Nie widziałem niczego poza deszczem. Słyszałem ich jednak wokół siebie.
On tymczasem wydawał rozkazy.
— Nie mają oboje żadnej wielkiej mocy, ta dwójka — przekazywał im w myślach, które były jakby uproszczone, jak gdyby rozkazywał zbłąkanym dzieciom. — Weźcie ich oboje do niewoli.
Usłyszałem głos Gabrieli:
— Lestat, nie walcz. Nie ma sensu tego przedłużać.
Wiedziałem, że ma rację, ale nigdy w ciągu swego życia nie poddawałem się nikomu. Pociągnąłem ją za sobą i pobiegliśmy obok Hôtel Dieu w stronę mostu. Przemykaliśmy pomiędzy zmokniętymi przechodniami i ochlapanymi błotem powozami. Oni byli tuż za nami, zbliżając się coraz bardziej, biegnąc tak szybko, że byli prawie niewidoczni dla ulicznego tłumu. Teraz już się nas nie bali. W ciemnych uliczkach lewobrzeżnego miasta otoczyły nas ze wszystkich stron ich białe twarze, a gdy spróbowałem wyciągnąć broń, poczułem ich dłonie na ramionach. Usłyszałem głos Gabrieli:
— Niech będzie, co ma być.
Chwyciłem mocno szpadę, ale nie mogłem powstrzymać ich przed podniesieniem mnie do góry. Byliśmy już przy Les Innocents. Widziałem już błysk ognisk, które płonęły każdej nocy pośród otwartych, śmierdzących grobów. Płomienie miały odpędzić wyziewy. Otoczyłem ramieniem szyję Gabrieli i krzyknąłem, iż nie mogę znieść tego smrodu, ale oni tymczasem przenieśli nas szybko w ciemności. Mijaliśmy białe marmurowe krypty.
— Z całą pewnością sami nie możecie tego wytrzymać — powiedziałem szamocząc się. — Dlaczego więc żyjecie pomiędzy trupami, kiedy zostaliście stworzeni, by żywić się życiem?
Poczułem takie obrzydzenie, że nie potrafiłem już nawet walczyć — ani na słowa, ani fizycznie. Dookoła nas leżały ciała w różnych stadiach rozkładu. Smród dochodził z najbardziej bogatych grobowców. Gdy zagłębialiśmy się w coraz ciemniejszą część cmentarza, gdy weszliśmy wreszcie w olbrzymi grobowiec — uświadomiłem sobie, że i oni nienawidzili smrodu w równym stopniu co ja. Czułem wyraźnie ich obrzydzenie, a jednak otwierali usta i wchłaniali go w płuca, jakby go pożerając. Czułem drżenie przytulonej do mnie Gabrieli. Jej palce wbijały się w moją szyję. Przeszliśmy przez następne drzwi, by przy nikłym świetle pochodni rozpocząć schodzenie w dół glinianymi schodami.
Zapach stał się silniejszy. Zdawał się sączyć z glinianych ścian. Odwróciłem głowę na bok i zwymiotowałem cienki strumień połyskującej krwi prosto na schody pod sobą.
— Żyć pomiędzy grobami — wydyszałem z wściekłością. — Powiedzcie mi, dlaczego z własnego wyboru narzucacie sobie takie piekielne męki?
— Cicho — szepnęła jedna z postaci koło mnie. Była to ciemnooka kobieta z włosami niczym kudły czarownicy. — Ty bluźnierco — dodała. — Ty przeklęty bluźnierco.
— Nie bądź, do diabła, taka głupia, kochanie! — wyszczerzyłem szyderczo zęby. Nasze twarze zbliżyły się do siebie. — Chyba, że on traktuje cię nieco lepiej niż Wszechmogący.
Zaśmiała się, czy raczej zaczęła się śmiać i natychmiast przestała, jak gdyby nie wolno im było pozwalać sobie na coś takiego. O jakże wesołe i interesujące spotkanie czekało mnie za chwilę!
Schodziliśmy coraz niżej w głąb ziemi.
Błysk światła, szuranie gołych stóp po ziemi, brudne szmaty ich ubrań muskające mnie po twarzy. Po chwili ujrzałem wyszczerzone zęby jakiejś czaszki. Potem cały ich stos wypełniający niszę w ścianie.
Próbowałem oswobodzić się z ich uchwytu. Wierzgnąłem nogą i uderzyłem w następny kopiec z ludzkich czaszek. Rozsypały się z trzaskiem, spadając po schodach. Wampiry wzmocniły uścisk, próbując dodatkowo unieść nas jeszcze bardziej do góry. Teraz mijaliśmy po drodze gnijące ciała w zbutwiałych ubraniach, umocowane w ścianie jak posągi.
— To jest zbyt obrzydliwe — powiedziałem przez zaciśnięte zęby.
Doszliśmy wreszcie do podstawy schodów, skąd przeniesiono nas przez wielkie katakumby. Do naszych uszu zaczął dochodzić niski odgłos szybkich uderzeń w bębny. Z przodu pojawiły się płonące pochodnie, a nad chórem żałosnych zawodzeń górowały inne okrzyki, odległe, lecz wyraźnie wypełnione bólem. Moją uwagę zajęło jednak coś innego. Wyczułem, że pośród tego całego rozkładu i wstrętnego zapachu znajduje się człowiek. Czułem jego zapach. Nicolas, żył, słyszałem go, wyraźny prąd jego myśli pomieszany z zapachem człowieka. W jego myślach było coś strasznie niedobrego. To był chaos. Nie byłem pewny, czy Gabriela również to wyczuwała.
Zupełnie niespodziewanie zostaliśmy zrzuceni na ziemię. Reszta wampirów ustawiła się za nami murem. Natychmiast wstałem na równe nogi i podniosłem Gabrielę. Zobaczyłem, że byliśmy w wielkiej sali o kopulastym sklepieniu. Oświetlały ją słabo trzy pochodnie, które wampiry trzymały w trzech różnych miejscach, tworząc z nich jakby trójkąt, w środku którego staliśmy my. Coś dużego i czarnego znajdowało się w przeciwległym końcu sali. Czułem zapach drewna i smoły, zapach wilgotnego, butwiejącego materiału, zapach jeszcze żyjącego człowieka. To był on.
Włosy Gabrieli rozsypały się luźno na ramiona, całkowicie wyswobodzone ze spinających je wstążek. Przylgnęła do mnie, rozglądając się wokoło czujnym wzrokiem.
Znowu odezwały się jęki i zawodzenia, ale najbardziej przenikliwe błagania dochodziły stamtąd, skąd słyszeliśmy je poprzednio. Pochodziły od jakichś stworzeń znajdujących się głęboko w ziemi. Zdałem sobie nagle sprawę, że dochodziły one z grobów w ziemi i należały do uwięzionych tym wampirów, błagających o krew, skomlących o przebaczenie i wypuszczenie na zewnątrz, domagających się nawet ognia piekielnego. Okrzyki były równie trudne do zniesienia, jak panujący tu przeraźliwy smród.
Nie czułem żadnych myśli od strony Nickiego, jedynie bezkształtne zlepki poszarpanych myśli czy marzeń sennych. Może zwariował?
Odgłosy bicia w bębny były bardzo wyraźne i bardzo już bliskie, a jednak te okrzyki przebijały się przez odgłosy bębnów. Zawodzenie tych najbliżej nas ucichło, ale huk kotłów nadal wypełniał salę. Poczułem nagle, że bicie mojego własnego serca zrównuje się z rytmem bicia w kotły. Rozpaczliwie broniąc się przed zasłonięciem uszu rękoma, rozejrzałem się dookoła.
Wokół nas stało przynajmniej dziesięć tych stworzeń. Widziałem młodych i starych, mężczyzn i kobiety, młodego chłopca; wszyscy oni ubrani byli w jakieś resztki po ludzkich strojach, przybrudzone ziemią. Ich stopy były bose, włosy zmierzwione i brudne. Była tam też i ta kobieta, do której mówiłem na schodach. Jej zgrabne ciało przykryte było brudną suknią, a nerwowo rozbiegane czarne oczy błyszczały jak klejnoty pomiędzy brudem, gdy bacznie się nam przypatrywała. Za nimi dostrzegłem wreszcie parę walącą w kotły, ukrytą w ciemnościach pomieszczenia.
Bezgłośnie modliłem się o siłę. Próbowałem usłyszeć Nicolasa, starając się myśleć o nim. Solennie przyrzekałem sobie i im. Wyciągnę nas wszystkich z tego, chociaż w tej chwili nie wiem jeszcze, jakim sposobem.
Uderzenia bębnów słabły, przeszły w obrzydliwy, miarowy rytm, wzmagający tylko poczucie strachu, chwytający za gardło. Jeden z wampirów trzymający w dłoni pochodnię zbliżył się do nas. Czułem podekscytowanie pozostałych.
Błyskawicznie wyrwałem wampirowi pochodnię z ręki, wykręcając mu silnie lewą dłoń, aż przysiadł na kolana. Mocnym kopnięciem posłałem go na podłogę, gdy inni ruszyli w naszym kierunku. Obróciłem pochodnią dookoła, odganiając ich od nas. Wreszcie prowokująco rzuciłem ją na ziemię. To zmyliło ich czujność i wyczułem nagły spokój. Ich podniecenie ustąpiło czy raczej przeszło w coś o wiele bardziej cierpliwego i mniej ulotnego. Bębny dalej waliły natarczywie, ale wyglądało na to, że ignorowali je. Wpatrywali się w sprzączki naszych butów, w nasze włosy i twarze z takim strapieniem, że wydawali się biedni i zgłodniali. Młody chłopak z wyraźnym strachem w oczach wyciągnął rękę w kierunku Gabrieli, próbując ją dotknąć.
— Cofnij się! — syknąłem.
Posłuchał od razu, jednocześnie jednak podnosząc z ziemi pochodnię.
Byłem już teraz jednak pewien — byliśmy otoczeni przede wszystkim zawiścią i zaciekawieniem, i to była nasza największa przewaga.
Przypatrywałem się im po kolei. Całkiem wolno zacząłem otrzepywać swoje ubranie. Strząsałem brud z surduta i spodni. Wyprostowując ramiona, wygładziłem płaszcz. Później przeczesałem włosy dłonią i stanąłem, rozglądając się dookoła z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Obraz słusznego oburzenia i godności.
Gabriela uśmiechnęła się lekko. Stała opanowana z dłonią spoczywającą na rękojeści szpady.
Efektem tego było ogólne zadziwienie. Ciemnooka kobieta była oczarowana i wyraźnie pod wrażeniem naszych postaci. Mrugnąłem do niej. Byłaby cudownie piękna, gdyby ktoś wrzucił ją pod kaskady wodospadu i trzymał ją tam przez pół godziny. Powiedziałem jej o tym cicho. Zrobiła dwa kroki do tyłu i nasunęła mocniej swą suknię na piersi. Interesujące, naprawdę bardzo interesujące.
— Jakie macie wytłumaczenie tego wszystkiego? — zapytałem butnie. Kątem oka znowu dostrzegłem lekki uśmiech na twarzy Gabrieli.
— Kim jesteście? — zażądałem odpowiedzi. — Wizerunkami pobrzękujących łańcuchami duchów, które nawiedzają cmentarze i stare zamki?
Spoglądali skonsternowani, wyraźnie tracąc pewność siebie.
— Moja niania z czasów dziecięcych wiele razy poruszała moją wyobraźnię opowiadaniami o takich stworach — powiedziałem. — Opowiadała mi, że mogą one w każdej chwili wyskoczyć ze zbroi stojących w salach naszego zamku i z dzikim okrzykiem porwać mnie z domu. — Tupnąłem nogą i postąpiłem krok do przodu. — Czy to właśnie wy jesteście takimi duchami?
Zrobił się wrzask, a cała czereda cofnęła się. Czarnooka jednak nie cofnęła się. Zaśmiałem się cicho.
— A przecież wasze ciała są takie same jak nasze, czyż nie tak? — zapytałem powoli. — Są gładkie, bez skazy, a w waszych oczach widzę dowód na taką samą siłę i moc, jaką sam posiadam. Wielce dziwne…
Wyraźnie czułem ich zdeprymowanie i zmieszanie. Skowyt, który dobiegał od ścian, zdawał się teraz słabszy, jak gdyby i ci zamknięci w grobach wsłuchiwali się w moje słowa, nie zważając na ból.
— Czy to duża przyjemność żyć w brudzie i smrodzie? — Rozejrzałem się dookoła. — Czy dlatego właśnie decydujecie się na to?
Strach. Znów zazdrość. W jaki sposób udało się nam uciec od ich losu?
— Naszym wodzem jest Szatan — powiedziała nagle czarnooka kobieta. Hmm. Kulturalny, inteligentny głos. Musiała być chyba kimś, kiedy była jeszcze człowiekiem śmiertelnym. — A my służymy Szatanowi według jego oczekiwań.
— Dlaczego? — zapytałem uprzejmie.
Ogólna konsternacja.
Ledwo dosłyszalny szum od strony Nicolasa. Poruszenie bez określonego kierunku. Czy usłyszał mój głos?
— Sprowadzicie na nas wszystkich gniew Boży waszym nieposłuszeństwem i prowokacją — odezwał się chłopak, najmocniejszy z nich, który nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat, gdy uczyniono go wampirem. — W próżności i nikczemności lekceważycie odwieczne drogi postępowania. Żyjecie pomiędzy śmiertelnymi! Spacerujecie po oświetlonych miejscach.
— A dlaczego wy tego nie robicie? — zapytałem. — Czy na białych skrzydłach, gdy zakończy się ten wasz pokutny pobyt na ziemi, macie udać się do nieba? Czy to obiecał wam Szatan? Zbawienie? Nie liczyłbym na to, gdybym był na waszym miejscu.
— Zostaniesz wrzucony w najgłębsze czeluście piekła za swoje grzechy! — odezwała się mała kobieta o wyglądzie wiedźmy. — Nie będziesz już miał mocy czynienia zła na ziemi.
— Może mi to powiesz, kiedy ma się to stać? — zapytałem. — Od pół roku jestem tym, kim jestem. Ni Bóg, ni Szatan nie niepokoili mnie. To wy mnie niepokoicie!
Przez moment stali jak sparaliżowani. Było bardzo prawdopodobne, że w tej chwili łatwo dalibyśmy im radę rozpraszając ich i pokonując. Co jednak z Nickim? Gdyby chociaż jego myśli wskazywały właściwy kierunek. Mogłem uzyskać pewien wizerunek tego, co leżało za tą wielką kupą butwiejących czarnych ubrań.
Nie spuszczałem oczu z wampirów.
Drewno, smoła, z całą pewnością jest tam stos. I te przeklęte pochodnie. Ciemnooka kobieta wysunęła się nieco do przodu. Na jej twarzy nie widać było złości, jedynie fascynację. Chłopak jednak odepchnął ją na bok, doprowadzając tym do wściekłości. Tymczasem przysunął się tak blisko, że czułem jego oddech na twarzy.
— Bękarcie! — syknął. — Zostałeś stworzony przez wyrzutka, banitę Magnusa, na urągowisko naszej rodziny i na urągowisko Daru Ciemności. A ty sam przekazałeś Dar Ciemności tej kobiecie w nieroztropności i próżności, w jakiej otrzymałeś ją sam. Jeśli Szatan cię nie ukarał, my to uczynimy, bo taki jest nasz obowiązek i prawo!
Chłopak ręką wskazał czarny stos pogrzebny zasłonięty suknem. Skinął na innych, by odsunęli się do tyłu.
Znowu zagrzmiały kotły, głośno i szybko. Okrąg wokół nas rozszerzył się. Ci, którzy trzymali pochodnie, pozostali najbliżej sukna. Dwóch pozostałych zerwało poszarpaną draperię — wielkie płachty czarnej serży zsunęły się na ziemię, wznosząc chmurę duszącego kurzu.
Stos pogrzebny był równie duży jak ten, który pochłonął Magnusa.
Na szczycie stosu, w prymitywnej drewnianej klatce, ujrzałem klęczącego Nicolasa z rękami bezwładnie zaciśniętymi na kratach. Wpatrywał się w nas ślepym wzrokiem i nie dostrzegłem w jego twarzy czy myślach ani błysku rozpoznania.
Wampiry trzymały pochodnie wysoko wzniesione, abyśmy dobrze go zobaczyli. Czułem, że ich podniecenie ponownie rośnie, jak wtedy, gdy przynieśli nas do tej sali.
Gabriela ostrzegała mnie lekkim ściskaniem ręki, abym zachował spokój. W wyrazie jej twarzy nic się nie zmieniło.
Na szyi Nickiego zobaczyłem niebieskawe ślady. Koronka jego koszuli była również brudna jak szmaty wampirów, a bryczesy poszarpane. Ściślej mówiąc — całe jego ciało pokryte było siniakami i ranami. Był wysuszony z krwi do granicy śmierci.
Strach bezgłośnie eksplodował w moim sercu, ale wiedziałem, że to właśnie chcą we mnie ujrzeć. Ukryłem go jak najgłębiej.
Klatka nie jest żadną przeszkodą. Z łatwością mogę ją rozbić na kawałki. Są też tylko trzy pochodnie. Pozostaje pytanie — kiedy uderzyć i jak. Nie, w ten sposób nie zginiemy, na to nigdy się nie zgodzę.
Przyłapałem siebie na wpatrywaniu się chłodno w Nicolasa, na przyglądaniu się z zimną krwią drewnianym szczapom podpałki i grubym belom drewna. Wytaczała się ze mnie wściekłość. Twarz Gabrieli była doskonałą maską nienawiści.
Wampiry zdawały się to wyczuwać. Poruszały się niespokojnie — to przybliżając się nieco do stosu, to znowu odsuwając się dalej od niego.
Coś innego jednak działo się wokoło. Oto okrąg wokół nas zacieśniał się.
Gabriela dotknęła mojego ramienia.
— Nadchodzi ich przywódca — usłyszałem jej głos.
Gdzieś otworzyły się drzwi. Dźwięk bębnów zaczął falować i zdawało się, że ci więzieni w ścianach popadają w agonię, błagają o przebaczenie i uwolnienie. Wampiry wokół nas podjęły krzyk w jakiejś oszalałej histerii. Wszystko, co mogłem zrobić, to zakryć uszy dłońmi. Jakiś instynkt kazał mi nie spoglądać w stronę ich wodza. Nie mogłem mu się jednak oprzeć i powoli obróciłem głowę, aby napotkać jego wzrok i ponownie zmierzyć jego moc.
Podchodził właśnie ku środkowi wielkiego okręgu, odwrócony plecami do stosu. U jego boku zauważyłem dziwną kobietę, wampira. Kiedy wreszcie przyjrzałem mu się dobrze w świetle pochodni, doznałem tego samego szoku, jak wtedy, gdy wszedł do katedry Notre Dame. Szokowało nie tylko piękno, ale także zadziwiająca niewinność jego chłopięcej twarzy. Poruszał się tak lekko i szybko, że właściwie nie mogłem dostrzec ruchu jego stóp. Jego wielkie oczy przyglądały się nam bez gniewu; jego włosy, pomimo przybrudzenia kurzem i błotem, połyskiwały lekko czerwienią.
Spróbowałem czytać w jego myślach. Jak to możliwe, że tak wzniosłe i wspaniałe stworzenie rządziło takimi żałosnymi potworami, gdy świat stał dla niego otworem. Próbowałem odkryć to, co już prawie odkryłem, kiedy staliśmy razem przed ołtarzem katedry, on i ja. Gdybym to poznał — kto wie, może mógłbym pokonać go, a pokonać go pragnąłem bardzo.
Wydawało mi się, że zareagował na moje myśli jakąś bezgłośną odpowiedzią, jakimś przebłyskiem niebios w tych czeluściach piekielnych, niewinnym wyrazem twarzy, jak gdyby szatan zachował twarz i kształt upadłego anioła.
Coś jednak działo się niedobrego, coś tu nie bardzo pasowało. Przywódca nic nie mówił. Słychać było nadal niespokojny stukot bębnów, a jednak nie było ogólnego przekonania, co dalej robić. Ciemnooka kobieta nie włączyła się do ogólnych zawodzeń. Inni wkrótce także zamilkli.
Kobieta, która przyszła razem z wodzem, dziwna postać ubrana jak starożytna królowa, w poszarpaną suknię i pleciony pasek, zaczęła się śmiać. Cały klan, albo jakkolwiek to nazwać, zupełnie zrozumiale zastygł w osłupieniu. Jeden z bębnów przestał wybijać rytm. Postać wyglądająca na królową śmiała się coraz głośniej. Jej białe zęby połyskiwały poprzez brudną woalkę poskręcanych włosów. Musiała kiedyś być piękna. I to nie lata śmiertelnego życia zniszczyły je urodę. Wyglądała raczej na dotknięte obłędem. Jej usta wykrzywione były w straszliwym grymasie, oczy wpatrywały się dziko przed siebie, ciało wygięło się nagle w łuk podczas śmiechu, zupełnie tak samo jak ciało Magnusa, gdy tańczył wokół swego stosu pogrzebowego.
— Czy nie uprzedzałam cię?! — wykrzykiwała. — Czy nie uprzedzałam?
W oddali, za jej plecami, Nicolas poruszył się w swojej małej klatce. Oczy miał utkwione mocno we mnie i pomimo wykrzywienia twarzy na jego oblicze poczęła powracać znana mi wrażliwość rysów. Strach walczył w nim ze złością i nienawiścią, a wszystko to zaprawione było zdziwieniem i niemal rozpaczą.
Kasztanowowłosy przywódca wpatrywał się w królową wampirów z nie dającym się odczytać wyrazem twarzy. Tymczasem chłopak z pochodnią zrobił kilka kroków do przodu i krzyknął na kobietę, by natychmiast zamilkła. To raczej on wyglądał teraz królewsko, pomimo swoich łachmanów. Kobieta odwróciła się do niego plecami i stanęła na wprost nas. Wyrzucała z siebie słowa śpiewnym choć szorstkim, ale pozbawionym męskiego czy kobiecego charakteru, głosem. Jej słowa po chwili zastąpił galopujący śmiech.
— Tysiąc razy powtarzałam to, a jednak nie chciałeś mnie słuchać — oznajmiła. Jej suknia połyskiwała, gdy ciało drżało od śmiechu. — Nazywałeś mnie szaloną, czas jest męczennikiem, błąkająca się Kasandra oszalała od zbyt długiego czuwania na tej ziemi. No cóż, sam widzisz, że każde z moich przewidywań spełniło się.
Ich wódz nie dał po sobie nawet poznać, że słyszy jej słowa.
— I trzeba było aż tego stworzenia. — Zbliżała się do mnie z twarzą jak obrzydliwa maska komiczna, taką jak twarz Magnusa. — Trzeba było tego swawolnego kawalera, aby ci to raz i na zawsze udowodnić.
Syknęła, wciągnęła powietrze i wyprostowała się. Przez chwilę, w doskonałym bezruchu, powróciła jej dawna piękność. Zapragnąłem uczesać jej włosy, umyć je własnymi rękoma, ubrać ją we współczesne suknie, aby zobaczyć ją w zwierciadle moich czasów. Ściśle mówiąc, pomysł ten zawładnął moim umysłem w szaleńczy wprost sposób. Przywołać ją do życia i zmyć z niej to całe dzikie przebranie. Wydaje mi się, że przez jedną krótką chwilę zapłonęło we mnie pojęcie wieczności. Wiedziałem wtedy, czym jest nieśmiertelność. Z nią wszystko było możliwe, albo tak mi się w tym momencie wydawało.
Patrzyła na mnie badawczym wzrokiem i odbierała wyraźnie wizje, które powstawały w mojej głowie. Uroda i wdzięk jej twarzy pogłębiały się, wrócił szaleńczy humor.
— Ukarać ich! — wykrzyknął chłopak. — Wypełnić sąd Szatana. Zapalcie ogień.
W wielkiej sali nikt jednak nie ruszył się.
Stara kobieta mruczała coś z ustami zamkniętymi, jakąś tajemniczą melodię o kadencji przemowy. Ich wódz patrzył na mnie takim samym jak poprzednio wzrokiem.
Chłopak, ogarnięty paniką, zaczął się zbliżać do nas. Obnażył kły i uniósł rękę w górę, jakby zamierzał się na nas pazurami. Wyrwałem mu pochodnię i nic nie znaczącym, niemal obojętnym ciosem posłałem w stronę otaczającego nas tłumu. Odbił się od nich i osunął na podpałkowe drewno przystawione do stosu. Wetknąłem pochodnię w ziemię.
Królowa wampirów zawyła ze śmiechu, który zdawał się przerażać pozostałych, ale na twarzy wodza nie nastąpiła żadna zmiana.
— Nie zamierzam poddawać się tutaj jakiemukolwiek sądowi Szatana! — krzyknąłem, rozglądając się wokoło. — Chyba że sprowadzicie go tutaj samego.
— Tak, powiedz im, dziecko! Niech ci odpowiedzą! — dorzuciła triumfująco stara kobieta.
Chłopak tymczasem stanął już na równe nogi.
— Znacie ich przestępstwa! — krzyczał. Był teraz wściekły i wyczuwalna była jego moc. Zdałem sobie sprawę, jak mylące było ocenianie ich siły według śmiertelnej postaci, jaką zachowali. Bardzo możliwe, że należał do najstarszych, ta niska stara kobieta była za to noworodkiem, a wódz o chłopięcej twarzy — najstarszym z nich wszystkich.
— Uważajcie — odrzekł, przysuwając się bliżej. Jego szare oczy zabłyszczały, gdy wyczuł tylko uwagę pozostałych. — Ten wróg nie przeszedł nowicjatu ni tu, ni gdzie indziej; nie prosił o to, by go przyjąć. Nie złożył przysięgi Szatanowi. Nie oddał swojej duszy na łożu śmierci i w rzeczy samej wcale nie umarł! — Jego głos stawał się coraz donośniejszy. — Nie został pochowany! Nie powstał z grobu, jak Dzieci Ciemności! Przeciwnie — przemierza świat w przebraniu człowieka!
Odpowiedziały mu krzyki i wrzaski od strony ścian. Krąg wampirów pozostał jednak milczący, gdy wodził po nich badawczym wzrokiem. Szczęka przemawiającego zadrżała. Wyrzucił ramiona w górę i zaczął zawodzić, lamentować. Odpowiedział jeden lub dwóch. Twarz miał przepełnioną wściekłością.
Stara królowa wampirów ponownie wybuchnęła śmiechem i spojrzała na mnie z maniakalnym uśmiechem.
Chłopak jednak nie poddawał się tak łatwo.
— On żąda dla siebie komfortów domowego ogniska, które są zdecydowanie zakazane — krzyczał dalej, tupiąc nogą i potrząsając ubraniem. — Chodzi sobie do miejsca przybytków ludzkich przyjemności i miesza się tam ze śmiertelnymi, słuchając razem z nimi muzyki! Tańczy razem z nimi!
— Przestań bredzić! — odezwałem się szorstko. W rzeczywistości jednak chciałem go wysłuchać do końca.
Rzucił się do przodu, wymierzając swój palec w moją twarz.
— Żaden rytuał nie jest w stanie go oczyścić! — krzyczał. — Za późno na Śluby Ciemności, na Mroczne Błogosławieństwa…
— Śluby Ciemności, Mroczne Błogosławieństwa? — odwróciłem się pytająco w stronę królowej. — Co ty na to wszystko powiesz? Jesteś równie stara jak Magnus, gdy zdecydował się na wejście w ogień. Dlaczego znosisz to wszystko?
Jej oczy przesunęły się nagle, jakby same były istotami żywymi, po czym znowu usłyszeliśmy jej szaleńczy śmiech.
— Nigdy nie zrobię ci nic złego, mój mały — powiedziała. — Żadnemu z was. — Spojrzała miłośnie na Gabrielę. — Jesteś na Diabelskim Gościńcu prowadzącym do wielkiej przygody. Jakie mam prawo przeszkadzać ci w tym, co wieki całe nagromadziły dla ciebie?
Diabelski Gościniec. To były pierwsze ich słowa, które zadźwięczały w mojej duszy. Opanowała mnie radość już z samego spoglądania na nią. Na swój sposób była siostrą bliźniaczą Magnusa.
— O tak. Jestem równie stara jak twój stwórca! — Uśmiechnęła się. Jej białe kły lekko dotknęły dolnej wargi, a potem zniknęły. Spojrzała na przywódcę wampirów, który przyglądał się jej bez jakiegokolwiek zainteresowania. — Byłam tutaj — dodała — żyłam w tej rodzinie, w tej gromadzie, kiedy Magnus wykradł nasze sekrety, ten spryciarz, ten alchemik, Magnus… kiedy wypił krew dającą mu życie wieczne, a zrobił to w taki sposób, że Świat Ciemności nigdy jeszcze nie był świadkiem czegoś podobnego. Minęły już trzy stulecia, a on przekazał swój czysty i niczym nie umniejszony Dar Ciemności tobie, moje piękne dziecko.
Jej twarz znowu zamieniła się w szyderczą, szczerzącą zęby maskę, jak z komedii, tak bardzo przypominającą twarz Magnusa.
— Pokaż mi to, dziecko — kontynuowała. — Pokaż tę siłę, którą przekazał ci Magnus. Czy wiesz, co to oznacza stać się wampirem z woli i mocy kogoś tak potężnego, kogoś, kto nigdy przedtem nie dzielił się Mrocznym Darem z nikim? Tutaj to jest zakazane, dziecko, nikt z nas, w tym wieku co on, nie byłby w stanie zachować takiej siły! Bo gdyby posiadał taką siłę, urodzony z niego nowy wampir z łatwością pokonałby miłościwego wodza tego tutaj klanu.
— Przestań już z tymi wariackimi bredniami! — przerwał jej chłopak.
Wszyscy pozostali jednak słuchali. Ta ładna, ciemnooka kobieta zbliżyła się nieco do nas, próbując lepiej widzieć królową i całkowicie zapominając o strachu przed nami czy nienawiści do nas.
— Sto lat temu powiedziałaś już dość — chłopak wykrzykiwał w kierunku starej królowej z uniesioną w górę ręką, nakazując jej, by zamilkła. — Jesteś szalona, jak wszyscy starzy. Cierpisz już na śmierć. Powtarzam ci: ten banita musi zostać ukarany. Porządek zostanie przywrócony, gdy on i ta kobieta zostaną zniszczeni tu i teraz, przed naszymi oczami. — Z nową wściekłością odwrócił się w kierunku pozostałych. — Mówię wam, chodzicie po tej ziemi, jak wszystkie stworzenia zła, za wolą Boga, aby śmiertelni ludzie cierpieli dla jego Boskiej Chwały. I za wolą Boga, jeśli zgrzeszycie bluźnierstwem, możecie zostać zniszczeni, wrzuceni w kadzie piekielne. Jesteście bowiem duszami przeklętymi, a wasza nieśmiertelność jest wam dana tylko za cenę cierpienia i męczarni.
Jęki i zawodzenia poczęły znowu niepewnie wypełniać salę.
— A więc tak to wygląda — powiedziałem. — Cała ta filozofia, wszystko tutaj zbudowane jest na jednym kłamstwie. A wy czołgacie się ze strachu jak chłopi, w piekle, które stworzyliście sobie już z własnego wyboru, zakuci w kajdany niewoli bardziej niż najpodlejszy śmiertelny człowiek. I chcecie nas ukarać, ponieważ my tak nie żyjemy? Lepiej niech nasze życie posłuży za przykład dla was!
Zwarty krąg wampirów załamał się. Część z nich patrzyła jeszcze na nas, inni w gorączkowej rozmowie nawzajem coś sobie wyjaśniali. Od czasu do czasu spoglądali na swego wodza i na starą królową.
Ich przywódca jednak nie zamierzał jeszcze nic powiedzieć.
Chłopak wrzeszczał dalej, próbując zapanować nad sytuacją.
— Nie wystarczy, że sprofanował miejsca święte! — wykrzykiwał. — Nie dość, że prowadzi życie jak człowiek śmiertelny. Tamtej pamiętnej nocy na przedmieściach przeraził wiernych w całym kościele. Cały Paryż mówi o tym, o duchach powstających z grobów tuż pod samym ołtarzem. On i ta kobieta wampir, której przekazał Dar Ciemności bez zgody czy należnego rytuału, zupełnie tak samo, jak sam został stworzony.
Słychać było głębokie oddechy, szepty. Stara królowa jednak aż krzyknęła z radości i rozbawienia.
— To są straszne zbrodnie — mówił dalej. — Powtarzam wam: nie mogą pozostać bez kary. Kto z nas nie słyszał o jego błazenadzie na scenie teatru bulwarowego, którego zresztą jest właścicielem, niczym bogaty człowiek śmiertelny! Tam w obecności tysiąca paryżan dumnie puszył się swoją mocą jako Dziecko Ciemności! A sekret, który chronimy od wielu wieków, nie przedstawiał dla niego żadnej świętości. Ujawniając się złamał go dla rozbudzenia i uciechy gawiedzi i dla własnej zabawy.
Stara królowa zatarła ręce i przechyliła głowę na jedną stronę, gdy spoglądała na mnie.
— Czy to prawda, dziecko? — zapytała. — Czy siedziałeś w loży w Operze? Czy stałeś w światłach rampy Theâtre Française? Czy tańczyłeś z królem i królową w pałacu Tuileries, ty i ta piękność, którą stworzyłeś tak doskonale? Czy to prawda, że przemierzałeś bulwary Paryża rozparty wygodnie w złotym powozie?
Nie mogła powstrzymać śmiechu. Jej oczy od czasu do czasu przebiegały po pozostałych wampirach, poddając ich sobie, jakby wydzielała z siebie promień ciepłego światła.
— Ach, jakie to wykwintne, co za godność — mówiła dalej. — Co zdarzyło się w wielkiej katedrze, kiedy wszedłeś tam? Opowiedz mi o tym teraz!
— Absolutnie nic, madame! — stwierdziłem.
— To najwyższa zbrodnia — ryczał oburzony chłopak wampir. — To wystarczające, by miasto, jeśli nie całe królestwo, powstało przeciw nam. Po wiekach całych, kiedy żywiliśmy się ludnością tego miasta, nie ujawniając siebie, a wzbudzając jedynie zduszone strachem szepty o naszej wielkiej mocy i sile. Jesteśmy zjawami, istotami nocy, stworzonymi po to, by żywić się strachem człowieka, a nie oszalałymi demonami!
— Ach, ale to jest zbyt podniosłe — wyśpiewała stara królowa z oczyma wzniesionymi ku kopulastemu sklepieniu sali. — Na mojej kamiennej poduszce śniłam sny o śmiertelnym świecie nad nami. Słyszałam jego głosy, jego nową muzykę, niczym kołysanki, gdy leżałam w moim grobie. Wyobrażałam sobie jego fantastyczne odkrycia, poznałam jego odwagę w ponadczasowym sanktuarium moich myśli! I choć świat odcina się ode mnie swymi oślepiającymi kształtami, tęsknię za kimś kto posiądzie tę moc, by wędrować po nim bez obawy, by podążać Diabelskim Gościńcem prosto przez jego serce.
Szarooki chłopak stracił panowanie nad sobą.
— Dokonajmy sądu! — wrzeszczał. — Zapalcie stos!
Królowa z przesadnym gestem usunęła mi się z drogi, gdy rzuciłem się w kierunku chłopca sięgającego właśnie po najbliższą pochodnię. Wyrwałem mu ją już z ręki, a samego rzuciłem wysoko pod sufit, do góry nogami, skąd spadł właśnie w ten sposób. Wygasiłem nogą pochodnię. W ich rękach pozostawała więc tylko jedna zapalona pochodnia. Zapanował ogólny bałagan. Kilka wampirów podbiegło na pomoc chłopcu, inni szeptali wzajemnie coś do siebie. Przywódca wampir stał niewzruszony, bez ruchu, jak we śnie.
Podczas ogólnego zamieszania zrobiłem kilka kroków do przodu; podszedłem do drewnianego stosu, wspiąłem się na niego i wyrwałem przednią ścianę małej drewnianej klatki.
Nicolas wyglądał jak żywy trup. Jego oczy zaszły ołowiem, usta były wykrzywione, jakby śmiał się, nienawidząc mnie z wnętrza swojego grobu. Wyciągnąłem go na zewnątrz i sprowadziłem na brudną posadzkę sali. Trzęsła nim febra, ale starałem się na to nie zwracać uwagi. Próbował uderzyć mnie i przeklinał pod nosem.
Stara królowa przyglądała się temu zafascynowana. Zerknąłem na Gabrielę, która spoglądała na to wszystko bez cienia strachu. Wyciągnąłem z kieszeni kamizelki różaniec z pereł i zawiesiłem go tak, że krzyż kołysał się w powietrzu. Owinąłem różańcem szyję Nicolasa. Gapił się letargicznie na mały krzyżyk, a potem zaczął się śmiać. Pogarda i złość wypływały z niego niskim, metalicznym dźwiękiem. Było to coś zupełnie odmiennego od głosów wydawanych przez wampiry. Czuło się w tym ludzką krew, jej gęstość odbijającą się echem o ściany. Rumiany i ciepły, dziwnie oszołomiony, jedyny śmiertelnik pomiędzy nami, jak dziecko wrzucone pomiędzy porcelanowe lalki.
Gromada była w jeszcze większym zamieszaniu niż do tej pory. Dwie wypalone pochodnie nadal leżały na ziemi.
— Teraz, zgodnie z waszymi własnymi prawami, nie możecie mu zrobić krzywdy — powiedziałem. — A przecież to wampir otoczył go taką nadprzyrodzoną protekcją. Powiedzcie mi, jak to pojąć.
Ruszyłem do przodu, niosąc Nickiego. Gabriela natychmiast wyciągnęła ręce, aby odebrać go ode mnie. Przyjął to spokojnie, choć gapił się na nią, jakby widział ją po raz pierwszy, a nawet uniósł dłoń, aby dotknąć jej twarzy. Odsunęła dłoń, tak jak się odsuwa dłoń dziecka. Jej wzrok zwrócony był niezmiennie na przywódcę wampirów i na mnie.
— Jeśli wasz wódz nie chce do was teraz przemówić, ja to zrobię — powiedziałem. — Idźcie i umyjcie się w wodach Sekwany. Ubierzcie się jak ludzie, jeśli jeszcze pamiętacie, jak to się robi. Polujcie na swoje ofiary pomiędzy ludźmi, bo w oczywisty sposób stworzeni jesteście do tego.
Pokonany chłopak wampir, potykając się, wszedł w krąg, gwałtownie odpychając tych, którzy przybiegli, by pomóc mu wstać.
— Armand — błagał milczącego kasztanowowłosego wodza. — Doprowadź klan do porządku! Armand! Uratuj nas!
— Dlaczego w imię piekieł — przekrzykiwałem go — diabeł podarował wam piękno, zwinność i oczy? By dostrzegać wizje? By rzucać czary?
Oczy wszystkich były utkwione we mnie. Szarooki chłopak raz jeszcze wykrzyknął imię wodza, ale na próżno.
— Marnujecie tylko swoje zdolności! — mówiłem dalej. — A co gorsza — marnujecie swoją nieśmiertelność! Nic bardziej na tym świecie nie jest idiotycznego i pełnego sprzeczności jak to, że żyjecie w kleszczach przesądów przeszłości.
Zapanowała absolutna cisza. Słyszałem wolny oddech Nickiego. Czułem jego ciepło. Czułem jego niemą fascynację walczącą już z samą śmiercią.
— Czy nie macie przebiegłości? — pytałem wokoło. — Czy nie macie chytrości? Jakże ja, sierota, natrafiłem na takie możliwości, kiedy wy, wykarmieni przez waszych rodziców — przerwałem, by zerknąć na wodza i na rozwścieczonego chłopaka — poruszacie się po omacku po tej ziemi, jak ślepi?
— Moc Szatana wrzuci cię w najodleglejsze czeluście piekieł — wył mój przeciwnik, zbierając w sobie pozostałą siłę.
— Ciągle to powtarzasz — odpowiedziałem. — I co? Nic się nie dzieje. Wszyscy nadal mnie tu widzicie!
Głośny pomruk potwierdzenia!
— I jeśli rzeczywiście myślelibyście, że tak się stanie — mówiłem dalej — to nie zadawalibyście sobie trudu sprowadzenia mnie tutaj.
Jeszcze głośniejsze głosy zgadzające się z tym, co powiedziałem.
Spojrzałem na małą, zapomnianą postać wodza. Wzrok wszystkich także przeniósł się ze mnie na niego. Nawet szalona królowa spojrzała na niego. W ciszy, jaka zapanowała, usłyszałem jego szept.
— To już koniec.
Nawet potępieni, zamknięci w ścianie, nie wydali z siebie żadnego głosu.
Wódz przemówił ponownie:
— Idźcie już teraz, wszyscy, to już koniec.
— Armandzie, nie! — błagał chłopak.
Inni jednak już cofnęli się, ukrywając twarze w dłoniach i szepcząc. Wielkie kotły odrzucono na bok. Ostatnią pochodnię wetknięto w stojak umocowany przy ścianie.
Patrzyłem badawczo na ich wodza. Wiedziałem dobrze, że jego słowa nie oznaczały wcale naszego uwolnienia. Gdy wypchnął protestującego chłopaka wraz z innymi i pozostaliśmy z nim i królową sam na sam, raz jeszcze wbił swój wzrok we mnie.
Pusta sala rozciągająca się pod olbrzymiej wielkości kopułą. My i tylko dwa wampiry przyglądające się nam badawczo. Wszystko to zdawało się tym upiorniejsze w świetle już tylko jednej pochodni, dającej słabe i mroczne oświetlenie.
Milcząc rozważałem w głowie: Gdy pozostali wyniosą się z cmentarza, czy też będą czaić się u wylotu schodów? Czy którykolwiek z nich pozwoli mi zabrać Nickiego żywego z tego miejsca? Ten chłopak wampir jest tu gdzieś w pobliżu. Z drugiej strony jednak jest słaby. Stara królowa nie będzie nam przeszkadzała. A zatem tak naprawdę pozostaje tylko ich „wódz. Nie wolno jednak działać zbyt gwałtownie.
Milczał, wpatrując się we mnie nieruchomo.
— Armand? — odezwałem się z należytym szacunkiem. — Czy wolno mi zwracać się do ciebie w ten sposób? — Przysunąłem się bliżej, przyglądając się jego twarzy i próbując wychwycić najmniejszą zmianę w jego wyrazie. — Ty w oczywisty sposób jesteś ich przywódcą! I tylko ty możesz nam to wszystko wyjaśnić.
Słowa jednak kiepsko ukrywały moje myśli. Oddziaływałem bardziej na niego myślami. Zapytywałem go, jak to się stało, że doprowadził ich do obecnego stanu, on, który wydawał się równie szacowny wiekiem jak stara królowa i który wraz z nią pojmował więcej niż wszyscy oni razem wzięci. Wyobraziłem go sobie ponownie stojącego przed ołtarzem w katedrze Notre Dame z tym nieziemskim wyrazem twarzy. Poczułem się mu oddany, wyczułem możliwości, jakie tkwiły w nim, odwiecznym wampirze, który cały czas stał milczący i nieruchomy.
Wydaje mi się, że szukałem w nim wtedy, choć przez chwilę zaledwie, ludzkich uczuć! Wydawało mi się, że ujawni je mądrość. Śmiertelny człowiek we mnie, ten sam, który krzyczał i płakał wtedy w gospodzie, uświadamiając sobie wizję chaosu, powiedział:
— Armand, co to wszystko ma znaczyć? — Wydawało mi się, że jego brązowe oczy drgnęły, ale w chwilę później jego twarz przybrała wyraz takiej wściekłości, że odruchowo cofnąłem się do tyłu.
Nie wierzyłem swoim zmysłom. Nagłe zmiany, jakie przechodził wtedy w katedrze, były niczym przy tym, co teraz widziałem. Tak doskonałego odzwierciedlenia zła i złości nigdy jeszcze nie widziałem. Nawet Gabriela cofnęła się do tyłu. Uniosła prawą rękę, zasłaniając Nickiego. Ja też cofnąłem się nieco, aby się z nią zrównać. Nasze ramiona dotknęły się.
Tymczasem w identyczny sposób, niemal cudowny, nienawiść malująca się na jego twarzy nagle rozmyła się. Jego twarz ponownie była słodkim i świeżym obliczem młodego chłopca.
Stara królowa ledwo dostrzegalnie uśmiechnęła się i przeczesała włosy swoimi białymi pazurami.
— Ty zwracasz się do mnie o wyjaśnienia? — zapytał wódz wampirów. Wzrokiem omiótł postać Gabrieli i zupełnie ogłuszonego Nicolasa, opartego na jej ramieniu. Potem z powrotem spojrzał na mnie. — Mógłbym mówić aż do końca świata — powiedział — i nie zdołałbym ci wyjaśnić, co tu przed chwilą zniszczyłeś.
Wydawało mi się, że usłyszałem szydercze parsknięcie królowej, ale zbyt byłem zajęty nim, aby zwrócić na to większą uwagę. Wyczuwałem miękkość jego mowy i zarazem tkwiącą w niej tamowaną wściekłość i złość.
— Od początku świata — mówił dalej — istniały te tajemnice. — Armand wydawał się niski, stojąc w tak wielkiej sali, głos wydobywał się z niego bez wysiłku, dłonie zwieszały się bezwładnie. — Od starożytnych czasów istniały wampiry nawiedzające miasta, w których żył człowiek, karmiące się nim nocną porą, bo tak zostało to nam nakazane przez Boga i Szatana. Jesteśmy bowiem wybrańcami Szatana, a ci, którzy byli przyjmowani do naszej rodziny, musieli najpierw przejść przez próbę setek występków i zbrodni, zanim Mroczny Dar nieśmiertelności mógł być im przyznany.
Mówiąc to, zbliżył się nieznacznie do mnie, a światło pochodni pulsowało w jego oczach.
— Umierali przed swymi bliskimi — odezwał się ponownie — ale mała domieszka naszej krwi pozwalała im znieść przerażające oczekiwanie na nas w trumnie. Wtedy i tylko wtedy przekazywano Dar Ciemności. Byli ponownie zamykani w trumnie i w grobie i pozostawali tam aż do czasu, kiedy pragnienie krwi dodało im takiej siły, że rozrywali wąską skrzynię i powstawali. — Jego głos stał się nieco mocniejszy, bardziej dźwięczny. — W tych ciemnych grobach poznawali śmierć. Śmierć i siłę zła pojmowali właśnie wtedy, gdy wstawali z grobów, odrywali wieko trumny i obalali żelazne drzwi krypt i grobowców, które dzieliły ich od świata. I uczucie politowania dla tych, którzy nie potrafili się stąd wydostać. Dla tych, których jęki przywoływały następnego dnia śmiertelnych, bo nikt nie zjawiłby się tutaj nocą. Nie okazywaliśmy im żadnej litości. Ci, co powstali, stawali się wampirami, którzy spacerowali po ziemi, i poddawani byli próbie oczyszczenia. Dzieci Ciemności, urodzone z krwi nowicjuszy, nigdy nie osiągały pełnej siły swego mistrza, a dopiero czas przynosił im mądrość korzystania z Daru Ciemności, zanim naprawdę stawali się silni. Narzucano im jednak pewne obowiązki i zasady Prawa Ciemności: żyć między martwymi, bo sami jesteśmy martwi, zawsze wracać do swojego grobu lub do grobu bardzo podobnego, unikać miejsc oświetlonych, porywać lub zwabiać nasze ofiary do miejsc odosobnionych, z dala od swej kompanii, by tam pozbawiać ich życia, wreszcie szanować i honorować moc Boską, krzyżyk na szyi, sakramenty, nigdy nie przekraczać progu domu Bożego, bowiem On pozbawi cię natychmiast wielkiej siły i wtrąci w czeluście piekieł, na zawsze kończąc twoje panowanie na ziemi.
Przerwał. Po raz pierwszy spojrzał na starą królową i zdawało mi się, choć nie mogłem tego stwierdzić z całą pewnością, że jej twarz znowu wprawiła go we wściekłość.
— Ty szydzisz z tych rzeczy — odezwał się do niej. — Magnus też szydził i miał je w pogardzie! Zaczął drżeć na całym ciele. Na tym polegało jego szaleństwo i dokładnie na tym samym polega twoje szaleństwo, ale powtarzam ci, ty nie rozumiesz tych tajemnic!
Odwrócił się od niej i wahał, czy mówić dalej. Jego oczy błądziły bezładnie po ścianach wielkiej krypty.
Stara królowa zaczęła coś bardzo cicho nucić. Śpiewała pod nosem, ledwo dosłyszalnie. Po chwili zaczęła kołysać się do przodu i do tyłu z głową przekrzywioną na jedną stronę, z rozmarzonymi oczyma. Jeszcze raz wyglądała pięknie.
— Dla moich dzieci to już skończone — wyszeptał wódz wampirów. — Skończone i po wszystkim, bowiem od teraz wiedzą, w swojej nieświadomości, że mogą lekceważyć sobie wszystko to, co do tej pory wiązało nas razem ze sobą i dawało nam siły, by żyć dalej jako stworzenia potępione!
Raz jeszcze spojrzał mi prosto w twarz.
— A ty prosisz mnie o wytłumaczenie, jakby to nie było od razu widoczne! Ty, dla którego działanie Mrocznej Zamiany jest aktem bezwstydnej chciwości. Przekazałeś je nawet w łono, które cię nosiło! A dlaczego zatem i nie temu tutaj skrzypkowi diabła, którego czcisz z daleka każdej nocy?
— Czy nie mówiłam ci? — śpiewała królowa. — Czy zawsze o tym nie wiedzieliśmy? Nie ma niczego, czego moglibyśmy się obawiać w znaku krzyża, w święconej wodzie, nawet w samym sakramencie… — Powtarzała te słowa, zmieniając tylko melodię. — A te stare rytuały, kadzidło, ogień, ślubowania i przyrzeczenia, gdy wydawało nam się, że widzieliśmy Boga Zła w ciemności, te szepty…
— Przestań! — krzyknął Armand załamującym głosem.
Jego dłonie w ludzkim odruchu uniosły się do głowy, by zasłonić uszy przed wypowiadanymi bluźnierstwami. Wyglądał teraz jak mały chłopiec, zagubiony i zdezorientowany. Boże, że też nasze nieśmiertelne ciała mogą więzić w sobie takie zróżnicowanie, że też nasze nieśmiertelne twarze nie potrafią być maską dla naszych prawdziwych wnętrz.
Jeszcze raz wbił we mnie swoje spojrzenie. Przez chwilę myślałem, że znów będę świadkiem jednego z tych upiornych przeobrażeń jego oblicza albo że wybuchnie jakimś niekontrolowanym atakiem wściekłości. Stężałem gotowy na wszystko.
On jednak po cichu przekazywał mi swoje błagania.
— Dlaczego to się wszystko wydarzyło! — Głos prawie zamarł mu w gardle, gdy powtórzył to głośno, próbując opanować swoją wściekłość. Mówił dalej: — To ty mi to wytłumacz! Dlaczego ty, posiadający siłę dziesięciu wampirów i odwagę piekła pełnego diabłów przebijasz się z impetem przez świat w tych swoich brokatach i skórzanych wysokich butach! Lelio, aktor z Domu Tepisa zmieniający nas w jakiś wielki spektakl na bulwarze! Powiedz mi, dlaczego?
— Taka była siła Magnusa, jego geniusz! — zaintonowała królowa z pełnym zadumy uśmiechem na twarzy.
— Nie! — Armand potrząsnął głową. — Mówię ci, on jest nieobliczalny. Nie zna granic, więc nie stosuje się do nich. Ale dlaczego?
Przysunął się nieco bliżej do mnie, zbliżając się tak, jak mogłaby uczynić to zjawa czy widmo.
— Dlaczego ty? — zażądał ode mnie odpowiedzi. — Z tą twoją bezczelnością spacerowania między nimi po ulicach, wyłamywania ich zamków w drzwiach, nazywania ich po imieniu? Układają ci włosy, robią przymiarki ubrań! Uprawiasz hazard przy ich stolikach! Oszukując ich, obejmując się z nimi, pijąc ich krew zaledwie parę kroków od miejsc, gdzie inni śmiertelni śmieją się i tańczą. Ty, który unikasz cmentarzy i wypadasz jak zjawa z kościelnych krypt. Dlaczego ty? Bezmyślny, arogancki, o niczym nie wiedzący, pełen lekceważenia dla wszystkiego! Wytłumacz mi to wszystko. Odpowiedz mi!
Moje serce waliło jak szalone. Krew napływała mi do głowy i pulsowała w żyłach. Nie obawiałem się już Armanda, ale byłem zły wściekłością o wiele przewyższającą wściekłość znaną mi z życia śmiertelnego, choć nie wiedziałem, jaka jest tego przyczyna. Tak chciałem przebić się do jego myśli — i oto co teraz usłyszałem: przesądy, niedorzeczności, nonsensy. Nie był żadnym wzniosłym i najpotężniejszym duchem, który rozumiał to, z czego jego uczniowie nie zdawali sobie sprawy. Nie wierzył w to? Tysiąc razy gorzej! Właśnie wierzył w t o i miał do tego pełne zaufanie.
Uświadomiłem sobie zupełnie jasno, kim był — wcale nie demonem czy czarnym aniołem, ale wrażliwością ukształtowaną w mrocznych czasach, kiedy słońce jako mała kula podróżowało po sklepieniu niebios, a gwiazdy nie były niczym innym, jak tylko malutkimi latarniami rozsypanymi po nocnym niebie, przypisanymi bogom i boginiom. Był świadomością czasów, kiedy człowiek był centralną częścią tego wielkiego świata, czasów, w których nie było pytania pozostawionego bez odpowiedzi. Zdałem sobie sprawę, że był tym, kim był — dzieckiem swej epoki, dawnych czasów, kiedy czarownice tańcowały przy świetle księżyca, a rycerze walczyli ze smokami. Smutne, zagubione dziecko, przebijające się przez katakumby pod wielkim miastem i przez niepojęty dla niego wiek. Być może jego śmiertelna postać była bardziej myląca niż przypuszczałem.
Nie miałem jednak czasu na rozżalanie się nad nim, choć nadal pozostał dla mnie bardzo piękny. W końcu ci, co cierpieli zamknięci w grobowcach w ścianie, cierpieli z jego rozkazu, a tych, których odesłał z sali, nadal mógł łatwo przywołać. Musiałem pomyśleć o odpowiedzi na zadane przez niego pytanie, którą byłby w stanie przyjąć i zaakceptować. Sama prawda nie była wystarczająca. Należało ją zaaranżować poetycznie, tak jak starożytni myśliciele przedstawiliby ją w świetle sprzed wieku rozsądku i rozumu, dzieckiem którego byłem już ja.
— Moja odpowiedź? — powiedziałem cicho. Zbierałem myśli, a jednocześnie czułem ostrzeżenia, które przesyłała mi Gabriela, czułem strach Nickiego. — Nie jestem miłośnikiem filozofii, ale to przecież zupełnie jasne, co się tutaj wydarzyło.
Przyglądał się mi z dziwną powagą na twarzy.
— Jeśli tak bardzo obawiasz się mocy Boga — mówiłem dalej — zatem nauka kościoła także nie może być ci obca. Musisz więc wiedzieć, że kształt i forma doskonałości i dobra zmieniają się z upływem lat, że każdy czas pod tym niebem ma swoich świętych.
W wyraźny sposób nadstawił ucha temu, co mówiłem, ogrzany moimi słowami.
— W dawnych czasach — mówiłem — byli męczennicy gaszący płomienie, na których pastwę byli wystawieni, mistycy, którzy potrafili się unieść w powietrze, gdy usłyszeli głos Boga. W miarę jednak jak zmieniał się cały świat, zmieniali się i zamieszkujący go święci. Czymże są teraz, jeśli nie posłusznymi zakonnikami i księżmi? Budują szpitale i ochronki dla sierot, ale nie wzywają na ziemię aniołów, by rozgramiały wrogie armie czy oswajały dzikie bestie.
Nie widziałem w nim żadnej zmiany, ale podążyłem za ciosem.
— Podobnie więc ma się rzecz i ze złem, to chyba oczywiste. Zło zmieniło swój kształt. Ilu ludzi naszego wieku wierzy dalej w krzyże, które przerażają twoich młodych wampirów? Czy sądzisz, że ludzie śmiertelni, tam, nad nami, rozprawiają dalej o piekle i niebie? Filozofia, oto o czym teraz mówią, i nauka! Jakie to ma dla nich znaczenie, że jakaś zjawa o białej twarzy błąka się po cmentarzach po zapadnięciu zmroku, że zdarzają się morderstwa na tej ziemi? Czy to w ogóle może zainteresować Boga lub Szatana, czy nawet ludzi?
Znów usłyszałem śmiech starej królowej.
Armand jednak nie odezwał się ani słowem.
— Nawet wasze poletko zostanie wam niebawem zabrane — mówiłem dalej. — Cmentarz, w którym się ukrywacie, zostanie zupełnie usunięty z Paryża. Nawet kości naszych przodków nie będą już dłużej święte w tych świeckich nowych czasach.
Jego twarz złagodniała nagle. Nie potrafił ukryć zaskoczenia i zdumienia.
— Les Innocents zniszczone! — szepnął. — Chyba kłamiesz.
— Nigdy nie kłamię — odpowiedziałem natychmiast. — Przynajmniej nie wobec tych, których nie kocham. Mieszkańcy Paryża nie chcą już żyć w otoczeniu smrodów cmentarzy. Symbole zmarłych też już nie liczą się dla nich tak, jak liczą się dla was. W ciągu kilku lat to miejsce, gdzie się teraz znajdujemy, pokryją ulice, sklepy i domy mieszkalne. Handel. Względy praktyczne. To jest właśnie świat wieku XVIII.
— Przestań! — szepnął. — Les Innocents istnieje tak długo, odkąd ja istnieję.
Jego chłopięca twarz stężała. Stara królowa pozostawała niewzruszona.
— Czy nie rozumiesz? — powiedziałem cicho. — To już jest inny wiek. Wymaga też innego rodzaju zła. I to ja reprezentuję to nowe zło… — przerwałem, przyglądając się mu uważnie. — Jestem wampirem na te nowe czasy.
Nie przewidział tego, do czego zmierzałem. Czuł się całkowicie zaskoczony. Po raz pierwszy jednak dostrzegłem w jego twarzy przebłysk straszliwego zrozumienia istoty rzeczy, pierwszy przebłysk prawdziwego strachu.
— To zdarzenie dziś wieczorem w wiejskim kościele — powiedziałem ostrożnie — było wulgarne, przyznaję to. Moje popisy na scenie teatru były czymś jeszcze gorszym. Ale to były pomyłki, błędy, gafy. I wiesz o tym, że nie one są źródłem waszej wściekłości i zawziętości. Zapomnij o nich na moment i spróbuj wyobrazić sobie i dostrzec moje piękno i moją moc. Spróbuj dostrzec zło, którym jestem. Poluj na ludzi w ludzkim przebraniu — jako najgorszy ich wróg, potwór, który wygląda jednak dokładnie tak samo jak każdy z nich.
Stara kobieta zawyła ze śmiechu. Mogłem wyczuć ból tylko od jego strony. Od niej czułem tylko ciepłą emanację jej miłości.
— Pomyśl o tym, Armandzie — napierałem na niego ostrożnie. — Dlaczego Śmierć miałaby czaić się w cieniu? Dlaczego Śmierć miałaby czekać u bramy? Dla mnie nie ma sypialni, nie ma sali balowej, do której nie mógłbym wejść. Śmierć w blasku ognia z kominka. Śmierć chodząca na czubkach palców po korytarzu. Oto kim jestem. Mówisz mi o Mrocznym Darze — to ja go używam! Jestem Śmiercią Dżentelmenem, ubraną w jedwabie i koronki, nadchodzącą po cichu, by wygasić nagle świece. Naroślą rakową w samym sercu róży.
Usłyszałem cichy jęk, który wydał z siebie Nicolas. Wydawało mi się, że Armand westchnął.
— Nie ma takiego miejsca, gdzie mogliby ukryć się przede mną — zacząłem mówić na nowo — ci pozbawieni Boga i siły, którzy chcą zburzyć Les Innocents. Nie ma takiego zamka, który mógłby ich uchronić przede mną.
Patrzył na mnie bez słowa. Wyglądał na zasmuconego, lecz spokojnego. Jego oczy z lekka poczerwieniały, ale nie było w nich złości czy wściekłości. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił, wreszcie odezwał się:
— Wspaniała misja — szarpać ich bezlitośnie, żyjąc wśród nich. Ale to jednak ty pozostajesz tym, który nic nie rozumie.
— Jak to? — zapytałem.
— Nie możesz przetrwać w świecie, żyjąc wśród ludzi, nie możesz długo przeżyć.
— Ale udaje mi się to jak najlepiej — odparłem po prostu. — Stare Tajemnice ustąpiły pola przed nowym stylem. A kto wie, co z tego wyniknie? Nie ma żadnej romantyczności i nic wspaniałego w tym, kim wy jesteście. Jest wielka romantyczność i wspaniałość w tym, kim ja jestem!
— Nie możesz być aż tak silny — odparł. — Nie wiesz sam, co mówisz. Dopiero co sam stałeś się wampirem, jesteś jeszcze zbyt młody.
— On jest jednakże bardzo silny, to dziecko — zadumała się królowa. — I podobnie rzecz się ma z jego piękną nowo narodzoną towarzyszką. Oni są przyjaciółmi podniosłych ideałów i wielkiego umysłu, ta dwójka.
— Nie można żyć pomiędzy ludźmi — Armand jeszcze upierał się przy swoim.
Jego twarz w ciągu sekundy nabrała kolorów. Nie był już jednak moim wrogiem. Był teraz raczej jakby starszym ode mnie dorosłym zastanawiającym się, walczącym ze sobą, aby powiedzieć mi krytyczną prawdę. A jednocześnie wydawał się dzieckiem błagającym mnie o coś. W tej walce zawierała się jego esencja — rodzic i dziecko w jednym, występujące przede mną z prośbą, błagający mnie, bym wysłuchał tego, co ma mi do powiedzenia.
— A dlaczego nie? Mówię ci, ludzie i ja należymy do siebie. To właśnie ich krew sprawia, że jestem nieśmiertelny.
— Ach tak, nieśmiertelny, ale ty nawet nie zacząłeś jeszcze tego rozumieć — odparł. — Dla ciebie to tylko słowo. Przypatrz się tylko bacznie losowi twojego twórcy. Dlaczego Magnus sam dał się pożerać płomieniom? To jest wiekowa prawda pośród nas, a ty nawet jej nie próbowałeś odgadnąć. Życie pośród ludzi i upływające lata doprowadzą cię do szaleństwa. Patrzeć na innych, jak starzeją się i umierają, patrzeć, jak królestwa wznoszą się i upadają, tracić wszystko, co rozumiesz i pielęgnujesz — kto to może znieść? To doprowadzi cię do kretyńskich majaków i do rozpaczy. Twoją ochroną są tylko ci, którzy są tacy sami jak ty — nieśmiertelni; oni są twoim zbawieniem. To są odwieczne prawa. Czy tego nie rozumiesz? One nigdy się nie zmieniły!
Przerwał, sam wstrząśnięty tym, że użył słowa „zbawienie”. Jego usta ponownie układały się do wypowiedzi tego słowa.
— Armand — wtrąciła stara królowa — szaleństwo może przytrafić się najstarszym, których znamy, bez względu na to, czy trzymają się odwiecznych praw, czy też porzucili je. — Wykonała gest, jakby chciała go zaatakować rozcapierzonymi białymi pazurami, skrzecząc śmiechem, gdy on obrzucił ją chłodnym wzrokiem. — Ja trzymałam się naszych odwiecznych praw tak długo jak ty i ja jestem szalona, czyż nie? Być może właśnie dlatego, że trzymałam się ich tak kurczowo!
Potrząsnął w złości głową protestując. Czyż on sam nie był wystarczającym dowodem na to, że tak być nie musi?
Ona przysunęła się bliżej i ujęła mnie za ramię, odwracając moją twarz ku sobie.
— Czy Magnus nic ci nie powiedział, dziecko? — zapytała.
Poczułem, że emanuje od niej olbrzymia moc.
— Gdy inni grasowali na tym świętym miejscu — mówiła dalej — ja wybrałam się samotnie poprzez pokryte śniegiem pola, aby odszukać Magnusa. Moja siła jest teraz tak wielka, że wydaje się, jakby miała skrzydła. Wspięłam się do tego okna i znalazłam go w swojej izbie. Oboje spędziliśmy resztę nocy spacerując, widziani tylko przez odległe gwiazdy.
Przysunęła się jeszcze bliżej, jej uchwyt stężał.
— Magnus wiedział o wielu rzeczach — mówiła. — To nie obłąkanie jest twoim wrogiem, przynajmniej nie wtedy, kiedy jesteś naprawdę silny. Wampir, który opuszcza swój klan, aby zamieszkać pośród stworzeń ludzkich, staje przed straszliwym niebezpieczeństwem długo przed chwilą nadejścia obłąkania. Mianowicie wbrew swojej woli zaczyna kochać ludzi śmiertelnych. Dochodzi do tego, że zaczyna rozumieć wszystkie rzeczy przez miłość.
— Puść mnie — szepnąłem cicho. Jej wzrok przytrzymywał mnie na miejscu równie silnie jak jej dłonie.
— Wraz z upływem czasu zaczyna coraz bardziej przywiązywać się do ludzi — mówiła dalej nieposkromiona, unosząc brwi. — I wreszcie nadchodzi taki moment, kiedy nie może już tego znieść dłużej, znieść faktu, że odbiera innym życie, że jest sprawcą cierpień; tylko szaleństwo albo własna śmierć może złagodzić ten ból. Taki jest los starszych, których opisał mi Magnus, sam cierpiący pod koniec swojego życia.
Wreszcie puściła mnie. Cofnęła się.
— Nie wierzę w to, co mówisz — szepnąłem, ale szept był jak syk. — Magnus? Magnus kochał ludzi śmiertelnych?
— Oczywiście, ty nie kochasz — odpowiedziała z błazeńskim, kpiącym uśmiechem.
Również Armand spoglądał na nią, jak gdyby niczego nie rozumiejąc.
— Moje słowa nie mają teraz żadnego znaczenia — dodała. — Ty jednak masz cały czas świata, aby to zrozumieć!
Śmiech, ogłuszający śmiech, sięgający sklepienia krypty. Znów krzyki zza ścian. Śmiejąc się, odrzuciła głowę do tyłu.
Armand był porażony przerażeniem, gdy patrzył na nią. Wydawało się, że śmiech emanuje z niej niczym błyszczące światło.
— Nie, to kłamstwo, to wstrętne i obrzydliwe uproszczenie! — krzyknąłem. Poczułem, jak żyły w skroniach zaczęły nagle pulsować. — Chcę powiedzieć, że całe to pojęcie miłości jest tworem moralnego idiotyzmu.
Przyłożyłem dłonie do skroni. Straszliwy ból w głowie narastał. Ból zamazywał mi obraz przed oczyma, wyostrzał wspomnienia o lochach w wieży Magnusa i jego śmiertelnych więźniach, którzy umarli w śmierdzącej krypcie pomiędzy rozkładającymi się ciałami wcześniej potępionych i skazanych.
Armand spoglądał teraz na mnie tak, jakbym to ja zadawał mu w tej chwili ból, a przecież torturowała go swoim śmiechem stara królowa. Nie przestawała śmiać się, to lekko tylko ściszając głos, to znowu powracając do wyższej tonacji. Ręce Armanda uniosły się i wyciągnęły w moim kierunku, jakby chciał mnie dotknąć, lecz nie potrafił się na to zdobyć. Uniesienie i ból, które poznałem w ciągu tych ostatnich miesięcy, powróciły do mnie. Nagle poczułem się, jakbym miał za chwilę zacząć ryczeć, w nocy na scenie teatru Renauda. Byłem zupełnie ogłupiony sensacjami, które przeżywałem. Znowu zacząłem bąkać głośno pod nosem jakieś nonsensowe strzępy słów.
— Lestat! — szepnęła Gabriela.
— Kochać ludzi śmiertelnych? — odrzekłem. Wpatrywałem się w nieludzką twarz starej królowej, nagle przerażony jej czarnymi rzęsami, które jak kolce otaczały jej błyszczące oczy, i jej ciałem przypominającym ożywiony marmur. — Kochać śmiertelnych? Czy dojście do tego wniosku zajęło ci trzy setki lat?! — Z furią spojrzałem w stronę Gabrieli.
Kochałem ich. Od pierwszych wieczorów, gdy trzymałem ich blisko siebie, wysysając z nich całe życie. Kochałem ich. Dobry Boże, czy to jest istota Mrocznego Daru?!
Mój głos stawał się coraz głośniejszy, jak tamtej nocy w teatrze:
— Och, kim jesteś, jeżeli nie kochasz? Jak to możliwe, że sumą twojej mądrości jest zwykła zdolność do uczucia?
Cofnąłem się, rozglądając się po tym gigantycznym grobowcu z wilgotną ziemią zamykającą się olbrzymim łukiem nad naszymi głowami. To miejsce przechodziło ze świata materialnego w halucynacje.
— Boże, czy tracicie rozsądek wraz z Mroczną Zamianą? — zapytałem. — Wraz z naszym rytuałem, zamykaniem młodych w grobie? Czy też może byliście już potworami jako jeszcze żyjący ludzie? Jakżeż nie moglibyśmy kochać żywych każdym oddechem naszych ust?
Brak odpowiedzi. Tylko pozbawione sensu krzyki umierających z głodu. Żadnej odpowiedzi. Tylko bicie serca Nickiego.
— Posłuchajcie mnie jeszcze, tylko uważnie.
Wskazałem palcem najpierw na Armanda, potem na starą królową.
— Nigdy nie obiecałem diabłu mojej duszy. Uczyniłem wampirem tę kobietę po to, aby uchronić ją przed robakami, które rozkładają ciała wokoło nas. Jeśli miłość do śmiertelnych jest takim właśnie piekłem, o którym mówisz, to ja już je osiągnąłem. Już spotkałem się z moim przeznaczeniem. Zostawcie mnie w tym samego, a wszystkie nasze rachunki zostaną rozliczone.
Mój głos załamał się. Z trudem łapałem powietrze. Zmierzwiłem sobie dłonią włosy. Postać Armanda zdawała się wydawać blask, gdy zaczął powoli zbliżać się do mnie. Jego twarz wyrażała nieprawdopodobne połączenie niewinności i lęku.
— Trupy, trupy — powiedziałem. — Nie zbliżaj się. Mówić o obłąkaniu i miłości w tym cuchnącym miejscu! A ten stary potwór, Magnus, zamykający ich w swoich lochach — jakże on mógł kochać swoich więźniów? Chyba w taki sam sposób, w jaki mali chłopcy kochają motyle, kiedy odrywają im skrzydła!
— Nie, drogie dziecko. Wydaje ci się, że rozumiesz, ale tak nie jest — zaśpiewała niczym nie zrażona stara kobieta. — Ty dopiero zacząłeś ich kochać. — Zaśmiała się cicho i rytmicznie. — Żal ci ich, to wszystko. Podobnie litujesz się nad sobą, bo nie możesz być jednocześnie ludzki i nieludzki. Czy tak to przypadkiem nie wygląda, co?
— Kłamstwa — odrzekłem. Przysunąłem się bliżej Gabrieli i objąłem ją ramieniem…
— Nadejdzie taki czas, kiedy zrozumiesz, jak bardzo ta miłość jest złożona — stara królowa mówiła dalej — kiedy będziesz występny, zły i znienawidzony. Taka jest twoja nieśmiertelność, dziecko.
Wyrzuciła ramiona do góry i zawyła.
— Niech cię piekło pochłonie — odrzekłem.
Uniosłem Gabrielę z Nickim i zacząłem cofać się z nimi w kierunku drzwi.
— Wy już jesteście w piekle — dodałem — a ja zamierzam was tutaj zostawić.
Zabrałem z rąk Gabrieli Nickiego i zaczęliśmy biec przez katakumby w kierunku schodów.
Za nami usłyszałem znowu szaleńczy śmiech starej królowej.
W ludzkim odruchu, niczym Orfeusz, zatrzymałem się i obejrzałem do tyłu.
— Lestat, prędzej! — usłyszałem szept Nicolasa. Gabriela rozpaczliwie dawała mi znaki, bym biegł dalej.
Armand nie poruszył się. Stara królowa stała obok niego, zanosząc się od śmiechu.
— Do wiedzenia, moje dzielne dziecko! — krzyknęła. — Podążaj nadal wytrwale Diabelską Drogą. Podążaj tą drogą tak długo jak możesz.
Gromada rozpierzchła się w zimnym deszczu, niczym przerażone duchy, gdy wypadliśmy jak burza z grobowca na zewnątrz. Zaskoczeni i obezwładnieni nagłością naszego wyjścia, przyglądali się już tylko, jak wybiegaliśmy z cmentarza prosto na zatłoczone ulice wokół Les Innocents.
W ciągu kilku chwil porwaliśmy jakiś powóz i byliśmy już w drodze do domu, do wieży.
Bezlitośnie smagałem biczem konia, a przecież byłem tak śmiertelnie zmęczony, że nadprzyrodzona siła wydawała się zaledwie tylko wyimaginowanym pojęciem. Mijając każde skupisko krzewów, każdy zakręt — oczekiwałem w niepokoju, że mogę ujrzeć te brudne demony znowu otaczające nas wokoło.
Udało mi się po drodze, w przydrożnej gospodzie, już za miastem, zdobyć dla Nicolasa trochę jedzenia i picia oraz koce, którymi mogliśmy wreszcie go okryć.
Był nieprzytomny. Stracił przytomność już dawno, zanim dotarliśmy do wieży. Wniosłem go po schodach do salki na wysokim piętrze, tej samej, do której zaniósł mnie Magnus. Jego gardło nadal było spuchnięte i w ranach od wcześniejszych ugryzień. Chociaż był pogrążony w głębokim śnie, gdy kładłem go na słomiany materac na łóżku, czułem, jak bardzo męczy go pragnienie, straszne uczucie pragnienia, takie, jakie ja odczuwałem, gdy Magnus po raz pierwszy zaczerpnął mojej krwi.
No cóż, wokoło pełno było dobrego wina dla niego, jak tylko się obudzi. Nie brakowało także i jedzenia. Wiedziałem również — choć nie wiem, na jakiej podstawie — że nie umrze.
Jakie będą jego godziny za dnia, trudno mi było sobie wyobrazić. Był jednak bezpieczny, gdy tylko przekręciłem klucz w zamku. Bez względu na to, kim był dla mnie lub kim miał okazać się w przyszłości, żaden śmiertelnik nie miał prawa poruszać się swobodnie po moim domu, gdy ja byłem pogrążony we śnie. Więcej już nie mogłem myśleć. Czułem się jak śmiertelnik pogrążony we śnie, a jednak spacerujący po pokojach w somnambulicznym transie.
Patrzyłem na niego, słysząc jego nieprzytomne sny — sny o okropnościach Les Innocents — gdy nagle weszła Gabriela. Pochowała właśnie biednego nieszczęśnika, naszego chłopca stajennego, i wyglądała znowu jak zakurzony anioł z włosami sztywnymi i poplątanymi, w których odbijało się delikatne, połyskujące światło. Patrzyła na Nickiego przez dłuższą chwilę, a potem wyciągnęła mnie z pokoju. Gdy zamknąłem drzwi na klucz, sprowadziła mnie na dół do dolnej krypty. Tam objęła mnie i przytuliła się mocno, jak gdyby sama z trudem trzymała się na nogach.
— Posłuchaj mnie — odezwała się wreszcie, odsunąwszy się nieco ode mnie i biorąc w dłonie moją głowę. — Wywieziemy go z Francji, jak tylko będzie to możliwe. Nikt i tak nigdy nie uwierzy w jego szaleńcze opowiadanie o tym, co tutaj się wydarzyło.
Nie odpowiedziałem. Z trudem rozumiałem ją, jej rozumowanie, jej intencje. Kręciło mi się w głowie.
— Możesz kierować jego ruchami, jak kierowałeś aktorami w teatrze Renauda. Możesz wysłać go nawet do Nowego Świata, za ocean.
— Śpij — szepnąłem. Pocałowałem ją w otwarte usta. Trzymałem ją wzrokiem blisko przy sobie. Znów ujrzałem przed oczyma tę kryptę; to nie chciało wymazać się ze świadomości.
— Jak wyjedzie, będziemy mogli porozmawiać i o innych — odezwała się cicho.
— Może wysłać ich wszystkich z Paryża na jakiś czas…
Puściłem ją i odwróciłem się. Podszedłem do sarkofagu i na chwilę przysiadłem na jego kamiennym wieku. Po raz pierwszy w całym moim nowym nieśmiertelnym życiu autentycznie pragnąłem ciszy, którą dawał mi ten grób, poczucia, że wszystko wysuwa mi się z rąk na czas snu.
Wydawało mi się wtedy, że jeszcze coś powiedziała. Nie rób tego!
Kiedy obudziłem się, usłyszałem jego krzyki. Walił pięściami w dębowe drzwi, przeklinając mnie za to, że trzymam go w zamknięciu. Donośny głos wypełniał wieżę, a zapach jego przechodził przez kamienne ściany. Soczysty, och, jakże soczysty, zapach żywego ciała ludzkiego i krwi, jego ciała i krwi.
Gabriela spała jeszcze nieruchomo.
Nie rób tego.
Symfonia złości, symfonia szaleństwa dochodząca do mnie przez ściany, filozofia deformująca się tak, że jest w niej miejsce na upiorne obrazy, torturę, męki, na własny język…
Kiedy wstąpiłem na kręte schody, natychmiast otoczyła mnie fala jego krzyków, jego ludzkiego zapachu.
Mieszały się z tym wszystkim znane i zapamiętane obrazy i zapachy — popołudniowe promienie słoneczne na drewnianym stole, czerwone wino, dym rozpalonego ognia w kominku.
— Lestat! Słyszysz mnie? Lestat!
Walenie pięści w drzwi.
Wspomnienie z baśni zasłyszanej w dzieciństwie i wielkolud konstatuje nagle, że czuje zapach krwi człowieka w swoim legowisku. Przerażenie. Wiedziałem, że wielkolud chce odszukać tego człowieka i że go znajdzie. Słyszałem, jak nadchodził, zbliżał się, krok po kroku. To ja byłem tym przerażonym człowiekiem. Dość.
Dym i sól, i ciało ludzkie, i przepływająca w żyłach krew.
— To jest właśnie miejsce czarownic! Lestat, słyszysz?! To jest miejsce czarownic!
Tępe drżenie naszych starych sekretów, miłości, rzeczy, o których tylko my wiedzieliśmy, które czuliśmy. Taniec na miejscu czarownic. Czy możesz temu zaprzeczyć? Czy możesz zaprzeczyć temu wszystkiemu, co zaszło między nami?
Wydostać go stąd, z Francji. Wysłać go do Nowego Świata. A potem, co? Całe swoje życie będzie należał do tych nieco interesujących, ale ogólnie rzecz biorąc męczących ludzi, którzy widzieli duchy. Mówią o nich bez przerwy, choć nikt wokoło nie daje temu wiary. A więc pogłębiający się tylko obłęd, szaleństwo. Czy w końcu zostanie komicznym wariatem, tego szczególnego rodzaju, że nawet pośród łotrów i zbirów wywołuje opiekuńcze odruchy, grając na swoich skrzypeczkach dla tłumu na ulicach Port — au — Prince w obdartym surduciku?
— Kieruj nim jak marionetką — tak ona zdaje się powiedziała. Czy mogłem to robić? Nikt nigdy nie uwierzy jego wariackim opowiadaniom.
On jednak zna nasze adresy, Matko. On zna nasze imiona, nazwiska naszej rodziny — wie zbyt wiele rzeczy o nas. Nigdy też spokojnie nie da się wyekspediować w obce kraje. A o n i mogą jeszcze wyruszyć za nim w pogoń, oni nigdy nie pozwolą teraz, aby żył dalej.
Gdzie oni są?
Wspiąłem się po schodach do góry, ciągle słysząc jego zawodzenie i odbijane echem krzyki. Wyjrzałem przez małe okratowane okienko na rozpościerającą się przestrzeń wokoło wieży. Wrócą tutaj. Muszą wrócić. Najpierw byłem sam, potem miałem ją ze sobą, teraz znowu jest nas już troje!
W czym jednak tkwiła trudność? Na czym polegał dylemat? Na tym, że on tego pragnął? Że krzyczał bez końca, dopominając się o to, a ja odmawiałem mu tej mocy?
Chodziło o to, że miałem teraz wymówkę, której potrzebowałem, aby sprowadzić go do siebie, tak jak chciałem to uczynić już od pierwszej chwili. Mój Nicolas, moja miłość. Wieczność może poczekać. Wszystkie te wspaniałe i cudowne przyjemności bycia osobą martwą a nieśmiertelną.
Poszedłem jeszcze wyżej w jego kierunku. Znowu zawładnęło mną pragnienie krwi. Do diabła z tymi krzykami. Pragnienie doszło we mnie do głosu, a ja byłem tylko instrumentem, przez który przemawiało.
Tymczasem jego krzyki przeszły w bełkot, stały się nieartykułowane — czystą kwintesencją jego przekleństw, tępym akcentowaniem cierpienia i nieszczęścia, które słyszałem bez potrzeby odbierania dźwięków. Było coś bosko cielesnego w urwanych sylabach wypływających z jego ust, jak powolny przepływ krwi przez jego serce.
Uniosłem klucz i włożyłem go w zamek, a on natychmiast zamilkł. Jego myśli cofnęły się w niego, jak gdyby ocean można było wessać z powrotem w maleńkie, tajemnicze spirale pojedynczej muszli.
Próbowałem w ciemności widzieć jego, a nie to coś — miłość do niego, ból, szarpiące miesiące, podczas których walczyłem z tęsknotą do niego, z ohydnym i niezachwianym pragnieniem jego, pożądaniem. Teraz jednak próbowałem widzieć w nim tylko człowieka śmiertelnego, który nie wiedział nawet, co mówi, gdy spoglądał na mnie błędnym wzrokiem.
— Ty i to całe twoje gadanie o doskonałości — niski głos wrzący gniewem i złością. Oczy Nicolasa płonęły. — To twoje gadanie o dobru i złu, o tym, co jest słuszne, a co niewłaściwe, o śmierci, o tak, o śmierci, przerażeniu, tragedii…
Słowa. Słowa wylęgające się z coraz bardziej wzbierającego strumienia nienawiści, jak otwierające się kwiaty, płatki rozchylające się coraz bardziej, a potem opadające na ziemię.
— …a ty podzieliłeś się tym z nią, pański syn daje pańskiej małżonce swój wielki dar, Dar Ciemności. Ci, którzy mieszkają w zamku, dzielą się Darem Ciemności. Oni nigdy nie byli zaciągani siłą na miejsce czarownic, gdzie tworzyły się kałuże ludzkiego tłuszczu na ziemi tuż przy słupach, przy których spalano ludzi, nie, zabij starą babę, której oczy nie pozwalają już szyć dalej i zidiociałego chłopca, który nie potrafi uprawiać ziemi. A co on nam daje, ów pański syn, Wolfkiller, ten, który płakał i krzyczał na miejscu czarownic?
Wystarczy!
Dreszcz wstrząsający jego ramionami, koszula nasiąknięta potem. Połysk napiętego ciała poprzez porwaną koszulę. Prowokacyjny już sam widok tego, wąski, muskularny tors, który rzeźbiarze tak uwielbiają przedstawiać, różowe brodawki na tle ciemnej skóry.
— Ta moc — wyrzucał to z siebie tak, jakby cały dzień nic innego nie robił tylko powtarzał te same słowa z jednakową intensywnością i właściwie nie miało to większego znaczenia, czyja byłem tu teraz obecny, czy nie — ta moc, która sprawiła, że wszystkie kłamstwa stały się pozbawione znaczenia i sensu, ta mroczna moc, która wznosiła się nad wszystkim, ta prawda, która wymazywała, zacierała…
Nie. To tylko słowa. Nieprawda. Butelki wina były puste, jedzenie zjedzone. Cienkie ręce Nicolasa stężały i napięły się do walki — ale jakiej walki? Brązowe włosy wysunęły się z opaski; patrzył oczyma nienaturalnie rozszerzonymi i błyszczącymi.
Nagle, w ucieczce przede mną, rzucił się w kierunku ściany, jakby chciał przebić się przez nią — niejasno przypominał sobie ich, jak spijali jego krew, przypomniał sobie paraliżujący bezwład, ekstazę. Coś natychmiast przyciągnęło go z powrotem. Podchodził, zataczając się i wyciągając do przodu ręce, aby utrzymać się jakoś w równowadze, próbując uchwycić się wyimaginowanych przedmiotów, które dałyby mu oparcie.
Zamilkł jednak.
Na jego twarzy zaszła jakaś zmiana.
— Jak mogłeś odgrodzić mnie od tego! — wyszeptał. — Rozmyślania o starej magii, przejrzyste legendy, jakieś tajemnicze pokłady świadomości, w których wszystkie mroczne i nie wyjaśnione rzeczy dobrze się rozwijały, zatrucie wiedzą zakazaną, w której rzeczy naturalne stają się nieważne. Nie ma już cudu w liściach opadających z jesiennych drzew, w promieniach słońca w sadzie. Nie.
Jego zapach stawał się coraz intensywniejszy. Był niczym kadzidło, jak żar i dym kościelnych świec. Serce waliło pod skórą jego nagiej piersi. Napięty wąski brzuch połyskiwał kropelkami potu. Z trudnością łapałem powietrze.
A przecież oddychamy. Oddychamy i odczuwamy pragnienie.
— Wszystkie źle pojąłeś — odezwałem się. Czy to mówi Lestat? Głos zabrzmiał dziwnie, jak głos jakiegoś innego demona, jakiegoś obrzydliwego, wstrętnego potwora, jak karykaturalna imitacja głosu ludzkiego. — Wszystko źle pojąłeś, wszystko, coś widział i słyszał.
— Ja podzieliłbym się z tobą wszystkim, co posiadałem! — Wściekłość znowu zapanowała nad nim. Wyciągnął w moją stronę dłonie.
— To ty nigdy niczego nie potrafiłeś zrozumieć — wyszeptał.
— Ciesz się, że żyjesz, daj spokój.
— Czy nie rozumiesz, że to jest potwierdzeniem wszystkiego? To, że coś takiego istnieje, już jest potwierdzeniem — czyste zło, najwyższe zło! — W jego oczach pojawił się błysk triumfu. Zrobił nagle krok do przodu i położył dłoń na mojej twarzy.
— Nie naigrawaj się ze mnie — odrzekłem. Uderzyłem go tak silnie, że upadł do tyłu, utemperowany, uspokojony. — Kiedy zostało mi to zaofiarowane, powiedziałem „nie”. Powtarzam ci, powiedziałem „nie”. Ostatnim swoim tchnieniem powiedziałem „nie”.
— Zawsze byłeś głupcem — powiedział. — Mówiłem ci o tym. — Głos Nicolasa załamał się. Ramionami znowu wstrząsnął dreszcz, a wściekłość przeszła w desperację. Raz jeszcze uniósł dłonie, a potem przerwał. — Wierzyłeś w rzeczy, które się nie liczyły — powiedział prawie łagodnie. — Było jednak coś, czego nie dostrzegłeś. Czy to możliwe, żebyś nie wiedział, co sam teraz posiadasz?
Badawcze spojrzenie jego oczu zostało w jednej chwili rozmyte pojawiającymi się łzami. Twarz Nicolasa ściągnęła się. Nie wypowiedziane słowa o miłości wypływały teraz z niego. W tej samej chwili opanowała mnie straszna świadomość. Poczułem się przytłoczony mocą i władzą, którą posiadałem nad nim, i tym, że on zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Moja miłość do niego podgrzewała tylko poczucie siły, doprowadzając aż do palącego zakłopotania, które nagle ustąpiło miejsca czemuś zupełnie innemu.
Znowu byliśmy za kulisami teatru, w naszej wiosce w Owernii, w tej naszej małej gospodzie. Wyczuwałem w nim nie tylko krew, ale i nagłe przerażenie. Cofnął się o krok do tyłu. Już samo poruszenie się Nicolasa wywołało we mnie ogień, podobnie jak wyraz jego ogarniętej paniką twarzy. Przeżycia uczyniły go jakby mniejszym, bardziej kruchym, a przecież nigdy do tej pory nie wydawał się równie silny, bardziej nęcący niż właśnie teraz.
Jego twarz przestała wyrażać cokolwiek, zamarła, gdy przysunąłem się bliżej. Oczy jednak pozostawały cudownie przejrzyste. Jego umysł otwierał się, tak jak poprzednio otworzył się umysł Gabrieli i przez jedną maleńką sekundę rozbłysła chwila, w której byliśmy znowu razem tam, na poddaszu, rozmawiając i rozmawiając bez ustanku, gdy tymczasem księżyc świecił na pokryte śniegiem dachy, albo spacerowaliśmy ulicami Paryża, podając sobie nawzajem butelkę wina, z głowami pochylonymi przed pierwszymi podmuchami zimowego deszczu, mając przed sobą całą wieczność dorastania i starzenia się i tyle radości nawet w niedoli i biedzie, nawet w nieszczęściu — prawdziwa wieczność, prawdziwe „na zawsze” — śmiertelna tajemnica tego. Ta chwila jednak rozpłynęła się w migocącej ekspresji na jego twarzy.
— Chodź do mnie, Nicki — szepnąłem. Uniosłem obie dłonie w geście przywołania.
— Jeśli chcesz tego, musisz podejść…
Ujrzałem ptaka wylatującego z groty i szybującego nad otwartym morzem. Było w nim i w nie kończących się falach, nad którymi przelatywał, coś przerażającego. Wzlatywał coraz wyżej, gdy tymczasem niebo zmieniło kolor na srebrny, a potem gwałtownie pociemniało. Ciemność wieczoru, nic, czego należałoby się obawiać, nic. Błogosławiona noc. Zapadła stopniowo i nieubłaganie nad nicością, poza jedynie tym malutkim ptakiem w oddali, krzyczącym na wietrze, gdzieś wysoko nad ziemią niczyją, którą był świat. Puste groty, puste plaże, puste morze.
Wszystko, na co kiedykolwiek lubiłem patrzeć, czego lubiłem słuchać czy wyczuwać dłońmi, zniknęło lub nigdy nie istniało, a ten ptak, zataczający w powietrzu koła i szybujący, leciał dalej i dalej, w górę, mijając mnie, czy może, co bardziej odpowiadałoby prawdzie, nikogo nie mijając, przytrzymując cały ten krajobraz, bez przeszłości czy znaczenia, w płaską ciemność jednego malutkiego oka.
Krzyknąłem, nie wydając z siebie jednak żadnego odgłosu. Czułem, że moje usta pełne są krwi, a każdy jej łyk przechodzi w bezdenną czeluść pragnienia. I chciałem powiedzieć: tak, teraz rozumiem, jak straszna, jak trudna do utrzymania jest ta ciemność. Nie wiedziałem. Nie mogłem wiedzieć. Ptak szybował dalej poprzez ciemność nad pustym brzegiem, nad gładkim morzem. Dobry Boże, zatrzymaj to. To było jeszcze gorsze niż tamto przerażenie i horror w gospodzie. Gorsze niż bezradny kwik powalonego w śniegu konia. W końcu krew była krwią, a serce — soczyste serce — było właśnie tam, na czubkach palców przy moich ustach.
Teraz, teraz, mój ukochany, jest ta chwila. Mogę przełknąć to życie, które bije z twojego serca, i posłać cię w zapomnienie, gdzie nic nie zostanie zrozumiane czy wybaczone, albo mogę przybliżyć cię do mnie.
Odepchnąłem go do tyłu, ale przytrzymałem przy sobie, zwiotczałego i bezwładnego. Wizja jednak nie chciała zniknąć mi sprzed oczu. Jego dłonie zsunęły się po mojej szyi. Twarz miał mokrą, oczy wykręcone gdzieś do wewnątrz. Nagle wyciągnął gwałtownie język. Zaczął energicznie zlizywać krew z rany, którą zrobiłem dla niego we własnym gardle. Tak, ochoczo i z pełnym entuzjazmem.
Niech jednak ta wizja już się skończy. Dość już tego lotu do góry i wielkiej pochyłości bezbarwnego krajobrazu, krzyku ptaka, który nic nie oznacza w zawodzeniu wiatru. Ból jest niczym w porównaniu z tą ciemnością. Nie chcę… Nie chcę…
Wizja jednak powoli zanikała. Powoli rozpływała się. Wreszcie było już po wszystkim. Nad wszystkim zapadł całun milczenia i ciszy, tak jak było to z Gabrielą. Cisza. Nie tworzyliśmy już jedności. Był już kimś oddzielnym, a ja odsunąłem go od siebie, lecz trzymałem nadal w dłoniach. Z trudnością trzymał się na nogach. Dłonie przytknął do ust, krew spływała mu po brodzie strumieniem. Usta miał otwarte. Dało się słyszeć wydobywający się z nich, pomimo krwi, suchy krzyk.
Poza nim jednak i poza zapamiętaną wizją metalicznego morza i samotnego ptaka, który był jej jedynym świadkiem — ujrzałem ją nagle w drzwiach, a jej włosy były złotym welonem Marii Dziewicy oplatającym jej ramiona, i usłyszałem, jak wypowiada słowa z najsmutniejszym wyrazem twarzy.
— To nieszczęście, mój synu.
Do północy było już jasne, że nie będzie mówił, że nie odpowie i nie poruszy się z własnej woli. Pozostawał w bezruchu tam, gdzie zaprowadziliśmy go, z twarzą pozbawioną wyrazu. Jeśli śmierć sprawiła mu ból, nie było tego widać. Jeśli nowy sposób postrzegania zachwycał go, nie dał tego po sobie poznać. Nawet pragnienie nie poruszyło go.
Dopiero Gabriela, przyjrzawszy mu się dokładnie przez parę godzin, zajęła się nim, myjąc go i ubierając w nowe rzeczy. Wybrała czarną wełnę, jedną z kilku ponurych peleryn, które należały do mnie. Skromna bielizna sprawiła, że wyglądał dziwnie, niczym młody kleryk, nieco zbyt poważnie, nieco naiwnie.
W ciszy krypty przyglądałem się im. Wiedziałem, bez cienia wątpliwości, że słyszą nawzajem swoje myśli. Bez słowa prowadziła go przez obrządek oczyszczenia. Bez słowa odesłała go z powrotem na ławę przy ogniu. Wreszcie odezwała się:
— Powinien teraz zapolować.
Gdy rzuciła spojrzenie w jego stronę, wstał nawet, nie patrząc na nią, jak gdyby pociągnięty sznurkiem.
Odrętwiałe patrzyłem, jak odchodzili, słyszałem ich stopy na schodach. Potem wyślizgnąłem się za nimi, niepostrzeżenie i trzymając się krat bramy wejściowej, przyglądałem się ich odejściu przez pola.
Otoczyła mnie pustka nocy i przeraźliwe zimno. Gdy wróciłem do wieży, nie potrafił mnie ogrzać nawet rozpalony ogień w kominku. Pustka i cisza, której pragnąłem. Chciałem po prostu być sam po tej całej przerażającej walce w Paryżu. Mimo że na zewnątrz panował spokój, to od wewnątrz, jak oszalałe z głodu zwierzę, zżerała mnie świadomość, że już nie mogę dłużej znieść jego widoku.
Gdy następnej nocy otworzyłem oczy, wiedziałem już, co mam zrobić. To, czy mogłem znieść jego widok, czy nie — nie było istotne. To ja wprowadziłem go w taki stan i moim zadaniem było teraz wytrącić go z tego odrętwienia.
Polowanie nie spowodowało w nim żadnej większej zmiany, choć, jak się wydawało, nasycił się krwią i zabił całkiem sprawnie. Teraz ode mnie już zależało, czy zdołam chronić go przed własną odrazą i pojechać do Paryża, by sprowadzić stamtąd jedyną rzecz, która mogła ewentualnie rozbudzić go.
Skrzypce były wszystkim, co kiedykolwiek kochał za życia. Być może teraz będą w stanie obudzić go. Włożę mu je w dłonie, a on znowu zapragnie zagrać na nich, chciał przecież teraz zagrać z całą mocą swych nowych umiejętności. I wszystko zmieni się na lepsze, a chłód w moim sercu roztopi się.
Gdy tylko Gabriela wstała, opowiedziałem jej o moich zamiarach.
— Ale co z nimi? — zapytała. — Nie możesz przecież ryzykować samotnego wyjazdu do Paryża.
— Ależ tak, mogę — odpowiedziałem. — Ty jesteś tu potrzebna. Gdyby ta mała zaraza zjawiła się tutaj, mogliby wywabić go na zewnątrz. Nie byłoby to takie trudne, zważywszy stan, w jakim się teraz znajduje. A poza tym, chcę się dowiedzieć, co dzieje się tam, pod Les Innocents. Interesuje mnie, czy mamy zawieszenie broni, czy nie.
— Nie podoba mi się to — odrzekła, potrząsając głową. — Powtarzam ci tylko: gdybym nie wierzyła, że powinniśmy porozmawiać raz jeszcze z ich przywódcą, że możemy się od niego i od tej starej kobiety wiele dowiedzieć, byłabym za tym, żebyśmy wyjechali z Paryża już dzisiejszej nocy.
— A czegóż oni jeszcze mogę nas nauczyć? — odrzekłem chłodno. — Że słońce tak naprawdę obraca się wokół ziemi? Że ta z kolei jest płaska?
Gorycz w moich słowach sprawiła, że poczułem się zawstydzony.
Którejś nocy mógłby mi powiedzieć, dlaczego wampiry, których ja sam uczyniłem, potrafią słyszeć nawzajem swoje myśli, podczas gdy dla mnie jest to nieosiągalne. Zbyt jednak byłem przygnębiony moim wstrętem od Nickiego, abym miał poświęcać więcej czasu takim myślom.
Spojrzałem tylko na nią i pomyślałem, jak byłoby wspaniale ujrzeć magiczne działanie Mrocznej Zamiany właśnie w niej, widzieć, jak przywraca jej młodzieńczą piękność, przywraca na powrót jej doskonałość, to, czym była dla mnie, kiedy byłem małym dzieckiem. Aby zobaczyć zmianę w Nickim, trzeba było ujrzeć go umierającym.
Może, nawet bez czytania w mojej duszy, zrozumiała to aż za dobrze?
Objęliśmy się, powoli, ostrożnie.
— Uważaj na siebie — szepnęła mi do ucha.
Powinienem był pojechać po skrzypce do mieszkania od razu nie zwlekając. Był jeszcze i biedny Roget, z którym należało również załatwić sprawy. Były kłamstwa, które trzeba było wypowiedzieć. I jeszcze kwestia wyjazdu z Paryża — coraz bardziej przekonywałem się do takiego postanowienia.
Od kilku godzin robiłem to, co chciałem. Dopadałem swoje ofiary w ogrodach Tuilleries i na bulwarach, zachowując się tak, jakbym był jedynym wampirem w mieście. Nicki był dobrze ukryty i bezpieczny, a Paryż należał tylko do mnie.
Czekałem tylko jakiegoś znaku czy szeptu, który pozwoliłby mi ich zlokalizować. Myślałem o starej królowej. Usłyszałem ich wreszcie w chwili, kiedy najmniej się tego spodziewałem — na bulwarze du Temple, gdy zbliżałem się do teatru Renauda.
Dziwne, że odważyli się przebywać w miejscu, gdzie było tak wiele światła, w „świetlistym miejscu”, jak oni je nazwali. W ciągu kilku sekund zdałem sobie sprawę, że kilkoro z nich ukrywało się gdzieś za teatrem. Kiedy wyczuli mnie, nie odczułem tym razem ich wrogiego nastawienia, a jedynie desperackie podniecenie towarzyszące spotkaniu.
Wtedy ujrzałem białą twarz kobiecej postaci. To była ta ciemnooka, ładna, o włosach zmierzwionych, niczym kudły czarownicy. Stała w bocznej uliczce przy tylnym wejściu do teatru i rzuciła się w moją stronę, kiwając na mnie przywołujące Najpierw byłem niezdecydowany — raz kazałem koniowi jechać do przodu, to znów zawracałem go. Bulwar przedstawiał typową panoramę wiosennego wieczoru: setki spacerowiczów zmieszanych z potokiem ruchu ulicznego, przejeżdżające powozy, mnóstwo muzyków ulicznych, żonglerów, akrobatów, otwarte zapraszająco i oświetlone wejścia do teatrów. Po co miałem to wszystko zostawić, aby w zamian rozmawiać z tymi stworzeniami? Nadstawiłem uszu. Było ich właściwie czworo — czułem, że rozpaczliwie pragną, bym poszedł do nich. Panowało wśród nich przerażenie.
No dobrze. Zawróciłem konia, wjechałem w boczną uliczkę i skierowałem się ku odległej kamiennej ścianie, przy której tłoczyła się ich mała grupka. Był tam również chłopak o szarych oczach, co mnie raczej zaskoczyło. Także i on miał otumaniony wyraz twarzy. Tuż za nim stał wysoki wampir o jasnych włosach i przystojna kobieta, oboje ubrani w łachmany, niczym trędowaci. Pierwsza odezwała się ta niebrzydka o czarnych oczach, ta, która roześmiała się wtedy na schodach pod Les Innocents z mojego małego żartu.
— Musisz nam pomóc! — wyrzuciła z siebie.
— Doprawdy? — próbowałem uspokoić zaniepokojone zwierzę, na którym siedziałem. Kobyła źle reagowała na ich widok. — Dlaczego muszę wam pomóc?
— On niszczy nasz klan — odrzekła.
— Niszczy nas… — dodał chłopak, ale nie odważył się spojrzeć na mnie. Gapił się na kamienną ścianę naprzeciwko, a z jego myśli wyczytałem przebieg wydarzeń po naszym wyjściu. O płonącym stosie, o Armandzie zmuszającym siłą swych uczniów, by rzucili się weń.
Próbowałem pozbyć się z głowy tych obrazów, ale zaczęły napływać teraz od nich wszystkich. Ciemnooka spojrzała mi prosto w oczy i wyostrzyła przedstawiany mi obraz — ujrzałem Armanda wymachującego wielką nadpaloną belą, gdy zaganiał pozostałych do ognia, wpychając ich nią z powrotem w płomienie, gdy usiłowali się stamtąd wydostać.
— Dobry Panie, była was dwunastka! — odrzekłem. — Czy nie mogliście walczyć?
— Ależ tak, i dlatego tu właśnie jesteśmy — odpowiedziała kobieta. — Spalił sześciu z nas, reszta uciekła. W przerażeniu i panice rzuciliśmy się szukać schronień na czas dnia. Nigdy tego nie robiliśmy, nigdy dotąd nie sypialiśmy poza naszymi poświęconymi grobami. Nie wiedzieliśmy, co może się nam przydarzyć. A gdy obudziliśmy się, Armand wytropił nas. Przypłaciła to życiem następna dwójka z naszej grupy. Oto wszyscy, którzy pozostali. Armand pootwierał nawet lochy i spalił tych, którzy konali z głodu. Spowodował zawał ziemi, aby zablokować tunele prowadzące do sali, w której odbywały się nasze spotkania.
Chłopak powoli uniósł głowę i spojrzał na mnie.
— To wszystko za twoją przyczyną — wyszeptał. — To ty sprowadziłeś na nas taki los.
Kobieta wystąpiła krok przed niego.
— Musisz nam pomóc utworzyć nowy klan — powiedziała. — Zrobimy go wspólnie. Pomóż nam żyć tak, jak ty żyjesz. Spojrzała niespokojnie w kierunku chłopaka.
— A ta staruszka, ta królowa? — zapytałem.
— To ona właśnie rozpoczęła to wszystko — odrzekł z goryczą chłopak. — Sama rzuciła się w płomienie. Powiedziała, że chce połączyć się z Magnusem. Śmiała się. Dopiero wtedy Armand zaczął wrzucać pozostałych w ogień.
Pochyliłem głowę. A więc nie żyła już. Wszystko, o czym wiedziała i czego była świadkiem, odeszło wraz z nią. Nic za sobą nie zostawiła, poza mściwym, złośliwym i niegodziwym dzieckiem, które uważało za błędne wszystko to, co ona wiedziała.
— Musisz nam pomóc — powtórzyła ciemnooka kobieta. — Widzisz, on ma prawo jako mistrz klanu zniszczyć tych, którzy są słabi, tych, którzy nie potrafią przeżyć.
— Nie mógł pozwolić, by gromadą zawładnął chaos — odezwała się druga kobieta — wampir, ta, która stała za chłopcem. — Bez wiary w odwieczne drogi postępowania mogliby popełnić mnóstwo niewybaczalnych błędów, mogli nieopatrznie zaalarmować ludzi śmiertelnych. Jeśli jednak pomożesz nam stworzyć nowy klan i udoskonalić siebie na nowy sposób…
— My jesteśmy najsilniejsi w naszym klanie — odezwał się mężczyzna — wampir — i jeśli uda nam się bronić przed nim przez dłuższy czas, a jednocześnie ułożyć sobie jakoś samodzielnie dalsze życie, po pewnym czasie Armand zostawi nas w spokoju.
— On nas zniszczy — wymamrotał chłopak. — Nigdy nie zostawi nas w spokoju. Przeczeka tylko teraz, aż rozdzielimy się…
— On jest niezwyciężony — dodał wysoki wampira w dodatku stracił przekonanie do sensu dalszego naszego istnienia. Pamiętajcie o tym.
— A ty masz wieżę Magnusa, bezpieczne miejsce… — odezwał się z rozpaczą w głosie chłopak, patrząc mi prosto w oczy.
— Nie, tego nie mogę dzielić z wami — odrzekłem. — Tę bitwę musicie sami wygrać.
— Przecież możesz dać nam jakieś wskazówki — powiedział wysoki.
— Nie potrzebujecie mnie — odrzekłem. — Czegoście się nauczyli nowego do tej pory z mojego przykładu? Czego dowiedzieliście się z tego, co powiedziałem zeszłej nocy?
— Nauczyliśmy się więcej z tego, co powiedziałeś do niego potem — odezwała się czarnooka. — Słyszeliśmy, jak mówiłeś mu o zupełnie nowej jakości zła, zła na czasy, których przyszło nam dożyć, czasy, w których trzeba nam brnąć przez świat w przebraniu ludzkim.
— A więc przebierzcie się za śmiertelnych — odrzekłem. — Weźcie ubrania swoich ofiar, zabierzcie z ich kieszeni pieniądze. A potem zmieszajcie się z nimi, jak ja to uczyniłem. Po pewnym czasie zdobędziecie wystarczające fortuny, aby kupić sobie własne małe fortece, własne sekretne świątynie i sanktuaria.
Widziałem w ich twarzach desperację i rozpacz. A jednak słuchali uważnie.
— Ale nasza skóra, brzmienie naszych głosów… — wtrąciła ciemnooka.
— Możecie oszukać ludzi. To bardzo proste. Tylko trochę zręczności.
— Od czego jednak zacząć? — zapytał posępnie chłopak, jak gdyby nie był jeszcze przekonany do zmian, na które inni już się zdecydowali.
— Kogo mielibyśmy udawać?
— Wybierzcie sami! — powiedziałem. — Rozejrzyjcie się dookoła. Przebierzcie się nawet za Cyganów, jeśli chcecie — to nie powinno być zbyt trudne — albo lepiej za aktorów.
Wskazałem wzrokiem w kierunku świateł bulwaru.
— Aktorów? — powtórzyła czarnooka z podnieceniem.
— Tak, aktorów. Artystów ulicznych. Akrobatów. Zostańcie akrobatami. Z całą pewnością widzieliście ich na ulicach. Możecie pokryć twarze szminką, a wasze ekstrawaganckie gesty nie wywołają nawet większego wrażenia. Nie moglibyście sobie wybrać niczego bardziej odpowiedniego. Na bulwarze widzi się najprzeróżniejsze typy ludzkie ściągające tu z całego miasta. Dowiecie się wszystkiego, co trzeba wiedzieć.
Kobieta zaśmiała się i spojrzała na pozostałych. Wysoki mężczyzna był głęboko zamyślony, druga kobieta także zadumana, chłopak z kolei niepewny.
— Z waszymi możliwościami i siłą możecie z łatwością stać się żonglerami i akrobatami — dodałem. — Dla was to nic trudnego. Nigdy nie zostaniecie rozpoznani.
— Czy nie to samo zdarzyło się z tobą na scenie małego teatrzyku — wtrącił chłodno chłopak. — Napędziłeś im tam niezłego stracha.
— Nie to samo, ponieważ wtedy sam tak zdecydowałem — odrzekłem. — Drżenie bólu. Na tym polega moja tragedia. Potrafię jednak oszukać każdego, kiedy tylko tego chcę, i tak samo będzie z wami.
Sięgnąłem do kieszeni ubrania i wyciągnąłem garść złotych koron. Dałem je czarnookiej. Zabrała je w obie dłonie i wpatrywała się w nie tak, jakby paliły jej palce. Spojrzała na mnie i w jej oczach ujrzałem swój własny obraz, gdy na scenie teatru Renauda wykonywałem owe przerażające sztuczki, które doprowadziły widownię do panicznego strachu.
Ujrzałem jednak i jeszcze jedną myśl. Wiedziała, że teatr jest teraz pusty, że wysłałem trupę za morze.
Przez jedną chwilę zastanawiałem się nad tym głębiej, pozwalając, by ból wzmógł się i doskwierał. Ciekawe, czy inni wyczuli to? Ale jakie to właściwie miało znaczenie?
— Tak, proszę — usłyszałem głos czarnookiej. Wyciągnęła rękę i dotknęła mojej swymi białymi, zimnymi palcami! — Pozwól nam skorzystać z twojego teatru! Proszę. — Odwróciła się i patrzyła teraz na tylne drzwi teatru Renauda. Wpuścić ich do środka. Pozwolić im tańczyć.
Niech wejdą. Niech tańczą na moim grobie.
Ale tam jeszcze są stare kostiumy, porzucone stare stroje trupy, która miała przecież wiele pieniędzy na kupno nowego wyposażenia. Stare dzbanki pełne białej farby. Woda wypełniająca nadal beczki. Tysiące skarbów pozostawionych i porzuconych w nagłym i pośpiesznym odejściu.
Byłem odrętwiały, niezdolny do rozważenia tego wszystkiego, niechętny nawet wobec nawrotu wspomnień do tych chwil, kiedy tyle rzeczy wydarzyło się w tamtym miejscu.
— No dobrze — orzekłem wreszcie, odwracając wzrok, jak gdyby nagle coś odwróciło moją uwagę. — Możecie się wprowadzić do teatru, jeśli taka jest wasza wola. Czujcie się, jak u siebie w domu.
Czarnooka przysunęła się bliżej i przycisnęła nagle usta do mojej dłoni.
— Nie zapomnimy ci tego — powiedziała. — Mam na imię Eleni, ten chłopiec to Laurent, ten dalej to Felix, a ta kobieta z nim to Eugenia. Jeśli Armand wystąpi przeciwko tobie, wystąpi jednocześnie i przeciw nam.
— Mam nadzieję, że będzie wam się nieźle wiodło — odrzekłem i na swój dziwny sposób rzeczywiście życzyłem im wszystkiego najlepszego. Ciekaw byłem, czy którykolwiek z nich, z całymi swoimi Odwiecznymi Sposobami i Mrocznymi Rytuałami, kiedykolwiek rzeczywiście chciał tego koszmaru, który wszyscy teraz dzieliliśmy. Zostali w to wszystko wciągnięci, tak jak w rzeczywistości i ja. Teraz wszyscy byliśmy Dziećmi Ciemności, na dobre i złe.
— Bądźcie jednak roztropni w tym, co robicie — ostrzegłem. — Nigdy tu nie sprowadzajcie swojej ofiary czy nie zabijajcie ich tutaj. Bądźcie sprytni i dbajcie o bezpieczeństwo tego schronienia.
Była już trzecia, nim przejechałem konno most prowadzący do Ile St. Louis. Straciłem już dość czasu. Musiałem jeszcze odszukać skrzypce.
Jak tylko zbliżyłem się nadbrzeżem do domu Nickiego, od razu dostrzegłem, że coś jest nie tak. Okna były puste. Wszystkie zasłony zostały zaciągnięte, a przecież miejsce było pełne światła, jak gdyby rozświetlały je od wewnątrz setki świec. Zadziwiające. Roget nie mógł przecież już zająć mieszkania. Nie minęło też dość czasu, aby założyć, że Nicki zdążyłby zjawić się tutaj.
Szybko dostałem się na dach budynku i spuściłem się po ścianie do okna od strony podwórka. Okazało się, że i tu draperie zostały również usunięte.
Świece płonęły we wszystkich kandelabrach, lichtarzach i kinkietach. Niektóre z nich były nawet wetknięte w rozlany wosk na fortepianie i na biurku. Pokój był w całkowitym nieładzie. Książki wyrzucono z półek. Niektóre z nich były porozrzucane. Wyrwane strony walały się po podłodze. Nawet duże arkusze nutowe zostały zrzucone z półki, jeden po drugim, i leżały teraz na dywanie. Wreszcie — wszystkie obrazy porozkładano na stołach wraz z innymi niewielkimi drobiazgami — monetami, pieniędzmi, kluczami. Być może te małe demony zdemolowały mieszkanie, kiedy pochwyciły Nickiego. Ale kto, u licha, pozapalał te wszystkie świece? To wszystko nie trzymało się kupy.
Nadstawiłem ucha. W mieszkaniu nie było nikogo. Przynajmniej na to wyglądało. Kiedy jednak wsłuchałem się dokładniej, do moich uszu dotarły nie tyle odgłosy czyjejś myśli, ile delikatne, bliżej nie sprecyzowane dźwięki. Na chwilę zmrużyłem oczy i koncentrowałem się. Zdałem sobie nagle sprawę, że to, co słyszę, jest szelestem przewracanych stron książki. Nagle usłyszałem odgłos spadnięcia czegoś na podłogę. Znów odgłos przewracanych kartek — sztywnych, starych pergaminowych stron książki. I znowu dźwięk upuszczenia czegoś na podłogę.
Tak bezgłośnie, jak tylko mogłem, uniosłem odsuwane w górę okno. Nadal słyszałem odgłosy. Zapach, jaki dochodził do mnie, nie był jednak zapachem człowieka. Nie czułem pulsu myśli. A jednak czułem jakiś zapach. Coś silniejszego niż stęchły tytoń i wosk ze świec. To był zapach, który zabierają z sobą wampiry, zapach ziemi cmentarnej.
Jeszcze więcej świec w korytarzu. Świece w sypialni. Tu taki sam bałagan, pootwierane książki rzucone na bezładne stosy, poplątana pościel, obrazy na kupie, sekretarzyki opróżnione, szuflady wyciągnięte.
Nigdzie skrzypiec. Zdążyłem to zauważyć.
Dziwne odgłosy dochodziły z sąsiedniego pokoju. Znów słyszałem odgłos szybko przerzucanych stron książki.
Kimkolwiek on był — oczywiście wiedziałem, kim musi być — nic go nie obchodziło, że znajduję się w mieszkaniu! Nawet nie zatrzymał się na chwilę, by zaczerpnąć głębiej powietrza.
Przemierzyłem hol i podszedłem do drzwi prowadzących do biblioteki. W jednej chwili ujrzałem go. Nie przerwał przeglądania książki.
To był Armand. Ale jednak trudno było powiedzieć, że byłem przygotowany na widok, który ujrzałem przed sobą. Wosk ze świecy skapywał z marmurowego popiersia Cezara prosto na kolorowo zaznaczone kraje na globusie. A książki, poza ostatnią ich półką w rogu, przy którym stał, leżały na podłodze, tworząc całe góry. Armand nadal miał na sobie swoje stare łachmany, a we włosach pełno ziemi. Zignorował moje wejście i nadal przerzucał strony książek z oczyma wpatrującymi się uważnie w zapisane słowa. Usta miał na wpół rozchylone, a jego wyraz twarzy przywodził na myśl owada koncentrującego się nad przeżuwaniem liścia.
Właściwie rzecz biorąc, wyglądał przerażająco.
Wysysał wszystko, co było w książkach!
Wreszcie wypuścił z rąk tę, którą przed chwilą przeglądał, i zdjął z półki następną; zaczął pożerać ją wzrokiem z taką samą intensywnością, przekartkowując strony i przesuwając palcami pod linijkami tekstu z nadludzką szybkością.
Uświadomiłem sobie, że w ten sposób przeglądał wszystko, co znajduje się w tym mieszkaniu, nawet prześcieradła i zasłony, obrazy, które zdjął z haka, zawartość szafy i szuflad. Z książek jednak przejmował wiedzę skoncentrowaną. Wszystko — od Wojny galijskiej Cezara do współczesnej powieści angielskiej — leżało już na podłodze przejrzane. Groza tej sceny nie polegała jednak na sposobie przeglądania. To raczej bałagan, który za sobą zostawił, całkowity brak szacunku do wszystkiego, czego użył, potęgowały niesamowitość sytuacji.
W dodatku to całkowite lekceważenie mojej osoby. Skończył przeglądać ostatnią książkę i podszedł do starych gazet ułożonych na dolnej półce.
Stwierdziłem, że wycofuję się z pokoju, patrząc jeszcze w odrętwieniu na jego niewielką brudną postać. Kasztanowe włosy Armanda, mimo zabrudzenia, połyskiwały w świetle, a oczy płonęły niczym dwa ognie. Wyglądał groteskowo pośród tych świec i mieniących się kolorów mieszkania — brudny wykolejeniec podziemnego świata. A jednak jego swoiste piękno robiło wrażenie. Nie potrzebował cieni katedry Notre Dame czy pochodni krypty dla dodania sobie powagi. Była w nim dzikość, nawet w tym jasnym świetle, której przedtem nie dostrzegłem.
Poczułem zniewalające zmieszanie i zakłopotanie. Był niebezpieczny i zarazem wzbudzający szacunek oraz fascynację. Mógłbym spoglądać na niego bez końca, ale instynkt podpowiadał mi: „Uciekaj. Zostaw mu to miejsce, jeśli chce tego”. Jakie to ma teraz znaczenie?
Skrzypce. Próbowałem desperacko pomyśleć o nich. Przestać obserwować ruch jego palców przesuwających się po literach i nie dające się odeprzeć skupienie w jego oczach.
Odwróciłem się od niego plecami i wszedłem do salonu. Ręce mi drżały. Z trudem mogłem znieść myśl o tym, że jest tu obecny. Szukałem wszędzie, ale nie odnalazłem tych przeklętych skrzypiec. Co Nicki mógł z nimi zrobić? Nic mi nie przychodziło do głowy.
Szelest papieru, marszczenie papieru. Cichy odgłos opadającego na podłogę czasopisma.
Wracać natychmiast do wieży.
Zacząłem szybko przemierzać bibliotekę, kierując się do wyjścia, gdy nagle i nieoczekiwanie jego bezgłośny krzyk osadził mnie w miejscu. Był jak ręka chwytająca mnie znienacka za gardło. Obróciłem się i ujrzałem, że wpatruje się we mnie.
Czy kochasz ich, twoje milczące dzieci? Czy i one ciebie kochają?
Poczułem, że krew przepłynęła mi do twarzy. Żar objął mnie w tym samym momencie, gdy spojrzałem na niego.
Wszystkie książki, które znajdowały się w pokoju, były teraz na podłodze. On był zjawą stojącą pośród ruin, zjawą przysłaną tu przez diabła, w którego wierzył. A przecież jego twarz była tak delikatna, tak młoda.
Mroczna Zamiana nigdy nie przynosi miłości, widzisz sam. Przynosi tylko ciszę.
Jego głos wydawał się cichszy w swojej bezgłośności, ale wyrazisty. Tajemnicze echo przestało odbijać jego myśli. Zwykliśmy mówić, że to była wola Szatana, że mistrz i jego uczeń nie szukają pocieszenia jeden z drugim. W końcu to Szatan był tym, komu należało służyć.
Każde jego słowo mocno zapadło we mnie. Każde słowo było odbierane przeze mnie z tajemniczym, upokarzającym mnie zaciekawieniem. Czułem, że łatwo może mnie zranić. Zrobiłem jednak wszystko, aby nie dać po sobie tego poznać. Ze złością odpowiedziałem:
— Czego chcesz ode mnie?
To było przerażające — wypowiedzieć w tej ciszy coś głośno. Teraz bardziej się go bałem niż podczas poprzednich potyczek i kłótni. Nienawidzę tych, którzy sprawiają, że odczuwam strach, tych, którzy znają rzeczy, które ja chciałbym dopiero poznać, którzy mają tę moc nade mną.
— To zupełnie tak jak brak znajomości czytania, prawda? — powiedział głośno. — A twój mistrz i twórca, banita i wyrzutek Magnus, co on sobie robił z tego, że pozostawił cię w zupełnej ignorancji? Nie przekazał ci nawet najprostszych rzeczy, prawda? — Jego twarz nawet nie drgnęła, gdy wypowiadał słowa. — Czy zawsze wyglądało to w ten sposób? Czy kiedykolwiek ktoś zadbał o to, aby nauczyć cię czegoś?
— Czytasz w moich myślach… — odrzekłem. Byłem przerażony. Ujrzałem klasztor, w którym przebywałem jako chłopiec. Długie, nie kończące się rzędy książek, których nie potrafiłem przeczytać. Ujrzałem Gabrielę pochyloną nad swoimi książkami, odwróconą do nas plecami. — Przestań — szepnąłem.
Chwila przeciągała się w nieskończoność. Zacząłem tracić pewność siebie. Armand odezwał się ponownie, znowu bezgłośnie.
Nigdy cię nie zadowolą ci, których sam stworzysz. W milczeniu rośnie tylko chłód, osamotnienie i uraza.
Chciałem się poruszyć, ale nie byłem w stanie wykonać ruchu. Spoglądałem tylko na niego, a on mówił dalej.
Pragniesz mnie, a ja ciebie; jedynie my na całym tym świecie warci jesteśmy siebie nawzajem. Czy nie zdajesz sobie z tego sprawy?
Bezdźwięczne słowa zdały się rozciągać w powietrzu, wzmacniać się, jak nuta ciągnięta na strunach skrzypiec, bez ustanku, na zawsze.
— To szaleństwo — szepnąłem. Pomyślałem o tym wszystkim, co mi powiedział, o wszystkich zarzutach, którymi mnie obrzucił, o przerażeniu (jakiego doświadczyli pozostali), o tym, że wrzucił swoich uczniów w płomienie.
— Czy to szaleństwo? — zapytał. — Wracaj zatem do swoich milczków. Nawet teraz mówią sobie nawzajem rzeczy, których nie mogą tobie powiedzieć.
— Kłamiesz… — powiedziałem.
— A czas jedynie wzmocni ich niezależność. Ucz się jednak samodzielnie”. Zobaczysz, że będzie nam razem dobrze ze sobą, jeśli kiedyś zechcesz przyjść do mnie i zostać ze mną. W końcu, dokąd mam sam pójść? Co mam zrobić? Znowu uczyniłeś mnie sierotą.
— Ależ nie — odrzekłem.
— Ależ tak — powiedział z naciskiem. — Zrobiłeś to. Ty to wszystko sprawiłeś. — W jego głosie nie wyczułem jednak złości. — Mogę poczekać na ciebie, poczekać, aż przyjdziesz usłyszeć odpowiedzi na pytania, na które tylko ja mogę udzielić odpowiedzi.
Gapiłem się na niego przez dłuższą chwilę. Nie wiem, jak długo. Zdawało mi się, że nie mogę się ruszyć. Nic też nie widziałem poza nim. Ogarniało mnie poczucie spokoju, takie same, jakie odczuwałem w Katedrze. Ten sam czar, który rzucił na mnie znowu, zaczął działać. Światło w pokoju było zbyt jasne. Poza nim nie widziałem nic. Zdało się, że Armand zbliżył się do mnie, a ja do niego, a przecież żaden z nas nie wykonał ruchu. Przyciągał mnie do siebie, przyciągał mnie w swoim kierunku.
Odwróciłem się, potknąłem i straciłem równowagę. Udało mi się jednak opuścić pokój. Biegłem wzdłuż ścian korytarza, a po chwili wspiąłem się na okno i dalej ścianą aż na dach.
Przejechałem przez most do Ile de la Cité, poganiając konia, jakby Armand ścigał mnie. Moje rozszalałe serce uspokoiło się dopiero wtedy, gdy wreszcie wyjechałem za bramy miasta.
Dzwony Piekieł walące z całej siły. Wieża spowita była jeszcze w ciemności, ale na horyzoncie widać już było pierwsze światło poranku. Mój mały klan już udał się na spoczynek w krypcie lochów. Nie otworzyłem grobów, aby spojrzeć na nich, chociaż rozpaczliwie pragnąłem to uczynić, tylko po to, aby zobaczyć Gabrielę i dotknąć jej dłoni. Samotnie wspiąłem się na blanki, aby raz jeszcze rzucić okiem na płonący cud zbliżającego się poranku, czegoś, czemu nigdy nie powinienem przyglądać się do końca. Dzwony Piekieł waliły, moja sekretna muzyka… Usłyszałem także i inne odgłosy. Poznałem je, jak tylko wszedłem na schody. Podziwiałem ich moc. Były jak pieśń wyginająca się łukiem ponad olbrzymią odległością, ciche i słodkie.
Kiedyś, lata temu, słyszałem śpiewającego młodego parobka, gdy wychodził gościńcem z wioski na północ. Nie zdawał sobie sprawy, że ktoś słyszy jego pieśń. Myślał, że jest sam na otwartym terenie, a jego głos miał w sobie moc i czystość, która dawała mu nadludzkie piękno. Słowa starej pieśni nie miały tu żadnego znaczenia.
Taki sam był głos, który teraz mnie wzywał. Samotny głos, unoszący się na mile, które nas odgradzały.
Ponownie poczułem strach. A jednak otworzyłem drzwi na samej górze klatki schodowej i wyszedłem na kamienny dach. Owinął mnie jedwabny podmuch porannej bryzy, ujrzałem rozmarzone migotanie ostatnich gwiazd na niebie. Niebo nie tworzyło już takiego baldachimu jak poprzednio, jako że nade mną unosiła się już w nieskończoność poranna mgiełka, a gwiazdy usuwały się w górę, stając się we mgle coraz mniejsze i mniejsze.
Daleki głos wyostrzył się, jak nuta śpiewana w wysokich górach, dotykając mojej piersi w miejscu, gdzie przyłożyłem otwartą dłoń. Ukłuli przebił mnie, jak promień światła przebija ciemność. Usłyszałem śpiew. Przyjdź do mnie. Wszystko zostanie ci wybaczone, jeśli tylko przyjdziesz do mnie. Jestem teraz bardziej samotny niż kiedykolwiek przedtem.
Razem z głosem dotarło do mnie poczucie bezgranicznej możliwości i oczekiwania, które przyniosło ze sobą obraz Armanda stojącego samotnie w otwartych drzwiach katedry Notre Dame. Czas i przestrzeń były iluzją. Armand stał teraz w bladym świetle przed głównym ołtarzem, smukły kształt w królewskich łachmanach, migający w chwili gdy znikł. W oczach Armanda była tylko cierpliwość. Nie było już krypty pod cmentarzem Les Innocents. Nie było już groteskowego ducha w poszarpanych łachmanach, jakiego widziałem w bibliotece Nickiego, rzucającego książki po ich przejrzeniu, jakby były pustymi muszlami.
Wydaje mi się, że ukląkłem i oparłem dłoń na wystających kamieniach. Ujrzałem księżyc, który jak zjawa rozpływał się w powietrzu. Słońce musiało już go dotknąć, ponieważ poczułem ból i musiałem zamknąć oczy. Poczułem podniecenie, ekstazę. Wydawało mi się, że moja dusza może poznać chwałę Mrocznej Zamiany bez konieczności przepływu krwi, w intymności i poufałości głosu przenikającego przeze mnie i poszukującego we mnie najdelikatniejszych, najsekretniejszych części mojej duszy.
Czego chcesz ode mnie — chciałem znowu zapytać. Jak możesz mówić o przebaczeniu, kiedy jeszcze chwilę wcześniej dzieliła nas niechęć. Twój klan jest zniszczony. Tyle okropności, których nawet nie chcę próbować sobie wyobrazić… Jeszcze raz chciałem o tym wszystkim powiedzieć.
Podobnie jak wcześniej, nie potrafiłem jednak znaleźć właściwych słów. Tym razem w dodatku wiedziałem także, że jeśli ośmielę się spróbować, rozkosz, jaką odczuwałem, roztopi się i opuści mnie, a ból i udręka staną się jeszcze gorsze niż pragnienie krwi. A przecież, choć pozostawałem w bezruchu, w tajemniczości tego uczucia, poznałem najdziwniejsze obrazy i myśli, które wcale nie pochodziły ode mnie.
Ujrzałem siebie schodzącego na powrót do lochów i unoszącego nieruchome ciała tych związanych ze sobą nierozerwalnie potworów, których tak kochałem. Ujrzałem siebie wynoszącego ich na dach wieży i pozostawiającego ich tam w ich bezradności na pastwę wstającego zza horyzontu słońca. Dzwony Piekieł na próżno biły dla nich na alarm. Słońce dosięgło ich, zamieniając oba kształty w popiół z ludzkimi włosami.
Mój umysł wzdrygał się przed taką wizją, wzbraniał się przed tym najbardziej łamiącym serce rozczarowaniem.
— Uspokój się dziecko, spokojnie… — szepnąłem do siebie. Ach, ból tego rozczarowania…
— Jakże jesteś niemądry, aby myśleć, że ja mogę rozwiązać takie rzeczy.
Głos zanikł, wycofał się. Każdą cząsteczką swego ciała poczułem wyraźniej swoją samotność. Czułem się, jakby odarto mnie z odzieży, obnażono na zawsze. Czułem, że zawsze już będę taki nagi i nieszczęśliwy, jak w tej chwili.
Daleko spazm mocy, jak duch, który odzywał się tym głosem, zwijał się w sobie, niczym monstrualny, olbrzymi język.
— Zdrada! — powiedziałem głośniej. — Ale, och, jaki w tym smutek, jaki błąd w obliczeniach. Jak możesz mówić, że pragniesz mnie naprawdę!
Minęło. Całkowicie minęło. Rozpaczliwie chciałem, by powróciło, nawet jeśli miałoby się to skończyć walką. Chciałem, by to poczucie możliwości, ten cudowny błysk znowu mnie dosięgły.
Zobaczyłem jego twarz w katedrze, chłopięcą i niemalże słodką, jak twarz jednego ze świętych mistrza Leonarda da Vinci. Opanowało mnie wstrętne i nieznośne poczucie fatalności, nieuchronności.
Jak tylko Gabriela wstała, odciągnąłem ją od Nickiego i zaprowadziłem w spokojne miejsce w lesie. Tam opowiedziałem jej o wszystkim, co zdarzyło się poprzedniej nocy. Powiedziałem jej, co Armand zasugerował. Zakłopotany, mówiłem o milczeniu, jakie panowało między nami, nią i mną, i o tym, że wiedziałem już teraz, iż to się najprawdopodobniej nie zmieni.
— Powinniśmy wyjechać i opuścić Paryż możliwie najszybciej — powiedziałem na koniec. — Tu jest zbyt niebezpiecznie. Ci, którym oddałem teatr — oni nie potrafią nic poza tym, czego Armand ich nauczył. Niech sobie panują w Paryżu, a my wejdźmy lepiej, używając słów starej królowej, na Diabelski Gościniec.
Oczekiwałem wybuchu złości z jej strony i urazy wobec Armanda. Przez cały jednak czas, kiedy mówiłem do niej, pozostawała opanowana i spokojna.
— Lestat, jest tyle pytań, na które nie mamy jeszcze odpowiedzi — powiedziała wreszcie. — Chciałabym wiedzieć, w jaki sposób powstał ten stary klan, chciałabym poznać wszystko, co Armand wie o nas.
— Matko, postanowiłem wcale się tym nie przejmować. Nic mnie nie obchodzi, w jaki sposób powstał klan.
— Rozumiem cię, Lestat — odpowiedziała spokojnie. — Wierz mi, rozumiem. Po tym wszystkim, co już się zdarzyło, te stworzenia niewiele więcej mnie obchodzą niż drzewa w lesie czy gwiazdy nad głowami. Wolałabym już przyglądać się prądom powietrznym czy wzorom na spadających liściach…
— Właśnie.
— Nie wolno nam jednak postępować pochopnie. Najważniejsze, abyśmy teraz trzymali się razem, cała nasza trójka. Powinniśmy chodzić do miasta razem i razem przygotowywać się do wyjazdu. Razem wreszcie musimy wypróbować twój plan pobudzenia do życia Nicolasa za pomocą skrzypiec.
Chciałem porozmawiać o Nickim. Chciałem zapytać ją, co kryło się za jej milczeniem, co mogła przeczuć, czego domyślić się? Słowa jednak ugrzęzły mi w gardle. Pomyślałem, że miała całkowicie słuszność, już od pierwszych chwil, mówiąc wtedy: „To nieszczęście, mój synu”.
Objęła mnie i poprowadziła z powrotem w kierunku wieży.
— Nie muszę nawet czytać w twoich myślach — dodała — aby wiedzieć, co dzieje się w twoim sercu. Zabierzmy go teraz do Paryża. Spróbujemy odszukać Stradivariusa. — Stanęła na palcach, aby mnie pocałować. — Już od dawna, zanim się to wszystko wydarzyło, byliśmy na Diabelskim Gościńcu — dodała. — Wrócimy nań już wkrótce.
Zaprowadzenie Nicolasa do Paryża było równie łatwe, jak poprowadzenie jego bezwładnego ciała gdziekolwiek. Wspiął się na swego wierzchowca jak widmo i jechał obok nas bez słowa. Tylko jego włosy i peleryna, którą zarzucił na siebie, zdawały się być ruchome na wietrze.
Kiedy posililiśmy się na Ile de la Cité, dostrzegłem, że Nicolas był zupełnie bezwolny; ani nie polował, ani nie dopadał swojej ofiary. Patrzenie na jego ociężałe ruchy somnambulika pozbawiało mnie nadziei. Wyglądało na to, że mógłby tak zostać już na zawsze, naszym cichym wspólnikiem, kimś niewiele więcej niż przywróconym do życia trupem. A jednak, gdy przejeżdżaliśmy razem przez ulice, uświadomiłem sobie nieoczekiwanie, lecz bardzo wyraźnie: Była nas teraz trójka, nie dwójka, jak dotychczas. Tworzyliśmy klan, wspólnotę. Gdybym tylko mógł go jakoś sprowadzić na ziemię.
Najpierw jednak należało załatwić wizytę u Rogeta. Musiałem sam stanąć naprzeciw prawnika. Zostawiłem ich więc zaledwie parę drzwi od jego domu i kazałem czekać. Gdy tylko zadudniłem kołatką do drzwi, napiąłem się do najstraszliwszego spektaklu w mojej karierze teatralnej.
I cóż się okazało? Szybko przekonałem się o ludzkiej gotowości i ochocie, by nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi uznawać, iż świat jest miejscem bezpiecznym. Roget nie posiadał się z radości, kiedy mnie ujrzał. Odczuł taką ulgę, że byłem „żywy i w dobrym zdrowiu”, i nadal gotów był do pełnienia swojej służby. Kiwał już na potwierdzenie głową, zanim jeszcze otworzyłem usta, by przedstawić mu swoje absurdalne wyjaśnienia.
Lekcji tej, dotyczącej spokoju ducha za wszelką cenę ludzi śmiertelnych, nigdy nie zapomniałem. Nawet jeśli jakiś duch roztrzaskuje wyposażenie domu na kawałki — rozrzuca wokoło cynowe rondle, rozlewa wodę na poduszki, uruchamia zegarowe kuranty w najmniej oczekiwanych porach — ludzie zaakceptują raczej niemal każde „naturalne wytłumaczenie”, jakie im się zaoferuje, bez względu na stopień jego absurdalności, niż samo narzucające się i oczywiste wytłumaczenie tego, co się dzieje za przyczyną nadprzyrodzonego elementu.
Prawie natychmiast okazało się bowiem, że Roget był przekonany, iż Gabriela i ja wyśliznęliśmy się z mieszkania kuchennymi drzwiami (całkiem nęcąca możliwość, o której sam wcześniej nie pomyślałem). Wszystko więc, co musiałem wyjaśnić w sprawie powykręcanych świeczników, było jedynie jakąś mamrotaniną o moim żalu i smutku na widok chorej matki, który doprowadził mnie do wybuchu niekontrolowanych, szaleńczych wybuchów rozpaczy. Roget przyjął to wszystko natychmiast i bez zastrzeżeń.
Co do przyczyn naszego niespodziewanego odejścia, no cóż, Gabriela nalegała na natychmiastowe opuszczenie domu. Chciała zostać zabrana do klasztoru i tam właśnie znajduje się w tej chwili.
— Ach, monsieur, jej wyzdrowienie to cud — dodałem. — Gdyby mógł ją pan tylko zobaczyć — ale nieważne. I tak wybieramy się natychmiast do Włoch, razem z Nicolasem de Lenfent. Potrzebujemy włoskich pieniędzy, weksli płatniczych, wszystkiego, co jest potrzebne. Również powozu, dużego powozu na sześć koni. Niech pan się tym zajmie. Proszę też napisać do mojego ojca i poinformować go o naszym wyjeździe. On czuje się chyba dobrze, jak sądzę.
— Tak, tak, oczywiście. Nie przekazywałem mu nic poza uspokajającymi wieściami.
— To roztropnie z pana strony. Wiedziałem, że można panu ufać. Cóż bym bez pana zrobił? A co z tymi rubinami, czy może je pan spieniężyć dla mnie jak najszybciej? Mam tu także jeszcze trochę hiszpańskich monet, które się do tego nadają, są całkiem stare, jak myślę.
Zapisywał polecenia na papierze jak szalony. Jego wątpliwości i podejrzenia rozwiały się zupełnie pod wpływem moich ciepłych uśmiechów. Był zachwycony, że może coś dla mnie zrobić!
— Niech pan nie wynajmuje mojego domu na bulwarze du Temple — powiedziałem. — Oczywiście, będzie pan dalej zajmował się moimi sprawami.
Co do mojej własności na bulwarze du Temple, miejsca ukrywania się obszarpanej i zdesperowanej grupy wampirów — musiałem też coś zdecydować. Ciekawe, czy Armand już ich tam wytropił i spalił jak stertę starych kostiumów. Powinienem ustalić jak najszybciej, co się z nimi stało.
Schodziłem po schodach, pogwizdując sobie w najzupełniej ludzkim odruchu zadowolenia; rozpierała mnie przyjemna myśl, że udało mi się to nieprzyjemne zadanie wypełnić tak gładko. W pewnej chwili jednak, gdy byłem już na ulicy, uświadomiłem sobie, że nigdzie nie widzę Gabrieli i Nickiego.
Zatrzymałem się.
Dostrzegłem Gabrielę w tym samym momencie, w którym usłyszałem jej głos — jej chłopięcą figurę wynurzającą się niespodziewanie z bocznej uliczki, jak gdyby dopiero tu zmaterializowała się z niczego.
— Lestat, nie ma go, zniknął — wydyszała.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, co powiedzieć. Bąknąłem coś głupiego, coś w rodzaju „co chcesz przez to powiedzieć, zniknął!?” Wiadomość ta zapadła mi natychmiast głęboko w świadomość. Jeśli powątpiewałem w to, aż do tej chwili, że kocham go, to okłamywałem siebie.
— Odwróciłam się na chwilę, mówię ci — powiedziała. Była na wpół zasmucona, na wpół zła.
— Czy słyszałaś jakichś innych…
— Nie, nic. To wszystko trwało zbyt szybko.
— Tak, jeśli sam to zrobił, jeśli nie został wprowadzony…
— Usłyszałabym jego strach, gdyby Armand wyciągnął po niego ręce — upierała się przy swoim.
— Ale czy on nadal odczuwa strach? Czy on w ogóle cokolwiek odczuwa? — byłem absolutnie przerażony i całkowicie rozdrażniony. Zniknął w ciemnościach, które rozciągały się wokół niczym gigantyczne koło, którego byliśmy osią. Wydaje mi się, że zacisnąłem pięści. Musiałem wykonać jakiś nieznaczny gest objawiający panikę.
— Posłuchaj mnie — odrzekła. — Są tylko dwie rzeczy, które zaprzątają mu całkowicie umysł…
— Powiedz!
— Jedna to stos pod Les Innocents, gdzie prawie utracił swe życie. A druga, to teatr, światła rampy, scena.
— Teatr Renauda! — rzuciłem szybko.
Ona i ja byliśmy razem archaniołami. Nie zajęło nam więcej niż kwadrans, aby znaleźć się na tętniącym życiem bulwarze i przemierzać go, ocierając się o wieczorny tłum, przelewający się obojętnie obok fasady zamkniętego teatru Renauda. Podeszliśmy do drzwi prowadzących na scenę.
Tablice ogłoszeń zostały oderwane od drzwi, a zamki wyłamane. Gdy jednak wślizgnęliśmy się po cichu do środka, nie usłyszałem żadnych głosów — ani Eleni, ani pozostałych. W środku nie było nikogo. Być może Armandowi udało się jednak zebrać na powrót swoje dzieci. Chciałem w to uwierzyć, bo nie miałem ochoty wpuszczać ich tutaj. Pustka, poza gąszczem rekwizytów teatralnych, wielkich malowanych płócien, imitujących niebo, pagórki i doliny. Pootwierane garderoby, malutkie zatłoczone klitki, skąd od czasu do czasu zabłysnęło światło odbite w zwierciadle.
Nagle dłoń Gabrieli zacisnęła się na rękawie mojego surduta. Wskazała gestem w kierunku sceny. Z wyrazu jej twarzy odgadłem, że to nie byli oni. To był Nicki.
Podszedłem do sceny z boku. Aksamitna kurtyna była zaciągniętą na obie strony i widziałem wyraźnie jego ciemną postać w kanale dla orkiestry. Siedział na swoim starym miejscu, z rękoma złożonymi na podołku. Siedział przodem do mnie, ale nie zauważył mnie. Patrzył nieprzytomnie gdzieś przed siebie, tak jak to czynił przez cały ostatni czas. Przypomniałem sobie o dziwnych słowach, które wypowiedziała Gabriela tej nocy, kiedy uczyniłem ją wampirem, że nie może pokonać wrażenia, iż umarła i w żaden sposób nie może wpływać na świat ludzi śmiertelnych. On wydawał się właśnie taki pozbawiony życia i taki półprzezroczysty. Był nieruchomym, pozbawionym wyrazu widmem, które napotykamy w ciemnościach nawiedzonego domu, niemal zlewającym się z zakurzonymi meblami pokoju — wywołującym przerażenie być może nawet gorsze od jakiegokolwiek innego.
Rozejrzałem się za skrzypcami — czy przypadkiem nie leżały na podłodze, nie stały oparte o któreś z krzeseł — a gdy dostrzegłem, że nigdzie ich nie ma, pomyślałem: No cóż, jest jeszcze jakaś szansa.
— Zostań tutaj i patrz dobrze — odezwałem się do Gabrieli. Gdy jednak rozglądałem się po ciemnym teatrze, gdy zacząłem na powrót wdychać te znajome zapachy — moje serce waliło jak młotem. Nicki, dlaczego musiałeś nas tutaj sprowadzić? Do tego nawiedzonego miejsca? Ale do kogo mam w końcu pretensje? Musiałem tu przecież przyjść, czyż nie?
Zapaliłem świecę, którą znalazłem w garderobie starej primadonny. Dookoła rozrzucone wszędzie były otwarte słoje z farbą. Na hakach wisiało mnóstwo porzuconych strojów i kostiumów. Wszystkie pokoje, przez które przechodziłem, pełne były porzuconych strojów, zapomnianych grzebieni i szczotek, wysuszonych kwiatów, stojących nadal jeszcze w dzbanach i wazach, pudru rozsypanego na podłodze.
Znów pomyślałem o Eleni i pozostałych. Uświadomiłem sobie, że w teatrze roznosił się jeszcze ledwo wyczuwalny zapach cmentarza Les Innocents. Dostrzegłem także wyraźne ślady bosych stóp na rozsypanym pudrze. A więc byli tu jednak. Pozapalali też wtedy świece. Silny zapach wosku zbyt był jeszcze świeży.
Nie weszli jednak do mojej starej garderoby, do pokoju, który dzieliłem z Nickim przed każdym występem. Był nadal zamknięty, a gdy wyłamałem drzwi, doznałem nieprzyjemnego szoku. Pokój wyglądał dokładnie tak samo, jak w chwili, kiedy go opuściłem. Był posprzątany i czysty. Lustro było nawet wypolerowane. Wypełniony był rzeczami, które należały do mnie, dokładnie tak samo, jak podczas tej ostatniej nocy, kiedy byłem tu po raz ostatni. Na haku wisiał jeszcze mój stary i podniszczony surdut, który zabrałem z domu, a na podłodze stały pomarszczone buty i słoiki z farbą, ustawione w doskonałym porządku. Na drewnianej głowie zobaczyłem moją starą perukę, którą nosiłem tylko w teatrze. Dostrzegłem na małym regale listy Gabrieli, stare egzemplarze francuskich i angielskich czasopism i dzienników, w których wspomniano o naszej sztuce, oraz butelkę wina, nadal zapełnioną w połowie, zatkaną korkiem.
Gdzieś tam w ciemności, pod marmurowym stolikiem — toaletką, częściowo przykryty rzuconym niedbale ciasnym surdutem leżał błyszczący futerał na skrzypce. To nie był ten, w którym przenosiliśmy instrument z domu do teatru. Nie. Ten futerał musi kryć cenny podarunek, który mu sprawiłem wykorzystując „królewską monetę”. Pochyliłem się i otworzyłem wieko. Ujrzałem instrument, piękny, delikatny, połyskujący w ciemnościach między tymi wszystkimi rzeczami bez znaczenia. Ciekaw byłem, czy Eleni i ci inni zabraliby je ze sobą, gdyby weszli do tego pokoju. Czy wiedzieliby, do czego służą?
Na chwilę zestawiłem świecę na podłogę i ostrożnie wyciągnąłem instrument z futerału. Ściągnąłem struny smyczka, tak jak tysiące razy robił to Nicki. Zabrałem skrzypce i świecę ze sobą i wróciłem na scenę. Pochyliłem się i świecą zapaliłem długi rząd świec przy rampie. Gabriela najpierw obserwowała mnie przez chwilę z kamienną twarzą, a następnie przyłączyła się i zaczęła mi pomagać. Zapalała jedną świecę po drugiej, potem także i kinkiety w kulisach.
Wydawało się, że Nicki poruszył się, drgnął. Być może jednak był to tylko efekt rosnącej iluminacji i rezultat emanacji łagodnego światła ze sceny wprost w zaciemniony hol. Pod wpływem światła ożyły nagle wszędzie głębokie fałdy aksamitu, bogato zdobione małe lustra przymocowane do czoła galerii, a loże same stały się źródłem światła. Piękne to było miejsce, nasz mały teatr, brama na świat dla nas, istot ludzkich. A wreszcie na koniec — brama prowadząca prosto w piekło.
Kiedy skończyłem, stanąłem na deskach i spojrzałem na złocone balustrady, nowy wielki kandelabr u sufitu i wyżej, na łuki, na których umieszczone były maski teatralne, komediowe i tragiczne, jak dwie twarze wyrastające z tej samej szyi. Nasz teatr wydawał się o wiele mniejszy teraz, kiedy był pusty. Żaden teatr w Paryżu nie wydawał się większy, kiedy był pełen.
Z zewnątrz dochodziły odgłosy ruchu ulicznego, głosy ludzkie od czasu do czasu podnoszące się i milknące jak iskierki nad ogólnym szumem. Gdzieś blisko przejechać musiał jakiś duży powóz, bo wszystko w teatrze zaczęło lekko podrygiwać i płomienie świec zamigotały, a wielka kurtyna poruszyła się lekko, podobnie wielkie płótno ze sceną z namalowanym ogrodem i przepływającymi nad nim chmurami.
Minąłem Nickiego, który przez cały ten czas ani razu nawet nie zerknął na mnie i małymi schodkami zszedłem w dół płytkiego kanału dla orkiestry. Podszedłem do niego i wyjąłem skrzypce.
Gabriela stała nadal za kulisami. Jej mała twarz pozostawała chłodna, lecz pełna cierpliwości. Oparła się o wystającą za nią belkę w swobodnej, rozluźnionej pozycji dziwacznego, długowłosego mężczyzny.
Stanąłem za nim, opuściłem skrzypce po ramionach Nickiego i wsunąłem mu je na podołek. Poczułem, że poruszył się, jakby nabierał głęboki oddech, tyłem głowy oparł się o mnie. Powoli uniósł lewą rękę i dłonią uchwycił za szyjkę instrumentu. W drugą dłoń ujął smyczek. Przyklęknąłem i położyłem dłonie na jego ramionach. Pocałowałem go w policzek. Nie czułem już zapachu jego ciała. Był jak rzeźba dawnego Nickiego.
— Zagraj — szepnąłem. — Zagraj tutaj, tylko dla nas.
Powoli obrócił twarz ku mnie i po raz pierwszy od chwili, w której zaczęła działać Mroczna Zamiana, spojrzał mi prosto w oczy. Wydał z siebie jakiś ledwo słyszalny odgłos, jak gdyby Nicolas nie potrafił już wcale mówić, a jego organy mowy zamknęły się na zawsze. Po chwili jednak zwilżył wargi językiem i głosem tak cichym, że z trudnością go zrozumiałem, powiedział:
— To diabelski instrument.
— Tak — odrzekłem. — Jeśli musisz w to wierzyć, niech tak będzie. Ale zagraj.
Jego palce zawisły nad strunami. Popukał kciukiem w drewno instrumentu. Aż wreszcie, dygocąc, szarpnął struny, aby je nastroić, i bardzo powoli, jak gdyby po raz pierwszy poznawał sposób strojenia, z pełną koncentracją zaczął kręcić kołeczkami.
Gdzieś z bulwaru dobiegł nas śmiech dziecka. Drewniane koła stukały na kocich łbach ulicy. Staccato tych odgłosów wzmacniało tylko wzrastające napięcie.
Na moment przycisnął skrzypce do ucha. Potem zamarł ponownie i nie poruszył się przez chwilę, która zdawała się być wiecznością. Wreszcie powoli wstał. Wyszedłem z kanału orkiestry, wszedłem między ławki i przystanąłem, bacznie obserwując jego ciemną sylwetkę na tle blasku rozświetlonej sceny. Odwrócił twarz ku pustej sali teatru, jak czynił to poprzednio tyle razy w czasie intermezzo, i uniósł skrzypce do podbródka. W następnej sekundzie, tak krótkiej jak błysk światła w oku, przejechał smyczkiem po naprężonych strunach.
Pierwsze pełne akordy zatętniły w ciszy. Nuty uniosły się po chwili, bogate, ponure i przenikające, jak gdyby wypompowywane z kruchego instrumentu w jakiś alchemiczny sposób, aż szalejący potok pełnej melodii nagle rozlał się po sali. Muzyka przetaczała się przez całe moje ciało, przenikała nawet kości. Nie dostrzegłem ruchów jego palców i smagania strun smyczkiem. Jedyne, co widziałem, to kołysanie się jego ciała, jego zadręczoną postać, gdy pozwalał, by muzyka zawładnęła nim, zginała jego ciało do przodu czy odrzucała do tyłu. Tony stały się wyższe, przenikliwsze, szybsze, a ton każdej nuty był doskonały. Wywoływał dźwięki z instrumentu bez wysiłku, wirtuozerią poza wszelkimi ludzkimi wyobrażeniami. Skrzypce nie tylko śpiewały — przemawiały wprost, narzucały się słuchającemu zdecydowaniem. Skrzypce opowiadały historię.
Muzyka była lamentem, przyszłością przerażenia, samoczynnie zwijając się w hipnotyczne rytmy taneczne, potrząsając Nickim dziko z boku na bok. Wilgotna czupryna połyskiwała w świetle świec rampy. Krwawy pot wystąpił mu na czole. Czułem niemalże zapach krwi.
I mną zaczęły wstrząsać dreszcze. Wycofywałem się, coraz dalej od niego, aż opadłem wreszcie na ławkę, jak gdyby kuląc się przed dosięgającą mnie muzyką, tak jak kiedyś przedtem ludzie kulili się w przestrachu przede mną. Wiedziałem jednakże, wiedziałem w jakiś sposób, że skrzypce opowiadały właśnie o tym wszystkim, co się wydarzyło z Nickim. Opowieść była jak ciemność, która eksploduje, ciemność, która opada po wybuchu, a jej piękno było jak poświata tlących się węgielków, dających tyle tylko światła, ile trzeba, aby zorientować się, jakie ciemności panują wokoło.
Widziałem, że Gabriela również starała się za wszelką cenę pozostać niewzruszona wobec docierającej do nas muzyki. Jej twarz ściągnęła się, uniosła dłonie do góry. Lwia grzywa włosów rozwiała się wokół głowy. Oczy miała przymrużone. W zalewającym nas potoku dźwięków dały się nagle słyszeć dodatkowe odgłosy. To oni pojawili się nagle w teatrze. Przyszli i przesuwali się w naszym kierunku od strony kulis. Muzyka osiągnęła swój szczyt. Dźwięk stłumił się na krótką chwilę, a potem wypłynął z nową siłą. Mieszanina uczucia i czystej logiki uniosła go poza granice wytrzymałości. Nicki jednak grał dalej i dalej.
Wampiry powoli pojawiły się zza kurtyny na scenie — najpierw pełna godności postać Eleni, potem ten chłopak Laurent, a wreszcie Felix i Eugenia. Przebrani za akrobatów, ulicznych grajków, mężczyźni w białych rajstopach wyglądających zza postrzępionych kaftanów arlekinów, kobiety w pełnych spodenkach kobiecych i ubraniach ozdobionych kryzą, a na nogach mające baletki. Róż połyskiwał na ich białych twarzach, węgielek podkreślał ich oślepiające oczy wampirów. Przesuwali się coraz bardziej w kierunku Nickiego, jak gdyby przyciągani magnesem. Ich piękno zakwitło teraz pełniej w świetle świec ustawionych na scenie. Włosy im połyskiwały, ich ruchy były zręczne, a twarze zachwycone, w ekstazie.
Nicki obrócił się powoli i stanął przodem do nich. Nie przerwał jednak gry, a pieśń stała się oszalałą suplikacją, odbijając się, wspinając i dudniąc wzdłuż swej ścieżki melodycznej.
Eleni wpatrywała się w niego z oczami szeroko otwartymi, jakby w przerażeniu lub oczarowaniu. Po chwili jej dłonie uniosły się nad głową w powolnym, dramatycznym geście. Jej ciało stężało, a szyja stała się jeszcze bardziej zgrabna i smukła. Druga kobieta obróciła się wokoło siebie i uniosła nogę, zginając ją w kolanie z palcami ściągniętymi w dół w pierwszym tanecznym kroku. Pierwszy jednak odnalazł właściwy krok do muzyki Nickiego wysoki wampir. Odrzucił na bok głowę i przesunął nogi i ramiona, jakby był wielką marionetką poruszaną przez cztery sznurki gdzieś z góry, od strony belek stropowych. Pozostali skojarzyli to — widzieli już marionetki na bulwarach. Nagle wszyscy poddali się takim samym automatycznym, spazmatycznym ruchom. Ich twarze były jak z drewna, całkowicie bez wyrazu.
Przeszedł przeze mnie chłodny, silny prąd rozkoszy i zachwytu, jak gdybym mógł nagle oddychać w strumieniu ciepła tej muzyki. Jęknąłem z rozkoszy, patrząc, jak podrygują i wyrzucają w powietrze nogi z palcami wycelowanymi w sufit, jak wykonują piruety i wirują na swych niewidzialnych sznurkach.
Muzyka zmieniła się. Grał teraz dla nich, nawet gdy tańczyli w takt jego muzyki.
Nicki zrobił kilka kroków w kierunku sceny. Wskoczył na nią, przeskoczył kopcące świece i wylądował na deskach. Światło przesuwało się po instrumencie, po błyszczącej twarzy Nicolasa.
Jakiś nowy element kpiny zatruł nie kończącą się melodię; synkopowanie zatrzęsło pieśnią i sprawiło, że stała się jednocześnie i gorzka, i słodka.
Podrygujące kukły o sztywnych w stawach kończynach otoczyły Nicolasa, powłócząc nogami i podskakując wokół na deskach. Z palcami powykręcanymi, głowami kołyszącymi się z boku na bok — zwijali się w tańcu i podrygiwali, aż wszyscy wyłamali się ze swych sztywnych, skostniałych form, gdy melodia, którą grał Nicki, rozmyła się w umęczony smutek, a taniec stał się niemal natychmiast płynny, powolny i rozdzierający serce.
Zdawało się, że jeden umysł kontrolował ruchy wszystkich, jak gdyby tańczyli nie do granej przez Nickiego muzyki, ale według jego myśli. On tymczasem zaczął tańczyć, nie przestając grać. Rytm stawał się coraz szybszy, gdy przeobraził się w wiejskiego skrzypka podrygującego przy wielkopostnym ognisku, a oni przeskakiwali przez nie parami, jak wiejscy kochankowie. Sukienki kobiet furkotały i wybrzuszały się, mężczyźni uginali nogi, unosząc swe wybranki. Wszyscy przyjmowali pozę najczulszych kochanków.
Odrętwiały spoglądałem na wyczarowany przede mną obraz nadprzyrodzonych tancerzy, potwornego skrzypka, ręce i nogi poruszające się z nienaturalną powolnością, z dręczącym wdziękiem. Muzyka była jak ogień, który pożerał nas wszystkich.
Teraz wyrażała ból, przerażenie i czysty sprzeciw duszy wobec wszystkiego. A oni raz jeszcze przetransponowali muzykę w formy wizualne. Twarze wykrzywione w torturze, jak maska z tragedii zawieszona na łuku nad nimi. Wiedziałem, że jeśli nie odwrócę się do nich plecami, nic nie powstrzyma mnie od płaczu. Nie chciałem już dłużej tego oglądać i słuchać. Nicki kołysał się do przodu i do tyłu, jakby stał się bestią, nad którą stracił już kontrolę, i kłuł struny krótkimi, szorstkimi, brutalnymi pchnięciami smyczka.
Tańczący przewinęli się jeszcze raz przed muzykiem, potem za nim, a następnie objęli go i nagle znalazł się w ich mocy, gdy wyrzucił ręce ponad głową, wysoko nad nią trzymając instrument.
Nicolas wybuchł głośnym, przeszywającym powietrze śmiechem. Pierś mu drgała od śmiechu, ręce i nogi podrygiwały. Wreszcie opuścił głowę i utkwił we mnie wzrok. Najgłośniej jak tylko mógł, zaczął krzyczeć:
— Daję wam teatr wampirów! Teatr wampirów! Największy spektakl na bulwarze!
Zaskoczeni, wpatrywali się w niego. Znowu jednak, jakby kierowani jednym impulsem, zaczęli klaskać w dłonie i krzyczeć. Zarzucali mu ramiona na szyję i całowali go. Zaczęli tańczyć wokoło Nickiego, dotykali go rękoma. Śmiech wypływał z nich i unosił się wysoko. On odwzajemniał ich uściski i pocałunki. Swymi długimi różowymi językami zlizywali krwawy pot z jego twarzy.
Teatr wampirów! Biegali dookoła i wywrzaskiwali wiadomość nie istniejącej widowni całemu światu. Kłaniali się światłom rampy, dokazywali i krzyczeli, skakali ku belkom stropowym i pozwalali, by ich ciała opadały na scenę z gromkim łoskotem desek.
Ostatni takt muzyki rozszedł się w powietrzu. Zastąpiła go kakofonia krzyków, wrzasków, podskoków i śmiechów, jak dzwonienie dzwonów.
Nie pamiętam, kiedy odwróciłem się do nich plecami. Nie pamiętam, jak wszedłem na scenę, pokonując kilka stopni schodów, i jak minąłem ich. Musiałem to zrobić.
Następną rzeczą, którą zapamiętałem, był długi, wąski stolik w mojej małej garderobie. Usiadłem przy nim i oparłem się plecami o róg ściany, ze zgiętymi kolanami, z głową przyciśniętą do chłodnego zwierciadła.
Gabriela była ze mną.
Oddychałem ciężko, ochryple. Odgłos świszczącego powietrza niepokoił mnie. Przed oczami ujrzałem różne rzeczy — perukę, którą nosiłem na scenie, tekturową tarczę — przedmioty te wzbudzały na nowo emocje. Dusiłem się jednak. Nie potrafiłem w takiej chwili myśleć.
W drzwiach nagle pojawił się Nicki. Odsunął na bok Gabrielę z siłą, która ją i mnie wprawiła w zdumienie. Wycelował palcem we mnie.
— No i co, nie podoba ci się to, mój panie i stwórco? — zapytał zbliżając się. Jego słowa płynęły jak wezbrany strumień w taki sposób, że zdawały się być jednym wielkim słowem. — Czy nie podziwiasz wspaniałości tego teatru, jego doskonałości? Czyżbyś nie chciał obdarzyć Teatru Wampirów pieniędzmi z bogactwa, które posiadasz w tak wielkiej ilości? Jak to było… „nowe zło, narośl rakowa w samym sercu róży, śmierć w samym środku rzeczy…”
Z niemowy przeobraził się w maniakalnego gadułę. Nawet gdy przerwał, ciche, pozbawione sensu słowa nadal wydostawały się spomiędzy jego warg, jak woda ze źródła. Twarz miał stężałą i połyskującą kropelkami krwi, które przywarły do niej, a skapując zabarwiały białą koszulę przy szyi.
Za nim — nadal trwało świętowanie, niemal niewinny już teraz śmiech wszystkich poza Eleni, która przyglądała się nam zza ramienia Nicolasa, próbując za wszelką cenę zrozumieć, co właściwie teraz działo się pomiędzy nami.
Nicolas przysunął się jeszcze bliżej, na wpół śmiejąc się, szczerząc zęby, wbijając swój wyciągnięty palec prosto w moją pierś.
— No więc, mów. Czy nie dostrzegasz doskonałości tej kpiny i farsy, geniuszu w tym zawartego? — Uderzył się pięścią w pierś. — Będą przychodzić na nasze przedstawienia, napełniać nasze skrzynie złotem i nigdy nie odgadną, do czego się przyczyniają, co kwitnie i rozwija się pod okiem paryżan. W pobliskich uliczkach będziemy żywić się nimi, a tu, przy pełnym świetle sceny, będą nas jeszcze oklaskiwać…
Usłyszałem śmiech chłopca, dźwięk tamburynu, ostry śpiew tej drugiej kobiety, przeciągły śmiech mężczyzny — jak rozwijająca się zmięta wstążka, zaznaczająca jego ruchy, gdy zaczął biegać, zataczając okręgi pośród stukoczących płócien z dekoracjami.
Nicki przysunął się tak blisko, że zasłonił światło. Nie widziałem już stojącej za nim Eleni.
— Doskonałe zło! — powiedział. Wyglądał groźnie, a jego białe dłonie wyglądały jak łapy jakiegoś potwora morskiego, który w każdej chwili może rzucić się na mnie i rozszarpać na kawałki. — Służyć bogu ciemnego lasu, jak nigdy dotąd mu nie służono, i w dodatku tu, w samym środku ludzkiej cywilizacji. Po to przecież zachowałeś ten teatr, a teraz ze szczodrobliwości swojej oferujesz go nam.
— To nic wielkiego! — odrzekłem. — To zaledwie piękne i z pewnością sprytne, ale nic więcej.
Mój głos nie był szczególnie silny, a jednak zmusiłem go do zamilknięcia. Inni również zamilkli i stali wyczekująco. Wstrząs, jaki mną poruszył, powoli rozmywał się, zastępowany łatwiejszymi do opanowania emocjami, choć nie mniej bolesnymi.
W ciszy, która nagle zapanowała, słychać było tylko odgłosy dochodzące z bulwaru. Czułem, że wzbierała w nim wściekłość i złość, widziałem jego rozbiegane źrenice, gdy patrzył na mnie.
— Jesteś kłamcą, godnym pogardy kłamcą — odezwał się.
— Nie ma w tym żadnej świetności — odpowiedziałem. — Nic wzniosłego, wspaniałego. Oszukiwanie i robienie głupców z bezradnych śmiertelników, wystawianie ich na pośmiewisko, a potem wypad stąd w nocy, aby odebrać życie w taki sam nieistotny sposób. Jedna śmierć po drugiej w całym swoim nieuniknionym okrucieństwie i podłości po to, abyśmy mogli żyć dalej. Człowiek zabijający drugiego człowieka! Graj na swoich skrzypcach już wiecznie, tańczcie tak długo, jak chcecie. Daj im tyle, ile im się należy, jeśli zajmie cię to troszeczkę i pozwoli zabić wieczność. To wszystko jest najwyżej sprytne i piękne. To zaledwie alejka w Dzikim Ogrodzie. Nic więcej.
— Wstrętny kłamco. — Wolno przecedził przez zęby. — Jesteś bożym głupcem, tyle tylko ci powiem. Ty, który posiadłeś mroczne sekrety, wznoszące się nad wszystkimi i pozostawiające wszystko bez sensu. I coś ty z tym zrobił w czasie tych miesięcy, kiedy panowałeś samotnie w wieży Magnusa? Próbowałeś żyć jak dobry człowiek! Dobry człowiek!
Był już tak blisko, że mógłby mnie pocałować. Gdy mówił, krwawa ślina dosięgła mojej twarzy.
— Patron sztuk — szydził dalej. — Rozdawca prezentów dla swej rodziny, rozdawca prezentów dla nas!
Cofnął się kilka kroków do tyłu i spoglądał na mnie z jawną pogardą.
— Dobrze, weźmiemy ten mały teatr, który wymalowałeś na złoto i obwiesiłeś aksamitem — mówił dalej. — I będziemy służyć mocom diabła jeszcze doskonalej niż kiedykolwiek służył mu stary klan. — Odwrócił się i spojrzał na Eleni, potem przeniósł wzrok na pozostałych. — Uczynimy pośmiewisko ze wszystkiego, co święte. Doprowadzimy do jeszcze większej profanacji i wulgarności. Będziemy gorszyć i zadziwiać. Będziemy oczarowywać i oszałamiać. Ale przede wszystkim będziemy prosperować i kwitnąć za pomocą zarówno ich złota, jak i ich krwi. Właśnie pomiędzy nimi zbudujemy naszą potęgę.
— Tak — odrzekł chłopak stojący tuż za nim. — Staniemy się niezwyciężeni. — Gdy patrzył na Nicolasa, jego twarz przybrała szalony wyraz gorliwca, zagorzalca. — Będziemy mieli nazwiska i miejsce tu, w ich własnym świecie.
— I władzę nad nimi — dodała ta druga kobieta. — I dogodne miejsce, z którego można ich obserwować i poznawać, a także udoskonalić nasze metody niszczenia ich, kiedy uznamy to za stosowne.
— Chcę ten teatr — odezwał się do mnie ponownie Nicolas. — Chcę go od ciebie. I pieniądze potrzebne na jego ponowne otwarcie. Moi towarzysze tutaj gotowi są mnie słuchać.
— Możesz go mieć, jeśli chcesz — odpowiedziałem. — Jest twój; jeśli zabierze mi sprzed oczu ciebie, twoją złość i twój pokiereszowany umysł.
Wstałem od stolika i ruszyłem w jego kierunku. Wydaje mi się, że chciał mi chyba zastawić drogę, ale wydarzyło się coś dziwnego, coś niewytłumaczalnego. Kiedy zobaczyłem, że nie chce zejść mi z drogi, wezbrała we mnie wściekłość i zmaterializowała się, niczym niewidzialna pięść. Zobaczyłem, że rzuciło go do tyłu, jakby po uderzeniu pięścią. Z nagłą siłą odbił się od ściany.
Mogłem natychmiast opuścić to miejsce. Wiedziałem, że Gabriela tylko czekała na to, aby wyjść stąd i podążyć za mną. Nie wyszedłem jednak. Zatrzymałem się i obejrzałem na niego. Nadal tkwił przy ścianie, jakby nie mógł się stamtąd ruszyć. Patrzył na mnie uważnie, a jego nienawiść była tak czysta i doskonała, tak nie rozmyta zapamiętaną miłością, którą w rzeczywistości była zawsze.
Chciałem zrozumieć, naprawdę chciałem wiedzieć, co się wydarzyło. Znowu podszedłem do niego w milczeniu i tym razem to ja mu groziłem, i moje ręce wyglądały jak szpony, i to ja czułem jego strach. Wszyscy oni, poza Eleni, przejęci byli teraz strachem.
Gdy byłem już bardzo blisko niego, zatrzymałem się, a on patrzył prosto na mnie, jakby dobrze wiedział, o co go pytam.
— Wszystko to nieporozumienie, mój kochany — powiedział. — Nieporozumienie. — Na czoło znowu wystąpił mu krwawy pot. Oczy lśniły wilgocią. — To miało zranić innych, czy nie rozumiesz, wtedy, za życia, to granie na skrzypcach, aby ich rozłościć, zabezpieczyć dla siebie wyspę, gdzie ich prawa nie dosięgłyby mnie. Przyglądaliby się mojej ruinie, niezdolni do zrobienia czegokolwiek w tej sprawie.
Nie odpowiedziałem. Chciałem, by mówił dalej.
— A kiedy zdecydowaliśmy się, ty i ja, pojechać do Paryża, myślałem, że będziemy tu głodować, że będziemy się staczać coraz bardziej. Właśnie tego chciałem, nie tego, czego chcieli oni, abym ja, faworyzowany syn, zrobił raczej karierę dla nich. Myślałem, że się stoczymy, rozumiesz!
— Och, Nicki… — szepnąłem.
— Ale ty nie utonąłeś w wielkim mieście, Lestat — mówił dalej, unosząc brwi. — Ani głód, ani zimno — nic ciebie nie powstrzymało. Zatriumfowałeś! — Wściekłość znowu pogrubiła mu głos. — Nie zapiłeś się na śmierć gdzieś w rynsztoku. Wszystko obróciłeś na swoją korzyść! W każdym aspekcie naszego planowanego potępienia ty znajdowałeś bogactwo, obfitość i nie było końca twojemu entuzjazmowi i pasji, która z ciebie wypływała. Światło, zawsze światło. I zawsze w odpowiedniej proporcji do blasku światła, które było w tobie, istniała ciemność we mnie! Każdy nadmiar twojego szczęścia przeszywał mnie na wylot i tworzył odpowiednią proporcję ciemności i rozpaczy. I wreszcie magia! Kiedy zostałeś nią obdarowany, i o ironio nad ironie, zacząłeś chronić mnie przed nią!
Obróciłem się. Rozpierzchli się w ciemności. Zobaczyłem sylwetkę Gabrieli. Ujrzałem światło na jej dłoniach, gdy uniosła je do góry, dając mi znak, bym lepiej odszedł.
Nicki podsunął się bliżej i dotknął moich rąk. W jego dotyku czułem wzbierającą w nim nienawiść. To obrzydliwe być dotykanym z nienawiścią.
— Jak obojętny promień słońca rozgromiłeś nietoperze starego klanu! — wycedził przez zęby. — I dla jakiej to przy czyny? Co to oznacza, morderczy potworze, przepełniony światłem?
Obróciłem się do niego bokiem i uderzyłem go tak silnie, że wpadł do garderoby, prawą ręką roztrzaskując zwierciadło przy stoliczku, a głową odbijając się od ściany. Przez krótką chwilę leżał bez ruchu na stercie starych kostiumów scenicznych, aż wreszcie jego oczy na powrót odzyskały poprzednią determinację. Twarz złagodniała pod wpływem niemrawego uśmiechu, który się na niej pojawił. Wyprostował się i powoli wygładził surdut i potargane włosy.
Przypominało to bardzo moje własne zachowanie pod Les Innocents, gdy moi prześladowcy rzucili mnie na ziemię i gdy uległem ich sile.
Zrobił z godnością kilka kroków do przodu, a jego uśmiech był równie ohydny jak te, które widziałem poprzednio.
— Pogardzam tobą — odezwał się. — Już z tobą skończyłem. Mam moc, którą mnie obdarzyłeś: wiem, w przeciwieństwie do ciebie, jak jej używać. Jestem nareszcie w królestwie, gdzie j a zatriumfuję, bo taka będzie moja wola. W ciemnościach jesteśmy teraz równi sobie. A ty oddasz mi w posiadanie ten teatr, bo jesteś mi go winien i ponieważ lubisz rozdawać rzeczy. Czyż nie tak? Rozdajesz złote monety głodującym dzieciom. Już nigdy więcej nie spojrzę na twoje światło.
Obszedł mnie i rozpostarł ramiona w kierunku pozostałych wampirów.
— Chodźcie, moi piękni, chodźcie. Przed nami są sztuki, które trzeba napisać, sprawy, o które trzeba zadbać. Możecie się wiele ode mnie nauczyć. Ja wiem, jacy naprawdę są ludzie. Musimy poważnie zastanowić się nad wzbogaceniem i udoskonaleniem w nowych czasach naszych diabelskich sztuczek. Utworzymy wspólnotę, która będzie wyzwaniem dla wszystkich pozostałych wspólnot i klanów. Stworzymy coś, co nigdy jeszcze nie zostało stworzone.
Pozostali spojrzeli na mnie, przerażeni, wahający się. Chwila była pełna napięcia. Usłyszałem swój głęboki oddech. Moje pole wzroku poszerzyło się. Ponownie ujrzałem otaczające nas kulisy, wysokie belki u powały, ściany dekoracji scenicznej przecinające ciemność, niewielki blask wokół podstawy zakurzonej sceny. Ujrzałem cały budynek spowity w ciemności i przypomniałem sobie w jednej chwili wszystko, co wydarzyło się tutaj. Ujrzałem, jak z jednej nocnej zjawy wylęga się następna. Zobaczyłem, że opowiadanie zbliża się ku końcowi.
— „Teatr Wampirów” — szepnąłem. — Sami dokonaliśmy Mrocznej Zamiany w tym małym teatrzydle.
Nikt z obecnych nie ośmielił się nic powiedzieć. Tylko Nicolas uśmiechnął się.
Gdy odwróciłem się, aby wyjść z teatru, uniosłem rękę w geście, który ponaglał ich, by poszli w jego kierunku. Ja sam natomiast żegnałem się z tym miejscem.
Nie odeszliśmy daleko od świateł bulwaru, gdy zatrzymałem się. Bezgłośnie opanowały mnie tysiące przerażających wizji — że Armand zechce go jeszcze zgładzić, że jego nowi bracia i siostry wkrótce zmęczą się jego szaleństwem i zostawią go samego na pastwę losu, że ranek zaskoczy go błądzącego po ulicach, niezdolnego do znalezienia kryjówki przed słońcem. Spojrzałem w górę na niebo. Nie mogłem mówić ani oddychać.
Gabriela objęła mnie, a ja odwzajemniłem ten uścisk, zanurzając twarz w jej gęste włosy. Jej skóra i usta były jak chłodny aksamit. Czułem się otoczony jej miłością o monstrualnej czystości, która nie miała nic wspólnego z ludzkim sercem i ludzkim ciałem. Uniosłem ją do góry, obejmując mocniej. W ciemności byliśmy jak kochankowie, którzy nie pamiętali już o swoim życiu, jakie wiedli kiedyś oddzielnie.
— Podjął własną decyzję, mój synu — odezwała się do mnie. — Co się stało, to się stało; teraz już uwolniłeś się od niego na dobre.
— Matko, jak możesz tak mówić? — szepnąłem. — On nie wiedział. On nadal nie zdaje sobie spawy.
— Daj mu spokój, Lestat — odrzekła. — Oni się nim zaopiekują.
— Teraz jednak muszę odszukać tego diabła, Armanda — powiedziałem zmęczonym głosem. — Muszę zmusić go, by zostawił ich w spokoju.
Następnego wieczoru, kiedy przybyłem do Paryża, dowiedziałem się, że Nicki już wcześniej odwiedził Rogeta. Przyszedł godzinę przede mną, waląc do drzwi jak szalony. Krzycząc w ciemności, zażądał dokumentu własności teatru oraz pieniędzy, które, jak powiedział, obiecywałem mu. Groził Rogetowi i jego rodzinie. Kazał mu również napisać do Renauda i jego trupy w Londynie, by natychmiast powrócili do domu, jako że nowy teatr czeka już na nich. Kiedy Roget odmówił, Nicolas zażądał adresu aktorów w Londynie i zaczął przeszukiwać mu biurko.
Kiedy dowiedziałem się o wszystkim, wpadłem w milczącą wściekłość. A więc chciał chyba wszystkich ich zamienić w wampiry, prawda? Ten demoniczny żółtodziób, ten lekkomyślny i zwariowany potwór. O nie, nigdy na to nie pozwolę.
Powiedziałem Rogerowi, aby wysłał kuriera do Londynu z wiadomością, że Nicolas de Lenfent postradał zmysły. Aktorom nie wolno wracać do domu, do Paryża.
Dopiero wtedy poszedłem na bulwar du Temple i zastałem go na próbie, podnieconego i szalonego jak poprzednio. Znów miał na sobie swoje strojne ubranie i klejnoty z czasów, kiedy był jeszcze ulubionym synem swego ojca. Halsztuk był jednak zawiązany krzywo, pończochy pomarszczone, a włosy w nieładzie i zmierzwione, jak u więźnia w Bastylii, który nie widział siebie w zwierciadle już dobre dwadzieścia lat.
W obecności Eleni i wszystkich pozostałych powiedziałem mu, że nie otrzyma ode mnie nic, jeśli nie złoży przyrzeczenia, że nikt z aktorów i aktorek Paryża nie zostanie nigdy zamordowany ani uwiedziony przez klan, że Renaud i jego trupa nigdy nie zostaną sprowadzeni do Teatru Wampirów, teraz ani w przyszłości, że Rogetowi, który będzie dbał o finansową stronę teatru, nigdy nie przydarzy się najdrobniejsza krzywda.
Śmiał się ze mnie, naigrawał się tak, jak czynił to poprzednio. Eleni jednak uciszyła go. Z przerażeniem poznawała impulsywną konstrukcję jego osobowości. To właśnie ona obiecała mi przestrzegać mojego życzenia, ona onieśmieliła go, ogłupiła i zakłopotała. Pogmatwanym językiem i pokrętnymi zdaniami o dawnych zasadach i sposobach postępowania skołowała go i uspokoiła.
Eleni właśnie powierzyłem kontrolę nad Teatrem Wampirów. Zyski z jego działalności miały przechodzić przez księgowość Rogeta, który z kolei miał pozwolić jej na całkowicie swobodne rozporządzanie nimi.
Tej nocy, zanim wyszedłem, zapytałem Eleni o Armanda Była przy nas Gabriela. Staliśmy w bocznej uliczce, niedaleko tylnego wejścia do teatru.
— Przygląda się nam — odpowiedziała. — Czasami pozwala, byśmy go zauważyli. — Jej twarz była bardzo zaniepokojona i pełna smutku. — Bóg tylko jednak wie, co zrobi Armand — dodała ze strachem — kiedy odkryje, co się tu naprawdę dzieje.