Tysiąc i pierwszy

Kolację zjedli później niż zwykle. Kiedy wstali od stołu, wielkie czerwone słońce dotykało już linii horyzontu. Jego tarcza była dziś dziwnie ciemna i groźna. Takiego zachodu słońca Bolek jeszcze nie widział. Morze znieruchomiało i przypominało ogromną wypukłą płytę polerowanej miedzi. Ciężkie powietrze przygniatało ziemię i powierzchnię wody. Ludzie oddychali z trudem. Nad piękną Klio nie było dziś najniklejszego śladu tego chłodnego, orzeźwiającego powiewu, jaki przybywał tu zawsze ze zmierzchem.

— Zanosi się na burzę — powiedział pan Uranis.

— Niech będzie burza — zgodził się Pelos. — Byle w nocy. Tak, żebyśmy rano mogli znowu wypłynąć z całym sprzętem i trochę ponurkować. Jeśli nie chcesz zaglądać do groty, dopóki nie.przypłynie statek Instytutu — spojrzał prosząco na ojca — to przecież możemy pomyszkować w najbliższej okolicy. Kto wie, czy nie odkryjemy jeszcze jednej, a nawet kilku podwodnych jaskiń. A może znajdziemy coś na dnie, u podnóża skały?

— Może — odrzekł lakonicznie archeolog.

Bolek odwrócił się i powolutku zaczął iść przez łączkę w stronę żlebu prowadzącego do Gniazda. Nie skręcił jednak pod górę, tylko szedł dalej, aż natrafił na płaski głaz porośnięty mchem i trawą, z której wystawały pokryte kwiatami gałązki niskich krzewów. Wspiął się na niego i usiadł na krawędzi zwrócony twarzą do obozu. Wtedy spostrzegł, że nie jest sam. Przed nim, w odległości paru metrów, stała Eli. Była wciąż jeszcze w swoim białym kostiumie kąpielowym, który teraz, na tle poszarzałej perspektywy otwartego morza, sprawiał wrażenie plamy światła.

Dziewczyna przyszła widać za Bolkiem, trzymając się trochę z tyłu, a kiedy chłopiec wskoczył na swój kamienny fotel, zatrzymała się także.

— Eli! — zawołał półgłosem Bolek. — To ty?

Nie był to szczególnie błyskotliwy sposób nawiązania rozmowy. Mimo to odezwanie się nie pozostało bez odpowiedzi, tak samo oryginalnej jak pytanie.

— Tak. A co?

Zapanowała cisza. Od strony namiotów dobiegł przytłumiony głos babci Miłej. Zadźwięczał czyjś cichy śmiech.

— Nic. Tak sobie siedzę — uznał za stosowne wyjaśnić chłopiec.

Eli poruszyła się i wolniutko podeszła do kamienia, na którym „tak sobie” odpoczywał stawiany jej za wzór znawca starożytnej historii. Kamień mógł pomieścić całą drużynę harcerską, ale Bolek usłużnie przesunął się na sam jego kraniec.

— Może usiądziesz? — zaproponował nieśmiało.

Eli po krótkim namyśle odbiła się lekko od ziemi i zajęła pozycję identyczną jak Bolek, tyle że po przeciwnej stronie głazu.

— Bo wiesz… — zaczęła po chwili i umilkła.

Chłopiec czekał.

— Pelos mówił… — podjęła dziewczyna — że na pewno się obraziłeś. Przez cały dzień zachowywałeś się tak, jakbyś nas unikał. Rozmawiałeś tylko z rodzicami… i w ogóle…

To ostatnie stwierdzenie stanowiło argument, którego nie sposób było pozostawić bez sprostowania.

— Co? — zawołał szczerze zdumiony Bolek. — Że ja? Ależ skąd! Co wam przyszło do głowy? Eli…

— Belik… — przerwała cicho młoda Greczynka sprawiając, że chłopiec musiał znowu powtórzyć sobie w duchu: „Belik — Eli, Belik — Eli” rozkoszując się harmonijnym współbrzmieniem tych imion. — Belik, powiedz prawdę…

— Słowo honoru!

Po dłuższej pauzie dziewczyna odezwała się ponownie:

— Bo Pelos mówił także… ale nie będziesz się gniewał?

— Nie. Co mówił Pelos?

— Że… no, że troszeczkę zadzierasz nosa. Bo tak mądrze mówiłeś o Sumerach i piramidach… i zawsze wszystko wiedziałeś. Ale nie miej mu tego za złe… On był zły, bo ojciec stawiał nam ciebie za przykład i mówił Pelosowi, że zbija bąki, zamiast czytać dobre książki…

— Wcale nie zadzieram nosa! — wykrzyknął Bolek, który mimo danej obietnicy poczuł się nieco dotknięty. Po namyśle doszedł jednak do wniosku, że na miejscu Pelosa także nie byłby specjalnie zachwycony i kto wie, czy poprzestałby jedynie na dyskretnym podzieleniu się swoimi pretensjami z własną siostrą. — Słuchaj — powiedział ciszej — widzisz, ja sam nie wiem, co się ze mną dzieje — to zdanie wypłynęło mu prosto z serca i zabrzmiało zaskakująco smutnie. — O Sumerach i Egipcjanach mówiłem, bo byłem ciekaw… no, po prostu chciałem sprawdzić, czy się nie mylę. Ale teraz siedzę tutaj i myślę, że mi będzie bardzo żal opuścić Klio i was, i… — urwał.

Eli nie odezwała się ani słówkiem. Teraz z kolei ona czekała.

— Tyle tu jest pasjonujących rzeczy — w końcu Bolek zmienił temat. — Choćby właśnie ci Sumerowie i ich tajemnice. Skąd oni wiedzieli wszystko o niebie i gwiazdach? Czy ciebie to nie interesuje?

— Mnie? A… tak, oczywiście — powiedziała po chwili Eli. — Ale przecież sam mówiłeś, że chcesz zostać historykiem i archeologiem. Będziesz stale przyjeżdżał w te strony…

— Ach! Żeby można zmienić świat! — westchnął trochę od rzeczy chłopiec. — Chciałbym być już uczonym i już znaleźć to, o czym myślę…

— O czym myślisz?

Bolek myślał właśnie o czarnej piłeczce tkwiącej w kieszeni spodni i o tym, jak by to było dobrze, gdyby mogła nie tylko przenosić go do tysiąca innych światów, lecz także ten jeden, prawdziwy, uczynić pięknym i szczęśliwym. W takim świecie Eli wcale nie musiałaby go pytać, o czym myśli, bo sama mogłaby sobie odpowiedzieć.

Westchnął raz jeszcze i szepnął:

— Myślę o powrocie do szkoły i o mieście, i o tych wszystkich łatach, które muszę spędzić w szkole.

— Belik — przerwała dziewczyna — tak mówisz, jakbyś już stąd odjeżdżał. A przecież przed nami jeszcze całe wakacje. Czemu jesteś taki smutny?

— Nie wiem.

— Belik…

— Strasznie mi się podoba, kiedy mnie tak nazywasz — ni stąd, ni z owad zaczął mówić bardzo szybko i głośno. — Belik — powtórzył. — Jak jakiś ptak. O, widzisz? Naprawdę — idzie burza — wskazał dłonią linię horyzontu, która nagle rozbłysła, jakby przeleciał nad nią płonący pocisk. — Ale nie słychać grzmotów, więc może przejdzie bokiem. O czym to ja… aha, już wiem. Belik. Kiedy wrócę, poproszę wszystkich, żeby tak mnie nazywali.

— Naprawdę? — pytanie zostało wypowiedziane szczególnym tonem, który sprawił, że chłopiec nie mógł wykrztusić słowa. Wreszcie przełknął głośno ślinę i powiedział:

— Naprawdę.

Znowu zapanowało milczenie. Teraz trwało nieco dłużej. W końcu zabrzmiał lekko drżący głosik Eli:

— Myślałam, że lubisz, kiedy to właśnie ja mówię „Belik”. Ale skoro chcesz, żeby wszyscy… — nie dokończyła. Sekundę jeszcze siedziała nieruchomo, po czym zgrabnie zsunęła się z głazu i pobiegła w stronę obozu. Jej smukła sylwetka przemknęła na tle tylnej ściany namiotu, w którym płonęła mała kempingowa lampka.

Bolek także zeskoczył z kamienia, ale pozostał na miejscu. Nad horyzontem znowu błysnęło. Tym razem znacznie bliżej. Ciemnoróżowe światło oblało niebo, ukazując spiętrzone chmury nadciągające od morza. Ale nad Klio świeciły jeszcze gwiazdy. Może ta błyskawica sprawiła, że Bolek przemówił:

— Świecie, świecie! — zawołał cicho. Nagłym ruchem sięgnął do kieszeni i mocno objął kosmiczną piłeczkę.

— Słuchaj, Jeden-Jeden! Zrób tak, żeby ona wróciła. No, już!

— Nie rozumiem — odrzekł łagodnie automat. — Czym mogę służyć?

— Jak to, czym? Aha, już wiem. Uważaj: świecie, świecie! przenieśmy się tam, gdzie Eli będzie znowu obok mnie.

Nic się nie stało. Bolek rozglądał się przez chwilę, mrugając oczami, ale nigdzie nie dostrzegł białego kostiumu dziewczyny.

— Automacie! — krzyknął oburzony. — Co ty sobie właściwie wyobrażasz? Nie słyszałeś, co powiedziałem?

— Bardzo żałuję — spokojnie odparł znajomy głos — ale nie mogę spełnić polecenia. Nie ma ono na celu usunięcia bezpośredniego zagrożenia żywej istoty.

Gdyby chłopiec mógł choć na moment odzyskać jasność myślenia, odrzekłby zapewne, że automat zbyt jednostronnie pojmuje kwestię zagrożenia. Bo przecież żywa rozumna istota znajduje się właśnie w niebezpieczeństwie. Nie grozi jej co prawda ani zderzenie z ciężarówką, ani porażenie piorunem Zeusa, ale zagrożenie, choć zupełnie innego rodzaju, wcale nie jest mniejsze.

Bolek był jednak zbyt zaskoczony niespodziewanym buntem czarnego automatu, by zdobyć się na subtelniejsze refleksje.

— Co to ma znaczyć? — warknął. — Przecież mówiłaś… to jest mówiłeś, że zawsze przeniesiesz mnie tam, gdzie będzie tak, jak chcę!

— Niestety, do mojego programu wprowadzono pewne ograniczenia. W momencie kiedy moi konstruktorzy mnie odnaleźli i nawiązali z tobą kontakt…

— Co?!

— …znalazłem się pod ich kontrolą — dokończyła piłeczka.

Chłopiec potrząsnął głową, jakby chciał obudzić się ze snu.

I nagle przypomniał mu się właśnie sen. To, co mu się przyśniło w czasie poobiedniej drzemki. Ta dziwna rozmowa… No tak, ale przecież potem…

— A jak babcia weszła na jeża, to mnie posłuchałeś! — krzyknął tryumfalnie. — Od razu zmieniłeś świat na taki, w którym babci nie sterczały z pięty długie kolce!

— Owszem. Wtedy jednak żywej istocie zagrażało bezpośrednie niebezpieczeństwo.

Bolek wyszarpnął rękę z kieszeni i zacisnął pięści. Jakiś czas stał kipiąc gniewem, po czym nagle oklapł i posmutniał. A więc skończyła się jego przedziwna przygoda. Nie ma już do dyspozycji wszechmocnego automatu. Nigdy nie znajdzie się w żadnej krainie, którą mógłby wyczarować w swojej wyobraźni. Nie przyjdzie mu z pomocą żadna tajemnicza siła, kiedy będzie archeologiem i zacznie pracowicie rozwiązywać zagadki przeszłości. A przede wszystkim nie usłyszy dzisiaj głosu Eli… Do licha z tymi wszystkimi kosmitami! Żeby akurat teraz, w takiej chwili!

— Ale przecież, to, że awarię statku, którym tu przybyłeś, już usunięto — ożywił się — i to, że cię odnaleziono, i to, że teraz ty służysz im do zbierania informacji o Ziemi, to wszystko mi się tylko śniło!

— Śniło? Nie rozumiem.

— No, śniło, śniło! — zawołał z rozpaczą chłopiec. — Nie wiesz, co to jest sen? Ktoś sobie leży w łóżku i śpi. A wydaje mu się, że przeżywa jakieś przygody, często zupełnie nadzwyczajne, że przenosi się z kraju do kraju, że wszystko wokół niego zmienia się jak w bajkach.

— Teraz rozumiem. Na przykład ja jestem twoim snem. Prawda?

— Jakim tam snem! Świecie, świecie! Przecież teraz naprawdę jesteśmy na Klio. Przecież babcia Miła naprawdę wyzdrowiała. A ja rzeczywiście byłem najpierw na Olimpie, a później w przeszłości, kiedy spotkali się na tej wyspie dwaj kapłani. Bo inaczej, skąd znałbym imiona tych różnych królów i bogów? Nie jesteś żadnym snem, tylko… — Bolek urwał nagle. Przyszło mu bowiem do głowy, że w tym, co powiedziała piłeczka, tkwi jednak źdźbło prawdy. A w każdym razie uderzyło go podobieństwo swojej wędrówki po światach do pięknego, kolorowego, ale w gruncie rzeczy zupełnie zwykłego snu.

Od otwartego morza doleciał przytłumiony grzmot. Zaraz potem niebo prześwietliła nowa błyskawica. Chmury podeszły bliżej. Czoło ich pochodu docierało już nad Klio. Tylko mała część nieba pozostała jeszcze czysta. Ale i tam gwiazdy lśniły inaczej niż przedtem. Pociemniały jak grudki gasnącego żaru. Duchota stała się wręcz nieznośna.

Chłopiec otarł z czoła kropelki potu i odetchnął głęboko.

— No dobrze — powiedział znacznie ciszej, tonem, w którym brzmiały rozpacz i rezygnacja. — Niech już będzie, że twoi konstruktorzy nawiązali ze mną ten kontakt. Gdzie oni teraz są? Mógłbym ich zawołać?

— Nie. Nie usłyszeliby cię. To znaczy, nie odebraliby twoich fal biologicznych. Ludzie nie potrafią swoich fal wzmacniać i wysyłać w taki sposób, aby były zrozumiałe dla innych.

— A ty nie masz łączności z konstruktorami?

— Łączność jest jednokierunkowa. Mogę zareagować na ich wezwanie, ale nie mogę ich sprowadzić do siebie. Zapamiętuję tylko wszystko, co dzieje się wokół mnie.

— Po co?

— Nie wiem.

Ale ja wiem — odpowiedział sobie w duchu Bolek. Automat, który przywykł uważać za swoją własność, stał się szpiegiem obcych. Zbiera informacje o Ziemi, o ludziach, o nim… Miał rację podejrzewając wtedy, kiedy to niby spał po obiedzie, że wcale nie rozmawia z automatem. Bo gdy była mowa o tym, jak ma wyglądać najlepszy z możliwych światów, to ten głos od razu zaczął gadać o pragnieniach. A przecież na kryształowej, planecie pierwszy osobnik, z jakim się spotkał, życzył mu właśnie miłych pragnień. Mają już wszystko — pomyślał ponuro chłopiec. Mają wszystko i teraz boleją nad tym, że niczego już nie mogą chcieć. Albo od początku chcieli za mało.

Nagle Bolek wyprostował się dumnie. Jeśli ta kulka jest rzeczywiście szpiegiem, to bardzo dobrze. Bo od kiedy wylądowała na jego balkonie, miała do czynienia tylko z ludźmi, za których Ziemia nie musi się wstydzić. No, powiedzmy, ten bałwan August… ale ostatecznie durni smarkacze trafiają się chyba w całym kosmosie. Prawda, potem był jeszcze statek z turystami i te okropne baby. I Eli, która dla żartu nagadała im tyle okropności. Piłeczka na pewno to sobie zapamiętała. Aha, okręty… Ktoś mówił wtedy o wojnach, a w każdym razie o straszeniu ludzi bronią… i wszyscy zaraz zmarkotnieli.

Hmmm.

— Wiesz — powiedział chłopiec — może masz rację mówiąc, że jesteś moim snem. Bo to wszystko, co mi się przy tobie zdarzyło, byłoby doprawdy zbyt głupie, gdyby przytrafiło się komuś w rzeczywistości. Cha, cha, cha! — zaśmiał się niezbyt wesoło, ale za to bardzo głośno. — Baśnie z tysiąca i jednej nocy. A, właśnie! — wykrzyknął ucieszony, że znalazł takie trafne porównanie. — Wiesz, był kiedyś okrutny król, któremu sprowadzono piękną niewolnicę. To naturalnie bajka — zastrzegł się na wszelki wypadek — bo na Ziemi nie ma ani niewolnic, ani takich królów. Ta niewolnica była skazana na śmierć i miała umrzeć następnego dnia rano, ale przedtem ów król kazał opowiedzieć sobie jakąś interesującą historyjkę. A ona opowiadała tak ciekawie, że król, zamiast ją zabić, kazał jej przyjść znowu wieczorem i opowiadać dalej. Tak było przez tysiąc nocy, aż wreszcie król zakochał się w niej i wzięli ślub. To miała być ostatnia tysiąc pierwsza bajka i właśnie ona najbardziej się wszystkim podobała. Bo ludzie wprost nie znoszą, gdy komuś dzieje się krzywda. A poza tym bardziej niż bajki ciekawi ich to, co dzieje się naprawdę. Na przykład lubimy opowiadać sobie nasze sny, a potem wszyscy się z nich śmieją. Mnie także śniło się tysiąc światów, no i co z tego? Nic — chłopiec wzruszył pogardliwie ramionami. — Tak czy owak zawsze jest tylko jeden świat… ten pierwszy. Albo tysiąc i pierwszy, jeśli wolisz. I ludzie świetnie o tym wiedzą. Dlatego starają się stale ten świat ulepszać, wzbogacać… i w ogóle. A że chcą bardzo wiele dobrego, więc nigdy im nie dosyć. Ja także nie mam już ochoty słuchać twoich opowieści z tysiąca i jednej nocy — stwierdził bohatersko. — Znudziło mi się. Zwłaszcza że jeden z tych światów, do których zaprowadziłeś mnie we śnie, był taki biedny, smutny. Wiesz, tam nikt już nic nie chciał. Jego mieszkańcy nie wiedzieli, po co żyją. Pragnęli tylko czegoś pragnąć. Brrr… A Ziemia? Ziemia jest taka piękna!

— Przepraszam — przerwał dyplomatyczne zachwyty Bolka obojętny głos automatu.

— Co się stało? — burknął chłopiec zły, że przeszkodzono mu w karmieniu kosmicznego szpiega informacjami o zaletach Ziemi, przeznaczonymi dla istot z gwiazd. Bo młody, dumny obywatel pierwszego świata pomyślał sobie tak: chcą lepiej poznać ludzi? No, to ja im pomogę. Naładuję ich takimi wiadomościami, że pękną z zazdrości!

Ale teraz piłeczka przestała odpowiadać. Co gorsza, przestała też słuchać.

— Ogłuchłeś? — syknął Bolek. — Pytałem, co się stało? Czemu mi przerwałeś?

Cisza.

— Jeden-Jeden, odezwij się!

Ostatnie słowa chłopca zagłuszył potężny grzmot, od którego zadrżała cała wyspa. Niebo stanęło w ogniu. Jednocześnie od morza przywiał wiatr. Uderzył od razu z dziką furią, tak że nie spodziewający się niczego Bolek został niemal wprasowany plecami w kamienną ścianę swojego niedawnego fotela. Znowu nastał moment zupełnego spokoju. Spod namiotów dobiegło nawoływanie zmieszanych głosów.

— Idę, idę! — krzyknął chłopiec rozumiejąc, że wobec ataku burzy i tak będzie musiał odłożyć na później edukację obcych kosmicznych cywilizacji. Ale właśnie teraz piłeczka odezwała się, równie łagodnie jak zwykle:

— Odebrałem wezwanie. Wkrótce będę cię musiał opuścić.

Wiatr uderzył ponownie, jeszcze silniej niż za pierwszym razem. Bolek zgiął się wpół i nisko pochylony zaczął iść w stronę obozu. Każdy przebyty metr kosztował go tyle trudu, jakby szedł pchając przed sobą zepsutą ciężarówkę. Mimo to zdołał przekrzyczeć wycie wichru: — Wezwanie? Od nich!

Na Klio rozległ się przeraźliwy, ogłuszający syk, po którym nastąpił potworny huk. Przez chwilę stało się jasno jak w dzień. W upiornym świetle chłopiec dostrzegł z przerażeniem, że jeden z namiotów powiewa w powietrzu jak wielka flaga, trzymająca się jeszcze masztu, ale już na ostatniej nitce. Piorun trafił bardzo blisko. Może nawet w samo Gniazdo?

Ponownie zapanowały ciemności. Bolek zebrał wszystkie siły i przyśpieszył. Nie myślał już o kosmitach, snach ani bajkach z tysiąca i jednego światów. Ziemia jest piękna, to prawda. Razem z jej pogodą i jej burzami. Ale o tym człowiek przypomina sobie po burzy.

Piorun uderzył znowu, a zaraz po nim jeszcze jeden. Wyspą targnął złowrogi łomot, przechodzący w ciągły grzmot, jakby na Klio otwierał się właśnie krater wulkanu i ryczał coraz głośniej, wyrzucając w powietrze płonącą lawę. Jednocześnie uderzyła w chłopca ściana pędzonej wichrem wody. Była tak twarda, że Bolek przeraził się, czy to nie morze zalewa ich zieloną dolinkę i czy całe obozowisko nie zostało już zmiecione z powierzchni lądu. Ale nie. To tylko ulewa.

Ulewa sprawiła jednak, że chłopiec musiał zrezygnować z dalszego marszu. Po prostu nie mógł brnąć pod wiatr dmący z siłą huraganu i zarazem pod prąd rozszalałych potoków wody. Pomyślał, że jego rodzice oraz państwo Uranisowie, walczący teraz o ocalenie namiotów i sprzętu oraz skarbów wydobytych z zatoki, muszą jeszcze dodatkowo martwić się o niego. Upadł na kolana i spróbował mimo wszystko posuwać się dalej na czworakach. Podczołgał się w ten sposób może metr, może dwa, ale więcej już nie zdołał. Przywarł płasko do ziemi i gorączkowo zaczerpnął do płuc powietrza. Zakrztusił się wodą, zakaszlał i przez chwilę myślał, że zemdleje.

Ale nawaliłem — przebiegło mu przez głowę. Powinien być z nimi. Pomagać im ratować obozowisko i sprzęt. Chociaż pewnie zawczasu zabezpieczono przynajmniej łodzie i aparaty do nurkowania. Tymczasem zagadał się jak idiota z… żeby to chociaż wiedział, z kim. Bałwan!

Raz jeszcze Bolek poderwał się, żeby na przekór wszystkiemu pobiec do obozu, ale w tym momencie spadł na niego ciężar, który powalił go ponownie i przygniótł do ziemi. Podjął walkę z nowym przeciwnikiem. Wkrótce jednak zdał sobie sprawę, że każdy jego ruch tylko pogarsza sytuację. W ostatnim przebłysku świadomości pojął, że ten ciężar to niesiony wichrem i nasiąknięty wodą namiot, który wylądował akurat na nim. Skłębione płachty otulały go ciasno. Zaczął się dusić. Ale nawaliłem — pomyślał jeszcze z rozpaczą i stracił przytomność. Dziwna rzecz. Brnąc przez szalejącą wichurę i ścianę ulewy, wśród huku piorunów, gnany strachem o rodziców i Eli, czyniąc sobie gorzkie wyrzuty, że nie wrócił w porę, Bolek nawet nie pomyślał o szukaniu pomocy u czarodziejskiej piłeczki, która przecież wciąż tkwiła w jego kieszeni. I wcale nie dlatego, że owa piłeczka zamierzała go opuścić. Po prostu nie pomyślał. To wszystko. Czuł, że jest potrzebny swoim towarzyszom, a oni są potrzebni jemu. Nawet kiedy toczył swoją ostatnią walkę o zaczerpnięcie tchu, nie przyszło mu do głowy, by mógł go uratować jakiś obcy automat. Może należy to przypisać oszołomieniu, w jakie wprawiły go burza i niebezpieczeństwo. A może w tym zapomnieniu przejawił się głębszy sens, który dałby sporo do myślenia filozofom i innym uczonym, powtarzającym w zaciszach gabinetów odwieczne pytanie: na czym właściwie polega człowieczeństwo?


Bolek siedział w otwartych na oścież drzwiach balkonu i patrzył na cichy, rozsłoneczniony krajobraz otaczający osiedle. Upał nie zelżał ani odrobinę. W ogóle od momentu, gdy w tak niezwykły sposób opuścił swój rodzinny dom, nic się nie zmieniło. Może tylko nad jeziorkami, widocznymi pod ciemnym pasmem lasu, przybyło nieco ludzi, którzy z tej odległości i z wysokości dziewiątego piętra wyglądali jak malutkie mróweczki.

— Co to było? — szepnął chłopiec rozglądając się półprzytomnie. — Świecie, świecie! Co to było?

Nikt nie odpowiedział.

Bolek odruchowo wciągnął do płuc powietrze. Ciągle jeszcze podświadomie czekał na nowy grzmot, nowe uderzenie pioruna, ciągle czuł, jak się dusi, powalony przez huraganowy wiatr, ulewę i omotany ciężkim, namokłym namiotem. Ale mijały sekundy i nic się nie działo. Wszędzie panował spokój. Na ulicach i skwerach życie toczyło się powoli i leniwie, jak zwykle w gorące dni podczas wakacji. Toteż chłopiec odetchnął spokojniej. Nagle drgnął i zaczął gorączkowo szukać w kieszeniach spodni. Ale poza chusteczką do nosa, scyzorykiem, kłębkiem cienkiego drutu, dwoma guziczkami i zębatym kółkiem ze złamaną ośką niewiadomego przeznaczenia, nie znalazł absolutnie nic. Z kolei zaczął rozglądać się po balkonie. Podłoga, nie licząc dwóch doniczek czekających na lepsze czasy, także świeciła pustką.

Bolek odwrócił się i wbiegł do pokoju. Na stole leżały poskładane mapy krajów, przez które mieli przejeżdżać w drodze do Grecji, ale czarnej piłeczki nie było i tutaj.

— Halo! — zawołał zduszonym głosem. — Automacie jeden, jeden, dwa, jeden, dwa, dwa! — chyba po raz pierwszy udało mu się tak gładko wymówić pełną nazwę kosmicznego cudotwórcy. — Gdzie jesteś?

Milczenie. Gdzieś na dole dzieci z przedszkola zaczęły śpiewać piosenkę, a właściwie jej refren, bo całą resztę ciągnął jeden damski głosik brzmiący w mieszkaniu jak bzykanie kołującego komara. Ale ten głosik na pewno nie należał do przybysza z gwiazd.

Chłopiec raz jeszcze omiótł smutnym spojrzeniem pokój i balkon, po czym usiadł na krześle przybierając pozycję człowieka, który stracił więcej, niż posiadał i właśnie zdał sobie z tego sprawę. W tej pozycji pozostał do momentu, gdy wiszący na ścianie stary drewniany zegar zaczął melodyjnie wydzwaniać godzinę. Najpierw cztery uderzenia, a potem innym, głębszym tonem jeszcze dwa.

Ten dźwięk podziałał na chłopca jak zimny prysznic.

— Druga! — wrzasnął zrywając się na równe nogi. — Babcia! — wołał pędząc w stronę przedpokoju. Dobiegł do otwartych drzwi… i w ostatnim ułamku sekundy zdążył jeszcze zahamować. Doprawdy niewiele brakowało, aby biedna babcia Miła została powalona i stratowana.

— Nie! — pisnęła na wszelki wypadek niedoszła ofiara, choć nic jej już nie zagrażało. Ale wypadki rozegrały się zbyt szybko, aby zdołała zareagować we właściwym momencie. — Nie! — powtórzyła nieco grubszym głosem, w którym pojawiła się nuta oburzenia.

— Babciu! — zawołał chłopiec. — Twoje lekarstwo!

No tak. Jeżeli bowiem nic się nie zmieniło, jeżeli wraz ze zniknięciem czarnej piłeczki wszystko wróciło do stanu, jaki istniał, zanim ona się pojawiła i zaczęła przerzucać państwa Milejów z jednego świata do drugiego, to babcia dalej ma grypę i powinna już pół godziny temu zażyć swoje pigułki. A on, Bolek, miał dopilnować, aby nastąpiło to we właściwym momencie, i w tym celu obudzić babcię drzemiącą w swoim pokoju.

— Babciu — wykrztusił teraz przestraszony. — Ja nie zapomniałem… sam nie wiem…

— Nie wiem! — powtórzyła z ironią babcia Miła. — Gdybym chciała czekać, aż przyjdziesz mnie zbudzić, to czekałabym do sądnego dnia.

— Babciu! — zawołał z wyrzutem chłopiec. — Jak możesz?

— Mogę, bo mi wesoło — oświadczyła babcia z przekornym błyskiem w oczach. — No, nie rób już takiej miny — uśmiechnęła się szeroko. — Po pierwsze wcale nie spałam i połknęłam to świństwo, kiedy należało. A po drugie właśnie mierzyłam temperaturę. Mam trzydzieści sześć i sześć. Koniec z tym przeklętym łóżkiem! Rozumiesz, co to znaczy? Jeszcze dzień, dwa… no, najwyżej trzy — zastanowiła się — tak, chyba trzy, bo przecież twoja mama jest lekarzem i będzie chciała nam dowieść, że się wcale nie pomyliła stwierdzając u mnie straszną grypę. Ty tego nie słyszałeś! — wtrąciła groźnym tonem. — No, więc jeszcze trzy dni i w drogę! — złagodniała znowu. — Właśnie dzwoniłam do twojego ojca, żeby przypadkiem nie odwoływał urlopu. Z dziennikarzami nigdy nic nie wiadomo. Usłyszy, że coś ciekawego dzieje się właśnie w Pernambuco albo w Koziej Wólce, i ani się obejrzy na żonę, dziecko czy starą matkę.

— Tego także nie słyszałem? — spytał ze znaczącym uśmieszkiem Bolek, który tak ucieszył się z nagłego wyzdrowienia babci, że zapomniał o wszystkich doznanych przed chwilą wstrząsach.

— Co… a tak, pewnie. Zresztą, jak chcesz — zdecydowała ostatecznie babcia. — Potrafi sobie chyba z tobą poradzić. Tak czy owak, dzwoniłam do niego, a on powiedział, że zaraz wróci do domu. To tyle. Teraz wracam do łóżka, żeby nie drażnić medycyny. O, już ktoś przyszedł!

Rzeczywiście. Z przedpokoju dobiegł odgłos zamykanych drzwi. W następnej chwili Bolek ujrzał rozszerzone ze zdziwienia oczy mamy.

— A ty co tu robisz? — powitała przybyłą zagrypiona babcia. — Powinnaś pracować i leczyć chorych. Tu nie masz nic do roboty.

— Obawiam się, że jednak mam — odrzekła po dobrej chwili lekarka. — Bolku, czemu pozwoliłeś babci wstać? — spojrzała z wyrzutem na syna. — Jesteście nieznośni! Mamo, proszę na mnie popatrzeć — zwróciła się ku krnąbrnej pacjentce. — Oczy mamie błyszczą. Pewnie znowu podskoczyła temperatura. Przecież prosiłam…

— Gorączka? Akurat! Cha, cha, cha! — zaśmiała się babcia. — Właśnie, że nie mam gorączki! Gardło mnie nie boli, nie chrypię i w ogóle czuję się świetnie. Telefonowałam nawet po Henryka, żeby przyszedł do domu i zabrał się do pakowania. Pojutrze jedziemy. A jeśli nawet teraz mam trochę gorączki, to tylko dlatego, że przed chwilą twój syn napadł na mnie w drzwiach, powalił na podłogę…

— Babciu!

— Co do wyjazdu, to się jeszcze okaże — przerwała zdecydowanie pani Alicja, która niezbyt wzięła sobie do serca wiadomość o okrutnym czynie syna. — Na razie stanowczo proszę, żeby mama wróciła do łóżka. Jeśli temperatura istotnie spadła, to zmienimy kurację na czas rekonwalescencji, która i tak potrwa trzy, cztery dni. Czemu mama się śmieje? — spytała stropiona, podchwyciwszy porozumiewawcze spojrzenie, jakie wymienili między sobą jej syn i babcia Miła.

— Nic, nic — powiedziała szybko babcia. — Dobrze, położę się. Zresztą i tak miałam to zrobić. — Na razie… — odwróciła się i potulnie poszła do swojego pokoju. Mama obrzuciła Bolka podejrzliwym spojrzeniem, po czym pokręciła głową i udała się w ślad za babcią.

W pięć minut później nadszedł ojciec. Od razu wbiegł do pokoju, w którym czekał Bolek, i rzuciwszy wesoło „cześć” zabrał się do rozkładania map.

— Mama także już wróciła i jest teraz u babci — poinformował chłopiec.

— To świetnie! Wiesz, mama mówiła mi już wczoraj, że babcina grypa ustępuje wcześniej, niż się spodziewała. Zobaczymy, co powie teraz. Muszę zadepeszować do Uranisów i podać im nowy termin naszego przyjazdu. Jeśli podusimy trochę naszego fiacika, to spóźnimy się zaledwie o dwa… najwyżej trzy dni. Co robisz? Mapy! Zostaw! — wrzasnął nagle, bo Bolek ni stąd, ni zowąd porwał go za ręce i ciągnąc za sobą dokoła pokoju puścił się w jakiś osobliwie skoczny taniec. Pan Milej przez chwilę próbował stawiać opór, ale wkrótce ustąpił. I sam zaczął przytupywać do taktu.

— Tato, zorbę! — wpadł na pomysł chłopiec. Zanucił nieco fałszywie, ale za to z ogniem piękną grecką melodię.

Zabawa trwała chyba pięć minut. Wreszcie pan Milej, dysząc ciężko, zwalił się na tapczan i przerywanym głosem zawołał:

— Świecie, świecie!

— Tato — wykrztusił nie mniej zasapany chłopiec — ja wiem, kto to był Urninurta! A także Luinanna! Wiem, że na tej wyspie, na której będziemy biwakować, bywali Sumerowie, Egipcjanie, piraci, a także Cezar. Wiem, jak Klio wygląda i co znajdziemy pod wodą! Tam jest jaskinia!

— Zwariował — orzekł z największym przekonaniem dziennikarz. — Skąd niby miałbyś to wiedzieć?

— Z innego świata. To znaczy, chciałem powiedzieć, śniło mi się. Zobaczysz! Ten świat był inny… Bo widzisz sen snem, ale wszystko wyglądało tak jak naprawdę. No, poza drobiazgami, że babcia już wcześniej była zdrowa, że miała trochę mniej lat, że ty nigdy nie złościłeś się na mnie… — urwał po ją wszy, że wkracza na niebezpieczne tory. — Co tam jakieś głupie kosmiczne piłeczki! — zakończył rezolutnie.

Ojciec wstrzymał oddech i okrągłymi ze zdumienia oczami wpatrywał się w zaczerwienioną z emocji twarz Bolka. Stopniowo jednak nad zdumieniem zaczął brać górę lęk.

— Ty naprawdę jesteś chory! — zawołał wreszcie ze zgrozą. — Pewnie zaraziłeś się od babci. Szybko zmierz gorączkę! Sumerowie? Jaskinie? Sny? Kosmiczne piłeczki?

— Tato, daję ci najświętsze słowo honoru, że nic mi nie jest! — chłopiec wykrzyknął to z ogromną radością, ale jednocześnie takim tonem, że ojciec przestał się martwić. — Jedno jest ważne, jedziemy!

Pan Milej zmierzył badawczym spojrzeniem stojącego przed’ nim syna, po czym pokiwał głową:

— W każdym razie zwariowałeś na pewno. Ładna perspektywa! Na bezludnej wyspie w towarzystwie patentowanego szaleńca. Świecie, świecie!

— Tysięczny i Pierwszy! — dorzucił Bolek. Twarz ojca zmieniła wyraz.

— Co? Jak powiedziałeś?

— Świecie, świecie… Tysięczny i Pierwszy! — powtórzył chłopiec.

Przez chwilę w pokoju panowało milczenie.

— Wiesz — rzekł wreszcie ojciec — to nawet nieźle brzmi. Kto wie, czy nie warto by na stałe wprowadzić tego małego uzupełnienia do naszego zawołania. „Świecie, świecie, Tysięczny i Pierwszy” — powtórzył z namysłem. — Tak to było, prawda?

— Tak, tato.

— Właśnie. Owszem, owszem. Podoba mi się, zwłaszcza to: pierwszy.

Загрузка...