnie.
— Stary Bóg zadecyduje — odparł Mael. — Wiem jednak, że kiedy wypijesz Boską Krew, staniesz się bogiem, a wszystkie rzeczy będą już dla ciebie jasne.
Ucieczka była niemożliwa. Byłem pilnowany noc i dzień. Nie pozwolono mi mieć przy sobie noża, którym mógłbym obciąć sobie włosy lub w jakikolwiek sposób okaleczyć się. Większą część czasu leżałem w ciemnym i pustym pokoju, pijany wypitym piwem pszenicznym i objedzony pieczonym mięsem, którym mnie karmiono. Nie miałem niczego, czym mógłbym pisać, i to sprawiało mi największe katusze.
Z nudów słuchałem Maela, który przychodził mnie nauczać i instruować. Śpiewał mi hymny, recytował starożytną poezję i mówił o prawach. Czasami naigrawałem się z niego, mówiąc, że bóg nie powinien być w ten sposób instruowany. Przyznawał mi rację. Pozostało mi tylko uświadomić sobie, co wkrótce stanie się ze mną.
— Pomóż mi wydostać się stąd, pojedź ze mną do Rzymu — mówiłem mu. — Mam willę na skałach nad Zatoką Neapolitańską. Nigdy nie widziałeś tak pięknego miejsca. Pozwolę ci tam żyć, na zawsze, jeśli pomógłbyś mi teraz.
— Dlaczego próbujesz mnie przekupić? — zapytywał. Wiedziałem jednak, że był oczarowany światem, z którego przybyłem. Wyznał mi, że długie tygodnie badał greckie miasto Massalię, zanim ja tam przybyłem, że uwielbiał rzymskie wino i podziwiał wielkie statki, które ujrzał w porcie, że wreszcie bardzo smakowały mu egzotyczne potrawy, które tam spożywał.
— Nie próbuję cię przekupić — odpowiedziałem. — Nie wierzę po prostu w to, w co ty wierzysz, a uczyniłeś przecież ze mnie swojego więźnia.
Słuchałem jednak dalej jego modlitwy raczej z nudów i zaciekawienia oraz z bliżej nie sprecyzowanej obawy przed tym, co dla mnie szykowano. Zacząłem nawet oczekiwać jego wizyt, jego bladej, widmowej postaci, aby rozświetlił nieco ten pusty pokój swym światłem. Czekałem na jego cichy, dobrze wyważony głos, by znowu powtarzał melodyjnie te stare nonsensy, którymi mnie zalewał. Wkrótce było jasne; że jego poezje nie odsłaniały historii bogów. Po wielu wyrecytowanych zwrotkach zaczęła się jednak wyłaniać coraz jaśniej tożsamość i charakterystyczne cechy poszczególnych bogów, o których mówił. Bóstwa wszelakiego rodzaju należące do plemienia niebian.
Bóg, którym ja miałem się stać, wywierał największy wpływ na Maela i tych, których on nauczał. Bóg nie miał nazwy, choć nosił wiele imion, a spośród nich najczęściej powtarzane było Krwiopijca. Nazywano go również Białym Bogiem Nocy, Bogiem Dębu, Kochankiem Matki.
Ten bóg żądał krwawej ofiary za każdym razem, kiedy księżyc był w pełni. Podczas Samhain — to jest 1 listopada według naszego kalendarza chrześcijańskiego — a dzień ten stawał się Dniem Wszystkich Świętych albo Dniem Zmarłych — ów bóg przyjmował największą liczbę ofiar, które miały zapewnić wzrost plonów; wtedy też wypowiadał wszelkiego rodzaju przepowiednie i sądy. To właśnie on służył Wielkiej Matce, tej, która nie jest przyobleczona w rzeczywisty kształt, lecz która pomimo to obecna jest we wszystkich rzeczach i jest matką wszystkich ludzi, a wreszcie i samego Pijącego Krew, który przemierza jej ogród.
Moje zainteresowanie pogłębiło się, ale podobnie rzecz się miała z moimi obawami. Kult Wielkiej Matki nie był dla mnie oczywiście czymś nowym. Matka Ziemia i Matka Wszystkich Rzeczy czczone były pod wieloma imionami, po wszystkie krańce imperium; tak się też rzecz miała z jej kochankiem i synem, jej umierającym bogiem, tym, który dożywał wieku męskiego wraz z porą zbiorów po to tylko, aby zostać ściętym, tak jak ścina się zbiory, podczas gdy jego matka pozostaje wieczna. To był starożytny i szlachetny mit o porach roku. Jego celebracja wszędzie i w każdych czasach bynajmniej niewiele miały wspólnego ze szlachetnością.
Boska Matka bowiem była również Śmiercią, Ziemią, która połyka resztki swego młodego kochanka; Ziemią, która pochłania nas wszystkich. Zgodnie z tym starożytnym mitem, starym jak sam wysiew nasion, powstawały tysiące krwawych rytuałów.
Bogini ta było czczona w Rzymie pod imieniem Cybele i miałem okazję widzieć jej szalonych kapłanów, dokonujących na sobie rytualnej kastracji podczas fanatycznego szaleństwa. Bogowie tego mitu kończyli śmiercią jeszcze gwałtowniejszą — Attis został wykastrowany, Dionizos, którego członki były rozdzierane, zginął w męczarniach, egipski Ozyrys został rozczłonkowany, zanim Wielka Matka Izyda nie zebrała go z powrotem. Teraz ja miałem stać się owym Bogiem Wzrastania — bogiem winorośli, bogiem zbiorów, bogiem drzewa. Wiedziałem jednocześnie, że cokolwiek się wydarzy, będzie to coś przerażającego. Cóż innego mi pozostało, jak tylko upijać się i wspólnie mruczeć hymny z Mealem, w którego oczach, gdy spoglądał na mnie od czasu do czasu, pojawiały się łzy.
— Wyciągnij mnie stąd, łajdaku — wykrzyknąłem kiedyś w rozdrażnieniu. — Dlaczego, do diabła, sam nie zostaniesz Bogiem Drzewa? Dlaczego akurat ja?
— Mówiłem ci, Bóg wyznał mi swoje życzenia. Ja nie zostałem wybrany.
— Ale gdybyś został wybrany, czy przyjąłbyś to tak łatwo? — zażądałem odpowiedzi.
Miałem już serdecznie dość tych starych rytuałów, według których każdy człowiek zagrożony chorobą czy nieszczęściem musi złożyć bogu ofiarę z człowieka, jeśli chce zostać przez niego oszczędzony, podobnie jak innych wierzeń, otoczonych największą czcią, którym towarzyszyły identyczne barbarzyństwa.
— Bałbym się, ale przyjąłbym to — szepnął. — Wiesz, co jest straszne w twoim przeznaczeniu? To mianowicie, że dusza zostanie już na zawsze zamknięta w twoim ciele. Zamknięta zostanie przed nią szansa opuszczenia ciała przy śmierci i przejścia w inne ciało czy inne życie. Cały czas twoja dusza będzie duszą boga. Zostanie w tobie zamknięty cykl śmierci i nowego narodzenia.
Wbrew sobie i mojej pogardzie dla jego wiary w reinkarnację, to, co powiedział, zmusiło mnie do milczenia. Poczułem dziwną wagę jego przekonań. Poczułem jego smutek.
Moje włosy były coraz dłuższe i gęstsze. Gdy gorące dni lata przeszły w chłodniejsze dni jesieni, wiedziałem, że zbliżamy się do wielkiego corocznego Samhain. Nie przestawałem jednak zadawać pytań.
Z ilu ludzi do tej pory uczyniliście w ten sposób bogów? Co było takiego we mnie, że wybraliście właśnie mnie?
— Nigdy nie sprowadziłem nikogo po to, aby został bogiem — odpowiedział. — Bóg jednak jest stary; okradziony jest ze swej magii. Przydarzyło się mu straszliwe nieszczęście, ale nie mogę mówić o tych rzeczach. Wybrał swojego następcę.
Wyglądał na przestraszonego. Wiedział, że mówi za dużo. Coś poruszało w nim pokłady najgłębszego strachu.
— A skąd wiesz, że on będzie mnie chciał? Czy masz może jeszcze sześćdziesięciu innych kandydatów zebranych tu, w fortecy?
Potrząsnął głową i w chwili zupełnie nietypowej dla niego surowości powiedział:
— Jeżeli nie wypijesz krwi, Mariuszu, jeżeli nie staniesz się ojcem nowej rasy bogów, co stanie się z nami?
— Chciałbym, żeby mnie to obchodziło, przyjacielu… — odparłem.
— Ach, nieszczęście — wyszeptał. Następnie zaczął wykład o powstaniu Rzymu, straszliwych inwazjach Cezara, upadku plemion żyjących na tych wzgórzach i w lasach od początku stworzenia, o zgliszczach, które pozostały z miast greckich i etruskich, a wreszcie i rzymskich…
— Cywilizacje powstają i upadają, przyjacielu — powiedziałem. — Dawni bogowie ustępują nowym.
— Mariuszu, nie rozumiesz — odrzekł. — Nasz Bóg nie został pokonany przez waszych idoli i tych, którzy opowiadają frywolne i sprośne historie. Nasz Bóg był równie piękny, jakby sam księżyc ukształtował go swym światłem. Przemawiał głosem, który był czysty jak światło. Prowadził nas w wielkiej jedności przy wszystkim, co jest zaprzeczeniem rozpaczy i samotności. Został jednak porażony straszliwym nieszczęściem, a we wszystkich północnych krainach inni bogowie zginęli całkowicie. Taka była zemsta Boga Słońca nad nim, choć pozostaje dla nas i dla niego tajemnicą, w jaki sposób słońce wniknęło w niego podczas godzin ciemności. Ty jesteś naszym zbawieniem, Mariuszu, Ty jesteś tym śmiertelnym, który posiadł mądrość, jest wykształcony i może się uczyć. Ty możesz zostać Tym Który Uda Się Do Egiptu.
Zastanowiłem się. Pomyślałem o dawnych kultach Izydy i Ozyrysa, i o tych, którzy mówili, że ona była Matką Ziemi, a on zbożem; Tyfon, zabójca Ozyrysa, miał być ogniem światła słonecznego. Teraz oto ten pobożny pośrednik i komunikator z bogiem opowiadał mi, że słońce odszukało jego boga nocy i to ono spowodowało wielkie nieszczęścia.
Wreszcie trzeźwość umysłu opuściła mnie zupełnie. Zbyt wiele dni spędzonych w pijaństwie i samotności. Leżałem w ciemności i śpiewałem hymny do Wielkiej Matki. Nie była jednakże dla mnie bóstwem, podobnie jak Diana z Efezu ze swoimi licznymi rzędami napęczniałych od mleka piersi, ani straszliwa Cybele, czy nawet łagodna Demeter, której lament i opłakiwanie Persefony w krainie martwych zainspirowało święte Eluzynie. Nie, ona była silną, dobrą ziemią, którą wąchałem przez małe zakratowane okienka mojego pokoju z wiatrem niosącym ze sobą wilgoć i słodycz mrocznych, zielonych lasów. Ona była kwieciem łąkowym i pochylającą się od wiatru trawą, była wodą, którą słyszałem od czasu do czasu wytryskującą jakby z jakiegoś górskiego strumienia. Była wszystkimi rzeczami, które nadal jeszcze miałem w tym surowym i małym, drewnianym pokoju, gdzie wszystko pozostałe zostało mi odebrane. Wiedziałem tylko to, co wiedzą wszyscy ludzie, cykl zimy i wiosny, i wszystko co rośnie, posiada w sobie jakąś majestatyczną, wyższą prawdę, która przywraca się sama do życia bez pomocy mitów czy języka.
Spoglądałem przez kraty na roziskrzone gwiazdy nad głową i wydawało mi się, że umieram w najbardziej absurdalny sposób, pośród ludzi, których nie podziwiałem, i zwyczajów, których, gdybym tylko mógł, natychmiast zakazałbym. A jednak widoczna świętość tego wszystkiego udzielała się i mnie. Sprawiała, że sam poddawałem się marzeniom i widziałem siebie samego w samym środku czegoś, co posiadało własne, zapierające dech piękno.
Któregoś ranka usiadłem na łóżku i dotykając włosów, zdałem sobie sprawę, że są grube i skręcone opadają mi aż na ramiona.
Kolejne dni charakteryzował nie kończący się harmider i ruch w fortecy. Ze wszystkich stron podjeżdżały do bram fortecy wozy, tysiące pieszych wchodziło do środka. Ciągle słychać było krzątających się ludzi, którzy przybywali z daleka.
Wreszcie Mael i ośmiu pozostałych druidów przyszło do mnie. Ich szaty były białe i świeże. Pachniały wiosenną wodą i promieniami słońca, w którym zostały wysuszone. Ich włosy były uczesane i błyszczące. Ostrożnie ogolili mi włosy z podbródka i znad górnej wargi. Przycięli paznokcie. Rozczesali włosy i założyli na mnie takie same białe szaty. Następnie otoczyli mnie ze wszystkich stron woalkami i wyprowadzili na zewnątrz, do białego, przykrytego baldachimem wozu. Zdążyłem jeszcze dostrzec innych ludzi ubranych w podobne szaty, tworzących olbrzymi tłum i zdałem sobie po raz pierwszy sprawę, że jedynie wybranych kilku druidów mogło mnie wcześniej oglądać.
Kiedy Mael i ja znaleźliśmy się już pod baldachimem, opuszczono zasłony i odcięto nas całkowicie od świata zewnętrznego. Usiedliśmy na surowych ławkach, gdy tymczasem wóz ruszył. Jechaliśmy tak, bez słowa, dobrych kilka godzin. Od czasu do czasu promień słońca przebił białe płótno nakrywające wóz i przypominające namiot. Kiedy przysuwałem twarz blisko do materiału, mogłem dostrzec mijany po drodze las. Był coraz gęstszy, jeszcze bardziej niedostępny niż ten, który pamiętałem. Za nami ciągnął się nie kończący się sznur innych wozów, w których siedzieli przywiązani do drewnianych pali ludzie krzyczący o łaskę. Ich głosy mieszały się razem w jakiś okropny chór.
— Kim oni są? Dlaczego tak krzyczą? — nie wytrzymałem wreszcie. Nie mogłem już znieść dłużej tego napięcia.
Mael ocknął się jakby ze snu:
— Są złoczyńcami, złodziejami, mordercami. Wszyscy są sprawiedliwie osądzeni i wszyscy zginą w świętej ofierze.
— Obrzydliwe — mruknąłem pod nosem. Ale czy rzeczywiście? Wszak w Rzymie wysyłaliśmy naszych przestępców na krzyże, gdzie czekała na nich śmierć, paliliśmy ich na stosach, skazywaliśmy na najprzeróżniejsze tortury. Czy byliśmy bardziej cywilizowani tylko dlatego, że nie nazywaliśmy tego religijną ofiarą? Być może Keltoi byli nawet mądrzejsi od nas w tym, że nie marnowali swoich straceńców.
To wszystko był jednak nonsens. Zachowałem przecież jasność umysłu. Wóz toczył się dalej. Słyszałem tych, którzy przechodzili obok pieszo i przejeżdżali konno. Wszyscy udawali się na święto Samhain. Ledwo żyłem. Nie chciałem wcale znaleźć się w ogniu. Mael był blady i wyglądał na przestraszonego. Zawodzenie skazanych w wozach za nami doprowadzało mnie na skraj obłędu. O czym będę myślał, kiedy zapłonie ogień? O czym pomyślę, kiedy sam poczuję, że zaczynam płonąć? Nie mogłem już dłużej tego znieść.
— Co zamierzacie ze mną zrobić? — zażądałem natychmiast odpowiedzi. Poczułem w sobie chęć uduszenia Maela. Spojrzał na mnie, jego brwi uniosły się lekko.
— A jeśli Bóg już nie żyje — szepnął.
— Wtedy pojedziemy do Rzymu, ty i ja, i upijemy się razem dobrym winem! — odpowiedziałem również szeptem.
Było już późne popołudnie, kiedy wreszcie wóz nagle się zatrzymał. Głosy, które nas otaczały, zdały się potężnieć.
Kiedy poruszyłem się, aby wyjrzeć na zewnątrz, Mael nie zatrzymywał mnie. Zobaczyłem, że dojechaliśmy do olbrzymiej polany, obramowanej ze wszystkich stron gigantycznymi dębami. Wszystkie wozy, włącznie z naszym, ustawiono między drzewami. Na środku polany setka mężczyzn pracowała nad jakąś konstrukcją, w której na razie rozpoznać można było jedynie wiązki patyków, kilometry lin i setki wielkich, grubo ociosanych pni drzew. Wielkie i długie kłody, jakich jeszcze w życiu nie widziałem, ustawiono do góry na stos, tworząc jakby dwie gigantyczne litery X.
Las dookoła pełen był tych, którzy się temu przypatrywali, Polana nie pomieściłaby wszystkich tu zebranych. A jednak nadal przybywały nowe wozy, usiłując jeszcze znaleźć sobie miejsce gdzieś na skraju lasu.
Usiadłem z powrotem i udawałem przed sobą, że nie wiem, co oni tam robią. Wiedziałem jednak dobrze. Zanim zaszło słońce, krzyki tych z wozów więziennych stały się głośniejsze i bardziej rozpaczliwe. Zapadł już prawie mrok. A kiedy Mael uniósł połę zakrycia, abym mógł lepiej widzieć, z przerażeniem ujrzałem dwa gargantuiczne, wiklinowe posągi, mężczyzny i kobiety, jak się zdawało po skłębionych winoroślach imitujących szaty i włosy. Całość skonstruowana została z kłód drewna, łoziny i lin, a od dołu do szczytu wypełniona była przywiązanymi do niej i rozpaczliwie rzucającymi się ciałami potępionych skazańców, którzy, krzycząc, zanosili ostatnie błagania o życie.
Oniemiałem, patrząc na owe dwa monstrualne giganty. Nie potrafiłbym nawet zliczyć wykręconych rozpaczliwie ludzkich ciał, które przytrzymywały w sobie. Ofiary wepchnięte zostały w środek wydrążonych nóg figur, do ich ramion, torsów, dłoni, a nawet do olbrzymich, pozbawionych twarzy i podobnych klatkom głów, których szczyty zwieńczono liśćmi bluszczu i kwiatami. Z girland kwiatów zrobiona była szata kobiety, a łodygi pszenicy wetknięto w ogromny pas z pluszczu opasający mężczyznę. Kolosy trzęsły się, jakby miały w każdej chwili upaść na ziemię, ale wiedziałem, że silne krzyżowe rusztowanie z drzewa mocno się trzymało. Potężne figury zdawały się górować nad odległym lasem. Wokół ich stóp ułożono olbrzymie ilości drewna podpałkowego i nasiąkniętych smołą szczap, które wkrótce zajmą się ogniem i podpalą resztę.
— I wszyscy, którzy muszą tu umrzeć, są przestępcami? Chcesz, żebym w to uwierzył? — zapytałem Maela.
Przytaknął skinieniem głowy ze swoją zwykłą powagą; niewiele go to obchodziło.
— Czekali miesiące, niekiedy lata, aby zostać poświęceni — powiedział prawie obojętnie. — Są z całego kraju. Nie mogą odmienić swojego przeznaczenia, tak jak my nie możemy odmienić naszego. Ich przeznaczeniem jest zginąć w postaciach Wielkiej Matki i jej kochanka.
Coraz bardziej desperacko rozglądałem się dookoła. Powinienem zrobić coś, żeby stąd uciec, ale nawet teraz otaczało wóz chyba ze dwudziestu druidów, a za nimi widziałam stojący oddział żołnierzy. Tłum wokół wypełniał las. Ciemność zapadła szybko i zapalono pochodnie. Słyszałem wrzask podnieconych głosów. Błagalne krzyki potępionych stawały się jeszcze bardziej przeraźliwe.
Siedziałem bez ruchu i próbowałem uchronić mój umysł przed paniką. Jeśli nie mogę uciec, to przyjmę te rytualne ceremonie ze spokojem, a kiedy stanie się jasne, jakimi są komediantami i szamanami, z godnością oznajmię im swój sąd o nich, dostatecznie głośno, aby usłyszeli. To będzie moje ostatnie działanie — akt Boga; musi to być wykonane z powagą i mocą, inaczej nie będzie miało żadnego znaczenia.
Wóz znów ruszył. Usłyszałem podniesione głosy, krzyki i hałas. Mael wstał, ujął mnie za rękę i pomógł złapać równowagę. Kiedy ponownie odrzucono połę zasłonki, zobaczyłem, że staliśmy głęboko w lesie, w sporej odległości od polany. Zerknąłem do tyłu na ponure, niesamowite kolosy — płomienie zamigotały pośród roju ludzkiego wypełniającego je, nagle poruszonego i bezsilnie rzucającego się w oszalałym strachu i bólu. Zdawało się, że płonące postacie bogów ożyły, jakby nagle powzięły zamiar zgniecenia wszystkich.
Nie potrafiłem zmusić się do odwrócenia głowy. Mael zacisnął mocniej palce na moim ramieniu i powiedział, że muszę już iść z wybrańcami kapłaństwa do sanktuarium Boga. Pozostali zbliżyli się. Próbowali mnie ukryć, otaczając zewsząd. Zdałem sobie sprawę, że tłum nie wiedział, co się teraz działo. Najprawdopodobniej przypuszczano tylko, że ofiara wkrótce nastąpi i że jakaś manifestacja będzie przedstawiona przez druidów. Tylko jeden niósł pochodnie i prowadził całą naszą grupę coraz głębiej w wieczorną ciemność. Mael szedł tuż obok mnie, pozostali przede mną, z boku i z tyłu.
Zrobiło się cicho. Czułem wilgoć w powietrzu. Drzewa, które mijaliśmy, stały się oszałamiająco wysokie na tle znikającej poświaty na odległym niebie, że zdawały się rosnąć nawet w chwili, kiedy patrzyłem na nie. Pomyślałem, żeby teraz zacząć uciekać. Dokąd jednak mógłbym uciec? Zgraja dopadłaby mnie błyskawicznie.
Tymczasem doszliśmy do gaju i w migocącym świetle pochodni ujrzałem wyrzeźbione na konarach drzew przerażające twarze i nabite na pale ludzkie czaszki, szczerzące zęby w mroku. W wydrążonych pniach drzew złożono inne czaszki, składając je jedna na drugą, w rzędach. Teraz dostrzegłem, że miejsce to było regularną kostnicą, a cisza, która nas otaczała, zdawała się ożywiać owe przerażające przedmioty, sprawiając wrażenie, że lada chwila przemówią do nas. Bezskutecznie próbowałem pozbyć się wrażenia, że oczodoły czaszek patrzą na mnie. Tak naprawdę, nikt mnie teraz nie widzi — myślałem; nie ma nieustającej świadomości rzeczy.
Stanęliśmy przed dębem o tak olbrzymim obwodzie, że zwątpiłem w sprawność moich zmysłów. Jakie stare musiało być to drzewo, by wyrosnąć do tak wielkich rozmiarów. Kiedy jednak spojrzałem do góry, zobaczyłem, że jego wznoszące się wysoko konary były nadal jeszcze żywe, nadal pokryte zielonymi liśćmi a między konarami widać było jemiołę.
Druidzi rozstąpili się na lewo i na prawo, przy mnie pozostał jedynie Mael. Stałem na wprost dębu, a obok mnie Mael. Ujrzałem setki bukietów kwiatów ułożonych u podstawy drzewa; ledwo teraz widoczne płatki kwiecia traciły w ciemności kolor.
Mael skinął głową. Oczy miał przymknięte. Wydawało się, że pozostali również znajdują się w takim samym jak on transie. Ich ciała drżały. Poczułem, jak zimny powiew powietrza przeszedł po trawie, gładząc jej źdźbła, a liście drzew zaszumiały głośnym westchnieniem.
I nagle, bardzo wyraźnie, usłyszałem słowa wypowiedziane w ciemności, choć nie towarzyszył im wcale dźwięk! Pochodziły niewątpliwie z wnętrza dębu i zapytywały, czy wszystkie warunki zostały spełnione przez tego, który dziś w nocy pić będzie Boską Krew.
Przez chwilę myślałem, że tracę zmysły, że odurzyli mnie środkami halucynogennymi. Nic jednak nie piłem od rana! Mój umysł był rześki, zbyt boleśnie rześki. Znów usłyszałem ciche tętno tamtego jestestwa, znów usłyszałem pytanie:
— Czy jest człowiekiem wykształconym?
Wysmukła postać Maela zdawała się błyszczeć, kiedy udzielał odpowiedzi na zadane pytanie. Twarze pozostałych pokryła ekstaza, ich oczy utkwione były nieruchomo w wielkim dębie. Migotanie płomienia pochodni było w tej chwili jedynym ruchem.
— Czy może udać się do Egiptu?
Widziałem, że Mael skinął potakująco głową. W jego oczach pojawiły się łzy, a grdyka drżała, gdy przełykał ślinę.
— Tak, żyję, mój wierny sługo, i przemawiam do ciebie. Dzielnie się spisałeś i stworzę teraz nowego boga. Przyślij go do mnie.
Byłem zbył oszołomiony, by wypowiedzieć choćby słowo. Poza tym nie miałem nic do powiedzenia. Wszystko się zmieniło. Wszystko, w co wierzyłem, na czym polegałem, nagle zostało zakwestionowane. Nie odczuwałem najmniejszego strachu, tylko paraliżujące osłupienie i zdumienie.
Mael ujął mnie za rękę. Pozostali druidzi podeszli, aby mu asystować. Poprowadzono mnie wokół dębu, w pewnej odległości od złożonych przy korzeniach kwiatów. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed sporych rozmiarów stosem kamieni opartym o dąb. Po tej stronie również znajdowały się wyrzeźbione figury i stos czaszek. Ujrzałem nowe blade postacie druidów, których przedtem z nami tam nie było. Niektórzy mieli długie białe brody. To właśnie oni ruszyli ku kamieniom i zaczęli je usuwać. Mael i inni pomagali im, bezgłośnie unosząc wielkie bryły skalne i odrzucając je na bok. Niektóre z kamieni były tak ciężkie, że musiało je unosić jednocześnie trzech mężczyzn.
Pracując w ten sposób, odsłonili wreszcie ciężkie, duże drzwi znajdujące się u podstawy pnia drzewa. Mael wyciągnął żelazny klucz i wypowiedział jakieś słowa w języku Keltoi, na które odpowiedzieli pozostali. Dłoń Maela drżała. Wkrótce jednak otworzył wszystkie zamki przy drzwiach. Dopiero trzech ludzi dało sobie radę z otwarciem drzwi. Druid niosący pochodnie odpalił od swojej jeszcze jedną żagiew i wcisnął mi ją w dłoń. Usłyszałem głos Maela:
— Wejdź, Mariuszu.
Przy migotającym świetle spojrzeliśmy na siebie. Wydawał się teraz bezradny, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu, choć jego serce promieniało, gdy patrzył na mnie. Poznałem teraz, przez jedną króciutką chwilę, najodleglejsze zakamarki tajemnicy. Stanąłem przed nią pokornie, skonfundowany i zmieszany jej pochodzeniem.
Tymczasem z wewnątrz drzewa, z ciemności dobywających się zza prymitywnego, wyrąbanego wejścia w głąb drzewa doszło nas bezgłośne wezwanie. Mariuszu, nie obawiaj się. Czekam na ciebie. Weź pochodnię i podejdź do mnie.
Kiedy przekroczyłem próg drzwi, druidzi zamknęli je za mną. Zdałem sobie sprawę, że stoję na szczycie długich kamiennych schodów. Taki oto widok miałem już oglądać bez końca przez wieki, które nastąpiły później, a ty widziałeś to już dwa razy, a zobaczysz jeszcze — schody prowadzące w dół, do Matki Ziemi, do komnat, gdzie zawsze ukrywają się Ci Którzy Spijają Krew Ludzką.
Sam dąb zawierał w sobie salę, niską i surową. Światło mojej pochodni zatrzymywało się na szorstkich śladach, jakie wszędzie pozostawiły po sobie dłuta. Ten ktoś wzywający mnie znajdował się teraz u podnóża schodów. Usłyszałem ponowne wezwanie i zapewnienie, że nie muszę się niczego obawiać.
Nie bałem się. Byłem raczej ożywiony w sposób przekraczający moje najśmielsze marzenia. Nie umrę więc tak łatwo, jak to sobie wyobrażałem. Zstępowałem ku tajemnicy, która była nieskończenie bardziej interesująca niż to sobie mogłem kiedykolwiek wyobrazić.
Kiedy doszedłem do najniższego wąskiego schodka i stanąłem w małej kamiennej salce, zdrętwiałem z przerażenia. Odczuwałem przerażenie, ale i odrazę zarazem. Wstręt i strach były tak zaskakujące, że poczułem w krtani grudkę czegoś, co podchodzi coraz wyżej, a od czego zaczynam się dusić i zbiera mi się na wymioty.
Jakaś postać siedziała na kamiennej ławie naprzeciwko schodów. W pełnym oświetleniu pochodni widziałem, że miała twarz i kończyny podobne do człowieczych. Cała jednak była poparzona w straszliwy sposób, ale jej skóra przyschnięta do samej kości. Właściwie to, co ujrzałam, było żółtookim szkieletem pokrytym jakby smołą. Jedynie grzywa białych włosów była normalna. Stworzenie otworzyło usta, obnażając białe kły, ja mocno musiałem ściskać pochodnię, aby nie zacząć wrzeszczeć jak szalony.
— Nie podchodź za blisko do mnie — odezwała się postać. — Zostań tam, gdzie mogę cię dobrze widzieć.
Przełknąłem ślinę i próbowałem swobodniej oddychać. Żaden człowiek nie mógłby żyć, gdyby był tak popalony. A przecież ta postać żyła — naga, ściągnięta w sobie i czarna. Jej głos był jednak niski i piękny. Wzmagał się i wolno wypełniał salę.
Postać skierowała we mnie swój palec, a żółte oczy rozszerzyły się nieco, ujawniając w świetle czerwony odcień.
— Czego chcesz ode mnie? — wyszeptałem. — Dlaczego przyprowadzono mnie tutaj?
— Nieszczęście — odpowiedział tym samym tonem, zaprawionym prawdziwym uczuciem — nie jakimś zgrzytliwym dźwiękiem, jakiego raczej oczekiwałem po takim stworzeniu. — Oddam ci moją moc, Mariuszu, uczynię cię bogiem i staniesz się nieśmiertelny. Musisz w jakiś sposób uciec od boskiej czci tutaj ci objawionej i musisz udać się do Egiptu, aby dowiedzieć się, dlaczego to… to… spotkało mnie.
Zdawał się unosić w ciemności jak na wodzie. Gdy mówił, szczęka rozciągała przywartą do czaszki i poczerniałą skórę.
— Widzisz, jesteśmy wrogami światła, my bogowie ciemności. Służymy Świętej Matce, żyjemy i panujemy tylko przy świetle księżyca. Nasz wróg, słońce, w jakiś sposób zmieniło swój naturalny bieg i dopadło nas w ciemnościach. W całej północnej krainie, gdzie jesteśmy czczeni i wyznawani w świętych gajach, od krain śniegu i lodu do tej to żyznej krainy, a także i na wschodzie, słońce dostało się do naszych sanktuariów za dnia albo nocą i żywcem spaliło bogów ciemności. Najmłodsi z nich zginęli natychmiast, niektórzy eksplodowali jak komety na oczach swych wyznawców! Inni umarli w żarze, gdy ich święte drzewa przemieniły się w płonące stosy pogrzebowe. Tylko najstarsi — ci, którzy najdłużej służyli Wielkiej Matce — mogli po tym jeszcze chodzić i mówić, tak jak ja, pozostając jednak w agonii i przerażając wiernych, kiedy im się ukazywali. Pora na nowego boga Mariusza, silnego i pięknego, takiego, jakim ja byłem, kochanka Wielkiej Matki. Po prawdzie — pora na kogoś na tyle silnego, kto zdoła uciec swym wyznawcom, wydostać się jakoś z tego dębu i udać się do Egiptu, by odszukać starych bogów i dowiedzieć się, dlaczego dosięgło nas takie nieszczęście.
Przymknął oczy. Pozostawał w bezruchu. Jego delikatna sylwetka kołysała się, jakby zrobiony był z czarnego papieru. Nagle zobaczyłem w niewytłumaczony sposób serię obrazów — owych gajów wybuchających płomieniami. Słyszałem ich krzyki. Mój umysł — racjonalny, rzymski — opierał się tym obrazom. Próbowałem je raczej zapamiętać niż poddać się im, ale ten, który mi je przysłał — ten stwór był cierpliwy i nie ustawał w przekazywaniu mi nowych scen. Ujrzałem kraj, który mógł być tylko Egiptem. Wszystko dookoła żółte. Piasek kładzie się na wszystkim i przemienia wszystko w żółty kolor. Ujrzałem jeszcze więcej schodów prowadzących do wnętrza ziemi i ujrzałem sanktuaria…
— Odszukaj ich — powiedział. — Dowiedz się, dlaczego i w jaki sposób mogło się to przydarzyć. Dopilnuj, aby to nigdy nie przydarzyło się w przyszłości. Użyj swych mocy na ulicach Aleksandrii i odszukaj starszych. Ufajmy, że są tam, tak jak ja jeszcze jestem tutaj.
Zbyt byłem wstrząśnięty, aby odpowiedzieć, zbyt przytłoczony tajemnicą. Być może nawet była taka chwila, w której zaakceptowałem takie przeznaczenie, zaakceptowałem je całkowicie, choć nie jestem wcale pewny.
— Wiem — powiedział. — Żaden sekret nie ukryje się przede mną. Nie chcesz wcale zostać Bogiem Gaju i już rozmyślasz o ucieczce. Ale widzisz, nieszczęście to może ci się przytrafić wszędzie, dokądkolwiek się udasz, i tylko odszukanie przyczyny może mu w przyszłości zapobiec. Tak więc wiem, że wyruszysz do Egiptu, bo w przeciwnym wypadku ty również możesz zostać spalony przez bezlitosne słońce, nawet ciemnej nocy czy w mrocznej ziemi.
Stwór podsunął się bliżej, ciągnąc za sobą wysuszone stopy po posadzce.
— Zapamiętaj dobrze moje słowa, musisz uciec jeszcze tej nocy — oznajmił. — Powiem wiernym, że musisz udać się do Egiptu, aby uratować nas wszystkich. Mają jednak nowego i dzielnego boga, nie tak łatwo zgodzą się od razu z nim rozstać. Ty jednak nie zważając na to, musisz tam iść. Nie wolno ci pozwolić się uwięzić po uroczystościach w tym drzewie. Musisz podróżować szybko. Przed wschodem słońca, aby uniknąć światła, schowaj się w Matce Ziemi. Ona cię ochroni. A teraz podejdź do mnie. Dam ci teraz krew. Módl się, bym jeszcze miał siły, aby przekazać ci mą odwieczną moc. To będzie trwało długo. Najpierw odbiorę, aby później dać i ponownie wezmę, by dać na nowo.
Nie czekając nawet na to, co odpowiem, nagłe zjawił się tuż przy mnie, zaciskając palce na moim ciele. Pochodnia wypadła mi z rąk. Upadłem do tyłu na schody, ale jego zęby były już na mojej krtani. Wiesz, co potem było, wiesz, jak to jest czuć, że wyciągają z ciebie krew, czuć to omdlenie. W tamtej chwili ujrzałem groby i świątynie Egiptu. Ujrzałem duże postacie, olśniewające, jak siedziały jedna obok drugiej niczym na tronach królewskich. Widziałem i słyszałem inne głosy przemawiające do mnie w różnych językach. A między tym wszystkim doszedł do mnie rozkaz: służ Matce, bierz krew, która jest ofiarą, panuj nad tą miłością i uwielbieniem, która jest, jedyną religią, wiecznym kultem gaju.
Walczyłem, jak ktoś rzucający się podczas snu, niezdolny do krzyku, niezdolny do ucieczki. A kiedy zdałem sobie sprawę, że jestem wolny i już dłużej nie przygwożdżony do ziemi, ujrzałem boga ponownie, czarnego, jakim był poprzednio, lecz tym razem ożywionego, krzepkiego, jakby płomienie tylko trochę go podsmażyły i odzyskał pełnię siły. Jego twarz była teraz wyraźna, nawet piękna, rysy twarzy szlachetne i wyraziste pod popękaną powłoką sczerniałej skóry. Żółte oczy zaokrągliły się i otoczone zostały naturalnymi fałdkami ciała. Nadal jednak był chromy, nadal cierpiący, prawie niezdolny do wykonania ruchu.
— Wstań, Mariuszu — powiedział. — Spala cię pragnienie, a potrafię je zaspokoić. Wstań i podejdź do mnie.
Znasz też tę ekstazę, jaką czułem, kiedy jego krew wypłynęła do mnie, kiedy dotarła do każdego naczyńka, każdej mojej kończyny. Straszliwe wahadło dopiero jednak zaczęło się odchylać w jedną stronę.
Minęły godziny, gdy odebrał mi krew, a potem wielokrotnie dawał swoją. Leżałem na podłodze łkając, gdy wyssał mi krew. Trząsłem się, jak przedtem on. Gdy znów napoił mnie krwią, wstałem w szalonym uniesieniu, tylko po to, by po chwili ponownie poddać się jego zachłannemu pragnieniu.
Po każdej wymianie krwi następowała lekcja: że jestem nieśmiertelny, że tylko słońce i ogień są dla mnie śmiertelnym niebezpieczeństwem, że w ciągu dnia powinienem spać w ziemi i że nigdy nie zaznam choroby czy śmierci naturalnej. Moja dusza pozostanie we mnie i nigdy nie przejdzie w jakąś inną formę; jestem sługą Matki i księżyc dawać będzie mi siłę i moc. Karmić się będę krwią złoczyńców, a nawet i krwią niewinnych, którzy zostaną poświęceni Matce. Pomiędzy kolejnymi ofiarami pozostawać będę w głodzie, a moje ciało stanie się suche i puste, dopóki nie napełni się krwią ofiary i stanie się na powrót pełne i piękne, jak nowe rośliny wiosną. W cierpieniu i ekstazie, których doznam, będzie zachowany cykl pór roku. Moce mego umysłu, zdolność czytania myśli i intencji innych powinienem użyć dla oceny mych wyznawców, by prowadzić ich w sprawiedliwość i według ich praw. Nigdy nie będę pił innej krwi niż pochodząca z ofiary. Nigdy nie będę próbował zatrzymać tylko dla siebie tych mocy.
Takich oto rzeczy dowiedziałem się i zrozumiałem je. To, czego jednak naprawdę dowiedziałem się tej nocy, czego zawsze uczymy się w chwili picia krwi, to fakt, że nie byłem już dłużej człowiekiem śmiertelnym, bo przeszedłem z tego świata w coś tak wszechmocnego, że wszelkie moje poprzednie doświadczenia i wiedza mogły tylko przeszkadzać mi w wytłumaczeniu nowego. Moim przeznaczeniem było, używając słów Maela, znaleźć się poza wszelką wiedzą, którą każdy — śmiertelny czy nieśmiertelny — mógł mi dać.
W końcu bóg przygotował mnie do wyjścia na zewnątrz. Wyssał ze mnie tyle krwi, że z trudnością utrzymywałem się na nogach. Byłem jak upiór, widmo. Płakałem z pragnienia. Widziałem krew i czułem jej zapach. Rzuciłbym się na niego, przytrzymał i osuszył go, gdybym tylko miał na to siły. Ale moc, oczywiście, należała do niego.
— Jesteś pusty; tak będzie zawsze na początku Świąt — powiedział. — Po to, byś mógł pić należną ci krew ofiarną. Pamiętaj jednak, co ci powiedziałem. Jak już będziesz im przewodził, musisz znaleźć sposób, aby wydostać się stąd. Spróbuj też mnie uratować. Powiedz im, że muszę być razem z tobą. Wszystko jednak wskazuje na to, że moje dni są już policzone.
— Dlaczego? Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytałem.
— Sam zobaczysz. Potrzebny tu jest tylko jeden bóg, jeden dobry bóg — odrzekł. — Gdybym tylko mógł wyruszyć z tobą do Egiptu, mógłbym wypić krew starszych i ona mogłaby mnie wyleczyć. Bez tego zajmie mi to setki lat. Tyle czasu nie uzyskam. Pamiętaj, ty wyruszaj do Egiptu. Zrób to wszystko, o czym ci mówiłem.
Obrócił mnie i popchnął w kierunku schodów. Płonąca pochodnia leżała tam, gdzie ją upuściłem. Gdy zbliżyłem się do drzwi wejściowych, poczułem zapach krwi oczekujących druidów i z trudem powstrzymałem się od płaczu.
— Oni dadzą ci całą krew, którą możesz wchłonąć — usłyszałem jeszcze jego głos za sobą. — Spokojnie możesz oddać się w ich ręce.
Możesz sobie wyobrazić, jak wyglądałem, kiedy ponownie przestąpiłem próg drzwi, tym razem wychodząc na zewnątrz. Druidzi czekali na znak po drugiej stronie. Bezgłośnie poleciłem im:
— Otwórzcie, to ja, wasz bóg.
Moja ludzka śmierć dobiegała już końca. Byłem zgłodniały i z pewnością moja twarz niewiele różniła się od żywej czaszki. Bez wątpienia moje oczy były nienormalnie wybałuszone, a zęby obnażone. Biała szata wisiała na mnie jak na szkielecie. Nie było żadnego oczywistego dowodu mojej boskości, który mógłbym ofiarować moim druidom, zastygłym przede mną w przerażeniu, gdy tylko ukazałem się w wejściu do starego dębu.
Widziałem nie tylko ich twarze. Mogłem też zajrzeć w ich serca. Widziałem ulgę, jaka opanowała Maela, gdy stwierdził, że bóg wewnątrz drzewa był dość silny, by przekazać mi swą boskość. Ujrzałem w nim potwierdzenie wszystkiego tego, w co wierzył. Ujrzałem też inną wielką wizję, którą tylko my możemy ujrzeć — wielką głębię każdego człowieka, głęboko ukrytą w tyglu gorącej krwi i ciała.
Pragnienie ścinało mnie z nóg. Zbierając wszystkie moje siły, powiedziałem:
— Zabierzcie mnie do ołtarzy, pora rozpocząć święto Samhain.
Druidzi wydali z siebie okrzyki, od których przebiegały ciarki po plecach. To było wycie i skowyt. Z dala, gdzieś poza świętym gajem, doszedł mnie ogłuszający ryk tych, którzy czekali na krzyk druidów.
Szliśmy szybko gęsiego w kierunku polany. Coraz więcej na biało ubranych kapłanów wychodziło nam naprzeciw, aby nas powitać. Poczułem miękki dotyk i zapach kwiatów, którymi ze wszystkich stron mnie obrzucano, wynosząc hymny pochwalne. Czułem kwiecie pod stopami.
Nie mogę ci tłumaczyć, jak świat wyglądał wtedy dla mnie, obdarzonego nowym spojrzeniem, jak dostrzegałem każdy odcień i każdy przedmiot pod zasłoną z ciemności, jak owe hymny i pieśni pochwalne odbierane były przez moje uszy. Mariusz — człowiek rozpadł się na drobne kawałki wewnątrz nowego jestestwa.
Trąby dudniły od strony polany, gdy wstępował na schody kamiennego ołtarza i spojrzałem nad głowami tysięcy, które tam się zgromadziły — morze wyczekujących twarzy, wielka plecionka postaci ze swoimi potępionymi ofiarami, nadal szamoczącymi się i krzyczącymi w pętach.
Przed ołtarzem ustawiono wielki srebrny kocioł pełen wody, a kapłani śpiewali, gdy podprowadzono doń sznur więźniów, których spętane ręce założone były od tyłu.
Wokoło śpiewano, a tymczasem moja głowa została przyozdobiona przez kapłanów kwieciem. To samo zrobiono z moimi ramionami i stopami.
— O piękny, wszechmocny bogu lasów i pól, pij teraz naszą ofiarę, którą ci dajemy, aby twe zmęczone członki wypełniły się życiem, jak ziemia, która odnawia się sama. Wybaczysz nam ścięcie zbóż, które jest żniwem, pobłogosławisz ziarna, które posiejemy.
Przed sobą ujrzałem tych, którzy wybrani zostali na ofiarę — trzech dorodnych mężczyzn, spętanych jak pozostali, ale czystych i również ubranych w białe szaty z girlandami kwiatów na ramionach i we włosach. Byli młodzi, przystojni, niewinni i porażeni strachem w oczekiwaniu na wolę bożą.
Hałas trąb i ryk tłumów był ogłuszający. Rzekłem:
— Niech rozpocznie się ofiara!
Oto już pierwszy młodzian podprowadzony został do mnie, a ja przygotowałam się do picia po raz pierwszy z tego prawdziwie boskiego kielicha, jakim jest ludzkie życie; trzymałem już gorące ludzkie ciało w dłoniach i czułem krew gotową dla mych ust. Ujrzałem ogień, który wzniósł się pod wiklinowymi gigantami. Ujrzałem jak głowy dwóch pierwszych więźniów zanurzono siłą w wodzie srebrnego kotła.
Śmierć poprzez ogień, śmierć poprzez wodę, śmierć przez przebicie zębami głodnego boga.
Przez starą jak świat ekstazę przebijał się hymn — boże ubywającego, woskowego księżyca, boże lasów i pól, ty, który w swym głodzie jesteś wiernym odbiciem śmierci, rośnij w siłę wraz z krwią twych ofiar, stawaj się piękniejszym, aby Wielka Matka przyjęła cię do siebie.
Jak długo to trwało? Nie wiem. Wydawało mi się, że bez końca — blask płonących gigantycznych postaci, krzyk ofiar, długa procesja tych, którzy mieli znaleźć śmierć przez utonięcie w wodzie. Piłem krew bez końca, nie tylko tych trzech, których wybrano dla mnie, ale i tuzina innych, zanim nie zwrócono ich z powrotem w kierunku kotła z wodą lub wrzucono siłą w płonące giganty. Kapłani odcinali głowy trupom wielkim zakrwawionym mieczem, układając je w piramidy po obu bokach ołtarza. Ciała odciągano gdzieś na bok.
Wszędzie, gdzie tylko spojrzałem, widziałem zachwyt na perlących się potem twarzach, wszędzie, gdzie obróciłem głowę, słyszałem hymny i krzyki. Wreszcie jednak zbiorowe szaleństwo zaczęło przycichać i gasnąć. Oba giganty przewróciły się i zamieniły w tlący się stos, który polewano smołą. Nadszedł wreszcie czas sądów, gdy mężczyźni mieli stanąć przede mną i przedstawić swe sprawy, jedni przeciw drugim, a ja miałem zajrzeć w ich dusze. Zatrzymałem się. Wypiłem zbyt wiele krwi, czułem jednak w sobie taką siłę, że mógłbym skakać nad polaną i głęboko w las. Wydawało mi się, że potrafiłbym rozpostrzeć nad polaną swe niewidzialne skrzydła. Pamiętałem jednak, aby zająć się tym, co Mael nazwał moim „przeznaczeniem”. Wydawałem wyroki, rozpoznając sprawy, naprawiając pomyłki, skazując na śmierć. Nie wiem, jak długo to trwało, bo ciało moje nie odmierzało już czasu zmęczeniem. Wreszcie jednak sądy skończyły się i zdałem sobie sprawę, że nadeszła chwila działania.
Musiałem jakoś dokonać tego, co nakazał mi stary bóg, to znaczy uciec z pułapki w dębie. Miałem na to już niewiele bardzo cennego czasu — do brzasku pozostała może nieco więcej niż jedna godzina. Nie zastanawiałem się nad tym, co czeka mnie w Egipcie. Wiedziałem, że jeśli pozwolę druidom zamknąć się ponownie w świętym drzewie, będę głodował tam aż do następnej wielkiej ofiary przy najbliższej pełni księżyca. Wszystkie moje noce do tej chwili byłyby torturą, nie kończącym się nie zaspokojonym pragnieniem, tym, co stary bóg nazwał snem boga, podczas którego uczyłbym się tajemnic drzewa, traw i niemej Matki.
Te tajemnice jednak nie były dla mnie.
Druidzi otoczyli mnie znowu i razem zaczęliśmy ponownie iść do świętego drzewa. Hymny ucichły i przeszły w monotonną litanię, w której wzywano mnie do pozostania wewnątrz dębu, abym uświęcił las, stał się jego stróżem, abym przemawiał życzliwe do tych spośród kapłanów, którzy zjawiać się tam będą od czasu do czasu po rady i wskazówki.
Zatrzymałem się, zanim dotarliśmy do drzewa. Na środku polany błyszczał wielki stos, rzucając upiorne światło na wyrzeźbione twarze i piramidy ludzkich czaszek. Reszta kapłanów zatrzymała się w oczekiwaniu dokoła mnie. Strumień przerażenia przeszedł przeze mnie z nową siłą. Zacząłem coś głośno mówić. Unosząc autorytatywnie głos, powiedziałem im, że chcę, aby wszyscy opuścili święty las. Zamierzam sam o świcie zabarykadować się w Dębie ze starym bogiem. Zorientowałem się jednak, że moje słowa nie przyniosły spodziewanego rezultatu. Przypatrywali mi się chłodno i spoglądali po sobie; ich oczy były płytkie, jakby z kawałków szkła.
— Mael! — krzyknąłem. — Rób to, co ci nakazuję. Powiedz wszystkim kapłanom, aby opuścili gaj.
Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, połowa zgromadzonych pobiegła w stronę drzewa. Pozostali rzucili się na mnie i złapali za ręce. Krzyknąłem do Maela, który kierował tym oblężeniem drzewa, aby natychmiast przestał. Próbowałem oswobodzić się, ale kilkunastu kapłanów mocno zacisnęło swe dłonie na mych rękach i nogach. Gdybym tylko rozumiał i znał granice mojej siły, z łatwością mógłbym się wtedy wyswobodzić, ale nie znałem. Nadal jeszcze zataczałem się po uczcie, zbyt przerażony tym, co, jak przypuszczałem, miało teraz nastąpić. Gdy szamoczącego się prowadzono mnie do dębu — ujrzałem, jak wyciągnięto stamtąd starego boga, nagiego i sczerniałego, i wrzucono go do ognia.
Widziałem go tylko przez ułamek sekundy; to, co w nim dostrzegłem, było już tylko rezygnacją. Nie uniósł nawet ręki, aby się bronić, nie spojrzał na mnie czy na kogokolwiek. Przypomniałem sobie w tej chwili, co mi wcześniej powiedział o swojej agonii, i zacząłem płakać. Trząsłem się gwałtownie, gdy on spalał się w płomieniach. Z samego środka jęzorów ognia usłyszałem jeszcze jego głos:
— Mariuszu, zrób tak, jak ci nakazałem. Ty jesteś naszą jedyną nadzieją.
Oznaczało to, że mam się stąd natychmiast wydostać.
Uspokoiłem się, przestałem wierzgać i skurczyłem się w rękach tych, którzy mnie przytrzymywali. Płakałem i zachowywałem się tak, jakbym po prostu był biedną ofiarą całej tej magii, po prostu biednym bogiem, opłakującym swego ojca, którego ostatnia droga prowadzi w ogień. Gdy tylko jednak poczułem, że ich uścisk zelżał, kiedy zobaczyłem, że każdy z nich wpatrywał się w całopalny stos, obróciłem się gwałtownie dookoła z największą siłą, jaką mogłem w sobie zebrać, wyrwałem się z ich uchwytu i pobiegłem szybko w stronę lasów.
Już podczas tego krótkiego, pierwszego biegu dowiedziałem się czegoś o swoich nowych możliwościach. W jednej chwili pokonałem setki jardów, stopami ledwo dotykając ziemi.
— Bóg uciekł! — natychmiast podniósł się zgiełk. W ciągu kilku chwil cała polana huczała od krzyków, a tysiące śmiertelnych rzuciło się między drzewa.
— Jak to, u diabła, możliwe — pomyślałem nagle. — Jestem bogiem pełnym ludzkiej krwi i uciekam właśnie przed tysiącem celtyckich barbarzyńców przez te cholerne lasy!
Nawet się nie zatrzymałem, aby zerwać z siebie białe szaty, lecz zdarłem je w biegu i odrzuciłem w krzaki, a gdy wskoczyłem w górę, ku gałęziom, poruszałem się jeszcze szybciej w koronach drzew.
W ciągu kilku minut byłem już tak daleko od ścigających mnie barbarzyńców, że nawet ich nie słyszałem. Biegłem jednak dalej i dalej, przeskakując z gałęzi na gałąź, aż nie musiałem się już niczego obawiać poza porannym słońcem.
Nauczyłem się wtedy tego, czego Gabriela nauczyła się tak szybko podczas waszych podróży, tego mianowicie, że z łatwością mogę zakopywać się w ziemi, aby uchronić się przed słońcem.
Kiedy po przespanym dniu obudziłem się, żar, jaki panował w moim gardle z powodu pragnienia, przeraził mnie. Nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób stary bóg mógł wytrzymać rytuał i ceremonię głodowania. Myśl o krwi ludzkiej przysłaniała mi wszystkie inne myśli.
Druidzi jednak w swojej pogoni mieli do swojej dyspozycji cały dzień. Musiałem postępować bardzo ostrożnie. Umierałem z pragnienia tej nocy, gdy, nie zważając na ból, biegłem dalej przez las. Nie piłem krwi prawie aż do poranka, kiedy to natknąłem się na jakąś bandę złodziejaszków szukającą schronienia w lesie. Spotkanie to dostarczyło mi krwi złoczyńcy, a także niezłe ubranie.
Krótko przed porankiem spróbowałem zebrać myśli. Dowiedziałem się już wiele o swojej mocy i sile. Dowiem się jeszcze więcej. Udam się do Egiptu, nie z powodu bogów czy ich wyznawców, ale po to, aby dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi.
Jak więc widzisz, więcej niż tysiąc siedemset lat temu odrzucaliśmy wytłumaczenia, jakie nam dawano, i poszukiwaliśmy własnego rozumienia magii i mocy.
Trzeciej nocy mojego nowego życia przekroczyłem próg mojego starego domu w Massalii i stwierdziłem, że wszystko jest na swoim miejscu — biblioteka, stół do pisania, książki. Wierni służący nie mogli posiąść się z radości na mój widok. Jakie to teraz mogło mieć dla mnie znaczenie?
Wiedziałem, że nie mogę już więcej być Mariuszem, Rzymianinem. Wezmę jednak od niego wszystko, co tylko będę mógł. Wysłałem niewolników z powrotem do domu. Napisałem do ojca, że poważna choroba zmusza mnie do przeżycia mych ostatnich dni w upale i suchości Egiptu. Zapakowałem moje notatki i wysłałem je do Rzymu, do tych, którzy przeczytają je i mogą opublikować. Dopiero wtedy wyruszyłem do Aleksandrii z kieszeniami pełnymi złota, dokumentami podróżnymi i dwoma niezbyt rozgarniętymi niewolnikami, którym nawet nigdy nie przyszło do głowy zapytać, dlaczego podróżujemy tylko nocą.
Tak więc jeszcze w ciągu miesiąca wielkiego święta Samhain w Galii przemierzałem już nocą kręte uliczki Aleksandrii w poszukiwaniu starych bogów, których przyzywałem milcząco do siebie. Byłem szalony, ale wiedziałem, że obłąkanie to minie. Musiałem odszukać starych bogów. Czy wiesz, dlaczego musiałem to zrobić? Nie tylko zresztą chodziło o groźbę powtórzenia nieszczęścia, o to, że bóg słońca mógł odszukać mnie w ciemności mojego dziennego snu, albo odwiedzić mnie z niszczącym ogniem w pełnej ciemności nocy. Musiałem odnaleźć starych bogów, ponieważ nie mogłem wytrzymać samotnego życia pośród ludzi.
Zdawałem sobie w pełni sprawę z przerażenia, jakie to za sobą niosło. Chociaż zabijałem tylko morderców i złoczyńców, moje sumienie było zbyt delikatne, abym mógł sam siebie oszukiwać. Nie mogłem znieść świadomości, że ja, Mariusz, który tak dobrze znałem i smakowałem miłość w swoim życiu, byłem nieubłaganym zwiastunem śmierci.
Aleksandria nie była wtedy starym miastem. Istniała zaledwie niewiele więcej niż trzysta lat. Był to wielki port i miejsce największych bibliotek w całym rzymskim świecie. Uczeni z całego Imperium przybywali do miasta, aby zapoznać się z nimi, a i ja byłem kiedyś, w innym życiu, jednym z nich. Teraz znalazłem się tutaj ponownie.
Gdyby bóg drzewa nie wskazał mi właśnie Aleksandrii, wyruszyłbym bez namysłu jeszcze dalej na południe, „na dno”, aby użyć wrażenia Maela, podejrzewając, że odpowiedzi na wszystkie zagadki znajdują się w starszych świątyniach.
Kiedy byłem już na miejscu, opanowało mnie dziwne uczucie. Po prostu wiedziałem, że bogowie gdzieś tutaj są. Wiedziałem, że kierują moimi stopami, gdy przemierzałem ulice miasta pełne burdeli, jaskiń złodziejskich i innych miejsc, dokąd udawali się ludzie, aby zgubić swe dusze.
Nocami leżałem w łóżku w moim małym rzymskim domku i przywoływałem bogów. Mocowałem się z własnym obłąkaniem. Zastanawiałem się, tak jak i ty to robiłeś, nad mocą i paraliżującymi emocjami, które teraz mną targały. Pewnej nocy, krótko przed świtem, kiedy światełko tylko jednej lampy przeświecało przez zasłony łoża, na którym leżałem, spojrzałem nagle na odległe wejście do ogrodu i ujrzałem postać majaczącą w mroku. Przez chwilę wydawało mi się, że śnię, nie wyczuwałem bowiem zwyczajnego w takich sytuacjach zapachu. Postać nie oddychała i nie wydawała jakichkolwiek odgłosów. Od razu wiedziałem, że to był jeden z bogów. Postać jednak natychmiast zniknęła i bezskutecznie wypatrywałem za nią, próbując zapamiętać to, co ujrzałem — czarną, nagą postać o łysej głowie i czerwonych, przenikliwych oczach, dziwnie nieśmiałą, po to jedynie wykorzystującą swą moc, aby w ostatniej chwili poruszyć się i zniknąć.
Następnej nocy usłyszałem dochodzące z sąsiednich ulic głosy nawołujące mnie. Było to jednak mniej wyraźne niż tamto wezwanie dochodzące do mnie z wnętrza dębu podczas święta Samhain. Informowały mnie tylko, że drzwi były całkiem blisko. Wreszcie nadeszła chwila, milcząca i cicha, kiedy stanąłem przed wskazanymi drzwiami.
Otworzyła je dla mnie istota nadprzyrodzona, bóg, ten, który pierwszy odpowiedział na pukanie u drzwi. Byłem przestraszony, gdy schodziłem spadzistą pochyłością schodów w tunelu. Zapaliłem świecę, którą przyniosłem ze sobą, zobaczyłem, że wchodzę do podziemnej świątyni, miejsca starszego niż miasto Aleksandria, sanktuarium, zbudowanego być może za czasów starożytnych faraonów. Ściany świątyni pokryte były małymi kolorowymi obrazkami przedstawiającymi życie starożytnych Egipcjan. Było tam jeszcze pismo, hieroglify — wspaniałe pismo obrazkowe ze swoimi maleńkimi mumiami, ptakami i wijącymi się wężami.
Szedłem dalej, aż znalazłem się w obszernym pomieszczeniu o wysokim sklepieniu z kwadratowymi kolumnami. Każdy kawałek kamienia pokryty był tu identycznymi obrazkami i dekoracjami. I wtedy kątem oka dostrzegłem coś, co wydawało się posągiem, ciemnym kształtem stojącym przy filarze, z jedną ręką uniesioną i opartą wygodnie na kamieniu. Wiedziałem jednak, że nie jest to żaden posąg, żaden bóg egipski wykonany kiedykolwiek z diorytu. Nie stałby w takiej pozycji ani nie miałby na sobie, owiniętej wokół lędźwi, prawdziwej płóciennej spódnicy.
Obróciłem się powoli, stając w polu widzenia i zobaczyłem takie samo popalone ciało, te same luźno opadające włosy, choć tym razem były kruczoczarne, i te same żółte oczy. Usta wokół zębów i dziąseł były pomarszczone i wyschnięte, a oddech wydobywał się przez gardło z trudem i bólem.
— Skąd przybywasz — zapytała postać po grecku.
Ujrzałem siebie tak, jak on widział mnie — jaśniejącego i mocarnego. Nawet moje oczy miały w sobie coś tajemniczego. Ujrzałem na sobie moje rzymskie ubranie, moją płócienną tunikę zaopatrzoną w złote sprzączki na ramionach, czerwoną pelerynę. Z długimi blond włosami musiałem wyglądać jak wędrowiec prosto z lasów Północy, „cywilizowany” jedynie na powierzchni, co być może było teraz i prawdą.
Teraz tylko on zaprzątał moją uwagę. Przyjrzałem mu się dokładnie. Ujrzałem pokiereszowane, pokryte bliznami ciało, wypalone do żeber i przylepione do obojczyka, wystające kości biodrowe. Stan, w którym się znajdował, nie był spowodowany jednak brakiem krwi, wzrastającym pragnieniem. Widać było, że niedawno pił krew. Agonia była jak ciepło bijące z jego ciała, jakby ogień nadal go przepiekał, a on sam był piekłem dla samego siebie.
— W jaki sposób udało ci się uniknąć poparzeń? — zapytał. — Co cię przed tym ochroniło? Odpowiadaj!
— Nic mnie nie ochroniło — odparłem. Mówiłem do niego po grecku, bo w tym języku rozpocząłem rozmowę.
Zbliżyłem się do niego, odsuwając świecę na bok, gdy zasłonił się przed jej blaskiem. Był chudy, lecz o szerokich plecach, jak dawni faraonowie, a jego długie czarne włosy obcięte były równo tuż nad czołem, według dawnej mody.
— Nie byłem jeszcze wampirem, kiedy to się stało — odparłem. — Dopiero później, za sprawą boga w świętym gaju w Galii…
— Aha, a więc temu, który cię stworzył, nic się nie stało!
— Nie, choć był popalony tak jak ty, miał jeszcze dość sił, aby tego dokonać, zabierał i dawał mi krew wielokrotnie. Powiedział też do mnie: — „Udaj się do Egiptu i dowiedz się, dlaczego to się stało”. Powiedział mi, że bogowie lasów zginęli w płomieniach — niektórzy podczas snu, inni w pełnej świadomości. Powiedział, że tak było na całej północy.
— Tak — pokiwał głową tamten i wydał z siebie suchy, kaszlący śmiech, który wstrząsnął całą jego postacią. — Tylko najstarsi mieli w sobie siły wystarczające do przeżycia, aby odziedziczyć agonię, którą tylko nieśmiertelność potrafi znieść. Dlatego teraz cierpimy. Ale ty zostałeś uczyniony młodym i silnym, i zjawiłeś się tu. Ty możesz stworzyć nowych. Czy jednak mamy prawo, aby tak postanowić. Czy Ojciec nasz i Matka nasza dopuściliby do tego, co nam się przytrafiło, gdyby nie nadszedł czas?
— Kim oni są, Ojciec i Matka? — zapytałem. Wiedziałem, że nie miał na myśli Ziemi, kiedy wymawiał imię Matki.
— To najpierwsi z nas — odpowiedział. — Ci, od których my wszyscy pochodzimy.
Próbowałem przeniknąć jego myśli, wyczuć prawdę w nich zawartą. On jednak zdawał sobie sprawę z mojego wysiłku i jego umysł zwinął się przede mną niczym kwiat o zmierzchu.
— Chodź ze mną — powiedział i ruszył kuśtykając.
Weszliśmy w długi korytarz, ozdobiony podobnie jak sala, w której poprzednio staliśmy. Wyczułem, idąc za nim, że miejsce, w którym teraz się znajdowaliśmy, było jeszcze starsze. Nie wiem, skąd miałem tego świadomość. Nie było tam takiego chłodu, jaki czułeś tutaj, na schodach. Takich rzeczy nie odczuwa się w Egipcie. Czuje się coś innego. Czuje się obecność czegoś żyjącego, czegoś, co znajduje się w samym powietrzu. W miarę jak schodziliśmy niżej, było coraz więcej namacalnych dowodów starożytności tego miejsca. Kolory malowideł na ścianach były bardziej wyblakłe, a gdzieniegdzie kolorowy gips skruszał i odpadł. Ornamentyka wnętrza również zmieniła się. Czarne włosy małych postaci na malowidłach były dłuższe i gęstsze. Odnosiło się wrażenie, że dekoracje były bardziej urocze, bardziej pełne lekkich i zawiłych wzorów.
Gdzieś, daleko stąd, woda kapała na kamień. Upadające i rozpryskujące się krople dawały pogłos podobny do dalekiej pieśni. Wydawało się, że ściany, pełne tych delikatnych i z uczuciem namalowanych postaci, zatrzymały w sobie życie, a magia i czary, wypróbowywane bez końca przez starożytnych malarzy religijnych, tu miały swoje małe, żarzące się jądro mocy. Słyszałem niemal szepty życia tam, gdzie ich wcale nie było. Czułem wielką ciągłość historii, nawet jeśli nie było już nikogo, kto byłby tego świadomy.
Ciemna postać przystanęła na chwilę, pozwalając mi lepiej przyjrzeć się malowidłom na ścianach. Po chwili niedbałym gestem ręki przyzywała mnie do dalszej drogi. Weszliśmy wreszcie po długiej, prostokątnej sali, pokrytej całkowicie hieroglifami. Odnosiło się wrażenie, że znaleźliśmy się w manuskrypcie, na jego stronach, otoczeni tylko hieroglifami. Ujrzałem też dwa stare egipskie sarkofagi, ustawione tak, że ich wezgłowia, oparte o ścianę, stykały się. Sarkofagi były tak wydrążone, by objąć dokładnie kształt mumii, dla których zostały zrobione. Pomalowano je i ukształtowano tak, by przedstawiały zmarłych, których wewnątrz kryły. Twarze wykonane były z kutego złota, oczy inkrustowane lazurytem.
Uniosłem wysoko świecę. Razem z moim przewodnikiem nie bez trudu unieśliśmy wieka i pozwoliliśmy, aby opadły do tyłu, odsłaniając wnętrze.
Ujrzałem coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się ludzkimi ciałami, ale kiedy przysunąłem się bliżej, zdałem sobie sprawę, że były to w rzeczywistości kupki popiołu o ludzkim kształcie. Nie pozostało nic z tkanki poza wystającym gdzieniegdzie fragmentem szczęki czy odłamkiem kości.
— Nawet największa ilość krwi nie przywróci ich już do życia — odezwał się mój przewodnik. — Są już poza jakąkolwiek możliwością wskrzeszenia. Ich naczynia krwionośne już nie istnieją. Ci, którzy mogli jeszcze powstać po tej tragedii, powstali i potrzeba będzie wieków całych, aby wydobrzeli po ranach, zanim wszyscy przestaniemy odczuwać ból.
Zanim zamknął mumie, zdążyłem jeszcze zauważyć, że wieka sarkofagów były poczerniałe od wewnątrz, od ognia, który unicestwił oglądaną przeze mnie parę. Z ulgą patrzyłem, jak z powrotem zatrzasnął wieka.
Obrócił się i zaczął iść w kierunku drzwi, a ja ruszyłem za nim z uniesioną w górę świecą. Zatrzymał się i zerknął raz jeszcze na malowane trumny.
— Kiedy prochy rozproszą się — powiedział — ich dusze uwolnią się.
— Dlaczego zatem nie rozproszysz popiołu, który z nich powstał, na wszystkie strony świata? — zapytałem, próbując ukryć rozpacz i zagubienie.
— Powinienem? — zapytał, otwierając szeroko oczy. — Sądzisz, że powinienem?
— Też pytanie! — wyrzuciłem z siebie.
Raz jeszcze zaśmiał się sucho. Jego śmiech zabrzmiał, jakby niósł w sobie agonię. Ruszył dalej w stronę korytarza, na końcu którego jaśniała oświetlona sala.
Okazało się, że weszliśmy do biblioteki, gdzie w blasku rozstawionych po całej sali świec dostrzegłem ustawione w kształcie rombu drewniane półki pełne pergaminów i zwojów papirusów. Widok ten sprawił mi radość, ponieważ biblioteka była czymś, co rozumiem i gdzie czuję się dobrze. To było jeszcze jedno z tych miejsc świata ludzkiego, w których nadal jeszcze odczuwałem, do pewnego stopnia, swój poprzedni, normalny stan psychiczny.
Nagle jednak zawładnął mną strach, gdy ujrzałem jeszcze jedną osobę — jeszcze jednego z nas, siedzącego bokiem przy biurku, z oczyma utkwionymi w posadzkę. Ten z kolei nie miał w ogóle włosów i choć był czarny jak smoła, jego skóra była pełna, dobrze ukształtowana, nawet połyskująca, jakby była natarta oliwką. Płaszczyzny jego twarzy były piękne; ręka, która spoczywała swobodnie na kolanie, na białej płóciennej spódniczce, ułożona była w pełnym wdzięku zgięciu. Wszystkie muskuły nagiej klatki piersiowej były doskonale zarysowane.
Nieznajomy obrócił się i podniósł na mnie wzrok. Natychmiast między nami nastąpiło jakieś połączenie. Przeszyło nasze dusze. Coś, co było cichsze od ciszy, co mogło zaistnieć tylko między wampirami.
— To jest Starszy — wyjaśnił mój przewodnik. — Sam możesz się przekonać, że dobrze zniósł ogień. Nie będzie jednak mówił. Nie powiedział nawet słowa, odkąd się to wydarzyło. A przecież z całą pewnością wie, gdzie są teraz Matka i Ojciec, i dlaczego to wszystko mogło się zdarzyć.
Starszy w odpowiedzi spojrzał jedynie znów przed siebie. Na jego twarzy malowało się jednak dziwne uczucie — coś sarkastycznego, lekkie rozbawienie i chyba lekko widoczna pogarda.
— Nawet przed katastrofą Starszy nieczęsto odzywał się do nas — powiedział znowu pierwszy. — Ogień nie zmienił go w tym, nie sprawił, że stał się bardziej rozmowny. Przesiaduje teraz w milczeniu, coraz bardziej upodabniając się do Matki i Ojca. Od czasu do czasu czyta. Od czasu do czasu wybiera się na spacer po świecie nad nami. Pije krew, wsłuchuje się w głosy śpiewających. Od czasu do czasu nawet zatańczy. Przemawia do śmiertelnych na ulicach Aleksandrii, ale nie chce przemówić do nas. Nie ma nam niczego do powiedzenia. Jednak on wie… On wie, dlaczego katastrofa nas doświadczyła.
— Zostaw mnie z nim. — Miałem to uczucie, które mają wszyscy w takich sytuacjach. — Sprawię, że odezwie się. Wyciągnę z niego coś, choć do tej pory nikt nie mógł tego dokonać.
Do podobnych myśli skłaniała mnie jednak nie tylko próżność. To był przecież ten, który pojawił się w mojej sypialni którejś nocy. Byłem tego pewien. To ten sam, który stał wtedy w drzwiach i przyglądał mi się. Wyczułem też coś porozumiewawczego w jego spojrzeniu, nazwijcie to zainteresowaniem, może potwierdzeniem pewnych wspólnych przeżyć i wiedzy.
Wiedziałem równocześnie, że przyniosłem za sobą możliwości innego świata, nie znane Bogu Świętego Gaju, a nawet temu słabeuszowi stojącemu obok mnie i wpatrującemu się w Starszego z rozpaczą.
Przewodnik wycofał się, jak go o to prosiłem, a ja podszedłem do biurka i spojrzałem bliżej na Starszego.
— Co mam zrobić? — zapytałem po grecku.
Spojrzał na mnie i w jego twarzy dojrzałem coś, co nazywamy wzajemnym zrozumieniem.
— Czy jest jakiś sens — podjąłem na nowo — pytać siebie dalej?
Starannie dobrałem ton mojej wypowiedzi. Nie było w nim niczego formalnego, pozbawiłem go nuty szacunku czy czci. Był po prostu normalny.
— A czegóż ty sam poszukujesz? — zapytał nagle po łacinie, z wargami lekko w koniuszkach wygiętymi w dół. Wyczuwało się oschłość i wyzwanie.
Poczułem ulgę, gdy przeszedł na łacinę.
— Słyszałeś, co powiedziałem temu drugiemu o tym, jak uczyniono mnie Bogiem Świętego Gaju w kraju zamieszkiwanym przez Keltoi, jak obarczono mnie zadaniem wyjaśnienia przyczyny zguby bogów w płomieniach — odrzekłem w ten sam swobodny sposób.
— Nie przychodzisz w imieniu Boga Świętego Gaju! — odrzekł równie sceptycznie jak poprzednio. Nie uniósł nawet głowy, zaledwie zerknął na mnie do góry, co sprawiło, iż jego oczy wydały się jeszcze bardziej pełne wyzwania i pogardy.
— I tak, i nie — odpowiedziałem. — Jeśli możemy zginąć w taki sposób, chciałbym wiedzieć, dlaczego. Chciałbym też wiedzieć, czy rzeczywiście jesteśmy bogami, a jeśli tak jest, jakie są nasze zobowiązania wobec człowieka. Czy Matka i Ojciec rzeczywiście istnieją, czy są zaledwie legendą? Jak to wszystko się zaczęło? Oczywiście, chciałbym wiedzieć i to.
— Przez przypadek — odrzekł sucho.
— Przez przypadek? — pochyliłem się do przodu, sądząc, że się przesłyszałem.
— Wszystko zaczęło się przez przypadek — powtórzył zimno, jakby moje pytanie było absurdalne. — Cztery tysiące lat temu, przez przypadek i od tamtego czasu przetrwało do naszych czasów w magii i religii.
— Nie kłamiesz?
— Dlaczego miałbym to robić. Dlaczego miałbym chronić ciebie przed prawdą? Dlaczego w ogóle miałbym zawracać sobie głowę tym, wymyślać ci kłamstwa? Nawet nie wiem, kim jesteś. I nic mnie to nie obchodzi.
— A zatem zechciej wytłumaczyć mi, co masz na myśli, mówiąc, że to wszystko stało się przez przypadek — nalegałem.
— Nie wiem. Może to zrobię, może nie. W ciągu tych ostatnich chwil więcej wypowiedziałem słów niż przez całe lata. Historia tego wypadku nie jest wcale bardziej prawdziwa niż mity i podania, których tak wszyscy lubią słuchać. Wszyscy zawsze wybierali mity. To właśnie tego potrzebujesz, prawda?
Jego głos stał się silniejszy. Lekko uniósł się w fotelu, jakby rozzłoszczony.
— Historia naszego stworzenia zbieżna jest z powstaniem narodu żydowskiego, mitologią Homera, bełkotliwymi rewelacjami waszych rzymskich poetów, Owidiusza i Wergiliusza — wielkie, połyskujące grzęzawisko symboli, w których życie samo miało wziąć swój początek. Był już na równych nogach, prawie krzyczał. Jego ciemne czoło nabrzmiało żyłami, dłoń zwinięta w pięść spoczywała na biurku. — To takie opowieści wypełniają dokumenty znajdujące się w tej sali, takie historie pojawiają się w starych hymnach i inkantacjach. Czy chcesz je usłyszeć? To taka sama prawda jak wszystko inne.
— Opowiedz mi wszystko, co chcesz — odparłem. Z trudem zachowywałem spokój. Natężenie jego głosu kaleczyło moje uszy. Słyszałem też, że coś poruszało się w pokoju, koło nas. Jakieś inne postacie, podobne tej wysuszonej szczapie, która przyprowadziła mnie tutaj, kręciły się gdzieś tu w pobliżu. — Mógłbyś też zacząć — powiedziałem kwaśno — od wyznania mi, dlaczego odwiedziłeś mnie w Aleksandrii, w moich pokojach. To przecież ty skierowałeś moje kroki tutaj. Dlaczego to zrobiłeś? Czy po to, aby zadrwić ze mnie, aby mi teraz złorzeczyć? Aby przekląć mnie za to, że pytam, jak to wszystko się zaczęło?
— Uspokój się.
— Mógłbym to samo powiedzieć tobie.
Przyjrzał mi się dokładnie i spokojnie od stóp do głów, a potem uśmiechnął się. Rozchylił ręce, jakby w geście powitalnym lub składania propozycji. Wreszcie wstrząsnął ramionami.
— Chcę, abyś opowiedział mi o tym nieszczęściu — powiedziałem. — Błagałbym cię nawet o to, gdybym sądził, że to konieczne. Cóż mam uczynić, aby sprawić, byś zaczął o tym mówić.
Jego twarz ulegała wielokrotnym zmianom. Czułem jego myśli, choć nie słyszałem ich, czułem jego sarkastyczny humor. Kiedy ponownie przemówił, jego głos stężał, jakby walczył na powrót ze smutkiem i żalem, jakby go to dusiło.
— Posłuchaj naszej starej opowieści — zaczął. — Dobry bóg Ozyrys, pierwszy faraon Egiptu, wieki całe przed wynalezieniem pisma, został zamordowany przez złych ludzi. A kiedy jego żona Izyda zebrała razem wszystkie części jego rozczłonkowanego ciała, stał się nieśmiertelny i od tego czasu panował w królestwie zmarłych. A jest to królestwo księżyca i nocy. Jemu to składano ofiary z krwi, którą pił. Kapłani jednak próbowali ukraść mu tajemnicę jego nieśmiertelności, tak więc jego kult stał się sekretny, a jego świątynie były znane tylko tym jego wyznawcom, którzy chronili go przed bogiem słońcem, mogącym w każdej chwili zniszczyć Ozyrysa palącymi promieniami. Rozumiesz jednak prawdę zawartą w legendzie. Dawny król odkrył coś — czy raczej był on ofiarą nieprzyjemnego splotu okoliczności — i tak oto wyzbył się naturalności, posiadłszy siłę, która mogła zostać użyta do nieobliczalnego zła przez tych, którzy go otaczali. A więc uczynił z tego kult, próbując ująć go jakoś w ramy ceremonii, ograniczyć dostęp do Wszechmocnej Krwi i użyczyć jej tylko tym, którzy użyją jej wyłącznie dla białej magii i niczego więcej. I tak oto dochodzimy do dnia dzisiejszego.
— Ale czy Matką i Ojcem są Izyda i Ozyrys?
— Tak i nie. Oni są pierwszymi. Izyda i Ozyrys to imiona, których używano w mitach i legendach, także w pradawnym kulcie.
— Jaki zatem nastąpił wypadek? W jaki sposób odkryto to wszystko?
Przyglądał mi się milcząco przez dłuższą chwilę, aż wreszcie usiadł, odwracając się bokiem i unikając mojego wzroku.
— Dlaczego miałbym ci to powiedzieć? — zapytał. Tym razem jednak nadał pytaniu inny ton, jak gdyby rzeczywiście zastanawiał się nad tym. — Dlaczego miałbym w ogóle cokolwiek robić? Jeśli Matka i Ojciec nie powstali z piasków pustyni, aby ochronić siebie, gdy słońce pojawi się nad horyzontem, dlaczego ja miałbym wykonać choćby ruch? Albo przemówić?
Albo żyć dalej? Raz jeszcze spojrzał na mnie.
— A więc to się wydarzyło, Matka i Ojciec weszli w światło słońca?
— Zostali zostawieni na słońcu, mój drogi Mariuszu — odparł, zaskakując mnie znajomością mojego imienia. — Pozostawieni na słońcu, Matka i Ojciec nie poruszają się z własnej woli, jedynie od czasu do czasu szepczą coś do siebie, aby powalić tych z nas, którzy ośmielą się zbliżyć do nich w poszukiwaniu ich uzdrawiającej krwi. Mogliby wyleczyć wszystkich nas, którzyśmy ulegli poparzeniom, gdyby tylko pozwolili nam wypić trochę swej uzdrawiającej krwi. Istnieją już cztery tysiące lat, a nasza krew z każdą mijającą porą roku, po każdej uczcie staje się coraz mocniejsza. Staje się mocniejsza nawet od głodu, gdy bowiem kończy się głód, rozkwita na nowo moc. Jednak Ojciec i Matka nie dbają o swoje dzieci. A teraz, jak się zdaje, ich własny los przestał ich nawet obchodzić. Może po czterech tysiącach nocy właśnie słońce pragną już tylko ujrzeć!
— Od nadejścia Greków do Egiptu, od zwyrodnienia naszej pradawnej sztuki nie przemówili do nas ni słowem. Nie pozwolili nawet, byśmy widzieli choćby mrugnięcie ich powiek. A czymże teraz jest Egipt, jeśli nie zaledwie spichlerzem Rzymu? Kiedy Matka i Ojciec uderzają, by odepchnąć nas odżył na swych szyjach, są jak żelazo i mogą nawet skruszyć nasze kości. Jeśli więc przestały ich już obchodzić własne dzieci, dlaczego ja miałbym się tym przejmować.
Przyglądałem mu się uważnie przez dłuższą chwilę.
— Czy chcesz powiedzieć, że to właśnie spowodowało spalenie innych wampirów? Że pozostawiono Ojca i Matkę na słońcu? — zapytałem.
Przytaknął.
— Nasza krew pochodzi od nich! — mówił dalej. — To ich krew. Połączenie jest bezpośrednie i to, co przytrafia się im, natychmiast dotyczy i nas. Jeśli ich dotykają palące promienie słońca, tak samo dzieje się z nami.
— Czy jesteśmy z nimi aż tak połączeni?! — wykrzyknąłem w zdumieniu.
— Dokładnie tak, mój drogi Mariuszu — odpowiedział, przyglądając się mi, najwyraźniej rozbawiony moim strachem. — Dlatego właśnie trzymani są w bezpiecznym miejscu od tysiąca lat, Matka i Ojciec, dlatego przyprowadza się do nich ludzi składanych im w ofierze, dlatego oddaje się im cześć boską i uwielbienie. Co im się przydarzy, przydarza się i nam.
— Kto to sprawił? Kto wystawił ich na promienie słoneczne?
Roześmiał się bezgłośnie.
— Ten, który się nimi opiekował i przechowywał — odparł. — Ten, który wykonywał ów podniosły obowiązek już zbyt długo, ten, który nie mógł przekonać nikogo innego, by przyjął ten ciężar na siebie. W końcu, płacząc i drżąc na całym ciele, wyciągnął ich na zewnątrz, na piaski pustyni i pozostawił tam nieruchomo jak dwa posągi.
— Czy mój los także zależy od tego? — szepnąłem.
— Tak, ale nie sądzę, by ten, który się nimi zajmował, w to jeszcze wierzył. To było jak jakieś pradawne podanie. Byli przecież otoczeni przez nas czcią, jak już to mówiłem, otoczeni taką czcią, jaką nas otaczają śmiertelni. Nikt nie ośmielił się wyrządzić im krzywdy. Nikt nie uniósłby pochodni ku ich obliczom, aby sprawić ból całej naszej reszcie. Nie, on w to nie wierzył. Zostawił ich na pustyni, a tej nocy, kiedy otworzył oczy w swej trumnie i stwierdził, że cały jest popalony, sam wpadł w nieopisane przerażenie i krzyczał bez końca.
— Zanieśliście ich z powrotem pod ziemię?
— Tak.
— Są sczerniali tak jak i ty…
— Nie. Są pociemniali na brąz o złotawym odcieniu, jak mięso na rożnie. Nie więcej jednak. Są piękni jak poprzednio, jak gdyby piękno stało się istotną częścią ich dziedzictwa i przeznaczenia. Spoglądają na nas jak zawsze, ale nie odchylają już ku sobie głów, już nie słychać szumu ich sekretnej wymiany myśli, już nie pozwalają nam pić swej krwi. A ofiary, które im przyprowadzamy, są przez nich odrzucane, poza rzadkimi wyjątkami, i to tylko wtedy, gdy nie ma nas przy tym. Nikt nie wie, kiedy zechcą pić, a kiedy odrzucą ofiarowaną im krew.
Potrząsnąłem głową. Świeca drżała w mojej dłoni. Nie wiedziałem, co na to wszystko powiedzieć. Potrzebowałem czasu, aby to przemyśleć.
Wskazał ręką, bym usiadł w fotelu po drugiej stronie biurka. Zrezygnowany wykonałem polecenie.
— Czyż tak nie miało się stać, Rzymianinie? — zapytał. — Czyż nie było tak zapisane, by spotkali swą śmierć w piaskach, bezgłośni i nieruchomi, jak posągi pozostawione w opustoszałym, zrujnowanym mieście, złupionym przez wrogie armie. I czy my nie mieliśmy również umrzeć? Spójrz na Egipt. Czymże jest Egipt, raz jeszcze cię pytam, jeśli nie tylko spichlerzem Rzymu? Czy nie mieli więc spłonąć i zwęglić się tam, z dnia na dzień, podczas gdy my wszyscy na całym świecie zapłonęlibyśmy jak gwiazdy.
— Gdzie oni są? — zapytałem.
— Dlaczego chcesz to wiedzieć? — powiedział z tonem szyderstwa w głosie. — Dlaczego miałbym ci wyjawić tę tajemnicę. Nie można ich posiekać na kawałki, są na to zbyt silni. Nóż przebije zaledwie ich skórę. A przecież jeśli zatniesz ich, natychmiast zatniesz i nas. Spal ich, a spalisz nas. Cokolwiek odczuwamy przez nich, oni czują tylko cząstkę tego, ponieważ chroni ich wiek. A gdyby zniszczyć każdego z nas, sprawi im to zaledwie lekką przykrość! Jak się zdaje, nie potrzebują już nawet krwi. Być może ich umysły są również połączone z naszymi. Być może to, co odczuwamy, na przykład smutek czy przerażenie na myśl o przeznaczeniu, jakie czeka świat, pochodzi właśnie prosto z ich myśli. Nie mogę powiedzieć, gdzie teraz są, dopóki ostatecznie nie zdecyduję, że jestem już obojętny, że przyszedł czas całkowitego wymarcia.
— Gdzie oni są? — zapytałem raz jeszcze.
— Dlaczego nie miałbym zatopić ich w samych głębinach morza? — odpowiedział pytaniem. — Aż do czasów, kiedy sama ziemia uniesie ich w światło słoneczne na szczycie wielkiej fali?
Nie odpowiedziałem. Przyglądałem się mu zaskoczony jego podekscytowaniem, rozumiejąc je, choć jednocześnie ulegając przerażeniu, jakie wywoływało.
— Dlaczego nie miałbym pochować ich w głębinach ziemi, tych najgłębszych, gdzie nie dochodzi nawet najdrobniejszy odgłos życia, i pozwolić im leżeć tam w ciszy, bez względu na to, co myślą i co robią? Jakiej odpowiedzi mógłbym ci udzielić?
Dalej przyglądałem mu się uważnie i czekałem, aż się nieco uspokoi. Patrzył teraz na mnie, a jego twarz odzyskała spokój, stała się prawie ufna.
— Powiedz mi, jak stali się Matką i Ojcem?
— Dlaczego?
— Wiesz sam dobrze, dlaczego. Chcę wiedzieć! Dlaczego przyszedłeś do mojej sypialni, jeżeli nie zamierzałeś mi tego powiedzieć? — zapytałem ponownie.
— I co z tego? — odparł z goryczą. — Co z tego, że chciałem zobaczyć tego Rzymianina na własne oczy? Umrzemy, a ty umrzesz razem z nami. Dlatego chciałem zobaczyć naszą magię w nowej formie. Zresztą, kto teraz otacza nas jeszcze czcią? Białowłosi wojownicy w północnych lasach. Starzy Egipcjanie w sekretnych kryptach głęboko pod piaskami pustyni. Nie mieszkamy już w świątyniach Grecji i Rzymu. Nigdy tam nie byliśmy. A jednak to oni uznają nasz mit — ten jedyny mit — to oni wzywają imiona Matki i Ojca…
— Nic mnie to nie obchodzi — przerwałem. — Wiesz o tym. Jesteśmy do siebie podobni, ty i ja. Nie wrócę do lasów Północy, aby stworzyć nową rasę bogów dla tych ludzi! Przybyłem jednak tutaj, aby się dowiedzieć, a ty musisz mi to powiedzieć!
— No dobrze. Abyś więc sam zrozumiał daremność tego, abyś sam zrozumiał milczenie Matki i Ojca — powiem ci. Ale słuchaj mnie uważnie, mogę jeszcze zniszczyć nas wszystkich. Mogę jeszcze spalić Matkę i Ojca w żarze pieca! Dość już jednak tych przydługich wstępów, dość napuszonego języka. Pozbędziemy się mitów, które umarły w piaskach tego samego dnia, kiedy promienie słońca padły na Matkę i Ojca. Powiem ci, co ujawniają wszystkie zwoje pergaminu pozostawione przez nich. Odstaw świecę i słuchaj mnie.
— Stare zapiski, jeśli będziesz w stanie je odcyfrować, powiedzą ci, że istnieją dwie ludzkie istoty, Akasza i Enkil, które przybyły do Egiptu z jakiejś jeszcze bardziej starożytnej krainy. Było to wiele lat przed wynalezieniem pisma, przed pierwszymi piramidami, kiedy Egipcjanie byli jeszcze kanibalami i polowali na ciała swych wrogów, aby je pożreć.
— Akaszy i Enkilowi udało się odwieść tych ludzi od ich morderczych praktyk. Oboje byli wyznawcami Dobrej Matki Ziemi i nauczyli Egipcjan, jak zasiewać ziarno w Dobrej Matce i jak gromadzić w stada i wypasać zwierzęta dla ich mięsa, mleka i skór. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie byli osamotnieni, nauczając tego wszystkiego. Byli raczej przywódcami ludzi, którzy przybyli razem z nimi ze starożytnych miast, lecz których imiona zasypały teraz piaski Libanu, gdy pomniki ich rąk obróciły się w ruinę.
— Jaka by nie była prawda, Akasza i Enkil stali się dobroczyńcami i władcami tej krainy, a dobro innych stało się dla nich wartością nadrzędną; Dobra Matka była jednocześnie Żywicielką i pragnęła, by wszyscy ludzie żyli w pokoju. Oboje rozstrzygali sprawiedliwie we wszystkich sprawach krainy.
— Być może przeszliby do legendy w jakiejś dobrotliwej czy łagodnej formie, gdyby nie zamieszanie w domu jednego z królewskich rządców. Zaczęło się ono od błazenady pewnego demona, który w jednym z pokojów zaczął nagle ciskać dookoła meble. Był to zaledwie zwykły demon, nic więcej, taki, o którym słyszało się we wszystkich krajach i we wszystkich czasach. Ot, nachodzi od czasu do czasu. Zdarza się też, że wstępuje czasami w ciało jakiejś niewinnej istoty i przemawia przez jej usta głośnym rykiem. Może sprawić, że niewinna dziewczyna, zupełnie wbrew swojej woli, zacznie przemawiać nieprzyzwoicie, czyniąc nieprzystojne awanse wobec wszystkich, którzy akurat się wokół niej znajdują. Czy znasz takie rzeczy?
Kiwnąłem potakująco głową. Powiedziałem mu, że zawsze i wszędzie słyszy się takie historie. Taki to właśnie demon miał zawładnąć dziewicą westalską w Rzymie. Ni stąd, ni zowąd — zaczęła czynić lubieżne i sprośne awanse wobec wszystkich, którzy akurat byli obok niej; jej twarz nabrzmiała purpurą od wysiłku, wreszcie zemdlała. Demon jednak w jakiś sposób został z niej wygnany. Myślałem, że dziewczyna była po prostu szalona, że była, powiedzmy, nie bardzo nadająca się na dziewicę westalkę…
— Oczywiście! — odpadł z ironią w głosie. Ja zresztą założyłbym coś podobnego, jak większość obdarzonych inteligencją mężczyzn, spacerujących ulicami Aleksandrii nad naszymi głowami. A jednak takie historie ciągle się pojawiają. I jeśli jest w ogóle w nich coś zastanawiającego, to to, że nie wpływają one na bieg ludzkich losów. Te demony sprowadzają kłopoty na wybrany dom, gospodarstwo czy osobę, a potem odchodzą w zapomnienie i znów wszystko wraca do normy.
— Dokładnie tak jest — odrzekłem.
— Rozumiesz jednak, że wtedy był to starożytny Egipt. Był to czas, kiedy ludzie rozpierzchiwali się w popłochu na odgłos piorunu albo zjadali ciała martwych, aby przejąć ich duszę.
— Rozumiem — odparłem.
— I oto ten dobry król Enkil zdecydował, że sam zwróci się bezpośrednio do owego demona, który zjawił się w domu jego rządcy. Królewscy magicy błagali go oczywiście, aby oni mogli się tym zająć, aby sami mogli wygnać demona. Na próżno, był to bowiem król, który chciał wszystkim czynić dobro. Nosił w sobie jakąś wizję wszechrzeczy zjednoczonych w dobru, wszystkich sił skierowanych na ten sam boski kurs. Chciał przemówić do demona, spróbować okiełznać jego moc, że tak powiem, dla dobra ogólnego. Dopiero gdyby to okazało się niemożliwe, zgodził się, by demona wygnano. Wszedł więc do owego domu, gdzie wokoło leżały porozrzucane meble, a wazy, słoje i amfory były potłuczone, drzwi natomiast pozatrzaskiwane. Zaczął przemawiać do demona i zachęcać go, by ten podjął z nią rozmowę. Wszyscy obecni natomiast uciekli z tego miejsca na bezpieczną odległość. Minęła cała noc, zanim król wyszedł z nawiedzonego domu i oto co miał do powiedzenia swym poddanym:
— Te demony są pozbawione rozumu i zupełnie dziecinne — powiedział swym czarownikom. — Przyglądałem się ich zachowaniu i na podstawie wszystkich dostępnych dowodów doszedłem do odpowiedzi na pytanie, co powoduje, że wpadają w taki szaleńczy obłęd. Do szału doprowadza je fakt, że nie posiadają fizycznej postaci, to znaczy ciała, nie potrafią więc odczuwać rzeczy, tak jak my to potrafimy. Sprawiają, że niewinne osoby wykrzykują wszelkie brudy, ponieważ rytuał miłości i namiętności jest im zupełnie nie znany i nie potrafią go poznać. Mogą przeniknąć w ciało ludzkie, ale nie mogą naprawdę zamieszkać w nim, są więc opętane ciałem, którego w rzeczywistości nie mogą zdobyć. Tak więc ich niewielka siła starcza już tylko na przewracanie i rozrzucanie przedmiotów, na zmuszanie swej ofiary do konwulsji i skrętów ciała. To niespełnione pragnienie bycia cielesnym jest początkiem ich złości, wskazówką, jak bardzo cierpią.
Z takimi oto świątobliwymi słowy król przygotował się do ponownego zamknięcia w nawiedzonym domu, aby dowiedzieć się jeszcze więcej. Tym razem jednak w spełnieniu jego zamiaru zamierzała przeszkodzić mu żona. Nie pozwoliła mu zostać z demonami. Musi spojrzeć w lustro — powiedziała. Postarzał się wyraźnie w ciągu tych kilku godzin, kiedy pozostawał sam w nawiedzonym domu.
— Kiedy nie udało się jej odwieść go od zamierzonego celu, ona zamknęła się razem z nim, a wszyscy ci, którzy stali na zewnątrz domu, słyszeli wyraźnie odgłosy roztrzaskiwanych i rzucanych przedmiotów w środku. Wpadli w przestrach, gdy usłyszeli samego króla i królową krzyczących i wydzierających się nienaturalnymi głosami. Hałas dochodzący z głębiej położonych komnat domu stał się alarmujący. Na ścianach pojawiły się pęknięcia.
— Wszyscy uciekli jak poprzednim razem. Wszyscy poza małą grupą zainteresowanych. Otóż ci ludzie byli od samego początku panowania króla jego zaciekłymi wrogami. Byli dawnymi wojownikami, którzy prowadzili kiedyś zwycięskie kampanie wojenne w Egipcie w poszukiwaniu ludzkiego mięsa i dość już naprawdę mieli dobroci króla, dość Matki Ziemi, uprawy ziemi i tym podobnych rzeczy. W obecnej sytuacji dostrzegli nie tylko jeszcze jeden przejaw nonsensownych działań króla, lecz także doskonałą okazję do wykorzystania jej dla swych celów.
— Kiedy noc minęła, wślizgnęli się do nawiedzonego domu. Nie obawiali się duchów, tak jak rabusie, którzy nachodzą groby faraonów. Wierzyli w nie, lecz nie dość silnie, by kontrolować własną zachłanność i chciwość. A kiedy ujrzeli Enkila i Akaszę razem na środku pokoju wśród latających przedmiotów — rzucili się na króla i zadawali mu ciosy nożami tak długo, jak twoi rzymscy senatorowie Cezarowi, jednocześnie starając się zabić jedynego świadka zbrodni — jego żonę. Król zdążył jeszcze krzyknąć: — „Nie! Czy nie rozumiecie, coście zrobili? Daliście złym duchom drogę do wniknięcia we mnie! Otworzyliście im moje ciało! Nie rozumiecie tego?” Mężczyźni jednak uciekli, pewni, że pozostawiają króla i królową martwych. Zostawili królową na kolanach tulącą głowę swego męża do łona, obejmującą ją swymi dłońmi. Oboje krwawili z licznych zadanych ran, których nie można było nawet policzyć.
— Tymczasem spiskowcy poruszyli całą ludność. Czy wszyscy już wiedzieli, że król i królowa zostali zabici przez złe demony? Król powinien był zostawić je jednak swym czarownikom, tak jak zrobiłby to każdy inny władca. Z pochodniami w dłoniach wszyscy pośpieszyli ku nawiedzonemu domowi, w którym tymczasem, nagle i całkowicie, ucichły wszelkie hałasy. Spiskowcy ponaglili czarowników, by weszli do środka. Ci jednak bali się. „A zatem my wejdziemy i zobaczymy, co się stało” — odparli ci nędznicy i z trzaskiem rozwarli drzwi wejściowe.
— Ujrzeli oto króla i królową stojących i wpatrujących się ze spokojem w konspiratorów. Wszystkie ich rany zaleczyły się, jedynie w oczach pojawił się niesamowity blask, a ich skóra dostała białego połysku. Ich włosy stały się również błyszczące. Oboje wyszli razem z domu, a spiskowcy uciekli w popłochu. Para królewska kazała rozejść się zgromadzonym tłumom i kapłanom, po czym udała się samotnie z powrotem do pałacu. I choć nie wyjawili nikomu szczegółów wydarzeń, wszyscy wiedzieli, co się z nimi stało. Poprzez rany do wnętrz ich ciał dostały się demony — w miejscu, gdzie życie śmiertelne miało właśnie uciec i opuścić ich ciała. Właśnie przez krew demon przeniknął w ciała, a stało się to w momencie nadchodzącego brzasku, kiedy serce prawie już przestało bić. Być może to była właśnie powłoka, której zawsze poszukiwał w swoim szaleństwie, kształt, który próbował wyrwać od swych ofiar, lecz nigdy nie był w stanie zadać dość ran, zanim upatrzona ofiara zmarła. Teraz jednak był już w krwi, a krew ta była nie tylko krwią króla i królowej, lecz także połączeniem tego, co ludzkie, i tego, co demoniczne, co razem tworzyło rzecz zupełnie odmienną.
— Z króla i królowej pozostało tylko to, co krew mogła jeszcze ożywić, co mogła natchnąć i uznać za swoje. Pod każdym innym względem ich ciała były już martwe. Krew jednak płynęła przez mózg i przez serce, tak więc umysły króla i królowej pozostały. Ich dusze pomieszkują w tych organach, ale dlaczego tam — trudno nam dociec. I choć krew demona sama w sobie nie miała rozumu, nie miała żadnego własnego charakteru, który król i królowa mogliby odkryć, to jednak wpływała na ich umysły i ich charakter, bowiem przepływała przez organy, gdzie powstaje myśl. Krew ta użyczyła również królowi i królowej nowych możliwości, dzięki którym mogli słyszeć myśli innych oraz wyczuwać rzeczy i rozumieć je, co dla śmiertelnych było nieosiągalne.
Demon, który wstąpił w nich, obdarzył ich czymś nowym, lecz też odebrał wiele. W rezultacie oboje stali się Nowymi Istotami. Już więcej nie posilali się pożywieniem, nie rośli, nie mieli dzieci, a przecież pozostało im czucie świata z taką intensywnością, która ich porażała. A demon miał to, czego chciał: ciało, w którym mógł żyć, możliwość przebywania na świecie, sposób i możliwość odczuwania rzeczy.
— Wkrótce odkryto nowe przerażające szczegóły. Aby ich ciała mogły się poruszać, krew płynąca w nich musiała być odżywiana. Jedynym pokarmem, jaki mogła przyswajać na swoje potrzeby, była identyczna substancja — krew. Ich ciałem rządziło wieczne pragnienie krwi, świeżej krwi, powodującej wspaniałe sensacje. Krwi nigdy nie było dość.
— I jeszcze to, że najwspanialszym ze wszystkich przeżyciem było samo picie, kiedy ich krew odnawiała się, odżywiała się. W takich chwilach krew czuła śmierć ofiary, ten moment, w którym krew była wysysana z ciała ofiary tak silnie, że jej serce przestawało bić.
— Tak, demon opanował ich całkowicie, króla i królową. Stali się Pijącymi Krew. Czy demon zdawał sobie sprawę z ich istnienia — nigdy się nie dowiemy, ale wiemy, że król i królowa dobrze wiedzieli, iż demon zamieszkał w ich ciałach i że nie będą mogli się od niego uwolnić, gdyby bowiem to uczynili, umarliby natychmiast, jako że ich ciała już były martwe. Szybko zrozumieli, że ich martwe ciała, poruszane tylko i wyłącznie za sprawą owych demonicznych fluidów, nie zniosłyby ekspozycji na ogień czy światło słoneczne. Z jednej strony wydawało się, że są tak delikatne, jak białe kwiatki, które mogą zwiędnąć i sczernieć w pustynnym słońcu w ciągu zaledwie jednego dnia. Z drugiej natomiast można było przypuszczać, że krew, która płynęła w nich, była tak lotna, iż zagotowałaby się natychmiast przy ogrzaniu, niszcząc tkanki, przez które przepływa.
— Stało się jasne prawie od samego początku, że nie przeżyliby wystawienia na jasne światło słoneczne i że nawet płonący w ich pobliżu ogień spowodowałby zapalenie się ich skóry. Byli już zupełnie innymi, nowymi istotami. Próbowali sami zrozumieć rzeczy, które ujrzeli na nowo, oraz skłonności i popędy, które zostały na nich zesłane.
— Wszystkie te odkrycia nie zostały jednak w żaden sposób zarejestrowane. Nie ma nic w formie pisanej czy nawet niepisanej tradycji na temat czasu, kiedy po raz pierwszy zdecydowali się spróbować krwi, ani na temat sposobu, w którym myśl swą wprowadzili w życie — że ofiara musi być wysuszona z krwi aż do chwili, kiedy nadejdzie moment zbliżającej się śmierci, aby krew, która jest dana, nie mogła zawładnąć nami całkowicie. Wiemy jednak na pewno, za sprawą niepisanej tradycji, że król i królowa próbowali utrzymać rzecz całą w tajemnicy. Ich ciągła nieobecność za dnia musiała jednak wzbudzić podejrzenia. Nie byli przecież w stanie uczestniczyć chociażby w ceremoniach religijnych odbywających się w kraju. Stało się więc tak, że zanim oni sami podjęli odpowiednie decyzje, poddani zaczęli oddawać cześć Dobrej Matce przy świetle księżyca.
— Królewska para nie mogła jednak uchronić się przed spiskowcami, którzy nadal jeszcze nie potrafili zrozumieć, jak to się stało, że przeżyli zamach, i ponownie próbowali pozbyć się ich. Doszło do ponownego zamachu, mimo podjętych środków ostrożności, a moc i siła króla i królowej okazały się nie do przezwyciężenia dla konspiratorów, którzy byli tym bardziej przerażeni faktem, że zadane królowi i królowej rany natychmiast w cudowny sposób zabliźniają się i leczą. Gdy odcięto rękę króla, ten przyłożył ją tylko ponownie do ramienia i oto ożyła znowu, zupełnie zdrowa, w ostateczny sposób przesądzając pełną przerażenia ucieczkę spiskowców.
— Owe ataki, walki i potyczki ujawniły tajemnicę króla nie tylko jego wrogom, ale także i kapłanom. Teraz już nikomu nie przyszłaby do głowy myśl o zniszczeniu króla i królowej; raczej przemyśliwano o uwięzieniu ich i uzyskaniu od nich tajemnicy nieśmiertelności, o odebraniu im cudownej krwi. Pierwsze próby odebrania im tajemnicy nie powiodły się jednak.
Pijący krew pary królewskiej nie byli bliscy śmierci, i tak oto stawali się hybrydami — istotami na pół boskimi, na pół ludzkimi — ginęli w straszliwy sposób. A jednak niektórzy z nich przeżyli. Być może najpierw opróżnili z krwi swe żyły. Nie ma żadnych zapisów na ten temat. Z biegiem lat jednak właśnie taki sposób okazał się najskuteczniejszy. Być może też sama Matka i Ojciec zdecydowali się stworzyć swych następców. Może wynikało to z samotności i strachu. Dość że zdecydowali się przekazać tajemnicę tym, którym mogli zaufać. Znów nic o tym pewnego nie wiemy. Pojawili się na świecie nowi Pijący Krew, a sposób powoływania ich do istnienia stał się ostatecznie powszechnie znany.
— Stare zapiski mówią nam więc, że Matka i Ojciec próbowali przezwyciężyć przeciwność losu, jaki ich spotkał. Próbowali znaleźć jakieś rozsądne wytłumaczenie tego, co się stało, i wierzyli, że ich wzmożone zmysły z całą pewnością muszą służyć jakiemuś dobru. W końcu przecież zezwoliła na to wszystko Dobra Matka, prawda? Musieli uświęcić więc i przełknąć jakoś to, co zostało dokonane przez tajemnice, bowiem w przeciwnym wypadku Egipt mógłby stać się krajem zamieszkałym przez rasę pijących krew demonów, którzy dzieliliby świat na tych Którzy Piją Krew i tych, którzy rodzą się tylko po to, aby ją dawać. Mogłaby powstać tyrania, która raz wprowadzona, przez samych tylko śmiertelnych ludzi nigdy już nie zostałaby pokonana.
— I tak oto dobry król i królowa wybrali drogę rytuału, ceremonii i mitu. Ujrzeli w sobie wizerunki ubywającego i osiągającego pełnię księżyca, w swym pragnieniu krwi inkarnację boga, który bierze siebie, swą ofiarę. Swych nadzwyczajnych mocy użyli dla wróżb, przepowiedni, przewidywań i do osądów. Widzieli siebie jako tych, którzy naprawdę przyjmują krew nie dla siebie, lecz dla boga; gdyby ten nie został nasycony, runąłby na dół z ołtarza. Otoczyli symboliką i tajemnicą to, co nie mogło stać się dostępne, i przenieśli się z widocznych dla śmiertelnych ludzi miejsc do świątyń, aby tam być otaczanymi czcią boską przez tych, którzy przynosili im krew. Zasmakowali w ofiarach, które zawsze przygotowywano dla lepszej przyszłości kraju. Zasmakowali we krwi niewinnych, odszczepieńców, złoczyńców. Pili krew dla Matki i dla Dobra. To oni wprawili w ruch legendę o Ozyrysie, częściowo ułożoną także i z ich straszliwych cierpień — ataku spiskowców, powrotu do zdrowia, potrzeby życia w królestwie ciemności, świecie znajdującym się poza życiem, braku możliwości przebywania na słońcu. Nałożyli to wszystko na starsze legendy o bogach, którzy powstawali i upadali w swojej miłości do Dobrej Matki, legendy, które w podobnej formie istniały już w kraju.
— Historie te dotarły do nas, do naszych czasów. Rozeszły się poza świątynie i otoczone tajemnicą miejsce, gdzie przebywali ci, których stworzono nową krwią. Opowiadania były już stare, kiedy pierwszy faraon zbudował swą pierwszą piramidę. Najwcześniejsze teksty z tego okresu zawierają już część tych legend, choć mocno zmienionych i w przedziwnej formie. Setka innych bóstw panowała w Egipcie tak jak to jest i w innych krajach, ale kult Matki i Ojca oraz Tych Którzy Piją Krew pozostawał w tajemnicy, choć wzrastał w siłę. Był to kult, w którym oddani mu słyszeli bezgłośne głosy bogów, śnili ich sny.
— Nie wiemy, kim byli pierwsi wybrani Matki i Ojca. Wiemy tylko, że to oni zanieśli religię na wyspy wielkiego morza, do kraju dwóch rzek oraz w lasy dalekiej północy. Wiemy, że wszędzie, gdzie ona dotarła, bogowie księżyca panowali ze swych świątyń i tam też pili krew złożoną im w ofierze oraz używali swych nadprzyrodzonych mocy, by spoglądać w ludzkie serca. W okresach pomiędzy składaniem ofiary, w okresach głodu, dusza boga — bywało — opuszczała jego ciało, mogła podróżować w niebie. Śmiertelni o największej czystości serca mogli przychodzić do świątyni i słyszeć głos boga, a on mógł słyszeć ich.
— Nawet jednak jeszcze przede mną, tysiąc lat temu, historia ta była już pradawnym i bardzo chaotycznym zlepkiem wielu podań i legend. Bogowie księżyca panowali w Egipcie przez może trzy tysiące lat, ale ich religia była bezustannie atakowana. Kiedy kapłani zwrócili się ku bogu słońca Amon Ra, otwarli krypty boga księżyca i pozwolili, by słońce spaliło go na wiór. Wielu naszego rodzaju wtedy zginęło. To samo wydarzyło się, kiedy pierwsi barbarzyńscy wojownicy zalali Grecję i zniszczyli świątynie, zabijając i niszcząc wszystko, czego nie potrafili zrozumieć.
— Teraz tam, gdzie dotąd my panowaliśmy, panuje bełkotliwa wyrocznia z Delf, a nowe posągi stoją w miejscach, gdzie my kiedyś byliśmy. Trwamy jeszcze w lasach północy, skąd sam przybyłeś, ale to już ostatnie godziny naszego panowania. Tam jednak krew złoczyńców spływa jeszcze po naszych ołtarzach, podobnie jak w niektórych odległych wioskach Egiptu, gdzie kapłani opiekują się jeszcze nami, przechowując nas w kryptach i pozwalając wiernym przyprowadzać złoczyńców, trudno bowiem pojmać niewinnych, nie wzbudzając podejrzeń, czy choćby wyrzutków społecznych, których zawsze można tam znaleźć. Także głęboko w dżungli Afryki, w pobliżu ruin starych miast, których gwaru nikt już nie pamięta, tam również wyznaje się jeszcze nasz kult.
— Historia nasza wypełniona jest także opowiadaniami o łotrach i hultajach — Tych Którzy Piją Ludzką Krew, choć nie kieruje nimi boskość. Ci zawsze wykorzystywali swą moc dla własnych celów i według własnego uznania. Zamieszkują w Rzymie, w Atenach, we wszystkich miastach Imperium i nie słuchają żadnych praw, stanowiących o tym, co jest dobre, a co złe. Wielu z nich zginęło w straszliwych męczarniach w prażącym skwarze i płomieniach, tak samo jak bogowie w świętych gajach i świątyniach. Jeśli ktokolwiek z nich przeżył, prawdopodobnie nawet nie zdaje sobie sprawy, dlaczego tak się stało i dlaczego wszyscy wydani zostali na pastwę płomieni. Nie wiedzą nawet, jak to się stało, że Ojciec i Matka wystawieni zostali na słońce.
Przerwał.
Przyglądał się mi, ciekawy mojej reakcji. W bibliotece było cicho i jeśli inni ukrywali się gdzieś za ścianą, teraz nie słyszałem ich.
— Nie wierzę ani jednemu słowu z tego, co mi opowiedziałeś — odezwałem się.
Gapił się na mnie w zdumionym milczeniu przez chwilę, aż wreszcie zaczął się głośno śmiać.
Wściekły wyszedłem z biblioteki i przeszedłem przez sale świątyni, w górę tunelem, aż wreszcie znalazłem się na ulicy.
To zupełnie do mnie niepodobne, abym tak się unosił, przerywał gwałtownie rozmowę i wychodził. Nigdy tego nie robiłem za czasów, kiedy byłem jeszcze człowiekiem śmiertelnym. Ale, jak już powiedziałem, znajdowałem się niemal na krawędzi szaleństwa, tego pierwszego ataku obłąkania, którego wielu z nas doświadcza, a już szczególnie ci, którzy wrzuceni zostali w ten nowy świat siłą.
Wróciłem do mojego domu w pobliżu wielkiej biblioteki Aleksandryjskiej i położyłem się na łóżku, jakbym rzeczywiście mógł teraz zasnąć i w śnie znaleźć ucieczkę od tego wszystkiego.
— Idiotyczne bzdury — wymamrotałem do samego siebie.
Im dłużej jednak myślałem o tej historii, tym bardziej wydawała się sensowna. Było całkiem możliwe, że coś, co znajdowało się w mojej krwi, zmuszało mnie do zaspokajania pragnienia nieskończoną ilością krwi. Wydawało się zupełnie prawdopodobne, że wzmagało to wrażliwość zmysłów, że właśnie to utrzymywało moje ciało — teraz zaledwie imitację ludzkiego ciała — przy życiu, zapewniając jego funkcjonowanie, aż do bliżej nie sprecyzowanego momentu w przyszłości. Było również całkiem prawdopodobne, że to coś było pozbawione odrębnego jestestwa, własnej duszy, a pomimo to stanowiło zorganizowaną siłę, obarczoną pragnieniem życia, więcej, własnym życiem.
Wreszcie, nie mogłem zaprzeczyć, że wszyscy możemy być w jakiś sposób połączeni z Matką i z Ojcem, ponieważ to coś, co tkwiło w nas, było elementem duchowym, nie posiadało ograniczeń, jakie narzuca powłoka cielesna, nad którą zapanowało i uzyskało kontrolę. To coś było jak pnącze, a my byliśmy jak kwiaty, które obejmuje, rozrzucone szeroko na olbrzymią odległość, ale połączone splotem wici, które spajają nas wszystkich na całym świecie. Dlatego właśnie my, bogowie, słyszymy tak dobrze siebie wzajemnie. Tak, przecież ja sam wiedziałem dzięki temu o innych, którzy przebywali w Aleksandrii, zanim jeszcze sami odezwali się do mnie. To dlatego właśnie oni mogli bez trudu odszukać mnie w moim domu, dlatego mogli doprowadzić mnie do tajemniczego przejścia.
No dobrze, może to wszystko prawda. To zlanie się w jedność owej nie nazwanej siły i mocy z ludzkim ciałem i duszą, w tworzeniu Nowej Rzeczy, jak ujął to Starszy. Nadal jednak wcale mi się to nie podobało. Czułem wewnętrzny sprzeciw wobec tego, jeśli bowiem byłem kimś, to byłem jednostką indywidualną, stworzeniem samodzielnym o silnym poczuciu własnych praw i przywilejów. Nie mogłem wyobrazić sobie, że jestem gospodarzem w jakimś innym istnieniu. Nadal byłem Mariuszem, bez względu na to, co wydarzyło się ze mną.
Wreszcie już tylko jedna myśl kołatała mi się w głowie: jeśli rzeczywiście byłem połączony z Matką i Ojcem, to muszę ich zobaczyć i muszę przekonać się, że są bezpieczni. Nie mógłbym żyć z myślą, że w każdej chwili mogę umrzeć za sprawą jakiejś tajemniczej alchemii, nad którą nie miałem żadnej kontroli ani której nawet nie rozumiałem.
Do podziemnej świątyni jednak nie wróciłem. Następnych kilka nocy spędziłem na szaleńczych ucztach, podczas których spijałem krew, aż wszystkie moje skołatane myśli utonęły w niej, a wtedy, po północy, przemierzałem sale Biblioteki Aleksandryjskiej i oddawałem się lekturze.
W części moje obłąkanie rozwiało się, minęło. Przestałem już tęsknić za moją śmiertelną rodziną. Przestałem się już złościć na tego przeklętego nieznajomego w podziemnej sali świątyni. Myślałem raczej o nowej mocy i sile, które posiadałem. Będę żył przez wieki całe, poznam odpowiedzi na wszelkie pytania. Będę stałą świadomością rzeczy, bez względu na upływ czasu! Dopóki będę zabijał złoczyńców, dopóty będzie we mnie pragnienie rozkoszowania się krwią. A kiedy nadejdzie właściwy czas, sam stworzę swych towarzyszy i zadbam o nich.
— Co mi zatem pozostało? Wrócić do Starszego i dowiedzieć się, gdzie przetrzymuje Matkę i Ojca. Zobaczyć ich wreszcie. I zrobić dokładnie to samo, czym zagroził Starszy, zatopić ich tak głęboko w ziemi, że żadna ludzka istota nie będzie w stanie ich nigdy znaleźć i wystawić na światło słoneczne.
Łatwo myśleć o tym, łatwo to sobie wyobrazić.
Przez pięć nocy od czasu, kiedy gwałtownie opuściłem Starszego, wszystkie moje myśli miały dość czasu, by dojrzeć i rozwinąć się. Leżałem właśnie w sypialni, otoczony jak zwykle światłem lamp przedostających się przez przejrzyste zasłony baldachimowego łoża. W złotym, przesączonym świetle lamp przysłuchiwałem się odgłosom śpiącego miasta i zapadałem w krótkie okresy półświadomości, gdy śniłem na jawie. Zastanawiałem się, czy Starszy mógłby zjawić się u mnie ponownie, rozczarowany tym, że nie powróciłem do niego. W chwili, gdy myśl ta wyraźnie sprecyzowała się w mojej głowie, zdałem sobie sprawę, że ktoś stał w korytarzu.
Ktoś mnie obserwował. Czułem to. Wystarczyło odwrócić głowę, aby go zobaczyć. Wtedy natychmiast zyskałbym nad nim przewagę. Powiedziałbym Starszemu: — A więc wyszedłeś z Samotności i rozczarowania, a teraz chcesz mi powiedzieć jeszcze więcej, przyznaj się? Dlaczego nie wrócisz do siebie i nie usiądziesz w ciszy, aby ranić swych podobnych duchem towarzyszy, bractwo popiołów? Oczywiście nie powiedziałbym mu tego, ale przychodziło mi to do głowy, aby pozwolić mu — jeśli to rzeczywiście on stał w korytarzu — słyszeć wszystkie te myśli.
Ktokolwiek to był, nie odchodził.
Wreszcie powoli odwróciłem wzrok w stronę drzwi. Ujrzałem stojącą tam kobietę. Nie, nie wystarczy powiedzieć: kobietę. Ujrzałem wspaniałą Egipcjankę, kobietę o brązowej skórze, obsypaną klejnotami i ubraną jak starożytna królowa, z warkoczami splecionymi złotem. Emanowała od niej niesłychana siła, majestatyczne poczucie jej obecności w tym małym, niepozornym pokoju.
Usiadłem na łóżku i odsunąłem zasłony. Lampy w pokoju zgasły. Ujrzałem w ciemności dym unoszący się nad nimi, szare smugi niczym węże zwijające się nad sufitem, by wreszcie rozwiać się i zniknąć. Ona jeszcze tam stała, reszta światła owionęła jej pozbawioną konkretnego wyrazu twarz, odbiła się od klejnotów wokół jej szyi i od jej wielkich oczu w kształcie migdałów. Odezwała się do mnie bezgłośnie, w myśli przekazując mi słowa:
— Mariuszu, wyprowadź nas z Egiptu.
Zniknęła.
Serce waliło mi jak szalone. Wybiegłem do ogrodu, aby ją odszukać. Przeskoczyłem przez mur i stanąłem na pustej, nie brukowanej ulicy, wsłuchując się w otaczającą mnie ciszę.
Zacząłem biec w kierunku starej części miasta, tam, gdzie odkryłem drzwi. Chciałem dostać się do podziemnej świątyni i odszukać Starszego — powiedzieć mu, że musi zabrać mnie do niej, że widziałem ją, poruszała się, przemówiła, przyszła do mnie! Byłem jak w majakach, ale kiedy dotarłem pod drzwi, wiedziałem, że nie muszę schodzić na dół. Wiedziałem, że jeśli wymaszeruję teraz z miasta prosto w piaski pustyni, odnajdę ją. Już prowadziła mnie tam.
Po godzinie przypomniałem sobie siłę i prędkość, którą poznałem w lasach Galii, a której od tego czasu nie używałem. Wybiegłem z miasta. Tylko gwiazdy oświetlały mi drogę. Szedłem tak długo, aż dotarłem do ruin świątyni. Tam zacząłem kopać w piasku. Grupie ludzi zajęłoby to przynajmniej kilka godzin, zanim odkryliby drzwi zapadni. Ja jednak odnalazłem je szybko. Mogłem je też podnieść do góry, czego nie byliby w stanie uczynić śmiertelni.
Szedłem nie oświetlonymi kręconymi schodami i korytarzami. Wyrzucałem sobie, że nie zabrałem świecy, że skoczyłem na równe nogi na sam jej widok i że pobiegłem za nią, jakbym był zakochany.
— Pomóż mi, Akasza — szepnąłem. Wyciągnąłem ręce przed siebie i próbowałem nie odczuwać strachu przed ciemnością, w której byłem równie ślepy jak każda zwykła istota śmiertelna. Moje dłonie dotknęły nagle czegoś twardego. Przystanąłem, łapiąc oddech, próbując zapanować nad sobą. Przesunąłem dłońmi po twardej powierzchni czegoś, co zdawało się torsem posągu człowieka, jego ramionami, dłońmi. Nie była to jednak rzeźba; to coś było zrobione z materiału o wiele bardziej elastycznego niż kamień. Kiedy dłonią wyczułem twarz, usta wydały się jakby jeszcze bardziej miękkie niż reszta postaci. Cofnąłem gwałtownie rękę.
Serce biło mi gwałtownie. Czułem upokorzenie z powodu mojego tchórzostwa. Nie ośmieliłem się wymówić imienia Akaszy. Wiedziałem, że postać, którą dotknąłem, miała kształt mężczyzny. To był Enkil.
Zamknąłem oczy i próbowałem zebrać myśli, ułożyć plan działania, który nie zawierałby w sobie nagłego obrotu i szalonej ucieczki. Usłyszałem nagle suchy i trzaskający dźwięk, a na wprost zamkniętych powiek ujrzałem ogień. Kiedy otworzyłem oczy, spostrzegłem płonącą pochodnię, wetkniętą w uchwyt przy ścianie. Ciemny kształt posągu majaczył przede mną. Jego oczy były żywe i przypatrywały mi się. Czarne źrenice tonęły w jednostajnym, szarym świetle. Poza tym wydawały się bez życia. Jego ręce były luźno zwieszone wzdłuż ciała. Był ubrany w kosztowności tak jak ona i miał na sobie ubiór faraona. Jego włosy również były związane złotem. Cała jego skóra była brązowa, tak jak jej skóra, uwydatniona, jak nazwał to Starszy. W swej nieruchomości, gdy tak stał wpatrując się we mnie, wydawał się wcieleniem zagrożenia.
Ona siedziała na skalnej półce w pustej komorze za nim. Głowę miała pochyloną, a dłonie luźno zwiesiła, jakby była pozbawionym życia, martwym ciałem. Jej ubranie przybrudzone było piaskiem, z sandałów sypał się piasek, spojrzenie miała nieprzytomne i utkwione w jednym punkcie. Doskonałe uosobienie śmierci.
On, jak kamienny wartownik królewskich grobów, stał na mojej drodze. Nie słyszałem żadnych ich myśli, podobnie jak ty nie wyczuwałeś ich, gdy zabrałem cię na dół do sali, tu, na wyspie. Przyszło mi do głowy, że wyzionę tu ducha ze strachu. Na jej sukni i stopach był piasek. Przyszła więc do mnie naprawdę! Przyszła!
Ktoś wszedł w korytarz, a gdy obróciłem głowę, ujrzałem jednego ze spalonych — szkielet zaledwie o sczerniałych dziąsłach i zębach wbijających się w połyskującą, rodzynkową skórę dolnej wargi. Przełknąłem ślinę na jego widok, na widok jego kościstych kończyn i trzęsących się przy każdym kroku rąk. Z trudem parł w naszą stronę i wydawało mi się, że mnie nie widzi. Uniósł ręce do góry i wymachiwał w kierunku Enkila.
— Nie, nie, z powrotem do sali! — wyszeptał niskim, skrzypiącym głosem. — Nie, nie!
Każda sylaba kosztowała go wiele wysiłku. Machał wysuszonymi rękoma w kierunku stojącej postaci. Nie mógł jej jednak ruszyć.
— Pomóż mi! — powiedział wreszcie do mnie. — Znów się poruszyli. Dlaczego się ruszyli? Spraw, aby cofnęli się. Im dalej się wysuną, tym trudniej ich wstawić z powrotem.
Gapiłeś się na Enkila i poczułem przerażenie, jakie poczułbyś na widok posągu obdarzonego życiem, pozornie niezdolnego czy nie mającego ochoty do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Im dłużej przyglądałem się tej scenie, tym bardziej wydawała się przerażająca, bowiem poczerniała zjawa, która pokazała się tu przed chwilą, zaczęła teraz wrzeszczeć i potrząsać Enkilem; nie była jednak w stanie poruszyć go. Ten widok, widok kogoś, kto sam już dawno powinien nie żyć z takim wyglądem, i widok tego drugiego, posągowego, doskonale boskiego i po prostu wspaniałego, stojącego bez ruchu, był czymś, czego nie mogłem już znieść.
— Pomóż mi! — odezwała się zjawa. — Wstaw go z powrotem do tej salki. Wstawmy ich tam, gdzie jest ich miejsce.
— Jak mógłbym to zrobić? Jakże mógłbym położyć na nim dłonie. Jakżeż mógłbym zakładać, że mogę wepchnąć go tam, gdzie sam nie chce wcale wejść?
— Wszystko będzie z nim w porządku, jeśli mi pomożesz — odpowiedziała poczerniała zjawa. — Będą razem i uspokoją się. Popchnij go. Zrób to. Pchnij! Och, spójrz na nią, zobacz, co się z nią stało. Patrz!
— Niech to piekło pochłonie — szepnąłem i cały przejęty wstydem spróbowałem. Oparłem dłonie o Enkila i popchnąłem silnie. Nic jednak nie wskórałem. Moja siła nic tutaj nie znaczyła, a przypalony zaczął mnie jeszcze bardziej irytować swoimi tyradami i wymachiwaniem ramion. Wreszcie nabrał głęboko powietrza w płuca, wyrzucił wysoko ręce w górę i wycofał się.
— Co się z tobą dzieje! — syknąłem, z trudem powstrzymując się od krzyku i ucieczki stąd. Wkrótce jednak zobaczyłem…
Nagle za Enkilem pojawiła się Akasza. Stała dokładnie tuż za nim i patrzyła na mnie. Zobaczyłem, że jej palce zaciskają się na jego muskularnych ramionach. Wzrok miała nadal zamglony. Sprawiła, że zaczął się przesuwać. Teraz moim oczom ukazał się widok dwóch posągów idących z własnej woli — wycofywali się powoli, prawie nie unosząc stóp z ziemi.
Znów siedzieli na półce, razem. Oboje przyjęli tę samą pozycję, w jakiej widziałeś ich na dole dzisiejszej nocy, na wyspie.
Przypalony stwór z trudem trzymał się na nogach. Opadł wreszcie na kolana. Wielokrotnie odkrywał ich ustawionych w różnych pozach, nigdy jednak nie widział ich w ruchu. Nigdy też nie widział jej takiej, jaką była przed chwilą.
Zaczynałem powoli rozumieć, dlaczego była taka, jaką była wcześniej. Przyszła do mnie. W swojej dumie i radości dotarłem jednak do miejsca, do którego dotrzeć musiałem nieuchronnie — do przygniatającego strachu i wreszcie do smutku. Zacząłem płakać w sposób niekontrolowany, jak nigdy dotąd od czasu, gdy byłem razem ze starym bóstwem w świętym gaju i gdy przeżyłem własną śmierć i doświadczyłem tego przekleństwa, wielkiego, świetlistego i wszechpotężnego przekleństwa. Płakałem zupełnie tak, jak ty płakałeś, kiedy ujrzałeś ich po raz pierwszy. Płakałem poruszony ich bezruchem i ich odosobnieniem, tym okropnym, ciasnym miejscem, skąd spoglądali przed siebie w nicość lub siedzieli w ciemnościach, podczas gdy Egipt nad ich głowami umierał.
Bogini, matka, rzecz, kimkolwiek by nie była, pozbawiona rozumu i niema, bezradny antenat całej naszej rasy — patrzyła teraz na mnie. Z całą pewnością nie było to złudzenie. Jej wielkie, błyszczące oczy, obramowane czarnymi rzęsami, utkwione były we mnie. Znów usłyszałem jej głos, choć tym razem nie miał w sobie nic ze swojej poprzedniej mocy — była to zaledwie myśl, poza nową; pojawiła się w mojej głowie.
Wyprowadź nas z Egiptu, Mariuszu. Ochroń nas, albo zginiemy tutaj.
— Czy chcą krwi? — wykrzyknął przypalony. — Czy poruszyli się dlatego, że zapragnęli ofiary? — błagała o odpowiedź wysuszona zjawa.
— Sprowadź im ofiarę — odrzekłem.
— Teraz nie mogę. Nie mam siły, a oni nie dadzą mi swej uzdrawiającej krwi. Gdyby tylko zezwolili mi na kilka kropli, moje spalone ciało mogłoby samo się wyleczyć; krew we mnie ponownie wezbrałaby i mógłbym przynieść im wspaniałe ofiary.
W jego mowie wyczuwało się jednak pewną nieuczciwość, ponieważ oni nie pragnęli już wspaniałych ofiar.
— Spróbuj raz jeszcze wypić krew — powiedziałem i było to straszliwie egoistyczne z mojej strony. Chciałem po prostu zobaczyć, co się stanie, kiedy to uczyni.
A jednak, ku mojemu upokorzeniu, zbliżył się do nich, pochylił i łkając błagał ich, by odstąpili mu trochę krwi, by jego rany i oparzenia mogły zaleczyć się szybciej. Powtarzał, że jest niewinny, że to nie on pozostawił ich na piasku — to przecież Starszy. Prosił i błagał, aby pozwolili mu napić się z pierwotnego źródła.
Zapanował nad nim głód. W konwulsjach odsłonił kły i rzucił się do przodu z wyciągniętymi czarnymi szponami, prosto ku odsłoniętej szyi Enkila. Tak jak mówił Starszy, ręka Enkila uniosła się i odrzuciła poparzonego z olbrzymią siłą na drugą stronę sali. Upadł na plecy, zanim ręka wróciła na swoje miejsce.
Nieszczęśnik szlochał, a mnie zrobiło się jeszcze bardziej wstyd. Poparzony był zbyt słaby, by mógł zapolować na ewentualną ofiarę i sprowadzić ją tutaj. Ponaglałem go jednak dalej, aby zadbał o to. Ponurość tego miejsca, sypki piasek na podłodze, pustka, zapach pochodni i wstrętny widok poparzonego, trzęsącego się w konwulsjach i płaczącego — wszystko to przygnębiało ponad wszelką miarę.
— Pij zatem ze mnie — odezwałem się wreszcie, wzdrygnąwszy się na jego widok.
Znów ujrzałem jego odsłonięte kły, wyciągnięte w moim kierunku ręce. Tyle tylko zdążyłem jeszcze zauważyć.
Gdy było już po wszystkim — rozkazałem mu, aby nikogo nie wpuszczał do krypt. Jak, u diabła, mógłby to zrobić — nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, ale rozkazałem mu to z niesłychaną powagą, po czym wybiegłem na zewnątrz.
Wróciłem do Aleksandrii i włamałem się do sklepu, w którym sprzedawano antyki. Ukradłem stamtąd dwie pięknie pomalowane i wykładane złotem sarkofagi na mumie. Zabrałem też sporo płótna na owinięcie, po czym wróciłem na pustynię do krypt.
Moja odwaga i strach osiągnęły szczyt.
Jak to często bywa, kiedy oddajemy lub bierzemy krew od kogoś tego samego gatunku, od jednego z nas, przed moimi oczyma pojawiły się majaki, śniłem na jawie od pierwszej chwili, kiedy kły przypalonego wbiły się w moją szyję. Co widziałem wtedy i o czym śniłem? Widziałem Egipt, jego starożytność, zdałem sobie sprawę z faktu, że przez cztery tysiące lat kraj ten nie zaznał większych zmian w języku, religii czy sztuce. Po raz pierwszy w moim życiu zrozumiałem to i świadomość tego spowodowała pełne zrozumienie istnienia Matki i Ojca jako relikwii tego kraju. Wzmacniało to tylko moje zaciekawienie i sprawiało, że stawało się ono czymś na podobieństwo czci czy oddania.
Choć, prawdę mówiąc, i tak prędzej czy później — zrobiłbym to — wykradłbym Matkę i Ojca, już tylko po to, ażeby samemu przeżyć.
Ta nowa wiedza i nowe zaślepienie natchnęły mnie myślą, gdy zbliżyłem się do Akaszy i Enkila, aby włożyć ich w drewniane sarkofagi — mumie. Wiedziałem dobrze, że Akasza pozwoli na to, choć pojedyncze uderzenie, jakim mógłby obdarzyć mnie Enkil, z pewnością skruszyłoby mi czaszkę.
Enkil jednak, podobnie jak Akasza, poddał się mej woli. Oboje pozwolili mi owinąć się w płótno, abym mógł utworzyć z nich zgrabne mumie, by potem umieścić ich w drewnianych sarkofagach, na których wymalowano twarze ludzi i które pokryto niezliczoną ilością wskazówek dla zmarłych, wypisanych pismem hieroglificznym. Pozwolili mi zabrać siebie do Aleksandrii.
Zjawę towarzyszącą mi w kryptach zostawiłem w niesłychanym poruszeniu, gdy opuszczałem to miejsce, dźwigając pod pachami sarkofagi.
Kiedy dotarłem do miasta, wynająłem tragarzy do dźwigania sarkofagów. Zanieśli je prosto do mojego domu. Wtedy zakopałem ich głęboko w ogrodzie, tłumacząc cały czas głośno, że ich pobyt pod ziemią nie będzie długi.
Bałem się zostawić ich samych następnej nocy. Zapolowałem i zabiłem swoją ofiarę w pobliżu bramy prowadzącej do ogrodu. Później wysłałem niewolników, aby zakupili dla mnie konie i wóz. Kazałem im też poczynić wszelkie niezbędne przygotowania do podróży wzdłuż brzegu, aż do Antiochii nad rzeką Orontes, miasta, które znałem i kochałem; czułem, że w nim byłbym bezpieczny.
Tak jak się obawiałem, wkrótce w moim domu pojawił się Starszy. Czekałem na niego w ciemnej sypialni, ułożony na łożu jak Rzymianin; obok mnie znajdowała się mała lampka, a w ręku trzymałem stary egzemplarz jakiegoś rzymskiego poematu. Zastanawiałem się, czy Starszy mógłby wyczuć miejsce, w którym ukryłem Akaszę i Enkila, celowo przygotowywałem w myślach fałszywe informacje dla niego — że zamknąłem ich w wielkiej piramidzie.
Nadal jeszcze śniłem sen o Egipcie, który przeszedł do mnie od tamtej podpalonej zjawy — o kraju, w którym prawa i wierzenia pozostały takie same od niepamiętnych czasów, który miał już pismo obrazkowe, piramidy, Ozyrysa i Izydę w czasach, gdy Grecja pogrążona była jeszcze w ciemnościach, a Rzym w ogóle nie istniał. Widziałem rzekę Nil rozlewającą się szeroko poza swe brzegi. Widziałem góry po obu stronach tworzące dolinę. Postrzegałem czas zupełnie inaczej. To, co śniłem, nie było wyłącznie snem popalonej zjawy, którą spotkałem w kryptach — to było wszystko, co wiedziałem o Egipcie, poczucie rzeczy rozpoczynających się tu, o których wcześniej dowiadywałem się z ksiąg, zanim stałem się dzieckiem Matki i Ojca.
— Jak śmiesz uważać, że powierzymy ci ich ot tak sobie! — zaczął krzyczeć Starszy, gdy tylko pojawił się w drzwiach.
Wydawał się olbrzymi; ubrany był jedynie w krótki płócienny chiton. Wszedł do pokoju. Światło lampy oświetlało jego łysą głowę, okrągłą twarz, wytrzeszczone oczy.
— Jak śmiesz zabierać Matkę i Ojca?! Coś z nimi zrobił? — zarzucał mnie wściekle pytaniami i wyrzutami.
— To ty wystawiłeś ich na słońce — odparłem. — To ty chciałeś ich zniszczyć. Ty jesteś tym, który nie wierzył w odwieczną historię. To ty byłeś strażnikiem Matki i Ojca i to ty mnie okłamałeś. Ty sprowadziłeś śmierć na nasz rodzaj od jednego końca świata po drugi. Okłamałeś mnie.
Odebrało mu mowę. Pomyślał chyba, że jestem dumny i nieznośny ponad wszelką miarę. Tak też rzeczywiście było. Ale co z tego? Miał w sobie siłę i moc zdolną spalić mnie na popiół, jeśli mógł spalić Matkę i Ojca. Ona jednak przyszła do mnie! Do mnie!
— Nie wiedziałem, że tak się to skończy — tłumaczył się. Żyły wystąpiły mu na czole, zacisnął pięści. Wyglądał jak wielki, łysy Nubijczyk. Próbował mnie zastraszyć.
— Przyrzekam na wszystko, co święte, że nie wiedziałem. Ty nawet nie możesz sobie wyobrazić, co to znaczy opiekować się nimi, pielęgnować ich, rok po roku, dziesięciolecie po dziesięcioleciu, stulecie po stuleciu, wiedząc, że potrafią mówić, potrafią się ruszać, ale nie chcą!
Nie miałem zrozumienia dla niego i dla tego, co powiedział. Był jedynie zagadkową postacią ustawioną tu, na środku tego małego pokoju w Aleksandrii, skarżącą się na cierpienia, które miały pozostawać poza moją wyobraźnią. Jakże mógłbym mieć zrozumienie dla kogoś takiego jak on?
— Odziedziczyłem ich — mówił dalej. — Wmuszono mi ich! Cóż miałem robić? Musiałem jednocześnie zadowolić się ich karcącym milczeniem, ich odmową kierowania plemieniem, które wypuścili na świat. I stąd wzięło się owo milczenie! Zemsta, mówię ci, zemsta na nas wszystkich. Ale za co? Czy żyje jeszcze ktoś, kto pamięta, co działo się tysiąc lat temu? Nikt, kto pojmie wszystkie te rzeczy! Starzy bogowie odchodzą na światło słoneczne, w ogień albo stykają się ze swym końcem w gwałtowny sposób, albo zakopują się jak najgłębiej w ziemi, aby już nigdy stamtąd nie powstać. Matka i Ojciec żyją wiecznie i nic nie mówią. Dlaczego sami nie zakopią się i pochowają tam, gdzie nikt nie zakłóci ich spokoju? Dlaczego po prostu przypatrują się i słuchają, ale nie chcą przemówić? Tylko wtedy, gdy ktoś próbuje zabrać Akaszę i Enkila, ten porusza się, uderza i gruchocze kości napastnikom, jakby był kolosem. Czyni to niespodziewanie, magicznym zaklęciem. Mówię ci, kiedy zostawiłem ich wtedy na pustyni, nawet nie próbowali ratować siebie! Po prostu stali z twarzami zwróconymi do rzeki, gdy tymczasem ja biegłem!
— Zrobiłeś to, aby zobaczyć, co się z nimi stanie, czy to zmusi ich do ruchu!
— Abym mógł się wreszcie od nich uwolnić! Aby powiedzieć: — Nie będę się już dłużej wami zajmował. Poruszcie się. Przemówcie. Aby sprawdzić, czy to prawda ta starożytna historia, a jeśli tak miało być rzeczywiście, niech zatem my wszyscy zginiemy w płomieniach.
Przemowa wyczerpała go. Drżącym głosem powiedział wreszcie:
— Nie możesz zabrać Matki i Ojca. Jak możesz choćby pomyśleć, że pozwolę ci to zrobić! Ty, który być może nie przetrzymasz nawet do końca wieku, ty, który uciekłeś od swych zobowiązań w świętym gaju. Ty przecież tak naprawdę nawet nie wiesz, kim oni są. Sam nakarmiłem cię niejednym kłamstwem o Matce i Ojcu.
— Mam ci coś do powiedzenia — odrzekłem. — Jesteś teraz wolny. Wiesz, że nie jesteśmy bogami, ale nie jesteśmy także ludźmi. Nie służymy Matce Ziemi, ponieważ nie spożywamy jej owoców i nie schodzimy z tego świata w sposób naturalny, prosto w jej objęcia. Nie należymy do niej. Wyjadę z Egiptu bez jakichkolwiek zobowiązań względem ciebie i zabiorę ich ze sobą, ponieważ o to właśnie mnie prosili. Nie pozwolę, abyśmy zostali zniszczeni — oni czy ja.
Znowu odebrało mu z wrażenia mowę. Nie potrafił znaleźć słów, aby zareagować na moją stanowczość. Był rozzłoszczony, pełen nagłej nienawiści i mrocznych, demonicznych sekretów. Jego umysł był wykształcony tak jak mój, ale on znał ponadto pewne aspekty naszej mocy, których ja nawet nie mógłbym zgadnąć. Nigdy nie zabiłem człowieka, kiedy byłem jeszcze śmiertelny. Nie wiedziałem, jak się zabija żyjące stworzenia.
On wiedział, jak wykorzystać swą nadludzką moc. Zmrużył oczy, pozostawiając tylko wąskie szparki, a jego ciało stężało. Zagrożenie dla mojego bezpieczeństwa wprost promieniało z jego postaci.
Zbliżył się do mnie, a jego intencje były wyraźnie widoczne. W jednej chwili wstałem z łoża i zasłoniłem się przed ciosami. Schwycił mnie za gardło i rzucił mną o kamienną ścianę, tak że kości ramienia i prawej ręki zostały natychmiast strzaskane. W chwili niewysłowionego bólu zdałem sobie jeszcze sprawę, że chce uderzyć moją głową o kamienną powierzchnię ściany i połamać mi wszystkie kończyny. Wiedziałem, że chce oblać mnie oliwą z lamp i podpalić. Miałem odejść na zawsze z jego prywatnej wieczności, jakbym nigdy nie ośmielił się w nią wkroczyć.
Walczyłem, jak nigdy dotąd. Jednak potłuczona ręka bolała niemiłosiernie, a jego siła znaczyła wobec mojej tyle, ile teraz moja wobec twojej. Zamiast jednak przywrzeć do jego dłoni, gdy zacisnęły się wokół mojego gardła, zamiast próbować uwolnić się, co wydawało się działaniem instynktownym, wepchnąłem kciuki prosto w jego oczy. Choć moja ręka płonęła bólem, zebrałem całą swą siłę, by wepchnąć jego oczy głęboko w czaszkę.
Puścił mnie natychmiast i zawył. Krew zaczęła wylewać się z oczodołów i ciec po twarzy. Uwolniłem się z jego uścisku i pobiegłem w kierunku bramy ogrodowej. Nadal nie mogłem złapać oddechu po ściśnięciu mojego gardła, a gdy przytrzymywałem swą wiszącą bezwładnie rękę, kątem oka ujrzałem coś, co mocno mnie zaniepokoiło — wielką rozpyloną chmurę ziemi unoszącą się nad ogrodem. Powietrze stało się momentalnie gęste, jakby wypełnione dymem. Odbiłem się o framugę drzwi, straciłem równowagę, jakby od podmuchu wiatru. Odwracając się ujrzałem, jak zbliża się z oczyma nadal błyszczącymi, choć z głębi swej czaszki. Przeklinał mnie po egipsku. Mówił, że powinienem trafić do piekła razem z demonami, nie opłakiwany przez nikogo. Nagle jego twarz zamarła, zmieniając się w przerażającą maskę. Wyglądał w swej trwodze prawie komicznie.
Wtedy ujrzałem to, co on zobaczył wcześniej — postać Akaszy, która przesunęła się obok mnie z prawej strony. Rozerwała płócienne bandaże okalające głowę i ramiona. Cała pokryta była piaszczystą ziemią. Patrzyła takim samym wzrokiem bez wyrazu jak poprzednio. Zbliżała się do niego powoli; Starszy nie mógł już wykonać żadnego ruchu, aby się uratować.
Padł na kolana, bełkocząc coś do niej po egipsku, najpierw z wyraźnie wyczuwalną nutą zaskoczenia i osłupienia, potem już tylko z nieskładnym strachem. Zbliżała się do niego w milczeniu, zostawiając za sobą ślady na piasku. Płócienne bandaże rozwijały się i opadały z każdym jej posuwistym krokiem. On tymczasem odwrócił się, ale upadł do przodu na dłonie i zaczął przebierać nimi, jakby jakaś niewidzialna moc powstrzymywała go przed powstaniem na nogi. Z pewnością tak właśnie było, po chwili bowiem leżał twarzą w dół, z łokciami uniesionymi, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu.
Bezszelestnie i powoli, nie spiesząc się, nastąpiła na jego prawą nogę w okolicy kolana, krusząc ją pod swą stopą. Krew trysnęła spod jego pięty. Następnym krokiem zdruzgotała mu miednicę, podczas gdy on zawył jak zranione zwierzę, a krew wypłynęła strumieniem z poszarpanych części ciała. Następnie stanęła na ramiona, a wreszcie na głowę, która pod ciężarem jej stopy eksplodowała z trzaskiem, jakby była suchym żołędziem. Ryk i wycie rannego ucięło jak nożem. Krew wyciekała ze wszystkich stron jego strzaskanych szczątków jeszcze poruszających się w konwulsjach.
Obracając się w moim kierunku, nie objawiła mi żadnej zmiany w wyrazie twarzy, która by wskazała na jakiekolwiek poruszenie tym, co przed chwilą zaszło w pokoju. Pozostawała obojętna nawet dla samotnego i przerażonego świadka, który kulił się oniemiały pod ścianą. Akasza przespacerowała się jeszcze kilka razy w tę i z powrotem po trupie, zupełnie już krusząc wszystkie wystające kości.
To, co z niego pozostało, nie przypominało nawet kształtu ludzkiego; było zaledwie krwistą pulpą na podłodze; resztki połyskiwały i kipiały, zdawały się nabrzmiewać i kurczyć, jakby nadal jeszcze było w nich życie.
Byłem jak skamieniały, wiedząc, że rzeczywiście tkwiło tam życie, że to właśnie oznaczało nieśmiertelność.
Akasza zatrzymała się i obróciła w lewo tak wolno, że wydawało się to obrotem posągu przesuwanego łańcuchami. Uniosła rękę i ujęła lampę przy łożu. Podniosła ją wysoko, by po chwili rzucić na krwistą masę na podłodze. Płomienie rozlały się szybko wraz z rozbryzgiwanym olejem. Zapalił się jak tłuszcz. Płomienie migotały od jednego końca masy do drugiego, krew zdawała się stanowić dobrą pożywkę dla ognia, gryzący dym przepełniony był smrodem oleju.
Osunąłem się na kolana i oparłem głowę o framugę drzwi. Byłem bliski utraty świadomości z powodu szoku. Patrzyłem, jak spala się całkowicie. Ona stała obok, za płomieniem, z kamienną twarzą, nie wyjawiając nawet najmniejszego znaku świadomości tej sytuacji czy triumfu. Wstrzymałem oddech i czekałem, aż jej spojrzenie dotrze do mnie. Nie spojrzała jednak na mnie. Zdałem sobie sprawę, że zatrzymała się. Znów powróciła do stanu absolutnego bezruchu i milczenia.
W pokoju panowała teraz ciemność. Ogień wygasł zupełnie. Smród spalonego oleju przyprawiał mnie o mdłości. Akasza w swych obdartych zwojach wyglądała jak egipska zjawa. Zastygła w kamiennej pozie przed żarzącymi się popiołami. Złocone sprzęty w pokoju połyskiwały w świetle nieba, przypominając, pomimo całego ich rzemieślniczego rodowodu, delikatne sprzęty królewskiej sali grobowej.
Wstałem. Ból w ramieniu i ręce pulsował nieznośnie. Czułem, jak krew płynęła już w tamte miejsca, aby je uleczyć, ale rana była niemała. Nie wiedziałem, jak długo potrwa leczenie. Nie wiedziałem oczywiście, że gdybym mógł spróbować tylko jej krwi, gojenie rany byłoby o wiele szybsze, być może byłoby natychmiastowe, i moglibyśmy rozpocząć naszą podróż do Aleksandrii jeszcze tej samej nocy. Mógłbym natychmiast zabrać ją daleko od Egiptu.
I wtedy zdałem sobie nagle sprawę, że to ona właśnie mówiła mi to wszystko. Słowa, odległe i ledwo słyszalne, wchłaniane z oddechem jedynie, zmysłowo. Odpowiedziałem jej! Zwiedziłem już cały świat i zabiorę cię w bezpieczne miejsce. A może tak mi się tylko wydawało, że pochodziło ode mnie samego. Łagodne poczucie miłości, któremu się poddawałem, na pewno pochodziło ode mnie. Traciłem zupełnie zmysły, widząc, że ten koszmar nigdy, nigdy się nie skończy, chyba że w ogniu, takim, jakiego przed chwilą byłem świadkiem, że ani naturalne starzenie się, ani śmierć nigdy nie ukoją mojego strachu i bólu, w co kiedyś jeszcze naiwnie wierzyłem.
Przestało to mieć znaczenie. Teraz liczyło się tylko to, że byłem z nią sam. W ciemności mogłaby nawet wydawać się ludzką kobietą, młodym kobiecym bóstwem, pełna witalności oraz przepięknych idei i snów.
Przysunąłem się do niej bliżej i wydawało się, że to ona jest krucha i poddająca się wpływom mojej obecności. Pewna wiedza o niej była już we mnie; musiałem ją zapamiętać i cieszyć się nią. A jednak bałem się. Mogła zrobić ze mną to samo, co przed chwilą zrobiła ze Starszym. Byłby to jednak absurd. Nie chciała tego. Byłem przecież teraz jej strażnikiem. Nigdy nie pozwoli nikomu, aby mnie skrzywdził. Musiałem to jeszcze zrozumieć. Przybliżałem się do niej coraz bardziej, aż moje usta prawie dotknęły jej brązowej szyi. To, co nastąpiło później, było już przesądzone w chwili, gdy poczułem lekkie pchnięcie jej dłoni z tyłu głowy.
Nie będę nawet próbował opisać ekstazy, jakiej wówczas doświadczyłem. Znasz ją. Poznałeś ją, kiedy piłeś krew Magnusa. Doświadczyłeś jej, kiedy ja oddałem ci moją krew w Kairze. Znasz ją, bo przychodzi zawsze, kiedy wspominam o tym, lecz tym razem było to zwielokrotnione. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, a zapadłem jedynie w absolutną szczęśliwość, doznałem absolutnej satysfakcji.
Byłem gdzieś w innym miejscu, innych pokojach. Słyszałem głosy i odgłosy przegranych bitew. Ktoś krzyczał w agonii. Ktoś wykrzykiwał słowa, które znałem i których nie znałem. Nie rozumiem. Nie rozumiem. Wielka zasłona ciemności otwarła się, zapraszając do zagubienia się w niej. Spadałem w ciemność, a ona westchnęła i powiedziała: Nie mogę już dłużej walczyć.
Obudziłem się i stwierdziłem, że leżę na łożu. Ona stała tymczasem na środku pokoju, nieruchoma jak poprzednio. Była już późna noc i Aleksandria pogrążona była od dawna we śnie.
Poznałem niezliczoną ilość innych rzeczy.
Poznałem tyle, że zajęłoby mi to godziny, jeśli nie noce, aby to wszystko zrozumieć. Straciłem też zupełnie rachubę czasu. Wiedziałem, że tysiące lat temu doszło do wielkiej bitwy między Tymi Którzy Piją Krew i że wielu z nich po pierwszym stworzeniu stało się bezlitosnymi, bluźnierczymi i pogańskimi aniołami śmierci. W przeciwieństwie do łagodnych wielbicieli Dobrej Matki, którzy głodowali dłuższy czas i pili krew tylko składanych im ofiar, ci byli aniołami śmierci, które mogły zaatakować i rzucić się na swe ofiary w każdej chwili w przekonaniu, że są częścią rytmu wszechrzeczy, w którym życie człowieka jest pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, w którym śmierć i życie są sobie równe — wierzyli, że do nich należy prawo zadawania cierpienia i zabijania.
Ci przerażający i straszni bogowie mieli swoich oddanych wyznawców pośród śmiertelnych, ludzkich niewolników, którzy sprowadzali im ofiary, sami trzęsąc się w strachu przed tą chwilą, kiedy mogą również stać się nimi z kaprysu boga.
Bogowie tego rodzaju panowali w starożytnym Babilonie i w Asyrii, miastach od dawna zapomnianych, w odległych Indiach i w krajach tak dalekich, że ich nazw nigdy nie słyszałem.
Nawet teraz, siedząc milcząco i będąc ogłuszonym przez wszystkie te obrazy, zrozumiałem, że bogowie owi stali się częścią świata orientalnego, który był zupełnie obcy światu rzymskiemu, skąd ja się wywodziłem. Byli częścią świata Persów, wśród których ludzie byli tylko nikczemnymi niewolnikami swych królów, podczas gdy walczący z nimi Grecy byli ludźmi wolnymi.
Bez względu na to, czym było nasze okrucieństwo czy potworność, nawet najnikczemniejszy chłop przedstawiał dla nas wartość. Życie miało swą wartość, a śmierć była zaledwie końcem życia, czymś, czemu należało stawić czoło z dzielnością, kiedy honor nie pozostawiał już wyboru. Śmierć nie była dla nas dostojna czy wzniosła. Właściwie to nie sądzę, że w ogóle była dla nas czymkolwiek. Z całą pewnością jednak nie stanem bardziej pożądanym niż życie.
I chociaż bogowie ci zostali mi przedstawieni przez Akaszę w całej swej wspaniałości i tajemniczości, wydali się mi przerażający. Ani wtedy, ani zresztą i teraz nie mogłem do końca ich zrozumieć i dobrze wiedziałem, że różne systemy filozoficzne, które nastąpią za ich przyczyną, aby usprawiedliwić i umotywować ich istnienie, nigdy nie będą mogły usprawiedliwić moich zabójstw czy dać mi, jako Temu Który Pije Krew, jakiegokolwiek pocieszenie i ukojenie. Śmiertelny czy nieśmiertelny, należałem do świata zachodniego. Akceptowałem i podziwiałem pojęcia i ideały świata zachodniego. Zawsze więc będę winny temu, co zrobiłem.
Dobrze jednak rozumiałem siłę i moc tych bogów, ich nie dający się z niczym porównać urok i atrakcję. Cieszyli się wolnością, o której ja mogłem tylko śnić. Dostrzegałem ich pogardę dla wszystkich tych, dla których byli wyzwaniem. Widziałem też, jak w panteonach innych krajów błyszczały korony na ich głowach.
Widziałem, jak przybyli do Egiptu, aby wykraść pierwotną i wszechpotężną krew Ojca i Matki, oraz aby upewnić się, że Ojciec i Matka nie spalili się, aby przynieść koniec panowania tych mrocznych i straszliwych bogów, dla których wszyscy dobrzy bogowie musieli zostać powaleni.
Widziałem uwięzienie Matki i Ojca. Widziałem, jak złożono ich w grobie, w podziemnej krypcie, przyciskając ciała wielkimi blokami diorytu i granitu. Tylko ich szyje były odsłonięte. W ten sposób bogowie ciemności mogli karmić Matkę i Ojca krwią ludzką, której nie mogli się oprzeć, a jednocześnie do woli spijać mocną krew Ojca i Matki wbrew ich woli. Wszyscy bogowie ciemności przybywali tu, by pić krew prosto z nich, z najstarszego ze źródeł.
Ojciec i Matka krzyczeli, cierpiąc katusze i mękę. Błagali, by ich uwolniono. Nic to jednak nie znaczyło dla niegodziwców, którzy rozkoszowali się tym stanem i mogli teraz pić ich krew tak, jakby była ludzką krwią. Bogowie ciemności mieli zawieszone u swych pasów ludzkie czaszki, a ich ubrania były zachlapane ludzką krwią. Matka i Ojciec odmówili przyjęcia składanej im ofiary, ale to tylko pogorszyło ich beznadziejną sytuację. Nie przyjęli bowiem tego, co mogło im dodać siły wystarczającej do przesunięcia kamieni czy do wpływania na przedmioty zaledwie skoncentrowaną myślą.
A jednak siła ich i tak wzrastała.
Nastąpiły lata całe cierpienia, wojen pomiędzy bogami, wojen sekciarskich tych, którzy opowiadali się za życiem, i tych, którzy opowiadali się za śmiercią.
Mijały lata. Wreszcie Matka i Ojciec ucichli i nie pozostał już nikt, kto pamiętałby czasy, kiedy błagali o wolność, walczyli i przemawiali. Nadeszły lata, kiedy nie było już nikogo, kto pamiętałby uwięzienie Matki i Ojca. Niektórzy nie wierzyli, że Matka i Ojciec byli kiedyś tymi pierwszymi i że ich poświęcenie zniszczyłoby wszystkich innych. Było to już tylko starożytną legendą.
Egipt, którego religia nie uległa wpływom zewnętrznym, przesunął się wreszcie w kierunku wiary w sumienie, w sąd, który ma nastąpić po śmierci wszystkich, bez względu na to, czy byli bogaci, czy biedni, w wiarę w dobroć na ziemi i życie po śmierci.
Wreszcie nadeszła noc, kiedy znaleziono Matkę i Ojca poza ich więzieniem, a ci, którzy ich dozorowali, zdali sobie sprawę, że tylko oni sami mogli przesunąć kamienne bryły. W ciszy ich siła wzrosła ponad wszelkie poznanie. A jednak byli jak duże kamienne posągi, obejmujące się wzajemnie na środku brudnej i ciemnej sali, gdzie przez kilka wieków trzymano ich w zamknięciu.
Byli nadzy. Ich ciała połyskiwały w świetle. Ubranie, które mieli kiedyś na sobie, już dawno zbutwiało i rozpadło się. Czy i kiedy pili krew podstawionej im ofiary — nie wiadomo. Poruszali się z ociężałością gadów w zimie, jakby czas miał dla nich zupełnie inne znaczenie — lata były dla nich jak noce, a wieki jak lata.
Starożytna religia była równie silna jak zawsze. Nie należała ani do świata wschodniego, ani nie bardzo do zachodniego. Ci Którzy Piją Krew nadal pozostawali symbolami dobra, świetlistym obrazem życia w świecie ostatecznym, który był dostępny nawet dla najpośledniejszego egipskiego fellacha.
Ofiarami w tamtych czasach mogli być tylko złoczyńcy. W ten sposób bogowie wyrywali zło z ludu i chronili go przed nim, a cichy, bezgłośny głos boga pocieszał słabych, ujawniając prawdy, których bogowie nauczyli się w okresie swego głodu: że świat pełen jest trwałej i niezmiennej piękności i że żadna dusza nie jest tutaj samotna.
Matka i Ojciec trafili do najwspanialszej ze świątyń, a wszyscy bogowie przybyli do nich, aby pić ich krew za ich zgodą, kropelki ich drogocennej krwi.
Oto jednak nadeszło to, co wydawało się niemożliwe. Egipt osiągnął koniec swojej epoki. To, co do tej pory uważane było za niezmienne, zaczęło podlegać zmianom całkowitym. Przybył Aleksander Wielki, zapanowali Ptolemeusze, Cezar i Antoniusz — wszyscy oni byli gwałtownymi, prymitywnymi i obcymi szermierzami nowego dramatu, który był po prostu Końcem Wszystkiego.
Aż wreszcie mroczny i cyniczny Starszy, niegodziwy i nikczemny, wystawił Matkę i Ojca na światło słoneczne.
Wstałem z łoża i wyprostowałem się. Akasza była nieruchoma i wpatrzona w przestrzeń. Zwisające z niej brudne bandaże zdawały się obrażać jej majestat. Głowa pękała mi od starożytnej poezji. Miłość zwyciężyła mnie i wypełniła całkowicie. Nie odczuwałem już wcale bólu po stoczonej bitwie ze Starszym. Kości zrosły się i odtworzyły. Upadłem na kolana i ucałowałem palce prawej dłoni zwieszonej u boku Akaszy. Podniosłem głowę i spostrzegłem, że skierowała wzrok na mnie, w dół, a jej głowa lekko się pochyliła. Obdarzyła mnie przedziwnym spojrzeniem — zdawało się równie czyste w swoim cierpieniu, jak szczęście, które właśnie poznałem. Po chwili jej głowa, bardzo wolno, nieludzko wolno, wróciła do pierwotnej pozycji i zrozumiałem natychmiast, że ujrzałem to, czego Starszy nigdy nie miał okazji zobaczyć i poznać.
Gdy zawijałem jej ciało ponownie w materiał, byłem jak w transie. Bardziej niż kiedykolwiek czułem się upoważniony do zaopiekowania się nią i Enkilem, a przerażająca scena śmierci Starszego co chwila pojawiała się przed moimi oczyma. Krew, którą otrzymałem od niej, wzmagała moją radość, wzruszenie i siłę fizyczną.
Przygotowując się do wyjazdu z Aleksandrii, marzyłem o tym, że w ciągu najbliższych lat odzyskają całkowicie witalność, którą im ukradziono, i że poznamy siebie wzajemnie tak blisko, iż nawet marzenia o wiedzy i doświadczeniu, które otrzymałem teraz wraz z jej krwią, zbledną i staną się jedynie wstępem do czegoś znacznie głębszego i ważniejszego.
Tymczasem niewolnicy wrócili z końmi i wozami, gotowi do drogi. Przywieźli kamienne sarkofagi, łańcuchy i kłódki, które kazałem im przygotować. Czekali już za murami.
Wsadziłem skrzynie z mumiami Matki i Ojca do sarkofagów i umieściłem na wozie. Sarkofagi przytwierdziłem łańcuchami i przykryłem ciężkimi pokrowcami. Po chwili byliśmy gotowi. Wjechaliśmy na drogę prowadzącą ku bramie miejskiej, przez którą zamierzałem opuścić miasto. Naszym celem była podziemna świątynia.
Dojechaliśmy do bramy świątyni i tu zostawiłem służących, przykazując im, by podnieśli alarm, gdy tylko ktoś będzie się chciał zbliżyć. Zabrałem ze sobą skórzany worek i zszedłem na dół do świątyni i dalej, do biblioteki Starszego. Zabrałem stamtąd wszystkie te zwoje pergaminu, które znalazłem, i wsadziłem je do worka. Żałowałem, że nie mogę zabrać ze sobą napisów zdobiących ściany biblioteki.
Czułem obecność innych, ale byli oni zbyt ogarnięci strachem, by wyjść. Wiedzieli oczywiście, że wykradłem Matkę i Ojca. Wiedzieli też prawdopodobnie o śmierci Starszego.
Nie miało to dla mnie znaczenia. Wyjechałem z Egiptu i miałem ze sobą źródło wszelkiej siły i mocy. Byłem też młody, głupi i zapalczywy.
Kiedy w końcu dotarliśmy do Antiochii nad rzeką Orontes — wielkiego i wspaniałego miasta, które zaludnieniem i bogactwem mogło z powodzeniem rywalizować z samym Rzymem — przeczytałem już wszystkie stare papirusy i dowiedziałem się z nich o wszystkich tych sprawach, które wcześniej ujawniła mi Akasza.
Akasza i Enkil mieli już pierwszą z wielu kaplic, które zacząłem im budować w całej Azji i Europie. Wiedzieli też, że zawsze będę się nimi opiekował. Ja ze swej strony byłem pewien, że nic mi już złego nie grozi.
Wiele setek lat później, kiedy w Wenecji osaczyła mnie i podpaliła banda Dzieci Ciemności, byłem zbyt daleko od Akaszy, aby liczyć na jej bezpośrednią pomoc. Kiedy jednak dotarłem do jej sanktuarium, poznając w pełni cierpienia agonii, przez którą przeszli spaleni bogowie — piłem tak długo jej krew, aż nie zostałem całkowicie uzdrowiony.
Wtedy jednak, w pierwszym stuleciu opiekowania się nimi w Antiochii, traciłem wiarę, czy kiedykolwiek „wrócą do życia”. Z mijającymi laty tylko ich skóra zmieniała się drastycznie; w opalonych miejscach stała się na powrót alabastrowa. Do chwili, kiedy zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę, przyglądałem się bacznie wydarzeniom w mieście i analizowałem zmieniające się czasy. Kochałem wtedy do szaleństwa przepiękną grecką kurtyzanę o brązowych włosach imieniem Pandora. Miała najśliczniejsze ramiona, jakie kiedykolwiek widziałem u istoty ludzkiej. Rozpoznała natychmiast, od pierwszej chwili, gdy jej wzrok spoczął na mnie, kim byłem. Oczarowała mnie i oszołomiła do tego stopnia, że byłem gotów wprowadzić ją w magię, wyjednać jej pozwolenie u Akaszy, by mogła spróbować jej krwi i stać się jedną z najpotężniejszych nadludzkich stworzeń. Ukryłem i kochałem Pandorę. Dwie setki lat żyliśmy razem. Ale to już inna historia.
Mógłbym cię uraczyć milionem opowieści o stuleciach, które nastąpiły później, o moich podróżach z Antiochii do Konstantynopola i do Aleksandrii, a także dalej jeszcze — do Indii, a potem znowu do Włoch, do Wenecji, wreszcie z Wenecji do zimnych i nieprzyjaznych górskich okolic Szkocji, aż wreszcie na tę małą wyspę na Morzu Egejskim, gdzie znajdujemy się teraz.
Mógłbym opowiedzieć ci o niewielkich zmianach, jakie następowały w Akaszy i Enkilu w tych wszystkich latach, o zadziwiających rzeczach, których dokonali, i nadal nie wyjaśnionych tajemnicach. Być może, którejś nocy, w przyszłości, kiedy wrócisz do mnie, opowiem ci o innych nieśmiertelnych, których stwórcami byli, tak jak w moim przypadku, bogowie. Niektórzy stworzeni zostali przez sługi Matki, inni przez przerażających bogów Bliskiego i Dalekiego Wschodu.
Mógłbym opowiedzieć ci o tym, jak Mael, mój biedny kapłan — druid, sam wypił krew rannego boga i w jednej chwili stracił całą swą wiarę w starą religię, przemieniając się w zatwardziałego i niebezpiecznego hultaja, nieśmiertelnego jak każdy z nas. Mógłbym opowiedzieć ci, jak legenda o Tych Których Trzeba Ukrywać rozeszła się po świecie. Także o czasach, kiedy inni nieśmiertelni próbowali mi ich odebrać, już to wiedzeni dumą, już to z czystej żądzy niszczenia, chcąc przynieść koniec nam wszystkim.
Mógłbym opowiedzieć ci również o mojej samotności, o innych, których sam stworzyłem, i o tym, jaki spotkał ich koniec. O tym, w jaki sposób zszedłem pod ziemię z Tymi Których Trzeba Ukrywać… i o tym, jak powstałem na nowo dzięki ich krwi, po to, by przeżyć kolejny czas równy kilkakrotnej długości ludzkiego życia, zanim ponownie nie pogrzebałem się w ziemi. Opowiem ci o innych naprawdę nieśmiertelnych i wiecznych, których spotykam jeszcze od czasu do czasu. Ostatnio na przykład w Dreźnie widziałem Pandorę w towarzystwie potężnego i wyjątkowo niebezpiecznego wampira z Indii. Pokłóciliśmy się i rozstaliśmy w gniewie. Opowiem ci o tym, jak odkryłem zbyt późno list od niej, błagający mnie o spotkanie w Moskwie, kawałek delikatnego papieru, który zapodział się gdzieś na dnie skrzyni podróżnej… Zbyt wiele spraw, zbyt wiele historii z morałem i bez…
Powiedziałem ci jednak o najważniejszych sprawach — w jaki sposób Ci Których Trzeba Ukrywać zostali ze mną i kim my w rzeczywistości jesteśmy.
Teraz najważniejsze jest to, abyś zrozumiał, co następuje.
Gdy Imperium Rzymskie chyliło się już ku upadkowi, wszyscy starzy bogowie świata pogańskiego postrzegani byli przez chrześcijan, nowych zwycięzców, jako demony. Bez sensu było wyjaśnianie im, że ich Chrystus był tylko jeszcze jednym Bogiem, umierającym i powstającym na nowo, jak Dionizos czy Ozyrys przed nim, a Maria Dziewica była w rzeczywistości Dobrą Matką, na nowo umieszczoną w relikwiarzu i czczoną jak świętość. Do nich jednak należała era nowej wiary i przekonań, a my w tym nowym światopoglądzie staliśmy się istotami wszetecznymi, diabłami leżącymi poza światem, w który wierzyli, w miarę jak dawna wiedza była coraz bardziej zapomniana czy niewłaściwie interpretowana.
To jednak musiało się zdarzyć. Dla Greków i Rzymian ofiara składana z człowieka była nie do przyjęcia. Dla mnie samego było to przerażające, gdy widziałem, jak Keltoi składali paloną ofiarę bogom ze swych złoczyńców, jak sam ci to wcześniej opisałem. Tak samo było z chrześcijanami. Jak więc moglibyśmy my, bogowie żywiący się ludzką krwią, zostać uznani przez nich za dobro?
Do prawdziwej perwersji doszło jednak wtedy, kiedy Dzieci Ciemności uznały, iż służą chrześcijańskiemu diabłu i, podobnie jak przerażający bogowie Wschodu, próbowali nadać wartość złu, aby stworzyć wiarę w moc ustalonego porządku rzeczy i znaleźć dla niej miejsce w świecie.
Słuchaj mnie dobrze, kiedy mówię: Nigdy nie było i nie ma miejsca dla zła w świecie cywilizacji zachodniej. Nigdy nie było łatwej zgody na śmierć. Bez względu na to, jak krwawe były stulecia od czasu upadku Rzymu, jak przerażające i straszne wojny, prześladowania i nieprawości nastąpiły później — wartość ludzkiego życia wzrastała. Nawet gdy Kościół wznosił posągi i wywieszał obrazy krwawiącego Chrystusa i swych męczenników, nadal wyznawał wiarę, że śmierć, tak często zadawana przez samych wiernych, mogła przyjść tylko z rąk wrogów, a nigdy kapłanów Boga.
Wiara w wartość ludzkiego życia spowodowała, że sale tortur i pale, na które wbijano nieposłusznych, a także jeszcze bardziej przerażający arsenał urządzeń do egzekucji uważane są obecnie za niegodne człowieka i eliminowane. To właśnie wiara w wartość ludzkiego życia wyprowadza ludzi we Francji czy Ameryce z monarchii w republiki.
Stoimy oto znów na wierzchołku ateizmu, ateistycznego wieku, w którym wiara chrześcijańska traci swój wszechobecny wpływ, tak jak kiedyś pogaństwo i nowy humanizm. Wiara w człowieka, jego dokonania i jego prawa jest silniejsza niż kiedykolwiek dotąd. Nie możemy jednak powiedzieć, co się wydarzy, gdy stara religia całkowicie zaginie. Chrześcijaństwo powstało na zgliszczach pogaństwa, tylko po to, by w nowej formie poprowadzić dalej stare religie i kulty. Możliwe, że teraz powstanie jakaś nowa religia. Być może bez niej człowiek popadłby w nieuleczalny cynizm i egoizm, bowiem tak naprawdę potrzebuje bogów do życia.
Może światu przytrafi się coś nadzwyczajnego i posunie się poza wszelkich bogów i boginie, poza wszelkie diabły i anioły. A w takim świecie, Lestat, będzie dla nas jeszcze mniej miejsca niż kiedykolwiek dotąd.
Wszystkie historie, które ci opowiedziałem, są dla nas i dla człowieka równie bezużyteczne jak cała starożytna wiedza. Obrazy i poezja mogą być piękne, mogą sprawić, że nasze ciała zadrżą, gdy rozpoznamy w nich rzeczy, które zawsze przeczuwaliśmy. Mogą cofnąć nas w czasy, kiedy ziemia była dla człowieka czymś nowym i cudnym. Zawsze jednak dochodzić będziemy do tego, czym ziemia jest teraz.
W naszych czasach wampir jest tylko Bogiem Ciemności, jest Dzieckiem Ciemności. Nie może być nikim innym. I jeśli sprawuje jakąś władzę nad umysłami ludzi, to tylko dlatego, że ludzka wyobraźnia jest tajemnym miejscem prymitywnych wspomnień i nie wyjawionych pragnień. Umysł każdego człowieka jest Dzikim Ogrodem, aby użyć twojego wyrażenia, w którym budzą się i giną wszelkie stwory, śpiewane są hymny i wyobrażane takie rzeczy, które w ostateczności zawsze muszą być potępione i których każdy się wyprze.
A przecież ludzie kochają nas, kiedy tylko bliżej poznają. Kochają nas nawet teraz. Paryskie tłumy uwielbiają to, co widzą na scenie Teatru Wampirów. A ci, którzy widzieli ciebie przechadzającego się po salach balowych świata, bladego i morderczego młodego pana w aksamitnym i świetnie skrojonym surducie, też na swój sposób oddają ci cześć. Drżą na myśl o nieśmiertelności, o możliwości sytuacji, w której istota wielka, wspaniała i piękna może być jednocześnie wysłannikiem skończonego zła. Być może sami chcieliby stać się takimi stworzeniami zła. Jakże to wszystko wydaje się proste. Właśnie tej prostoty bardzo pragną. Podaruj im Dar Ciemności, a tylko jeden na wielu będzie równie nieszczęśliwy jak ty.
Co mogę powiedzieć na koniec, co nie potwierdziłoby twoich najgorszych obaw? Żyję ponad tysiąc osiemset lat i powiadam ci: życie nas nie potrzebuje. W moim życiu nie było ani jednego prawdziwego celu. Nie ma dla nas miejsca na ziemi.
Mariusz przerwał. Po raz pierwszy odwrócił wzrok i nie patrzył na mnie. Wpatrywał się w niebo rozpościerające się za oknem, jakby wsłuchując się w głosy wyspy, których ja nie słyszałem.
— Jest jeszcze parę rzeczy, o których chciałem ci powiedzieć — odezwał się po chwili. — Jest to ważne, choć sprowadza się do kilku zaledwie praktycznych wskazówek… — Zauważyłem, że stał się roztargniony. — Są jeszcze obietnice — dodał na koniec — które muszę wyegzekwować… Zamilkł i zaczął nasłuchiwać. Jego twarz przypominała teraz twarze Akaszy i Enkila. Chciałem mu zadać tysiące pytań. Być może jednak ważniejsze było wszystko to, co powiedział mi do tej chwili. Chciałem jego słowa powtarzać wielokrotnie, jakby przez samo ich głośne wymawianie miałbym uchwycić ich znaczenie. Gdybym teraz zaczął mówić, nie miałoby to specjalnie większego sensu.
Oparłem się o chłodny ażur fotela, na którym siedziałem, i złożyłem dłonie jak do modlitwy. Patrzyłem przed siebie, jak gdyby jego całą opowieść rozpostarto teraz przede mną, abym mógł ją przeczytać. Pomyślałem o prawdzie zawartej w jego uwagach na temat dobra i zła i o tym, jak bardzo mógłbym się przerazić i rozczarować, gdyby próbował przekonać mnie do filozofii przerażających bogów Wschodu i do nimbu wzniosłości otaczającego to, co robimy.
Ja również byłem dzieckiem Zachodu i przez całe moje krótkie życie walczyłem z akceptowaniem zła i śmierci, reprezentując postawę tak charakterystyczną dla zachodniej cywilizacji. U podstawy tych wszystkich rozważań leżał przerażający fakt, że Mariusz mógłby doprowadzić do zagłady nas wszystkich, niszcząc po prostu Akaszę i Enkila. Mógłby zabić każdego z nas rozsianych po całym świecie, gdyby tylko spalił Akaszę i Enkila. W ten sposób pozbyłby się starej formy zła na tym świecie. Tak to wyglądało…
A przerażenie, jakim napełniali Enkil i Akasza… Cóż na to mogłem powiedzieć poza tym, że ja również poczułem pierwszy przebłysk tego, co on sam kiedyś odczuł — że mógłbym obudzić ich, wyrwać z medytacji, ożywić. Mógłbym sprawić, że znów przemówiliby, poruszyli się. Czułem, że również ktoś inny pewnego dnia powinien i może to zrobić. Ktoś może zakończyć wreszcie ich sen z otwartymi oczami. Jacy byliby, gdyby ożyli i na powrót chodzili i rozmawiali? Czy byliby starożytnymi egipskimi potworami? Co zrobiliby?
Nagle dostrzegłem dwie pociągające możliwości — pobudzić ich do życia albo zniszczyć. Obie wydawały się mi równie kuszące. Chciałem przewiercić się do nich i obcować z nimi, ale również rozumiałem trudne do opanowania szaleństwo obłąkańczych prób ich zniszczenia. Wejść w płomienie ognia razem z nimi, aby wreszcie doprowadzić do unicestwienia cały nasz potępiony gatunek.
Te oba stanowiska wiele miały do czynienia z mocą i siłą. Także z triumfem nad upływem czasu.
— Czy ty nigdy nie doświadczasz takiej pokusy? — zapytałem z bólem w głowie.
Zastanawiałem się, czy Enkil i Akasza słyszą mnie na dole, w kaplicy. Otrząsnął się z zasłuchania i odwrócił ku mnie. Potrząsnął głową.
— Nie. Nawet jeśli wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, że nie ma dla nas miejsca we współczesnym świecie. — Ponownie potrząsnął głową. — Nie. Jestem nieśmiertelny — powiedział. — Prawdziwie nieśmiertelny. Aby być już zupełnie uczciwym, prawdę mówiąc, sam nie wiem, co może mnie teraz zabić, jeśli w ogóle jest to możliwe. Nie o to jednak chodzi. Chcę to kontynuować. Nawet nie myślę o tym. Sam w sobie jestem nie kończącą się świadomością, taką inteligencją, do której tęskniłem od wielu lat jeszcze wtedy, gdy byłem żywym człowiekiem. Jestem też zakochany, zawsze byłem, w wielkim postępie ludzkości. Chcę zobaczyć, co stanie się teraz, kiedy świat raz jeszcze zatoczył koło, aby zakwestionować swych bogów. Nie, nikt nie przekonałby mnie, za nic, do tego, bym zamknął oczy na wieki. Kiwałem głową w zrozumieniu.
— Ja nie cierpię na to, na co ty cierpisz — powiedział. — W świętym gaju w północnej Francji, kiedy uczyniono mnie tym, kim jestem, nie byłem już młody. Od tego czasu jestem samotny. Doświadczyłem niemalże obłąkania, nieopisanej udręki i bólu, nigdy jednak nie byłem nieśmiały i młody. Wielokrotnie już robiłem to, co ty masz jeszcze przed sobą — to, co zmusi cię do odejścia ode mnie już wkrótce.
— Odejścia? Ale ja nie chcę.
— Musisz odejść, Lestat — odrzekł. — Już niedługo, jak powiedziałem. Nie jesteś jeszcze gotów do tego, aby pozostać tu ze mną. To jest jedna z najważniejszych spraw, o której muszę ci powiedzieć. Wysłuchaj tego z taką samą uwagą, z jaką słuchałeś do tej pory.
— Mariuszu, nie mogę sobie wprost wyobrazić mojego wyjazdu teraz. Nie potrafię nawet…
Poczułem nagle złość. Dlaczego sprowadził mnie tutaj? Czy po to, aby mnie stąd wyrzucić? Przypomniałem sobie wszystkie upomnienia, jakie usłyszałem z ust Armanda. Tylko ze starszymi potrafimy się porozumieć i znaleźć wspólny język, nie z tymi, których sami tworzymy. A ja znalazłem Mariusza. To jednak były tylko słowa. Nie dotykały istoty tego, co czułem — strachu przed rozdzieleniem, przed nagłym nieszczęściem.
— Posłuchaj mnie — powiedział łagodnie. — Zanim zostałem porwany przez Galów, prowadziłem wygodne i dobre życie. Po tym jak zabrałem z Egiptu Tych Których Trzeba Ukrywać, znów żyłem w Antiochii jak bogaty Rzymianin. Miałem dom, niewolników, a w dodatku jeszcze miłość Pandory. To dopiero było życie w Antiochii. Bacznie przyglądaliśmy się wszystkiemu, co działo się dookoła. Wiodąc takie życie, posiadłem moc dla innych, już później. Miałem dość sił stać się częścią świata w Wenecji, jak już wiesz. Miałem dość sił, by panować na tej wyspie. Ty, jak wielu, którzy wybierają płomienie ognia czy płomienie śmiertelnego słońca, tak naprawdę nie przeżyłeś swojego życia, nie żyłeś naprawdę.
— Jako młody chłopak zakosztowałeś prawdziwego życia nie dłużej niż pół roku w Paryżu. Jako wampir jesteś włóczęgą, nachodzisz domy ludzi, rzuca cię z miejsca na miejsce. Jeśli chcesz przetrwać, musisz przeżyć choć jedno, ale całe życie, tak szybko, jak tylko możesz. W przeciwnym razie możesz stracić wszystko, popaść w kolejną rozpacz i depresję, zakopać się ponownie w ziemi i już nigdy z niej nie powstać. Albo nawet gorzej jeszcze…
— Nie, chcę przeżyć. Rozumiem — odrzekłem. — A jednak, kiedy zaproponowali mi to w Paryżu, aby został z nimi w teatrze, nie mogłem tego zrobić.
— To nie było właściwe miejsce dla ciebie. Poza tym Teatr Wampirów to wspólnota. To nie jest wcale bardziej świat niż to moje ustronie na wyspie. No i przydarzyło ci się zbyt wiele okropnych rzeczy.
— Czeka na ciebie dzikość Nowego Świata — małe barbarzyńskie miasteczko, które nazywa się Nowy Orlean. To tam możesz wkroczyć w świat jak nigdy dotąd. Możesz tam zamieszkać jako jeden ze śmiertelnych, zupełnie jak podczas podróży z Gabrielą. Nie będzie tam starych wspólnot, które mogłyby cię napastować, nie będzie dzikusów, którzy mogliby ciebie napadać powodowani strachem. A kiedy sam stworzysz innych — a stworzysz, z samotności stworzysz innych — spraw, aby byli ludzcy. Trzymaj ich blisko siebie, jak członków rodziny, a nie jako członków klanu. Musisz zrozumieć wiek, w którym żyjesz, dziesięciolecia przez które przechodzisz, zrozumieć styl mody, która przyozdabia twoje ciało, style architektoniczne budynków, w których spędzasz swój wolny czas, miejsca, w których polujesz. Zrozumieć oznacza czuć przepływ czasu i czuć ból, wiedząc, że wszystko przemija, umiera…
— Oczywiście jesteś po to, aby zatriumfować nad czasem, a nie po to, by przed nim uciekać. Będziesz cierpiał z powodu tajemnicy swej potworności i konieczności zabijania. Być może, aby uspokoić trochę sumienie, spróbujesz na ofiary wybierać sobie jedynie złoczyńców; może nawet ci się to uda, a może nie. Możesz jednak zbliżyć się do życia bardzo blisko, jeśli tylko zamkniesz tę tajemnicę głęboko w sobie. Masz być blisko życia. To samo zresztą kiedyś mówiłeś członkom starego klanu w Paryżu. Jesteś imitacją człowieka.
— Chcę tego, naprawdę chcę tego…
— Rób zatem tak, jak ci radzę. Wieczność jest zaledwie przeżywaniem życia, jednego ludzkiego żywota po drugim. Oczywiście, mogą być długie okresy odwrotu, czasy, w których zapaść możesz w drzemkę, lub tylko przyglądać się światu. Później jednak ponownie wskakujemy do tego strumienia i płyniemy tak długo jak możemy, aż czas albo nieszczęście załamie nas, jak to dzieje się w takich przypadkach z ludźmi.
— Czy zrobisz to raz jeszcze? Opuścisz to odludne miejsce i wskoczysz na powrót w życie, w strumień życia?
— Tak, z całą pewnością. Kiedy nadejdzie właściwy moment. Kiedy świat będzie znów tak interesujący, że nie będę mógł mu się oprzeć. Wtedy ponownie wskoczę na ulice miasta. Przyjmę jakieś imię. Zacznę coś robić.
— Zatem chodź teraz ze mną!
Ach, bolesne echo Armanda i jeszcze tego daremnego błagania Gabrieli, dziesięć lat później.
— To zaproszenie jest bardziej pociągające niż nawet zdajesz sobie z tego sprawę — odpowiedział. — Wyrządziłbym ci jednak niedźwiedzią przysługę, gdybym poszedł z tobą. Pozostanę pomiędzy tobą a światem.
Potrząsnąłem głową i spojrzałem w bok, pełen goryczy.
— Czy chcesz żyć dalej? — zapytał. — Czy też chcesz, by spełniły się przepowiednie Gabrieli?
— Chcę iść dalej — odparłem.
— Zatem musisz odejść — podjął na nowo. — Za sto lat, może nawet wcześniej, spotkamy się znowu. Nie będę już na tej wyspie. Będę musiał zabrać Tych Których Trzeba Ukrywać w inne miejsce. Ale gdziekolwiek ja będę i gdziekolwiek ty będziesz — odnajdę cię. A wtedy to ja będę tym, który nie będzie chciał ciebie opuścić. To ja będę tym, który będzie błagał cię, byś pozostał z nim. Zakocham się w twoim towarzystwie, rozmowach z tobą, już w samym twoim widoku, w twoich siłach życiowych, lekkomyślności i braku wiary we wszystko i cokolwiek — we wszystkich tych przymiotach, które w tobie już teraz kocham zbyt mocno.
Ledwo mogłem tego słuchać, nie załamując się. Chciałem błagać go o to, by pozwolił mi zostać z nim.
— Czy to naprawdę jest absolutnie niemożliwe? — zapytałem. — Mariusz, czy nie możesz podarować mi jednego ze swoich żywotów?
— Całkiem niemożliwe — odparł. — Mogę opowiadać ci bez końca historie, ale one nigdy nie będą prawdziwym życiem.
Uwierz mi, próbowałem już uchronić innych. Nigdy mi się to nie udawało. Nie potrafię nauczyć cię tego, czego może nauczyć jedno przeżyte życie. Nigdy nie powinienem był brać Armanda do siebie w tak młodym wieku. Jego lata szaleństwa i cierpienia są dla mnie nawet teraz pokutą. Wyrządziłeś mu łaskę, wprowadzając go w Paryż tego wieku, ale boję się o niego, bo może być i tak za późno. Wierz mi, Lestat, kiedy mówię ci, że tak właśnie ma być. Musisz sam przeżyć to życie, bowiem ci, którzy są tego pozbawieni, obracają się tylko w kółko w niezadowoleniu, aż wreszcie przeżyją je gdzieś albo giną.
— A co z Gabrielą?
— Gabriela przeżyła już swoje śmiertelne życie, doświadczyła prawie własnej śmierci. Ona ma siłę, by wkroczyć z powrotem w życie, kiedy tylko zechce, albo żyć po wieczne czasy na jego obrzeżach.
— Czy sądzisz, że kiedykolwiek zdecyduje się na powrót do świata?
— Nie wiem — odparł. — Gabriela przeciwstawia się mojemu zrozumieniu rzeczy. Za bardzo przypomina mi Pandorę. Nigdy jej nie rozumiałem. Prawda jest taka, że większość kobiet jest słaba, bez względu na to, czy są śmiertelne, czy nieśmiertelne. Kiedy jednak są silne, są absolutnie nieprzewidywalne.
Pokiwałem głową. Na chwilę zamknąłem oczy. Nie chciałem myśleć o Gabrieli. Gabriela to przeszłość bez względu na to, co tutaj powiedzieliśmy. Nadal też nie mogłem zaakceptować tego, że mam stąd odejść. Wyspa wydawała mi się rajem. Nie sprzeczałem się jednak dłużej. Wiedziałem, że był całkowicie zdecydowany, wiedziałem również, że nie zmuszałby mnie. Pozwoliłby mi zacząć się martwić o mojego śmiertelnego ojca i o to, bym sam przyszedł do niego, oznajmiając mu, że muszę jechać. Pozostało mi jeszcze tylko kilka nocy.
— Tak — odpowiedział cicho. — Jest jeszcze kilka innych spraw, o których mogę ci opowiedzieć.
Otworzyłem oczy. Patrzył na mnie cierpliwie, z czułością. Poczułem do niego miłość tak silną jak kiedyś do Gabrieli. Do oczu zaczęły mi się cisnąć łzy i wiele kosztowało mnie, by je ukryć.
— Wiele nauczyłeś się od Armanda — powiedział silnym i pewnym głosem, jak gdyby próbując pomóc mi w mojej cichej wewnętrznej walce. — Jeszcze więcej nauczyłeś się sam. Są jednak rzeczy, których mógłbym cię nauczyć.
— Tak, proszę — powiedziałem.
— No cóż, po pierwsze — zaczął — moc i siła, które posiadasz, są nadzwyczajne, ale nie możesz oczekiwać, że siła tych, których stworzysz, w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat będzie równa twojej sile czy sile Gabrieli. Twoje drugie dziecko nie będzie miało nawet połowy siły Gabrieli, a następne będą jeszcze słabsze. Krew, którą dałem ci, trochę to zmieni. Jeśli będziesz pił… jeśli spróbujesz krwi Akaszy i Enkila, z czego możesz jednak zrezygnować, to również może proporcje te zmienić. Bez względu jednak na to i tak możesz stworzyć tylko określoną liczbę swych potomków w jednym stuleciu. Będą oni słabi, co wcale nie jest znowu taką złą rzeczą. Zasada starych klanów nie jest wcale głupia w tym, że moc i siła przychodzą z czasem. A poza tym jest jeszcze jedna stara prawda: może się zdarzyć, że stworzysz tytana, ale może być i tak, że stworzysz imbecyla. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje i z jakiej przyczyny.
— Cokolwiek się stanie, stanie się, ale dobieraj swoich towarzyszy z ostrożnością. Wybieraj, ponieważ ich widok ma ci sprawiać przyjemność, ponieważ masz lubić dźwięk ich głosu. Innymi słowy — wybieraj ich dlatego, że będziesz ich kochał. W przeciwnym wypadku nie będziesz w stanie znieść ich towarzystwa przez dłuższy czas.
— Rozumiem — odparłem. — Tworzyć ich, kochając ich.
— Dokładnie tak, kochając ich. I upewnij się, zanim podejmiesz decyzję, że przeżyli już najważniejszą część swojego życia, i nigdy nie powołuj do życia wampira tak młodego jak Armand. To najgorsze przestępstwo wobec naszego gatunku, jakie kiedykolwiek sam popełniłem — zabranie ciała tego młodego chłopca, Armanda.
— Ale przecież nie wiedziałeś, że Dzieci Ciemności przyjdą do ciebie, kiedy to się stało, i rozdzielą cię z nim.
— Nie, fakt pozostaje jednak faktem. Powinienem był poczekać. To samotność doprowadziła mnie do tego. I bezradność Armanda; fakt, że jego śmiertelne życie było całkowicie w moich rękach. Pamiętaj, strzeż się tej siły i mocy, jaką masz nad tymi, którzy umierają. Samotność, która jest w nas, i to poczucie władzy mogą być równie silne jak pragnienie krwi. Gdyby nie było Enkila, nie byłoby prawdopodobnie Akaszy; gdyby nie było Akaszy, nie byłoby wtedy Enkila.
— Tak. Z tego wszystkiego, co powiedziałeś, wygląda na to, że Enkil z zawiścią spogląda na Akaszę. Na to, że Akasza jest tą, która od czasu do czasu…
— Tak, to prawda. — Jego twarz nagle przybrała posępny wyraz, a w oczach pojawił się błysk porozumienia, jakbyśmy wyjawiali szeptem jakieś tajemnice, obawiając się, że ktoś może nas podsłuchać. Zawahał się przez chwilę, jakby zastanawiając się, co powiedzieć. — Kto wie, co Akaszy przyszłoby do głowy, gdyby nie było Enkila, który ją przytrzymuje — zniżył głos. — Dlaczego jednak udaję, że on może mnie usłyszeć? Dlaczego mówię szeptem? Możliwe, że mógłby unicestwić mnie, kiedy tylko przyszłaby mu na to ochota. Być może właśnie ze względu na Akaszę powstrzymuje się przed tym. Z drugiej jednak strony, co stałoby się z nimi, gdyby Enkil mnie wykończył.
— Dlaczego oni pozwolili na to, by ich ciała zostały spalone w świetle słonecznym? — zapytałem.
— Skąd możemy to wiedzieć? Być może wiedzieli, że tak naprawdę wcale im to nie zaszkodzi, że porazi tylko i ukarze tych, którzy byli tego sprawcami. Być może też w stanie, w jakim żyją, bardzo powoli dochodzą do świadomości tego, co dzieje się wokół nich. Nie mieli czasu, by zebrać siły, obudzić się ze swych marzeń i uratować siebie, uchronić przed promieniami słońca. Być może ich ruchy po tym, co się stało — a ruch Akaszy sam miałem okazję obserwować — były tylko możliwe z powodu przebudzenia przez słońce. A teraz, z oczyma szeroko otwartymi, znowu pogrążyli się we śnie. I znowu śnią. I nawet już nie odczuwają pragnienia krwi.
— Co miałeś na myśli, mówiąc… o tym, że sam mogę zdecydować się spróbować ich krwi? — zapytałem. — Jakżeż mógłbym się na to zdecydować?
— To jest coś, o czym musimy pomyśleć obaj — dodał. — I zawsze jeszcze istnieje taka możliwość, że nie pozwolą ci pić swojej krwi.
Wzdrygnąłem się na myśl o tych ramionach wyciągających się w moją stronę i uderzeniu odrzucającym mnie na dwadzieścia stóp albo na kamienną posadzkę.
— Lestat, wyjawiła ci swoje imię — powiedział. — Wydaje mi się, że pozwoli ci pić swoją krew. Jeśli jednak weźmiesz jej krew, staniesz się jeszcze bardziej silny niż jesteś teraz, a twoja zdolność leczenia się z ran jeszcze się poprawi. Już kilka kropel wzmocni cię, ale jeżeli otrzymasz więcej, pełną dawkę,, już prawie nic nie będzie w stanie cię zniszczyć. Musisz jednak być pewny, że chcesz tego.
— Dlaczego nie miałbym tego chcieć? — zapytałem.
— Czy chcesz zostać spalonym na popiół, a mimo to żyć nadal w jednej wielkiej agonii? Czy chcesz zostać pocięty nożami od tysiąckrotnych uderzeń albo być przestrzelony jak sito kulami, a mimo to żyć dalej? Wierz mi, Lestat, to może być straszne. Możesz nawet przeżyć spalenie przez słońce i marzyć już tylko, jak tamci bogowie w Egipcie, o śmierci.
— Czy jednak nie będę leczył ran szybciej?
— Niekoniecznie. W każdym razie nie bez kolejnej domieszki jej krwi po zranieniu. Czas albo krew starszych — tylko te rzeczy leczą. Może się jednak zdarzyć, że będziesz chciał umrzeć, pomyśl o tym. Nie spiesz się z decyzją.
— Co byś ty zrobił na moim miejscu?
— Wypiłbym krew od Tych Których Trzeba Ukrywać, oczywiście. Wypiłbym, aby być silniejszym, więcej — prawie nieśmiertelnym. Błagałbym Akaszę o to na kolanach, a potem poszedłbym w jej ramiona. Łatwo mi jednak to mówić. Nigdy jeszcze nie byłem przez nią uderzony. Nigdy mi tego nie wzbraniała i ja wiem, że chcę żyć zawsze. Przeżyłbym ogień, gdyby się ponownie przytrafił. Przeżyłbym słońce i cały ból cierpienia. Ty jednak wcale nie musisz być pewny, czy wieczność jest tym, czego pragniesz.
— Chcę tego — odparłem. — Mógłbym udawać, że chcę to przemyśleć, udawać, że jestem rozważny i mądry, że muszę to wpierw rozważyć. Ale nie, do diabła z tym. Nie będę się oszukiwał. Wiesz, co chciałbym powiedzieć.
Uśmiechnął się.
— Zatem zanim odejdziesz, pójdziemy do kaplicy i poprosimy ją pokornie i zobaczymy, co powie.
— Czy możesz mi udzielić odpowiedzi na inne pytania? — odezwałem się.
Dał znak ręką, bym pytał.
— Widziałem duchy — zacząłem. — Widziałem zatruwające życie demony, które opisałeś. Widziałem, jak obejmują w posiadanie śmiertelnych i ich siedziby.
— Nie wiem więcej niż ty. Większość duchów wydaje się zaledwie widziadłami nie zdającymi sobie sprawy z tego, że są obserwowane. Nigdy nie rozmawiałem z duchem, żaden z nich nigdy nie odzywał się do mnie. Co do demonów — do starożytnego wyjaśnienia, jakie przedstawił Enkil, mogę dodać to, że wpadają w taką wściekłość, ponieważ nie posiadają materialnego ciała. Są jednak inni nieśmiertelni, którzy są o wiele bardziej interesujący.
— Kim oni są?
— Jest ich przynajmniej dwóch w Europie, którzy nie piją i nigdy nie pili krwi. Mogą spacerować zarówno przy świetle dziennym, jak i w nocy, mają materialne ciało i są bardzo silni. Wyglądają dokładnie tak samo jak ludzie. Jeden był znany w starożytnym Egipcie jako Ramzes Przeklęty, choć trudno mi powiedzieć, czy rzeczywiście był przeklęty. Jego imię znane jest z królewskich pomników. Wiesz, że Egipcjanie często oczerniali imię człowieka czy boga, kiedy chcieli go zabić. Nie wiem, co się z nimi stało. Stare zapiski nic o tym nie mówią.
— Armand mówił coś o tym — odparłem. — Opowiadał, że według legendy Ramzes był starożytnym wampirem.
— Nie, nie był nim. Sam nie wierzyłem w to, co było napisane o nim, dopóki na własne oczy nie zobaczyłem innych. Bali się i uciekali przede mną. Ja też odczuwałem przed nimi strach, ponieważ mogą chodzić po ziemi i nie obawiać się słońca. Są silni i nie mają krwi. Kto wie, co mogą nagle zrobić? Ty jednak możesz żyć przez całe stulecia i nigdy ich nie zobaczyć.
— Ile oni mają lat? Jak długo są na ziemi?
— Są bardzo starzy, prawdopodobnie równie starzy jak ja. Nie wiem tego jednak na pewno. Żyją na ziemi jako zamożni i potężni ludzie. Prawdopodobnie też jest ich więcej i może mają jakieś sposoby rozmnażania się, nie jestem pewien. Pandora powiedziała mi kiedyś, że jest wśród nich i kobieta. Wtedy w ich kwestii nie mogłem w niczym zgodzić się z Pandorą. Pandora twierdziła, że byli kiedyś, tak jak my, wampirami, że żyli znacznie wcześniej i przestali pić krew w tym samym czasie, gdy zaprzestali tego Matka i Ojciec. Nie sądzę jednak, żeby oni byli kiedykolwiek tym, czym my jesteśmy. Są kimś zupełnie innym, są pozbawieni krwi. Ich skóra nie odbija światła tak jak nasza. Przeciwnie, pochłania je. Są tylko odrobinę ciemniejsi niż śmiertelni. Są dość tępi, choć silni. Możesz ich nigdy nie zobaczyć, ale dobrze ci radzę — pilnuj się. Nie wolno ci nigdy zdradzić im miejsca swej kryjówki. Mogą być o wiele bardziej niebezpieczni niż ludzie.
— Czy ludzie rzeczywiście się tak niebezpieczni? Tak łatwo ich przecież oszukać.
— Oczywiście, że są bardzo niebezpieczni. Ludzie mogliby zmieść nas z kuli ziemskiej, gdyby kiedyś poznali fakty nas dotyczące. Mogliby polować na nas za dnia. Nigdy nie lekceważ tej jedynej przewagi, jaką mają nad nami. Raz jeszcze ci przypomnę, że w prawach starego klanu było wiele mądrości, a jedna z nich brzmiała: nigdy, pod żadnym pozorem, nie wolno mówić śmiertelnym o nas i naszych zwyczajach. Nigdy nie mów człowiekowi śmiertelnemu, gdzie kładziesz się do snu, ty czy jakikolwiek inny wampir. Szaleństwem jest sądzić, że można całkowicie podporządkować sobie i kontrolować śmiertelnych.
Zgodziłem się z nim kiwnięciem głowy, choć trudno było mi wyobrazić sobie, że powinienem obawiać się ludzi. Nigdy do tej pory nie odczuwałem przed nimi strachu.
— Nawet spektakle Teatru Wampirów w Paryżu nie przedstawiają ostentacyjnie nawet najprostszych prawd o nas. Publiczność bawi się tylko ludowymi podaniami o wampirach i iluzją. Widzowie są całkowicie ogłupieni.
Zrozumiałem nagle, że to prawda. Przecież Eleni w swoich listach do mnie zawsze ukrywała znaczenie najważniejszych rzeczy i nigdy nie pisała pełnych naszych imion. Coś w tej ustawicznej tajemnicy deprymowało mnie, zawsze tak było. Usiłowałem przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek widziałem jakieś stworzenie pozbawione krwi. Prawda była jednak taka, że mogłem je omyłkowo wziąć za zdziwaczałe wampiry.
— Jeszcze o jednej sprawie powinienem ci powiedzieć — o stworzeniach nadprzyrodzonych — znów odezwał się Mariusz.
— Co takiego?
— Nie jestem tego pewien, ale powiem ci, co myślę. Podejrzewam, że kiedy spalamy się, kiedy zostajemy zniszczeni całkowicie — prawdopodobnie możemy powrócić na ziemię w jakiejś innej formie. Nie mówię teraz o ludziach, o ludzkiej reinkarnacji. Nie wiem nic o przeznaczeniu ludzkich dusz, ale żyjemy wiecznie i wydaje mi się, że wracamy.
— Dlaczego tak sądzisz?
Nie mogłem nie powstrzymać się przed myślą o Nicolasie.
— Z tych samych powodów ludzie mówią o reinkarnacji. Są tacy, którzy twierdzą, że pamiętają swoje inne życie. Przychodzą do nas jako śmiertelni, twierdząc, że wiedzą wszystko o nas, że byli jednymi z nas; proszą jednocześnie o Mroczny Dar. Pandora była jedną z nich. Wiedziała bardzo dużo i nie było wytłumaczenia, skąd to wszystko znała, chyba że wyobraziłaby sobie albo odczytała, sama nawet o tym nie wiedząc, z mojej duszy. To jest rzeczywiście możliwe, że są oni ludźmi, którzy mają zdolność słyszenia pozwalającego im odebrać nasze myśli. Wróćmy jednak do innych nieśmiertelnych. Nie jest ich tak wielu. Gdyby byli wampirami, to z pewnością tymi nielicznymi, którzy uniknęli zniszczenia. Tak więc ci inni prawdopodobnie nie mają odpowiedniej siły, aby powrócić. Albo nie chcą tego. Kto to może wiedzieć. Pandora była przekonana, że umarła, kiedy wystawiono na słońce Ojca i Matkę.
— Dobry Boże, rodzą się znowu jako śmiertelni ludzie i chcą na powrót zostać wampirami?
Mariusz uśmiechnął się.
— Jesteś młody, Lestat. Zastanów się, jak bardzo zaprzeczasz sam sobie. Jak mógłbyś żyć na nowo jako śmiertelny? Pomyśl o tym, kiedy twój wzrok spocznie na twoim śmiertelnym ojcu.
W milczeniu przyznałem mu rację. Tego, co uczyniłem ze śmiertelności w mojej wyobraźni, nie chciałem tak naprawdę porzucić. Chciałem nadal rozpaczać i rozpamiętywać utratę mojej ludzkiej śmiertelności. Wiedziałem też, że moja miłość do śmiertelnych była nierozerwalnie złączona z brakiem obawy i strachu przed nimi.
Mariusz odwrócił wzrok i jeszcze raz oderwał myśli od naszej rozmowy. Doskonałe uosobienie zasłuchania. Po chwili jednak jego twarz z powrotem przybrała wyraz pełen uwagi i zainteresowania.
— Lestat, przed nami jeszcze dwie, trzy wspólne noce — powiedział ze smutkiem w głosie.
— Mariusz — szepnąłem.
Przygryzłem wargi, by powstrzymać się przed wypowiedzeniem słów, które cisnęły mi się na usta. Jedynym moim pocieszeniem był wyraz jego twarzy. Wydawało się teraz, że przybrała zupełnie ludzkie rysy.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo chcę, żebyś został tutaj — powiedział. — Życie jednak czeka na ciebie tam, na zewnątrz, nie tutaj. Kiedy spotkamy się ponownie, opowiem ci więcej, ale to, czego dowiedziałeś się tutaj, wystarczy ci na teraz. Musisz pojechać do Luizjany, zobaczyć się ze swoim ojcem i towarzyszyć mu do końca jego dni, nauczyć się z tego doświadczenia tyle, ile tylko będziesz mógł. Widziałem już legiony całe śmiertelnych starzejących się i umierających. Ty nie widziałeś jeszcze nikogo. Wierz mi jednak, mój młody przyjacielu, że bardzo chcę, być został ze mną. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Obiecuję, że cię odnajdę, kiedy nadejdzie właściwy czas.
— Dlaczego nie mogę po prostu wrócić do ciebie? Dlaczego musisz opuścić to miejsce?
— Już pora — odpowiedział. — Zbyt długo już panowałem nad tym ludźmi. Już wzbudzam podejrzenia, a poza tym Europejczycy zaczynają coraz częściej docierać na te wody. Zanim tu przybyłem, też ukrywałem się w spalonym mieście Pompeje u stóp Wezuwiusza, a śmiertelni, którzy zaczęli się tam kręcić i przekopywać ruiny, zmusili mnie do poszukania sobie nowej kryjówki. Teraz znowu czeka mnie to samo. Muszę znaleźć sobie nową kryjówkę, coś jeszcze bardziej oddalonego od cywilizacji. Prawdę mówiąc, nigdy nie przywiózłbym cię tutaj, gdybym nie planował rychłej przeprowadzki.
— Dlaczego?
— Nie mogę pozwolić sobie na to, byś ty czy ktokolwiek inny znał miejsce schronienia Tych Których Trzeba Ukrywać. To zresztą prowadzi nas do jeszcze jednej ważnej sprawy: obietnicy, którą muszę odebrać od ciebie.
— Czego żądasz? — zapytałem. — Cóż mógłbyś chcieć, co ja mógłbym dać?
— Po prostu: Nigdy nie wolno ci powtórzyć innym tego, co ci tu powiedziałem. Nigdy nie mów o Tych Których Trzeba Ukrywać. Nigdy nie opowiadaj legend o starych bogach. Nigdy nie mów innym, że mnie widziałeś.
Przytaknąłem w powadze. Oczekiwałem tego, ale już teraz wiedziałem, że będzie to dla mnie bardzo trudne.
— Jeśli opowiesz choćby część — dodał — inni będą chcieli wiedzieć wszystko to, co ty wiesz, a z każdym następnym opowiadaniem o Tych Których Trzeba Ukrywać zwiększamy tylko niebezpieczeństwo ich odkrycia.
— Tak — powiedziałem. — Ale legendy, nasze pochodzenie… Co z dziećmi, które stworzę? Czy mogę im powiedzieć?
— Nie. Jak ci powiedziałem — opowiesz część, a skończysz na całości. Poza tym, jeśli ci, których stworzysz, będą dziećmi boga chrześcijańskiego, jeśli będą już zatrute, jak Nicolas, chrześcijańskim pojęciem Grzechu Pierworodnego i winy, to starożytne podania doprowadzą ich tylko do obłąkania i rozczarowania. Dla nich będą to straszne i przerażające legendy, nie do przyjęcia przez ich chrześcijańskie dusze, bo nie wierzą w pogańskich bogów. Trzeba być przygotowanym na ich pytania bez względu na to, jak mogą być naiwne. Słuchaj ich pytań i mów im to, co musisz, aby sprawić, by byli z nich zadowoleni. Jeśli stwierdzisz, że nie potrafisz kłamać, nic im wtedy nie mów. Spróbuj uczynić ich silnymi. Pamiętaj jednak o moich słowach. Stare legendy należą do mnie i tylko ja mogę je opowiadać.
— Co mi zrobisz, jeśli mimo wszystko je opowiem? — zapytałem.
Zaskoczyło go to. Stracił panowanie na dobrą sekundę, ale zaraz roześmiał się.
— Jesteś najbardziej przeklętym stworzeniem, Lestat — wybąkał. — Chodzi o to, że mogę zrobić z tobą absolutnie wszystko, co tylko przyjdzie mi do głowy. Z pewnością wiesz o tym dobrze. Mógłbym zdruzgotać cię stopą, tak jak Akasza zrobiła ze Starszym. Mógłbym podpalić cię samą wolą mojej myśli. Nie chcę jednak wypowiadać takich gróźb. Chcę, żebyś wrócił do mnie. Nie chcę również, by tajemnice te stały się znane. Nie chcę, aby banda nieśmiertelnych znowu napadła na mnie, tak jak to było w Wenecji. Chcę pozostać nie znany dla naszego gatunku. Nie wolno ci więc nigdy — rozmyślnie czy przypadkowo — wysyłać kogokolwiek w poszukiwaniu Tych Których Trzeba Ukrywać czy też Mariusza. Nigdy nie wypowiesz mojego imienia w obecności innych.
— Rozumiem — powiedziałem.
— Naprawdę? — zapytał. — Czy, mimo wszystko, muszę ci przedstawić groźby? Czy muszę ostrzec cię, że moja zemsta może być straszna, a kara, jaką bym ci wymierzył, dosięgłaby także i tych, którym zdradziłeś owe tajemnice? Lestat, zniszczyłem innych naszego gatunku, tych, którzy szukali mnie i przyszli do mnie. Zniszczyłem ich po prostu dlatego, że znali stare legendy i imię Mariusza, że nigdy nie zrezygnowaliby z poszukiwań.
— Daj już spokój. Nie mogę tego znieść — wymamrotałem pod nosem. — Nigdy nie powiem nikomu, nigdy, przysięgam. Obawiam się jednak tego, co może nastąpić, gdy inni odczytają to w moich myślach, w naturalny sposób. Boję się, że mogą odczytać obrazy prosto z mojej głowy. Armand mógłby na pewno.
— Możesz ukryć te obrazy. Przykryć je po prostu innymi, wywoływanymi tylko po to, aby spowodować zamieszanie. Możesz zamknąć swoje myśli przed innymi. Tę zdolność już posiadłeś. Skończmy już jednak z tymi groźbami i upomnieniami. Pamiętaj, że cię kocham.
Przez chwilę nie odpowiadałem. Myślami wybiegałem już do przodu, ku wszelkiego rodzaju zakazanym możliwościom. Wreszcie wyraziłem to słowami:
— Mariusz, czy ty nigdy nie odczuwałeś pragnienia, aby wszystkim opowiedzieć o tym, co wiesz, ujawnić to całemu światu naszego gatunku, przyciągnąć ich wszystkich razem?
— Dobry Boże, nie, Lestat. Dlaczego miałbym to robić? — wydawał się naprawdę zaskoczony.
— Abyśmy mogli poznać nasze legendy i wreszcie zastanowić się nad zagadkami naszej historii, tak jak to czynią ludzie. Abyśmy mogli dzielić się naszymi historiami i dzielić naszą moc.
— I połączyć się, jak to zrobiły Dzieci Ciemności, przeciwko człowiekowi?
— Nie… nie o to mi chodzi.
— Lestat, w wieczności, prawdę mówiąc, wspólnoty wcale nie są czymś częstym. Większość wampirów to samotnicy, nieufni i podejrzliwi. Wcale nie kochają się nawzajem. Mają nie więcej niż jednego, dwóch dobranych, stałych towarzyszy, a i to tylko od czasu do czasu. Pilnują dobrze swych terenów łowieckich i swej samotności, tak jak i ja. Nie chcieliby zbiegać się razem, a gdyby już do tego doszło, gdyby pokonali złośliwości i podejrzliwości, które ich dzielą, ich zgromadzenie skończyłoby się straszliwą bitwą o przodowanie, tak jak te, o których mówiła mi Akasza, tysiące lat temu. Jesteśmy przecież stworzeniami zła. Jesteśmy zabójcami. Ci, którzy łączą się razem na tej ziemi, są śmiertelni, a łączą się zwykle dla jakiejś dobrej sprawy.
Przyznałem mu rację, zawstydzony tym, jak bardzo podekscytowałem się tą myślą, zawstydzony całą moją słabością i impulsywnością. A jednak jakieś inne królestwo nowych możliwości już obsesyjnie dręczyło mój umysł.
— A co z ludźmi śmiertelnymi, Mariusz? Czy nigdy nie chciałeś ujawnić się im, opowiedzieć całej historii?
Jeszcze raz wydał się naprawdę zaskoczony i zdumiony samym pomysłem.
— Czy nigdy nie chciałeś, aby świat wiedział o nas, na dobre czy na złe. Czy zawsze sądziłeś, że lepiej jest żyć w sekrecie?
Na moment spuścił wzrok i oparł podbródek o zwiniętą w pięść dłoń. Po raz pierwszy odczułem kontakt z obrazami, które wypływały z niego. Poczułem, że pozwala mi na to, ponieważ nie był pewny swojej odpowiedzi. Jego umysł przywoływał wspomnienia tak silne, że moja moc wydawała się przy nim niemal krucha. Przypominał sobie czasy, kiedy Rzym panował jeszcze nad światem, a on był nieśmiertelny jeszcze w wieku normalnego ludzkiego żywota.
— Pamiętasz, że chciałeś im wszystko powiedzieć — rzekłem. — Ujawnić to, tę potworną tajemnicę?
— Być może — odparł. — Na samym początku, pamiętam, odczuwałem rozpaczliwą potrzebę zakomunikowania o tym.
— Tak, zakomunikowania — powtórzyłem, smakując to słowo. Przypomniałem sobie jak to dawno temu, tamtej nocy na scenie, przeraziłem paryską publiczność.
— Tak było jednak w mrocznych początkach — powiedział wolno. Oczy miał zamknięte, jakby pogrążył się w przeglądzie dawnych stuleci. — To byłoby czyste szaleństwo. Gdyby ludzkość naprawdę zdała sobie sprawę z naszego istnienia, oznaczałoby to dla nas koniec. Ja nie chcę zostać zniszczony. Takie niebezpieczeństwa i nieszczęścia nie interesują mnie.
Nic nie powiedziałem.
— Nie czujesz chyba w sobie pragnienia, aby to wszystko ujawnić? — powiedział do mnie prawie uspokajająco.
Ależ tak właśnie jest — pomyślałem. Poczułem jego palce na mojej dłoni. Patrzyłem dalej na moją niedawną przeszłość — na teatr i moje baśniowe fantazje. Poczułem się sparaliżowany ogarniającym mnie smutkiem.
— To, co czujesz, to jest samotność i poczucie potworności — powiedział nagle. — Jesteś impulsywny i buntowniczy.
— Prawda.
— Ale jaki sens miałoby ujawnienie czegokolwiek? Nikt nie potrafi wybaczyć. Nikt nie umie pokutować. To dziecięca iluzja myśleć w ten sposób. Ujawnij się, a będziesz zniszczony. Dziki Ogród połknąłby twoje resztki w czystej żywotności i milczeniu. Gdzie jest sprawiedliwość i zrozumienie?
Przytaknąłem.
Poczułem lekki dotyk jego dłoni na swojej ręce. Wstał wolno i wyprostował się.
— Już późno — powiedział łagodnie. Jego wzrok był łagodny od współczucia. — Dość już rozmawialiśmy. Poza tym muszę zejść na dół do moich ludzi. Są jakieś kłopoty w sąsiedniej wiosce, czego zresztą obawiałem się. Zajmie to trochę czasu, resztę tego, który mamy do brzasku, a potem jeszcze trochę jutro wieczorem. Niewykluczone, że będziemy mogli porozmawiać dopiero jutro o północy.
Znów go coś rozproszyło. Pochylił głowę i słuchał.
— Tak, muszę iść — powtórzył.
Objęliśmy się.
Choć chciałem pójść z nim i zobaczyć, co wydarzyło się w wiosce i jak poradzi sobie z kłopotami — w tym samym stopniu pragnąłem wrócić do swoich pokojów, spojrzeć na morze i wreszcie zasnąć.
— Będziesz głodny, kiedy się obudzisz. Przygotuję dla ciebie ofiarę. Czekaj cierpliwie, aż przyjdę.
— Tak, oczywiście…
— A kiedy będziesz czekał na mnie jutro — dodał — czuj się jak u siebie w domu. Stare zapiski są w bibliotecznych gablotach. Możesz je przejrzeć. Przejdź się po pokojach. Nie wolno ci tylko zbliżać się do sanktuarium Tych Których Trzeba Ukrywać. Nie wolno ci samemu schodzić po schodach.
Kiwnąłem potakująco głową. Chciałem go jeszcze zapytać, kiedy on sam będzie polował? Kiedy będzie pił krew? Jego krew podtrzymywała mnie chyba przez dwie noce, może dłużej. Czyja krew podtrzymywała jego? Czy zapoluje teraz? Podejrzewałem, że nie potrzebuje już krwi w takim stopniu, w jakim, ja jej potrzebowałem, że tak jak Ci Których Trzeba Ukrywać, nie musi już tyle pić. Chciałem rozpaczliwie dowiedzieć się, czy to rzeczywiście prawda.
On już jednak wychodził. Z całą pewnością wzywała go wioska. Wyszedł na taras, a potem zniknął. Przez chwilę pomyślałem, że poszedł na prawo albo na lewo zaraz za drzwiami. Potem jednak podszedłem do drzwi i ujrzałem, że taras był pusty. Przy balustradzie spojrzałem w dół. Ujrzałem kolorową plamkę jego surduta na tle skał, daleko pod sobą.
A więc wszyscy możemy tego oczekiwać, pomyślałem, że nie będziemy potrzebować krwi, że nasze twarze stopniowo stracą ludzki wygląd, że możemy przesuwać przedmioty siłą woli, że prawie możemy latać. A którejś nocy, za tysiące lat, będziemy może siedzieli w zupełnym milczeniu, jak Ci Których Trzeba Ukrywać? Jakże często dzisiejszej nocy Mariusz wyglądał jak oni? Jak długo potrafił siedzieć tutaj bez ruchu, kiedy nie było wokół nikogo? I co znaczyłoby dla niego pół wieku, czas jednego ludzkiego życia?
Odwróciłem się i poszedłem do komnaty sypialnej, którą mi ofiarowano. Usiadłem i patrzyłem na morze i w niebo, aż zaczęło robić się jasno. Kiedy otworzyłem sarkofag, ujrzałem w nim ścięte kwiaty. Założyłem złotą maskę i rękawice i położyłem się w kamiennej trumnie. Zamykając oczy, czułem jeszcze zapach kwiatów.
Kiedy otworzyłem oczy, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Opanował mnie całkowicie i obsesyjnie, że prawie nie zdawałem sobie sprawy z pragnienia krwi, które odczuwałem po przebudzeniu i bólu w żyłach.
— Próżność — szepnąłem do siebie. W myśli tej było jednak nęcące piękno. Nie, zapomnij o tym, Mariusz powiedział przecież, abyś trzymał się z dala od sanktuarium, a poza tym wróci o północy i wtedy sam możesz mu o tym powiedzieć. A on może… co? Smutno pokiwałem głową.
Wszedłem na pokoje, a wszystko było takie same jak poprzedniej nocy. Zapalono świece w lichtarzach, okna były otwarte. Znów ujrzałem spektakl zachodzącego słońca. Wydawało mi się niemożliwe, że już niedługo będę musiał opuścić to miejsce i że nigdy tu nie wrócę, że on sam zostawi tak wspaniałe i nadzwyczajne miejsce.
Ogarnął mnie smutek i przygnębienie. I wtedy znowu przyszła ta myśl — aby zrobić to nie w jego obecności, ale tajemnie, po cichu.
Nie, nie rób tego. Nic z tego dobrego nie wyjdzie. I tak nic się nie stanie, kiedy to zrobisz. Ale, jeśli tak ma właśnie być, dlaczego nie spróbować. Dlaczego nie zrobić tego teraz.
Chodziłem w kółko po pałacu, przez bibliotekę, galerię i salę pełną ptaków i małpek, i dalej jeszcze, do pomieszczeń, w których wcześniej nie byłem.
Cały czas ta myśl kołatała mi się w głowie. W dodatku zaczęło mi dokuczać pragnienie, sprawiając, że stałem się nieco bardziej impulsywny, nieco bardziej niespokojny i nieco mniej zdolny do zastanawiania się nad tym wszystkim, o czym opowiedział mi Mariusz.
Z pewnością nie było go w domu. Przeszedłem przez wszystkie sale i pokoje. Miejsce, gdzie spał, pozostawało dla mnie nadal tajemnicą. Byłem pewien, że dom na pewno ma sekretne wejścia i wyjścia, o których nie miałem pojęcia. Drzwi prowadzące na schody do sanktuarium odnalazłem jednak bez problemu. W dodatku nie były zamknięte na klucz. Zatrzymałem się w wyklejonej tapetą sali, wypełnionej wypolerowanymi na wysoki połysk meblami. Spojrzałem na zegar. Dopiero siódma wieczorem, pięć godzin do jego przyjścia. Pięć godzin palącego mnie od wewnątrz pragnienia. I ta myśl… ta myśl.
Nie zdecydowałem się na ten krok. Po prostu odwróciłem się plecami do zegara i zacząłem iść z powrotem do swojego pokoju. Wiedziałem, że setki innych przede mną przechodziły to samo. Nie. Po prostu chcę to zrobić, nawet jeśli nic się nie stanie, co właśnie będzie pewnie wynikiem mojego działania. Po prostu chcę tam zejść sam i zrobić to. Być może ma to coś wspólnego z Nickim. Nie wiem. Nie wiem!
Wróciłem do swojego pokoju i w żarzącym się świetle, dochodzącym od strony morza, otwarłem futerał i spojrzałem na skrzypce Stradivariusa. Oczywiście nie wiedziałem, jak się na nich gra, ale my, wampiry, jesteśmy doskonałymi imitatorami. Jak powiedział Mariusz, posiadamy dar nadzwyczajnej koncentracji i wszechmocne zdolności. Widziałem przecież, jak Nicki robił to wiele razy. Zacisnąłem palce na smyczku i pociągnąłem po włosiu kawałkiem żywicy, dokładnie tak samo, jak on to robił. Zaledwie dwie noce temu nie przyszłoby mi nawet do głowy dotknąć tego instrumentu. Słuchanie go byłoby tylko czystym bólem. Teraz wyciągnąłem go z futerału i przeniosłem przez dom, tak jak ongiś niosłem Nickiego przez Teatr Wampirów. Przyspieszyłem kroku w kierunku drzwi do sekretnych schodów. Jakby przyciągały mnie do siebie jakąś magiczną siłą, jakbym sam był już pozbawiony woli. Teraz Mariusz nie liczył się. Nic się nie liczyło poza tym, aby zejść w dół po wilgotnych, wąskich schodach, coraz szybciej i szybciej, mijając kamienne okienka, do których dochodziły chmurki rozpryskujących się poniżej fal i w których majaczyło wieczne światło.
Moje zaślepienie stało się tak silne, tak całkowite, że nagle zatrzymałem się, próbując rozstrzygnąć, czy rzeczywiście pochodzi ode mnie. Głupia myśl. Któżby mógł włożyć mi coś takiego do głowy? Ci Których Trzeba Ukrywać? Teraz to już z pewnością była próżność, a poza tym — czy oni wiedzieli, czym był ten dziwny, delikatny instrument? Wydawał z siebie dźwięk, przyznacie, jakiego nikt nigdy nie słyszał w świecie starożytnym, dźwięk tak ludzki i tak silnie oddziaływający, że ludzie uważali, iż skrzypce są dziełem szatana, a najdoskonalszych wirtuozów oskarżali o konszachty z diabłem.
Byłem zmieszany, szumiało mi w głowie.
Jak to się stało, że zaszedłem tak daleko, a nie przypomniałem sobie, że drzwi były zaryglowane od środka? Dajcie mi jeszcze pięćset lat, a być może mógłbym je otworzyć, jednak nie teraz.
A jednak zszedłem na sam koniec schodów. Myśli tłukły się w mojej głowie. Byłem jak w ogniu, a pragnienie pogarszało jeszcze mój stan. Kiedy wyszedłem zza ostatniego zakrętu schodów, zobaczyłem, że drzwi do kaplicy były szeroko otwarte. Światło lamp wylewało się na zewnątrz. Zapach kwiatów i kadzideł stał się nagle tak zniewalający, że poczułem nagle suchość w gardle. Przesunąłem się bliżej, trzymając skrzypce w obu dłoniach i przyciskając je do piersi. Drzwi do sanktuarium były otwarte. Tam właśnie siedzieli. Ktoś przyniósł im jeszcze więcej kwiatów. Ktoś rozłożył kadzidła na złotych talerzach.
Przystanąłem tuż za progiem kaplicy i spojrzałem w ich twarze. Wydawało mi się, że spoglądali prosto na mnie. Tak bardzo biali, że nie mogłem wyobrazić sobie ich brązowych, i wydawało się, że tak twardzi jak diamenty, które ich zdobiły. Bransoletka w kształcie węża na jej ręku powyżej łokcia. Ułożony warstwami naszyjnik na piersiach. Maleńki fragment ciała wynurzający się z czystej bawełnianej koszuli, którą on miał na sobie. Jej twarz była węższa od jego twarzy, nos troszeczkę dłuższy. Z kolei jego oczy były nieco dłuższe, fałdki skóry określały je nieco grubiej. Ich długie włosy były mniej więcej takie same.
Oddychałem z trudem. Poczułem się nagle słaby. Pozwoliłem, aby zapach kwiatów i kadzideł wypełnił moje płuca. Światło lamp migotało tysiącem maleńkich złotych punkcików na otaczających nas freskach i malowidłach ściennych. Zerknąłem na skrzypce i próbowałem przypomnieć sobie mój zamiar. Przebiegłem palcami po drewnie, zastanawiając się, jak też instrument wyglądał w ich oczach. Przyciszonym głosem wytłumaczyłem, co to jest. Powiedziałem też, że chcę, aby oni wysłuchali jego dźwięków, że wprawdzie nie umiem na nim grać, ale chcę dla nich spróbować. Mówiłem dostatecznie cicho, aby siebie nie słyszeć, ale zarazem dostatecznie wyraźnie, aby oni mnie słyszeli, jeśli tylko zechcą zwrócić na mnie uwagę.
Uniosłem skrzypce do ramienia, przytknąłem do podbródka i chwyciłem smyczek. Przymknąłem oczy i przypomniałem sobie muzykę Nickiego, sposób, w jaki poruszało się jego ciało wraz z instrumentem. Zobaczyłem, jak jego palce zaciskały się z mocą na strunach, jak pozwalał, by to, co chciał wyrazić, przechodziło prosto z jego duszy na palce.
Rzuciłem się do gry. Muzyka nagle uniosła się ku sklepieniu i opadła na nas, gdy moje palce zaczęły tańczyć po strunach. To była pieśń. Potrafiłem ją zagrać. Dźwięki były czyste i bogate. Odbijały się od bliskich ścian rezonującą mocą, stawały się płaczliwe, błagalne, takie, jakie tylko skrzypce mogą wydać z siebie. Muzyka poniosła mnie, zacząłem przechylać się do przodu i do tyłu, zapominając o Nickim, zapominając o wszystkim. Miałem tylko świadomość, że moje palce wpijały się w skrzypce, że oto muzyka wypływa ze mnie, unosi się i zalewa salkę swymi coraz to głośniejszymi tonami, gdy coraz bardziej zafascynowany pochylam się nad instrumentem, szaleńczo przesuwając smyczkiem po strunach.
Zacząłem również śpiewać, najpierw mruczeć, potem już głośno śpiewać, aż całe złoto znajdujące się w pokoju zamieniło się w jedną bezkształtną plamę. Sądziłem, że mój śpiew stał się głośniejszy, w niewytłumaczalnym stopniu głośny, o czystych, wysokich tonach, których, wiedziałem o tym, sam nie mógłbym nigdy osiągnąć. A jednak tak właśnie śpiewałem, czystym i pięknym głosem, pewnie i niezmiennie, nawet jeszcze głośniej, aż zacząłem ranić sobie uszy. Zacząłem grać jeszcze bardziej szaleńczo. Słyszałem swój przyspieszony oddech i zdałem sobie nagle sprawę, że nie jestem jedynym, który śpiewa tak głośnym i wysokim tonem!
Czułem, że za chwilę krew zacznie płynąć mi z uszu, jeżeli ten wysoki dźwięk potrwa dłużej. To nie ja śpiewałem tak wysoko! Nie przestając grać muzyki, nie poddając się bólowi, który rozsadzał mi czaszkę, spojrzałem przed siebie i ujrzałem, że Akasza najpierw wstała, a potem z oczyma szeroko otwartymi ułożyła usta w doskonały okrąg. Dźwięk pochodził od niej. To ona wydawała z siebie ten dźwięk. Z wyciągniętymi rękoma zaczęła schodzić ze schodów sanktuarium — niszy w moim kierunku, a wysoki ton dalej ranił bębenki moich uszu niczym stalowe ostrze.
Przestałem postrzegać, co działo się wokół. Usłyszałem tylko jak skrzypce uderzają o kamienną posadzkę, poczułem, że moje dłonie unoszą się do uszu i zasłaniają je. Krzyczałem, ale ten dźwięk pochłaniał mój krzyk.
— Przestań, przestań! — wrzeszczałem.
Znowu zrobiło się jasno od światła, a ona znalazła się tuż przede mną. Wyciągała do mnie ręce.
— Mariusz!
Odwróciłem się i zacząłem biec w kierunku drzwi. Te zamknęły się jednak gwałtownie przede mną, uderzając mnie w głowę tak silnie, że upadłem na kolana. Przeszywany wysokim tonem jej głosu zacząłem szlochać.
— Mariuszu, Mariuszu, Mariuszu!
Odwróciłem się i ujrzałem jej stopę druzgocącą skrzypce na kawałki. Wysoki ton jej śpiewu zelżał jednak. Zanikał.
Wreszcie zapadła cisza. Ogłuszony, nie słyszałem własnych wezwań Mariusza, których nie przestałem wyrzucać z siebie. Próbowałem się podnieść. Dzwoniąca w uszach cisza. Była tuż przy mnie. Jej ciemne łuki brwi nieznacznie zbliżyły się do siebie. W badawczym spojrzeniu jej oczu widać było udrękę. Bladoróżowe usta rozchyliły się, ukazując kły.
— Pomóż mi, pomóż mi Mariuszu, pomóż mi.
Zacząłem się jąkać, niezdolny nawet do usłyszenia tego, co sam mówię. Poczułem nagle, że jej dłoń obejmuje delikatnie od tyłu moją głowę. W tej samej chwili poczułem jej szyję podsuniętą pod moje zęby.
Nie wahałem się. Nie myślałem już o dłoniach, które zamknęły się wokół mnie i które mogły z łatwością zmiażdżyć mnie w jednej sekundzie. Wbiłem zęby w skórę jak w krystaliczną lodowatą skorupę; krew popłynęła momentalnie, prosto w usta.
Och tak, tak… tak. Zarzuciłem rękę na jej lewe ramię, przylgnąłem do niej całym jestestwem i nie miało żadnego znaczenia, że była twardsza od marmuru, że była właśnie taka, jaką miała być. Była doskonała, była moją Matką, moją kochanką, moją wszechmocną. Krew penetrowała każdą pulsującą cząsteczkę we mnie nitkami swej palącej pajęczyny. Jej usta przylgnęły do mojego gardła. Całowała mnie, całowała tętnicę, przez którą tak gwałtownie płynęła jej krew. Rozchylała usta, by zanurzyć je w niej, a ja przyssałem się do jej krwi całą swoją mocą, ssąc i czując na podniebieniu strumień gorącej krwi, wypełniającej mnie powoli całego. Poczułem nagle poza wszelką wątpliwością, że jej kły wbijają się w moją szyję.
Z każdego najodleglejszego zakątka naczyń krwionośnych moja krew zaczęła nagle płynąć z powrotem do niej, w tym samym czasie, kiedy ja pochłaniałem jej krew. Widziałem i czułem to drżące, boskie koło. Nic innego teraz nie istniało, tylko nasze usta, przywarte do naszych gardeł i bezlitosny, nieubłagany, pulsujący strumień naszej krwi. Nie było marzeń, nie było wizji, było tylko to, cudowne, ogłuszające i ogrzewające. I nic już nie liczyło się, absolutnie nic poza tym, że to nigdy się już nie skończy. Świat wszystkich rzeczy wypełniła przestrzeń.
I nagle jakiś okropny dźwięk, jakby odgłos rozłupywania kamienia, jakby dźwięk głazu ciągnionego po podłodze. Mariusz wraca. Nie, Mariuszu, nie wracaj. Wróć tam, skąd przyszedłeś. Nie rozdzielaj nas.
Nie był to jednak Mariusz, to nie on wydawał z siebie ten straszny głos, to nie on niszczył wszystko. To nie on chwycił nagle moje włosy i oderwał mnie od niej, aż krew trysnęła z moich ust. To był Enkil. Jego mocarne dłonie schwyciły mnie mocno za głowę.
Krew popłynęła mi z ust po podbródku. Ujrzałem przerażoną twarz Akaszy. Zobaczyłem, jak wyciąga w jego stronę ręce. Jej oczy płonęły najzwyczajniejszym gniewem, błyszczące białe ręce i nogi ożywiły się nagle, gdy chwyciła za ręce przytrzymujące w uścisku moją głowę. Usłyszałem jej głos, wrzask coraz głośniejszy nawet od tonu jej śpiewu. Krew spływała strużkami z kącików jej ust.
Ten dźwięk odebrał mi obraz i możliwość słyszenia. Ogarnęła mnie ciemność milionami maleńkich cząstek. Moja czaszka miała rozpaść się lada moment. Siłą zmusił mnie do przyklęknięcia. Pochylił mnie i nagle ujrzałem dokładnie jego twarz. Była bez wyrazu, jedynie napięcie mięśni zdradzało jakieś życie w tym kolosie. Mimo ogłuszającego krzyku Akaszy dotarło do mnie, że drzwi dudnią od uderzeń pięści Mariusza. Jego krzyki były równie głośne jak jej.
Od tego krzyku krew wypływała z moich uszu. Bezgłośnie poruszałem wargami. Kamienny uścisk, w których znajdowała się moja głowa, nagle zelżał. Poczułem, że osuwam się na posadzkę. Rozciągnąłem się jak długi i w tej samej chwili poczułem chłodny nacisk jego stopy na moje piersi. W jednej sekundzie mógłby zdruzgotać mi serce. Akasza krzycząc jeszcze przenikliwiej, przywarła do niego, zarzucając mu ręce wokół szyi. Patrzył na jej ściągnięte brwi i rozwichrzone włosy.
W końcu Mariusz, przez drzwi, przebijając się przez ścianę jej krzyków, przemówił mu do rozsądku.
Zabij go, Enkil, a odbiorę ci ją na zawsze, zabiorę ją daleko od ciebie, a ona sama mi w tym pomoże! Przyrzekam ci!
Nagła cisza. Ciepło krwi spływającej po szyi.
Odsunęła się na bok, spojrzała w tamtą stronę i drzwi otworzyły się, gwałtownie uderzając w kamienną ścianę. W jednej chwili Mariusz był już nade mną i chwycił Enkila za ramiona. Ten zdawał się niezdolny do wykonania ruchu. Jego stopa zsunęła się ze mnie. Mariusz wypowiadał słowa, które mogłem słyszeć tylko jako myśli:
— Wyjdź, Lestat. Uciekaj!
Z trudem usiadłem i zobaczyłem, że Mariusz odprowadzał ich wolno w kierunku sanktuarium. Widziałem też, że wzrok obojga nie był skierowany do przodu, lecz na niego. Akasza zaciskała ramię Enkila. Ich oblicza znowu przybrały nieprzenikniony wyraz, wydawały się apatyczne, obojętne i przypominały maski śmierci.
— Lestat, uciekaj! — powtórzył Mariusz.
Natychmiast posłuchałem.
Znajdowałem się w najodleglejszym miejscu tarasu, kiedy wreszcie do rzęsiście oświetlonego salonu wszedł Mariusz. Moje żyły płonęły żarem, który zdawał się mieć swoje własne życie. Widziałem daleko dalej niż do majaczących w mrocznym świetle kształtów wysp. Słyszałem, jak dziób statku pruł fale wzdłuż odległego stąd wybrzeża jednej z wysp. Mogłem jedynie myśleć o tym, że jeśli Enkil zjawi się tu, aby mnie dopaść ponownie, będę mógł ratować się skokiem przez balustradę. Mógłbym skoczyć do morza i dopłynąć. Nadal jeszcze czułem uścisk jego dłoni na mojej głowie, a ciężar jego stopy na moich piersiach.
Stałem oparty o balustradę i drżałem na całym ciele. Na dłoniach miałem jeszcze krew od ran na twarzy, które zresztą zdążyły już całkowicie się zaleczyć.
— Przepraszam, przepraszam, że to zrobiłem — odezwałem się, jak tylko Mariusz wyszedł z salonu na taras. — Nie wiem, dlaczego tak postąpiłem. Nie powinienem był tego robić. Przepraszam, Mariuszu, przepraszam. Nigdy już nie postąpię wbrew twojej woli. Przysięgam!
Stał z założonymi rękoma i spoglądał na mnie groźnie.
— Lestat, co ci powiedziałem zeszłej nocy? — zapytał. — Jesteś najbardziej przeklętym stworzeniem!
— Mariuszu, wybacz mi. Proszę cię, wybacz mi. Nie przypuszczałem, że cokolwiek się wydarzy. Byłem pewny, że nic się nie stanie.
Gestem ręki dał mi znać, abym przestał mówić, a następnie skinął w kierunku skał. Przeskoczył balustradę pierwszy. Poszedłem za nim, zaskoczony łatwością, z jaką mi to przyszło, zbyt jednak jeszcze oszołomiony, aby zwracać większą uwagę na takie rzeczy. Jej obecność była jeszcze wokół mnie niby aromat, woń, tyle że ona nie miała żadnego zapachu poza zapachem kadzideł i kwiatów, które musiały wniknąć w jej białą skórę. Jak zadziwiająco delikatną zdawała się być pomimo całej swojej twardości i surowości.
Schodziliśmy po śliskich głazach, aż dotarliśmy do plaży. Szliśmy bez słowa, w milczeniu spoglądając na śnieżnobiałą pianę fal rozbryzgujących się poniżej skały albo sunących ku nam po gładkim, zbitym piasku plaży. Czułem samotność, która zawsze wywołuje we mnie wyjący wiatr. Uspokajałem się jednak coraz bardziej, a jednocześnie byłem coraz bardziej podniecony i nieszczęśliwy.
Mariusz objął mnie ramieniem w taki sam sposób, w jaki czyniła to Gabriela. Nie zwracałem żadnej uwagi na to, dokąd idziemy. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że doszliśmy do małej zatoczki, na wodach której kołysała się zakotwiczona łódź z tylko jedną parą wioseł.
Kiedy zatrzymaliśmy się, powtórzyłem znowu:
— Przykro mi, że to zrobiłem! Przyrzekam, naprawdę. Nie wierzyłem, że…
— Nie mów mi, że żałujesz — odezwał się cicho Mariusz. — Wcale ci nie jest przykro, że to wszystko się wydarzyło i że ty byłeś tego przyczyną, zwłaszcza teraz, kiedy jesteś już bezpieczny, a nie leżysz zgnieciony jak skorupa jajka na posadzce kaplicy.
— Nie w tym rzecz — odparłem.
Zacząłem płakać. Wyciągnąłem chusteczkę, przepiękny ekwipunek osiemnastowiecznego dżentelmena, i wytarłem krew z twarzy. Czułem niemal, jak mnie obejmuje, czułem jej krew, jego dłonie. Cała sytuacja zdawała się teraz odtwarzać na nowo. Gdyby Mariusz nie przyszedł w porę…
— Mariusz, co właściwie się wydarzyło? Co widziałeś?
— Wolałbym, abym odstąpił od tego przesłuchania — odpowiedział zmęczonym głosem Mariusz. — Szaleństwem jest mówić czy myśleć o czymś, co może spowodować jeszcze większy niepokój w twoim umyśle.
Teraz naprawdę wyglądał na wściekłego. Odwrócił się do mnie plecami.
Jakżeż jednak mogłem o tym nie myśleć? Żałowałem, że nie mogę otworzyć głowy i po prostu wyjąć z niej wszelkie myśli o tym. One przepływały przeze mnie jak jej krew. W jej ciele zamknięta była dusza, żądza, apetyt, płonące duchowe jestestwo, którego żar przeszedł przeze mnie.
Enkil. Nienawidziłem go. Chciałem go zniszczyć. Moja myśl skupiła się na wszelkiego rodzaju szalonych pomysłach jego zniszczenia bez narażania nas na niebezpieczeństwo.
To jednak nie miało większego sensu. Gdyby demony nie wniknęły w niego…
— Przestań, młodziku! — nie wytrzymał Mariusz.
Zacząłem znowu płakać. Czułem to miejsce na szyi, gdzie dotknęły mnie jej usta; oblizałem wargi i na nowo spróbowałem jej krwi. Spojrzałem na rozsiane nad nami gwiazdy i owe wieczne i dobrotliwe rzeczy wydawały mi się groźne i bezsensowne. Poczułem, że krzyk zaczyna niebezpiecznie narastać w mojej krtani. Działanie jej krwi nie zaczęło się zmniejszać. Pierwsza jasna wizja mętniała, a moje kończyny stawały się na powrót już tylko moimi kończynami. Były silniejsze, to prawda, ale magia zaniknęła. Magia zostawiła tylko coś silniejszego niż wspomnienie o zamkniętym obiegu krwi, który wytworzył się między nami.
— Mariusz, co się stało?! — wykrzyknąłem, próbując przekrzyczeć wiatr. — Nie złość się na mnie, nie odwracaj się ode mnie. Nie mogę…
— Cii…, Lestat — odparł. Odwrócił się i ujął mnie za rękę. — Nie przejmuj się moją złością — dodał. — To jest nieważne i tu nie chodzi o ciebie. Daj mi trochę więcej czasu, abym mógł dojść do siebie.
— Czy widziałeś, co zaszło między mną a nią?
Spoglądał w morze. Woda zdawała się doskonale ciemna, a piana idealnie biała.
— Tak, widziałem — odparł.
— Zabrałem ze sobą skrzypce i chciałem zagrać na nich. Myślałem…
— Tak, wiem, oczywiście…
— …że muzyka poruszy ich, szczególnie taka muzyka, tak nienaturalnie brzmiąca muzyka; wiesz, do czego zdolne są skrzypce…
— Tak.
— Mariusz, ona dała mi… ona… wzięła moją…
— Wiem.
— To on ją tam przetrzymuje! On ją więzi!
— Lestat, błagam cię… — Uśmiechał się smutno, zmęczony.
— Uwięź go, Mariusz, w taki sam sposób, w jaki uczynili to oni, a wypuść ją!
— Marzysz, moje dziecko — powiedział. — Marzysz.
Odwrócił się i wstał. Gestem ręki dał mi znać, abym zostawił go samego. Podszedł do mokrej ławki i pozwolił, by woda chlupała wokół jego stóp, gdy spacerował po brzegu w tę i z powrotem.
Próbowałem się znowu uspokoić. Wydawało mi się zupełnie nierealne, że byłem jeszcze gdziekolwiek poza wyspą, że świat ludzi śmiertelnych w ogóle gdzieś istniał, że ta dziwna tragedia i groźba Tych Których Trzeba Ukrywać zupełnie nie były znane poza obszarem tych mokrych i błyszczących skał.
Wreszcie Mariusz podszedł ponownie do mnie.
— Posłuchaj mnie — powiedział. — Na zachód od tego miejsca jest wyspa, która nie znajduje się pod moją ochroną, a w północnej jej części jest stare greckie miasto, gdzie tawerny portowe otwarte są całą noc. Popłyń tam teraz łódką. Zapomnij o tym, co się tutaj stało. Sprawdź swoje nowe siły, które od niej otrzymałeś. Spróbuj jednak nie myśleć ani o niej, ani o nim. Przede wszystkim nie próbuj spiskować przeciwko niemu. Przed brzaskiem wróć tutaj. To nie będzie trudne. Drzwi i okna zastaniesz otwarte. Teraz zrób, jak ci mówię, zrób to dla mnie.
Pochyliłem głowę. To była jedyna rzecz na świecie, która mogła pozwolić mi zapomnieć o tym, co się tutaj wydarzyło, która mogła zmazać myśli tłukące się po mojej głowie. Ludzka krew, ludzki krótki opór i ludzka śmierć.
Bez słowa protestu skierowałem się ku płytkiej wodzie, ku łódeczce.
Nad ranem spojrzałem na swoje odbicie w kawałku metalowego zwierciadła przybitego do ściany brudnego pokoju marynarskiego w malutkiej gospodzie. Ujrzałem siebie w moim brokatowym surducie i białej koronkowej koszuli, z twarzą ogorzałą od świeżej krwi. Za mną leżał martwy mężczyzna z rozrzuconymi szeroko ramionami, rozciągnięty na stole. Nadal jeszcze trzymał w dłoni nóż, którym próbował poderżnąć mi gardło. Na stole zauważyłem jeszcze butelkę wina i narkotyk, którego przyjęcia odmawiałem w żartobliwych i swawolnych protestach, aż wreszcie on stracił cierpliwość i spróbował uciec się do argumentu ostatecznego. Jego towarzysz leżał również martwy na łóżku.
Spojrzałem na młodego, jasnowłosego hulakę w lustrze.
— No cóż, jeśli to nie jest wampir Lestat… — powiedziałem.
Cała krew świata nie mogła jednak powstrzymać okropnych myśli, które znowu zaczęły mnie nachodzić, gdy tylko udałem się na spoczynek. Nie mogłem przestać myśleć o niej. Zastanawiałem się, czy to jej śmiech słyszałem we śnie poprzedniej nocy. Zastanawiałem się, dlaczego nic mi nie powiedziała swą krwią. W końcu zamknąłem oczy i nagle wszystko, co wydarzyło się, zaczęło powracać do mnie, wszystkie te cudowne doznania, chaotyczne i zarazem w równym stopniu magiczne. Ona i ja szliśmy razem korytarzem — nie tu lecz w innym miejscu, które znałem. Wydaje mi się, że był to pałac w Niemczech, gdzie Haydn pisał swoją muzykę. Rozmawiała ze mną swobodnie, jak już tyle razy przedtem. Opowiedz mi o tym wszystkim, w co wierzą ludzie, co czyni ich żywotnymi, jakie są owe cudowne wynalazki… Miała na sobie modny kapelusz z wielkim białym piórem doczepionym do szerokiego ronda i biały tiul wokół głowy. Jej twarz dopiero rozkwitała, dopiero stawała się młoda.
Kiedy otworzyłem oczy, wiedziałem, że Mariusz czeka już na mnie. Wyszedłem ze swojego pokoju i zobaczyłem go stojącego przy pustym futerale na skrzypce, plecami do otwartego okna z widokiem na morze.
— Musisz już teraz iść, mój młodzieńcze — powiedział smutno. — Miałem nadzieję, że zostaniemy razem dłużej, ale to niemożliwe. Łódź już czeka, aby cię stąd zabrać.
— Czy dlatego, że to zrobiłem… — powiedziałem nieszczęśliwym głosem. — A więc zostaję wyrzucony.
— Poniszczył wszystko w kaplicy — dodał Mariusz.
Wyczułem, że próbuje mnie uspokoić. Objął mnie i drugą ręką podniósł mój kufer podróżny. Poszliśmy w kierunku drzwi.
— Chcę, żebyś odszedł teraz, ponieważ tylko twoje odejście go uspokoi. Chcę też, abyś zapamiętał nie jego złość, ale wszystko to, co ci tutaj opowiedziałem, i abyś był pewien, że spotkamy się jeszcze, jak to sobie powiedzieliśmy.
— Czy ty się go obawiasz, Mariuszu?
— Och, nie. Nie odchodź w takim przeświadczeniu. Miał już podobne wyskoki wcześniej, od czasu do czasu. On sam nie wie, co robi, naprawdę. Jestem o tym przekonany. Wie tylko, że ktoś wszedł pomiędzy niego a Akaszę. Potrzebuje tylko czasu, aby „dojść do siebie”.
Znowu to wyrażenie „dojść do siebie”.
— Akasza siedzi, jakby nigdy nawet nie poruszyła się, co? — zapytałem.
— Chcę, żebyś odjechał natychmiast, abyś go nie prowokował — odparł Mariusz, wyprowadzając mnie z pałacu i idąc ze mną w kierunku schodów prowadzących stromym zboczem na plażę. Nie przestawał mówić.
— Nasza zdolność przesuwania przedmiotów, zapalania ich, czynienia szkód siłą umysłu i woli dotyczy tylko naszego najbliższego otoczenia. Chcę więc, żebyś wyjechał stąd jeszcze dzisiaj i udał się w drogę do Ameryki. Szybciej wrócisz do mnie, kiedy on uspokoi się wreszcie i nie będzie o tym pamiętał. Ja nie zapomnę o niczym i będę czekał na ciebie.
Ujrzałem galerę zacumowaną w maleńkim porcie u podnóża klifu. Schody tam prowadzące wydawały się niemożliwe do pokonania, ale wcale tak nie było. Nie mogłem pogodzić się z tym, że muszę opuścić Mariusza i tę wyspę już teraz, zaraz.
— Nie musisz schodzić ze mną — powiedziałem, odbierając od niego kufer. Próbowałem, by mój głos nie zabrzmiał zbyt gorzko i nie był zbyt przygnębiony. W końcu to ja byłem winien wszystkiemu. — Wolałbym nie płakać na oczach innych. Zostaw mnie tutaj.
— Żałuję, że nie mamy już dla siebie choć kilku nocy — powiedział — po to, by rozważyć w spokoju to, co się tu wydarzyło. Moja miłość jednak pójdzie z tobą. Spróbuj też zapamiętać to, co ci mówiłem. Kiedy się ponownie spotkamy, będziemy mieli sobie wiele do powiedzenia.
Przerwał.
— Tak?
— Powiedz mi wreszcie, czy nie żałujesz, że w Kairze przyszedłem po ciebie, że zabrałem cię tutaj? — zapytał.
— Jakżeż mógłbym? — pytaniem odpowiedziałem na pytanie. — Żałuję tylko tego, że odchodzę. A jeśli nie będę mógł cię odnaleźć, a i ty nie będziesz mógł odnaleźć mnie?
— Kiedy nadejdzie właściwa pora, odnajdę cię — odparł. — I pamiętaj zawsze o jednym: masz w sobie moc, by wezwać mnie, tak jak raz to już zrobiłeś. Kiedy usłyszę wołanie, mogę pokonać olbrzymie odległości. Jeśli pora będzie właściwa — odpowiem ci. Tego możesz być pewien.
Kiwnął głową. Zbyt wiele chciałem jeszcze powiedzieć, ale nie powiedziałem już ani słowa. Objęliśmy się i pozostaliśmy w uścisku przez dłuższą chwilę. Wreszcie obróciłem się i powoli zacząłem schodzić. Wiedziałem, że zrozumie, dlaczego nie odwracam głowy.
Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo pragnąłem „świata”, aż do chwili, gdy mój statek przepłynął ciemne wody zatoki St. Jean i skierował się ku Nowemu Orleanowi. Ujrzałem czarną, poszarpaną linię brzegową mokradeł wyraźnie odcinających się na tle świetlistego nieba.
To, że nikt z naszego gatunku nie zgłębiał nigdy tej dziczy, podniecało mnie i jednocześnie upokarzało.
Nim słońce wstało tego pierwszego poranka, zakochałem się w tej nizinnej i wilgotnej krainie, tak jak zakochałem się w suchym żarze Egiptu, a jak pokazał czasu — zakochałem się w niej bardziej niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. Zapachy soczystej zieleni i różnorodnych kwiatów były tu wyjątkowo silne. Wielka, szara rzeka, przepływająca przez żałośnie mały Place d’Armes z jego maleńką katedrą, przyćmiła jakiekolwiek inne przesławne rzeki, które do tej pory widziałem.
Nie zauważony i nie molestowany przez nikogo — przemierzałem uliczki tej kolonii z ich walącymi się domami, błotnistymi rynsztokami i chodnikami o wysokich brzegach. Brudni hiszpańscy żołnierze wałęsali się wokół więzienia. Gubiłem się w niebezpiecznych portowych knajpach, pełnych żądnych hazardu i burd, awanturujących się marynarzy oraz pięknych ciemnowłosych, karaibskich kobiet. Spacerowałem po okolicy, przyglądając się niemym błyskawicom rozdzierającym niebo i nasłuchując dudniącego grzmotu piorunów. Czułem jedwabiste ciepło letniego deszczu.
Niskie dachy małych chatek błyszczały w świetle księżyca. Światło muskało żelazne bramy wspaniałych hiszpańskich rezydencji. Połyskiwało za zasłonami z prawdziwej koronki, zawieszonymi za świeżo zmoczonymi deszczem szklanymi drzwiami. Przechadzałem się pośród prymitywnych parterowych domków, które ciągnęły się aż do wałów miejskich. Zaglądając przez okna, widziałem złocone meble i emaliowane drobiazgi — znak dobrobytu, bogactwa i cywilizacji, które w tym barbarzyńskim miejscu zdawały się być bezcenne, niezwykle wyszukane, a nawet smutne.
Od czasu do czasu w błocie uliczek obserwowałem i takie obrazki: prawdziwy francuski dżentelmen, w śnieżnobiałej peruce i wymyślnym surducie, obok niego żona w tiurniurze i czarny niewolnik przenoszący czyste trzewiki dla obu wysoko nad przepływającym błotem.
Wiedziałem, że przybyłem do najbardziej wysuniętej, zapomnianej placówki Dzikiego Ogrodu i że to właśnie był mój kraj. Właśnie tu, w Nowym Orleanie, pozostanę — jeśli tylko Nowy Orlean zdoła utrzymać się na mapie świata. Moje cierpienie powinno zostać złagodzone tu, w tym miejscu, a wszystko, czego pragnąłem, powinno dać mi więcej przyjemności, jeśli tylko wpadnie w moje ręce.
Pierwszej nocy w tym cuchnącym, małym raju modliłem się, by być, pomimo całej mojej tajemnej siły, kimś spowinowaconym z jakąkolwiek ludzką istotą. Być może nie byłem takim egzotycznym wyrzutkiem, za jakiego siebie miałem, pozostając tylko mrocznym powiększeniem każdej ludzkiej duszy.
Stare prawdy i odwieczna magia, rewolucja i wynalazczość — wszystko to sprzysięgło się, by odwrócić naszą uwagę od namiętności i pasji, które w ten lub inny sposób zawsze pokonują nas wszystkich. Zmęczeni w końcu tą złożonością — zaczynamy marzyć o dawnych czasach, kiedy siedzieliśmy na kolanach matki, a każdy pocałunek był doskonałym spełnieniem pragnienia i pożądania. Cóż innego nam pozostało, jak tylko sięgnąć ku objęciu, które musi zawierać w sobie zarówno niebo, jak i piekło: nasze przeznaczenie i nasz los.